niedziela, 30 października 2016

PARK MASSASAGA W ONTARIO—DWANAŚCIE DNI NA BIWAKU, 26 CZERWCA-09 LIPCA 2016 ROKU




W marcu 2016 r. zarezerwowałem dwa miejsca biwakowe w Parku Massasauga, obydwa położone na zatoce Blackstone Harbour, jedno na południowej, a drugie na północnej stronie kanału prowadzącego do zatoki Woods Bay, blisko parkingu w Pete’s Place Acess Point, toteż nawet początkujący kanuiści nie powinni mieć problemów z dopłynięciem do nich (wprawdzie podczas wietrznej pogody może okazać się to trudne). Również zaprosiliśmy kilku znajomych, aby do nas zawinęli na parę dni podczas długiego weekendy w związku ze świętem Kanady, Canada Day—ostatecznie Ian & Sue spędzili z nami parę dni.
 
Jack, Catherine, Ian, Sue i piesek Miro
Mieliśmy zamiar wyjechać z Toronto już o godzinie 10.00, ale dopiero to się nam udało cztery godziny później. Było upalnie i słonecznie i po 2 godzinach jazdy dotarliśmy do miasteczka MacTier, wstąpiliśmy tam do sklepu i kupiliśmy zimne piwo. Przed godziną 18.00 dojechaliśmy do Pete’s Place Access Point.
 
Pożółkłe i umierające drzewa
Biuro parku było już zamknięte, ale byliśmy miło zaskoczeni, widząc samoobsługową stację rejestracyjną i płatniczą—nasze imiona już na niej widniały. Zapłaciliśmy pozostałe opłaty biwakowe i podjechaliśmy kilkadziesiąt metrów do zjazdu, gdzie można wodować kanu i łodzie. Dookoła nie było żywej duszy i nie musieliśmy się śpieszyć. Gdy już załadowane kanu było na wodzie, gotowe do odpłynięcia, dość spory wąż wodny ześlizgnął się ze skały, do której dotykała burta kanu, i wskoczył do wody, omalże nie wpadając do środka kanu. Widząc to, Catherine wydała z siebie tak przejmujący okrzyk, że pewnie był słyszalny na całej zatoce. Prawie-że mielibyśmy nieprzewidzianego (i nieproszonego) towarzysza!

Zauważyliśmy, że poziom wody był najwyższy od wielu lat. Rzeczywiście, większość skał, po których w poprzednich latach mogliśmy chodzić, obecnie były pod wodą, jak też widzieliśmy bardzo dużo pożółkłych i pewnie umierających drzew zimozielonych wzdłuż brzegów zatoki. Gdy się bliżej przyjrzeliśmy okazało się, że dolne części ich pni (i oczywiście korzenie) pozostawały pod wodą i bez wątpienia to właśnie powodowało, że powoli usychały—nie były to drzewa przystosowane do rośnięcia w wodzie.
 
Nasze pierwsze miejsce...
Nasze miejsce biwakowe, przylegające do kanału, było w miarę prywatne i ciche z powodu skalnego grzbietu pomiędzy nim i kanałem; poza tym, szybko przyzwyczailiśmy się do przepływających głośnych łodzi motorowych. Prawdę mówiąc tego się spodziewaliśmy—to była już moja siódma wizyta w tym parku i pewnie 3 lub 4 na tym miejscu. Codziennie widzieliśmy wiele wypchanych sprzętem turystycznym kanu i kajaków; jedne płynęły w stronę zatoki Georgian Bay, inne z powrotem do Pete’s Place. Prawie każdego wieczoru siedzieliśmy na skalonym grzebiecie, pod małym, wygiętym drzewkiem, obserwując przepływające łodzie, podziwiając zachody słońca i popijając czerwone wino czy tej zimne piwo. Czasami widzieliśmy turystów biwakujących po drugiej stronie kanału; po dochodzących odgłosach byliśmy pewni, że świetnie się bawili!
 
...i widok z naszego miejsca!
Wzdłuż brzegów pływało sporo węży wodnych, często były zwabiane wywołanym przez nas hałasem, gdy pluskaliśmy coś w wodzie czy nawet chodziliśmy po skałach. Raz udało mi się zauważyć dużego żółwia, ‘snapping turtle’, pływającego koło brzegu, ale gdy tylko zbliżyłem się, do razu zniknął pod wodą. Jednego ranka w przedsionku namiotu znalazłem małego węża z czerwonym podbrzuszem (‘red-bellied snake’)—w pierwszej chwili sądziłem, że to była ogromna rosówka. Niedaleko było spore żeremie bobrowe i w bardzo słoneczny dzień zauważyłem, jak się wygrzewał na nim wąż; gdy mnie zobaczył, tak szybko uciekł, że nie miałem okazji mu się lepiej przyjrzeć w celu identyfikacji. Codziennie obserwowaliśmy pływające bobry dookoła przylądka, na którym znajdowało się nasze miejsce, pływały z jednej żeremi bobrowej do drugiej. Były niezmiernie aktywne w nocy, bo słyszeliśmy, jak uderzały o lustro wody swoimi szerokimi ogonami. Malutka jaszczurka (‘skink’) zamieszkiwała koło miejsca na ognisko i często widzieliśmy, jak się wygrzewała na słońcu. Niekiedy bardzo majestatyczna czapla (‘blue heron’) lądowała niedaleko nas, brodziła jakiś czas w wodzie, próbując złapać ryby i po pomyślnych łowach odfruwała. Późnym popołudniem i w nocy mogliśmy słuchać serenad żab oraz nurów (‘loon’), a rano często budził nas dzięcioł smugoszyi (‘pileated woodpecker’), bardzo mocno uderzając w przyległe drzewa. Kilka pręgowców (‘chipmunk’), wiewióreczek ziemnych, pokazywało się tu i tam, ale nie szukały z nami żadnej interakcji—czasem na innych biwakach wręcz nie mogliśmy się opędzić od tych przyjaznych stworzonek! Również pojawiała się regularnie duża mewa i chodziła po całym biwaku, licząc na jakieś jedzenie—zresztą daremnie. Natomiast w płytkiej wodzie bez ruchu czyhała żaba rycząca (‘American Bullfrog’), cierpliwie czekając na ofiary. Żaby te posiadają niesamowity apetyt i praktycznie zjedzą każde zwierzę, jaki mogą połknąć, włącznie z insektami, ptakami, małymi ssakami i nawet innymi żabami.
 
Water snake
Przez kilka dobrych godzin obserwowałem owady nastecznikowate (‘Spider Wasp’), non-stop kopiące otworki w piaszczystej ziemi. Następnie przyciągały do tych jamek pająki, które wcześniej złapały i sparaliżowały jadem. Nieszczęsny pająk miał się stać żywicielem, karmiącym ich larwy: owady składały na podbrzuszu pająka jajeczko i zamykały gniazdo. Gdy larwa się wylęgła, zaczynała się ona żywić owym jeszcze żywym pająkiem. Po skonsumowaniu wszystkich jadalnych części pająka, larwa robiła kokon i przepoczwarzała się. Co ciekawe, niektóre owady spędziły wiele czasu kopiąc potencjalne gniazda w ziemi, ale nagle coś się im odwidziało i zaczęły ciągnąć sparaliżowanego pająka kilka dobrych metrów po ziemi, a potem do góry po drzewie gdzie, jak się mogę domyślać, zrobiły ostateczne gniazdo.
 
Bullfrog
Podczas naszego pobytu pogoda była prawie idealna—niezmiernie gorąco i sucho, głównie słonecznie i nawet w okolicach miasta Parry Sound wprowadzono zakaz rozpalania ognisk, ale władze parku nadal pozwalały na rozpalanie ognisk. Niestety, dwa ostatnie dni pobytu były deszczowe i burzowe, musieliśmy się pakować i płynąc w ulewnym deszczu, ale ponieważ nadal było gorąco, to nawet za dużo nie narzekaliśmy—deszcz był potrzebny. Być może z powodu braku deszczów komary nie stanowiły specjalnego problemu—zazwyczaj pojawiały się o godzinie 21.00 i znikały po godzinie.
 
Nasz ulubione miejsce, z którego podziwialiśmy zachody słońca, obserwowaliśmy przepływające łodzie i delektowaliśmy się czerwonym winem
W ostatni dzień czerwca, przed dniem Kanady (przypadającym na 1 lipca) popłynęliśmy na kanu do przystani Moon River Marina, aby kupić parę rzeczy. Catherine była zdumiona, że sklep (i agencja monopolowa) zamknęły się już o godzinie 18.00 (ja się tego spodziewałem), ale udało się jej namówić sprzedawczynie do sprzedania nam sześciu puszek zimnego piwa. Płynąc z powrotem na biwak, zobaczyliśmy budynek z neonowym napisem „OTWARTE”; to był ośrodek West View Resort—posiadał mały sklepik, w którym Catherine nabyła śmietankę, bez której nie mogła pić porannej kawy! Właściciel ośrodka, całkiem rozmowny człowiek, siedział na froncie sklepu i zaczęliśmy z nim gawędzić. Spostrzegłem leżącą na ladzie książkę p.t. „Moje Życie na Rzece Moon River” („My Life on the Moon River”) autorstwa Peter (Pete) Grisdale (zmarłego w 2014 r. w wieku 94 lat). Wskazując na tą książkę, powiedziałem Catherine, że autor tej książki miał swego czasu dom w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się parking i biuro parku—„Pete’s Place Access Point” wziął nazwę od jego imienia.

            – To był mój brat – powiedział właściciel ośrodka.

To dopiero! Nazywał się George Grisdale (a ośrodek był usytuowany przy ulicy Grisdale Road!) i trochę nam opowiedział o swoim bracie. Gdy wspomniałem opuszczony ośrodek Calhoun Lodge (wizytowaliśmy ją kilkakrotnie w przeszłości), pan Grisdale sięgnął po broszurę wydaną przez park, „Ośrodek Calhoun Lodge i Gospodarstwo Baker’a” („Calhoun Lodge and the Baker Homestead”), otworzył ją na stronie 5 i wskazując na zdjęcie przedstawiające dwóch mężczyzn pracujących koło kominka, powiedział,

            – Chociaż moje imię nie jest wymienione pod zdjęciem, ten młodzieniaszek po prawej stronie—to jestem ja!

Oczywiście, kupiłem tą książkę (z autografem!), zawiera bardzo dużo opowieści o latach wojny, spędzonych przez autora w armii kanadyjskiej w Europie, jak też wiele fascynujących historii na temat lokalnych mieszkańców i wydarzeń, mających miejsce w tych okolicach.
 
Na kanu w pobliżu naszego miejsca biwakowego
Uwielbialiśmy pływać po zatoce Blackstone Harbour w godzinach wieczornych, a nawet i w nocy. Jednego dnia popłynęliśmy do Pete’s Place i pojechaliśmy samochodem do miasta Parry Sound (i przy okazji widzieliśmy, jak przed samochodem średniej wielkości niedźwiadek przebiegł drogę Healey Lake Road). Wieczorna burza, wraz z piorunami, grzmotami, błyskawicami i lejącym jak z cebra deszczem bardzo opóźniła zwodowanie kanu i dopłynięcie z powrotem do naszego miejsca. Ponad godzinę siedzieliśmy na parkingu w samochodzie, czekając, aż burza się oddali i przestanie padać. Gdy wreszcie przeszła, zapanowała niesamowita cisza i spokój, wydawać się mogło, że niedawna burza była jedynie złym snem. O godzinie 22.30, w kompletnych ciemnościach, skierowaliśmy się w stronę biwaku. Nie było wiatru i jedynie nasze kanu znajdowało się w zatoce; od czasu do czasu na niebie pojawiały się dalekie błyskawice, ale nie słyszeliśmy grzmotów. Było to cudowne uczucie! Gdy po godzinie 23.00 dopływaliśmy do brzegu, wreszcie mogłem wypróbować moją nową latarkę, która świetnie wszystko oświetliła, aczkolwiek używałem jedynie małą część jej maksymalnej mocy 1000 lumenów.
 
Idzie burza...
Będąc w mieście Parry Sound, poszliśmy do sklepu spożywczego No Frills oraz do taniego sklepu Hart Store w kompleksie Parry Sound Mall i pojechaliśmy do rzeki Sequin River, gdzie tradycyjnie pod potężnym wiaduktem kolejowym spożyliśmy lunch. Wiadukt był wybudowany w 1907 r i ma 32 metrów wysokości i ponad pół kilometra długości—jest to najdłuższy wiadukt kolejowy na wschód od gór skalistych. W 1914 r. Tom Thomson, jeden z najsłynniejszych malarzy kanadyjskich, płynął na kanu po rzece Sequin River i zatrzymał się koło mostu, uwieczniając ów wiadukt oraz dawny tartak na obrazie, którego reprodukcja znajdowała się na historycznej tablicy koło wiaduktu.
 
Wiadukt w Parry Sound oraz obraz Tom'a Thomson'a z 1914 r.
Po posileniu się wybraliśmy się na przechadzkę po Parry Sound i ‘odkryliśmy’ fantastyczną księgarnię z używanymi książkami „Bearly Used Books”. Nie tylko byłem miło zaskoczony wielkością sklepu i ilością książek, ale też różnorodnością kategorii i tytułów książek! Szczególnie podobała mi się sekcja na temat lokalnych pisarzy i historii—od razu zauważyłem plakat, reklamujący „My Life on the Moon River” autorstwa Peter (Pete) Grisdale! Po półgodzinnym szperaniu kupiłem kilka świetnych i już dawno wyczerpanych książek, których nigdy nie znalazłbym w innuch księgarniach typu „Chapters”!
 
Stara stalowa klamra na naszym miejscu
Akurat skończyłem czytać „City of Thieves” („Miasto Złodziei”) Davida Benioff—świetną książkę, której akcja rozgrywa się podczas Blokady Leningradu podczas II wojny światowej i która zapewne była luźno oparta na autentycznej historii, przekazanej autorowi przez jego dziadka—i od razu zabrałem się za czytanie kupionej w księgarni w Parry Sound „The Gates of Hell” („Bramy Piekła”) Harrisona E. Salisbury. Również i ta powieść rozgrywa się w Związku Sowieckim—bardzo szybko domyśliłem się, że postać głównego bohatera była oparta na życiu pisarza Aleksandra Sołżenicyna. Zatem książka była bazowana na wielu prawdziwych wydarzeniach i w niezmiernie realistyczny sposób ukazywała zawiłości brutalnego systemu sowieckiego począwszy do Rewolucji Październikowej do lat siedemdziesiątych XX w. Co ciekawe, jej autor (Salisbury) także napisał „The 900 Days: The Siege of Leningrad” („Dziewięćset Dni: Blokada Leningradu”) i David Benioff obficie czerpał z niej informacje, do swojej książki.
 
Pomnik Francis Pegahmagabow
Udaliśmy się tez do „Charles W. Stockey Center for the Performing Arts” (‘Centrum Sztuki Widowiskowej’), w którym jest wystawianych bardzo dużo koncertów i widowisk. Usytuowane na brzegach zatoki Georgian Bay, również stanowi wyśmienitą lokację do oglądania zachodów słońca. Również zauważyliśmy nowy pomnik, który odsłonięto dwa tygodnie temu—przedstawiał naturalnej wielkości figurę z brązu Francis Pegahmagabow, bohatera I wojny światowej i najbardziej odznaczonego Indianina w tejże wojnie.

Później wolno pospacerowaliśmy szlakiem Rotary and Algonquin Fitness Trail i dotarliśmy do parku & plaży Waubuno Beach. W parku znajdowała się dość duża kotwica i historyczna tablica pamiątkowa:

ZATOPIENIE STATKU WAUBUNO W 1879 ROKU

Owa kotwica, wydobyta w 1959 r., należała do parowca „Waubuno”, drewnianego bocznokołowca o wyporności 180 ton, zbudowanego w Port Robinson w 1865 roku. Statek przewoził towary i pasażerów na prosperujących trasach żeglugowych na jeziorze Huron w XIX wieku. Będący pod dowództwem kapitana J. Burkett statek opuścił miasto Collingwood w dniu 22 listopada 1879 r. w drodze do miasta Parry Sound. Tego dnia Waubuno natrafił na potężną wichurę i zatonął na zatoce Georgian Bay około 32 kilometry od tego miejsca. Wszyscy pasażerowie i załoga zginęli i chociaż później odkryto jego wrak, nigdy nie znaleziono ciał 24 ofiar, jak też nigdy nie ustalono, co dokładnie spowodowało katastrofę.

W 2013 r. biwakowaliśmy na wyspie Wreck Island (też w parku Massasauga), gdzie się znajdował wrak „Waubuno”. Popłynęliśmy w to miejsce i widzieliśmy go w płytkiej wodzie, pomiędzy wyspami Wreck Island i Braden Island.
 
Nasze drugie miejsce biwakowe
Ponieważ nasze miejsce biwakowe już było przez kogoś zarezerwowane od czwartku, na ostatnie dwa dni pobytu musieliśmy się przenieść na miejsce znajdujące się na północnej stronie kanału, dosłownie rzut kamieniem od poprzedniego miejsca nr 508. W czwartek po południu trzy razy popłynęliśmy kanu, przewożąc nasze rzeczy. Nowy biwak był rozległy i malowniczy, namiot rozbiliśmy najdalej paleniska, koło skał. Nie posiadał on jednak skalnego grzbietu wzdłuż kanału, toteż doskonale widzieliśmy i szczególnie słyszeliśmy wszystkie przepływające łodzie motorowe—było to hałaśliwe miejsce. Nie mogliśmy też oglądać przepięknych zachodów słońca.
 
Żeremie bobrowe koło naszego pierwszego miejsca biwakowego
Pierwszego ranka na nowym biwaku usłyszeliśmy jakiś hałas; gdy Catherine wyszła z namiotu, zobaczyła czarnego niedźwiadka nieopodal pojemnika z żywnością zabezpieczonego przed niedźwiedziami, „bear proof container”. Zobaczywszy ją, od razu uciekł i zniknął w lesie. Piętnaście minut później usłyszeliśmy jakieś hałasy i krzyki dochodzące z miejsca biwakowego po drugiej stronie kanału—„niedźwiedź, niedźwiedź!”. Widocznie niedźwiadek postanowił przepłynąć przez kanał i złożyć wizytę naszym sąsiadom.

Następnej nocy też słyszeliśmy podejrzane odgłosy blisko namiotu, jakby coś powoli człapało, ale cokolwiek to było, to zniknęło zanim miałem okazję wyjść z namiotu i zaświecić moją silną latarką dookoła biwaku.
 
Spider Wasp ze swoją ofiarą, pająkiem
W piątek, ostatni cały dzień naszego pobytu w parku, było gorąco i wilgotno, a po południu mogliśmy doświadczyć klasyczną ‘ciszę przed burzą’, nawet powietrze nabrało specyficznego zapachu. Już o godzinie 19.00 rozpaliliśmy ognisko, kilka godzin wcześniej, niż to czyniliśmy. Był to doskonały pomysł—zaledwie upiekliśmy na grillu steki, pojawiły się czarne chmury wraz z towarzyszącymi błyskawicami i grzmotami i za chwilę rozpadało się na dobre! Szybko zdjąłem steki z grilla i już zjedliśmy je siedząc pod plandeką. Po jakimś czasie w strugach deszczu weszliśmy do namiotu. Cały czas padało i szybko zasnęliśmy, utulani przez szum deszczu, uderzającego w tropik namiotu.

Mieliśmy w planie wstać wcześnie i spakować się, ale rano też lało i dopiero w południe, korzystając z krótkiej przerwy w deszczu, szybko zapakowaliśmy mokry namiot, śpiwory, materace i nasze ubrania i umieściliśmy je w kanu. Gdy byliśmy już gotowi do wypłynięcia, ponownie nadeszły złowrogie, czarne chmury i strasznie się rozpadało! W ostatnim momencie przykryłem kanu plandeką, co okazało się świetnym pomysłem. Przynajmniej było ciepło, a to, że trochę zmokliśmy, nie było dla nas żadnym problemem. Pół godziny później, dokładnie o godzinie 14.00 (oficjalna godzina, o której należy opuścić biwak), zaczęliśmy wiosłować do Pete's Place, dopływając do niego w niecałe 30 minut. Już z daleka mogliśmy zauważyć tłumik ludzi, stojących na dokach i w miejscach wodowania kanu—kilkadziesiąt dziewczynek z pobliskiego obozu właśnie wyruszało na 4 noce na biwak do parku, aby doświadczyć dzikiej przyrody, biwakowania i pływania na kanu! Również kręciło się sporo innych turystów—jedni czekali, aby wypłynąć, inni właśnie przypłynęli i się rozpakowywali.
Tęcza nas zatoką Kempenfelt Bay

W drodze do Toronto zatrzymaliśmy się w mieście Barrie, w parku na brzegach zatoki Kempenfelt Bay (należącej do jeziora Lake Simcoe), gdzie spożyliśmy lunch—i wpatrywaliśmy się przez kilka minut w przepiękną, podwójną tęczę! Potem pojechaliśmy do Minet’s Point, gdzie rodzice ojca Catherine mieli domek letniskowy (‘cottage’), w którym jej ojciec spędził dzieciństwo i lata młodości (lata dwudzieste do początków czterdziestych XX w.). Domek nadal stał (209 Southview Road)—jak też i park, do którego bardzo często chodził z kolegami.

POJEMNIKI ZABEZPIECZONE PRZED NIEDŹWIEDZIAMI DO PRZECHOWYWANIA ŻYWNOŚCI

Od lat w Pete’s Place Access Point witał nas ogromny napis, „Jesteście w krainie niedźwiedzi”, co jest prawdą: w poprzednich latach widzieliśmy w parku te pokaźne stworzenia i słyszeliśmy wiele opowiadać o nieszczęsnych i często wystraszonych biwakowiczach, którym niedźwiedzie nie tylko zniszczyły jedzenie i podręczne lodówki, ale nieraz również i namioty. Dlatego zawsze pedantycznie zawieszaliśmy bagaże z żywnością na linach pomiędzy drzewami w taki sposób, aby niedźwiedzie nie mogły się do nich dobrać. Było to raczej żmudne zajęcie i zawsze czuliśmy do tego niechęć—za każdym razem przed opuszczeniem biwaku czy też udaniem się na spoczynek musieliśmy zabezpieczyć jedzenie i wciągnąć je do góry; za każdym razem, gdy chcieliśmy wyciągnąć coś do zjedzenia, musieliśmy wszystkie bagaże i lodówki opuścić na ziemię—i znowu wciągać na górę. To była dość mozolna praca, szczególnie dla Catherine, która była odpowiedzialna za jedzenie i sprawy kuchenne.
Food Storage Container
Tego roku czekała nas ogromna niespodzianka—na biwaku postawiono pojemnik zabezpieczony przed niedźwiedziami (‘food storage locker’, albo ‘the bear box’, albo ‘the box/bear proof bin’). Jak się okazało, takie pojemniki zainstalowano na kilkunastu miejscach biwakowych, szczególnie tych najbardziej nawiedzanych przez niedźwiedzie. To był absolutnie ŚWIETNY pomysł i pragnę wyrazić moją szczerą wdzięczność i podziękowanie dla Parku za zainstalowanie tych pojemników.

Niemniej jednak… nie jest moim zamiarem być drobiazgowym, szukając dziury w całym i krytykować tą użyteczną rzecz, ale już po pierwszym użyciu tego pojemnika, oboje momentalnie spostrzegliśmy kilka problemów z jego zaprojektowaniem.

Po pierwsze, pojemnik otwiera się od góry i potrzeba trochę siły, nieraz nawet sporo, aby unieść wieko—w szczególności Catherine miała trudności z otwieraniem (i zamykaniem) wieka i kilka razy uderzyło ją ono w głowę (warto było wtedy posłuchać jej głośnych narzekań!). Również podczas zamykania wieka musieliśmy na nie naciskać, co wywoływało dość głośny hałas. W środku były dwa niezgrabne zawiasy—moim zdaniem, utrudniały zamykanie/otwieranie pojemnika i mogły się popsuć.

Gdy przybyliśmy na biwak, pojemnik był zamknięty, ale w środku było trochę wody (i gruba rosówka); ponieważ nie było żadnego otworu w podłodze pojemnika, pozwalającego na ujście wody, musieliśmy ją wybierać ręcznie, używając papierowego kubeczka do kawy i następnie dużo papierowych ręczników w celu wytarcia podłogi do sucha. Po deszczu zauważyliśmy, że znowu się zebrała na dole woda, pomimo że pojemnik pozostawał cały czas zamknięty—co znaczyło, że nie był kompletnie wodoszczelny.

Równocześnie mechanizm zamykający był raczej niepraktyczny. Na każdej stronie pojemnika była klamerka i skobel oraz dwa karabinki, przytwierdzone do pojemnika za pomocą cienkich stalowych linek. Od razu wyraziłem opinię, że wcześniej czy później (prawdopodobnie wcześniej) stalowe linki pękną czy też rozplączą się i karabinki oderwą się, po prostu były za delikatne, aby wytrzymać ustawiczną używalność przez dziesiątki biwakowiczów, nie wspominając już o sporadycznych wandalach—czy też o upartych i zręcznych niedźwiadkach.

Po przeniesieniu się na nasze drugie miejsce, gdy Catherine chciała włożyć jedzenie do pojemnika na nowym miejscu, po prostu nie mogła go otworzyć. Oboje musieliśmy dobrze się namęczyć, aby wreszcie podnieść do góry wieko—okazało się, że jeden z zawiasów się skrzywił i prawie oderwał się od pojemnika, blokując w ten sposób wieczko. A w dodatku jednego z karabinków nie było, a drugi był, niemniej jednak stalowa linka była oderwana do pojemnika. Nie mogliśmy uwierzyć, że nasze przewidywania tak szybko się sprawdziły! Poza tym, pojemnik stał na nierównym gruncie i gdy otwieraliśmy wieczko, przechylał się w tył.

Niecały rok temu, na jesieni 2015 r., spędziliśmy kilka tygodni biwakując w kilku parkach w USA (szczególnie w Yellowstone) i wszystkie z nich posiadały podobnego rodzaju przeciw-niedźwiedziowe pojemniki (głównie z powodu niedźwiedzi Grizzly), toteż mogliśmy porównać pojemniki w parku Massasauga z pojemnikami w parkach w USA.

Pojemniki w USA były w stylu szafek kuchennych, posiadały dwa frontowe drzwi, niezmiernie praktyczne—górną część pojemnika można było wygodnie używać jako ‘stołu’ i tymczasowo kłaść na niej różne przedmioty czy też artykuły spożywcze. Wkładanie szczególnie ciężkich rzeczy do środka pojemnika było też o wiele prostsze i łatwiejsze. Mechanizm zamykający/otwierający pojemnik był prosty i cichy (nie było niezgrabnych zawiasów), zamek/zasuwka była wbudowana i nie potrzeba było robić żadnych kombinacji z karabinkami (mniej części, które mogły potencjalnie się zepsuć lub zgubić). Pojemniki również były na stałe wkopane w ziemię. Nie przypominam sobie, aby w nich zbierała się woda—a sprzątanie było bardzo proste.

Pomimo tego, co napisałem powyżej, byliśmy i nadal jesteśmy bardzo zobowiązani, że park zainstalował tego rodzaju pojemniki!
Catherine; z tyłu nasze miejsce biwakowe
Podsumowując, chociaż nie pływaliśmy za dużo na kanu, świetnie wypoczęliśmy w parku i z przyjemnością do niego nie raz jeszcze powrócimy!

BIWAKOWANIE W PARKU LONG POINT PROVINCIAL PARK W ONTARIO—15-20 MAJA 2016 ROKU


Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2016/10/camping-in-long-point-provincial-park.html

Druga połowa maja w Ontario jest zazwyczaj idealną porą na rozpoczęcie wyjazdów na biwaki—latające gałgaństwa (tzn. komary) jeszcze nie są zbyt dokuczliwe, dzieciaki nadal pilnie chodzą do szkoły (więc nie rozrabiają w parkach), a pogoda zazwyczaj nie jest najgorsza, przynajmniej w ciągu dnia. Jak wspominałem w jednym z moich blogów, w 2013 r. pojechaliśmy w końcu maja na czterodniową wycieczkę biwakową & kanu do parku Algonquin Park w Ontario i byliśmy zmuszeni po niecałych dwóch dniach pobytu ją skrócić o połowę z powodu zatrzęsienia czarnych much (muchy meszki) i komarów—nie mogliśmy z nimi wytrzymać. Aby zatem uniknąć tych okropnych owadów, postanowiliśmy w maju jeździć nie na PÓŁNOC, ale na POŁUDNIE, gdzie w ogólne nie ma czarnych muszek.
 
Long Point
To była nasza druga wizyta w tym parku w ciągu dwóch lat i udało się nam otrzymać to samo miejsce biwakowe, co w poprzednim roku (w sekcji ‘Monarch Campground’). Z Toronto wyjechaliśmy w niedzielę, 15 maja 2016 r, tydzień przed długim weekendem święta Victoria Day. Pierwsze dwa dni były chłodne, wietrzne i deszczowe, w nocy temperatura spadała poniżej zera (gdy opuszczaliśmy Toronto, padał drobny… śnieg!), ale nie narzekaliśmy—nasze 4 śpiwory przydały się bardzo! Poza tym, szybko nastąpiła poprawa w pogodzie i przy końcu naszego pobytu było słonecznie i wręcz gorąco.
 
Boathouses, hangary łodzi
Pierwszego wieczora po przyjeździe było tak chłodno, wietrznie i pochmurnie, że Catherine, obawiając się, iż może zacząć padać deszcz, postanowiła odpuścić sobie gotowanie posiłku na ognisku i udać się do restauracji Boathouse Restaurant („Boathouse” znaczy ‘hangar łodzi’) w miasteczku Port Rowan. Przed restauracją udało mi się zrobić wiele zdjęć kolorowych hangarów dla łódek—widok był jak z obrazka!
 
Nasze miejsce biwakowe w parku
Nasz biwak, zlokalizowany w piaszczystej kotlinie blisko brzegów jeziora Erie, był prywatny i bardzo przyjemny—a miejsce biwakowe naprzeciwko było cały czas puste. Dookoła rosło dużo poison ivy, trującego bluszczu, i trzeba było uważać, szczególnie w nocy, aby go nie dotknąć, bo konsekwencje mogą być niezmiernie nieprzyjemne. W parku było też trochę domków kempingowych na kółkach, większość z nich w sekcji Firefly Campground, która była bardzo otwarta, oraz na większych miejscach biwakowych, położonych bliżej drogi i z daleka od jeziora, toteż znajdowały się w oddaleniu naszego miejsca. Piaszczysta plaża była długa i szeroka, jednakże nie korzystaliśmy z niej. W parku ogólnie było niewiele turystów, ale według komputerowego systemu rezerwacyjnego na zbliżający się długi weekend już nie było ani jednego wolnego miejsca! Prawie nie widzieliśmy komarów—po opalaniu się na wydmach, Catherine znalazła bardzo dużo kleszczy na jej ubraniu i jednego z nich musieliśmy usunąć pincetą. Ponieważ kleszcze są roznosicielami choroby borelioza/krętkowica kleszczowa (Lyme disease), byliśmy bardzo ostrożni i unikaliśmy chodzenia po terenach, gdzie było ich najwięcej. Na biwaku kręciło się sporo różnorakich gatunków ptaków; jeden z nich, bardzo przyjacielski i ciekawski epoletnik krasnoskrzydły (red winged blackbird), non-stop przechadzał się po naszym miejscu (i po stole) — na nodze miał przyczepioną błyszczącą obrączkę, z pewnością pamiątkę po nieplanowanym przystanku w niedalekiej Stacji Obserwacyjnej Ptaków! W nocy widać było z naszego miejsca światła miast na drugim brzegu jeziora Erie, w USA—jak też kilka razy zauważyłem sporej wielkości statki, przemierzające jezioro.
 
Było zimno!
Na rowerach pojechaliśmy do ‘starej’ sekcji parku, Cottonwood Campground (była jeszcze zamknięta). Posiadała ona kilkanaście miejsc biwakowych niewymagających rezerwacji według kolejności przybycia (first-come-first-serve basis). Niektóre z miejsc były dobre, ale ogólnie zbyt blisko drogi i nie takie przytulne jak te w naszej sekcji Monarch. Oddzielna część parku dla dziennego użytku miała rozległe tereny piknikowe i ogromne wydmy.

Pomimo że byliśmy dość zajęci naszymi licznymi zajęciami i wyjazdami, jakoś udało mi się dokończyć lekturę książki „The Courtyard” („Podwórze”). Jej autor, Arkady Lvov, przeszmuglował ją ze Związku Sowieckiego w zestawie do czyszczenia butów. Książka ukazuje życie mieszkańców budynku w Odessie od 1936 r. do 1953 r. Czytelnicy mają okazję z bliska śledzić ich codzienną walkę o przetrwanie w systemie komunistycznym, radzenie sobie z codziennymi absurdami wspólnego zamieszkania i codzienne drobne i większe represje systemu stalinowskiego. Chociaż książka ma prawie 700 stron i czasem zdaje się być nudna, ogólnie z ciekawością przeczytałem tą epopeję, jako że ukazała mi unikalny i pełen specyficznego humoru obraz życia ludzi reprezentujących różne grupy społeczne sowieckiego społeczeństwa wspólnie zamieszkujących w tym samym budynku.
 
"Poison Ivy", trujący bluszcz, na miejscach biwakowych
Półwysep Long Point jest najdłuższą na świecie słodkowodną piaszczystą mierzeją o długości około 40 km i szerokości 1 km w najszerszych miejscach. Wydmy na Long Point stale się przesuwają. Półwysep stanowi też raj dla dzikiej przyrody i licznych zwierząt, szczególnie ptaków.

Kilkaset lat temu w jednym miejscu półwyspu znajdował się portaż i przy wjeździe do parku ustawiona jest tablica z następującymi informacjami:

Portaż Long Point

Tenże portaż, który przecinał przesmyk łączący Long Point ze stałym lądem, był używany przez podróżników, płynących małymi łodziami wzdłuż północnych brzegów jeziora Erie, ażeby uniknąć otwartych wód i skrócić długość podróży dookoła cypla. Pomimo że portaż był wcześniej używany przez Indian, pierwsza wzmianka o nim była dokonana przez dwóch sulpicjańskich misjonarzy, Dollier de Casson i René de Bréhant de Galinée. Przez około 150 lat zwiększał się ruch przez owe miejsce, pierwotnie z powodu ekspansji francuskiej na południowy zachód i założenia miasta Detroit w 1701, a po roku 1783 z powodu ruchów osadników w tym rejonie. Portaż być porzucony w 1833 r., gdy burza wyżłobiła kanał nawigacyjny poprzez przesmyk.

Płytkie wody i przesuwające się linie brzegowe wokół Long Point zabrały wiele ofiar we wczesnych latach XVIII w. i często zdarzały się katastrofy. W 1828 r. rozważano zbudowanie kanału w dolnej części przylądka w celu utworzenia bezpieczniejszej drogi wodnej dla statków i łodzi. W listopadzie 1833 r. potężny sztorm wyżłobił przetokę 400 metrów szeroką i 4 metry głęboką w dolnej części półwyspu i rząd Kanady odtąd utrzymywał ją w dobrym stanie. Przez lata burze i sztormy ustawicznie zmieniały wymiary kanału—jego szerokość oscylowała od kilku metrów do prawie kilometra, a głębokość wahała się od półtora do 7 metrów. W 1879 r. zbudowano drewnianą latarnie morską (Old Cut Lighthouse), naprowadzającą statki do tego trudnego do znalezienia wejścia do kanału. Niektóre burze blokowały jedną przetokę i otwierały inną, toteż statki, szukające schronienia przed szalejącymi na otwartych wodach jeziora burzami, często napotykały wiele problemów w odnalezieniu właściwej drogi. Nic więc dziwnego, że wiele z nich osiadło na mieliźnie koło Long Point. W dodatku jeszcze w połowie XIX w. okolice te stały się centrum piractwa—w tym przypadku nie bazowanego na statkach, ale na lądzie, zwanego ‘blackbirding’. Lokalni mieszkańcy, których nazywano ‘blackbirders’ (czarni ptasiarze), budowali fałszywe latarnie morskie podczas okresów złej widoczności. Statki, starające się wpłynąć do kanału, osiadały na mieliźnie. Gdy załoga je opuszczała, blackbirders plądrowali statki, ogołacając je z ładunków i innych wartościowych przedmiotów.
 
Stara Latarnia Morska
Na szczęście nie wszyscy mieszkańcy byli tak bezduszni. Abigail Becker (1830-1905), znana jako ‘Anioł Long Point’, uratowała życie wielu marynarzy zaskoczonych przez burze w okolicach Long Point. W listopadzie 1854 r. dostrzegła przewróconą szalupę i od razu domyśliła się, że niedaleko musiał się rozbić statek. Sześciu marynarzom udało się doczłapać do latarni morskiej Old Cut Lighthouse (latarnik już ją opuścił na zimę) i pod troskliwą opieką Abigail po paru tygodniach powrócili do zdrowia. Parę dni potem, 23 listopada 1854 r., szkuner „Conductor” został zaskoczony przez oślepiającą nawałnicę śnieżną i kapitan Henry Hackett zadecydował zmienić trasę i skierował się w kierunku bezpiecznego kanału Old Cut. Niestety, próby znalezienia przetoki w tak okropnej pogodzie były prawie niemożliwością i rychło szkuner wpadł na mieliznę. Uwięziony na płytkiej piaszczystej łasze 200 metrów od brzegu, był niemiłosiernie chłostany przez fale i prawie się rozpadał, podczas gdy jego ośmioosobowa załoga kurczowo trzymała się takielunku. Spostrzegłszy rozbity statek, Abigail zawołała swoje dzieci i pobiegła na plażę naprzeciwko wraku, gdzie rozpaliła ogromne ognisko, tym samym zachęcając marynarzy do dopłynięcia do brzegu, co było ich jedyną realną szansą na przeżycie. I rzeczywiście, jeden po drugim wskoczyli do wody i za jej pomocą dotarli do brzegu—Abigail weszła do wody i wlokła pół przytomnych i ledwie żywych mężczyzn na plażę, gdzie buzowało błogosławione ognisko i czekała gorąca herbata! W Port Rowan znajduje się historyczna tabliczka dedykowana Abigail Becker:

Bohaterka Long Point

W listopadzie 1854 roku, szkuner „Conductor” rozbił się przy tym brzegu podczas jednego z wielu gwałtownych sztormów. Jeremiah Becker, który mieszkał nieopodal, akurat udał się do miasta, ale jego dzielna żona, Abigail, narażając swoje życie i zdrowie, wielokrotnie weszła do wody, aby pomóc wyczerpanym marynarzom dotrzeć do lądu. Następnie udzieliła 8 marynarzom gościny i jedzenia w swoim domu do czasu, gdy po tych strasznych przejściach doszli do siebie. W uznaniu bohaterstwa, otrzymała list pochwalny od Królowej Wiktorii, kilka nagród pieniężnych i złoty medal z Dobroczynnego Towarzystwa Ratowania Życia z Nowego Yorku.

Kanał „Old Cut” nadawał się do żeglugi do 1906 roku, gdy został zasypany przez sztormy. Tym samym zakończył się krótki okres, w którym Long Point stanowił wyspę. Latarnia morska została rozebrana w 1916 r., ale na jej fundacjach zbudowano bardzo podobną, jako pamiątkę fascynującej historii działalności natury i człowieka—dla nieznających historii Long Point, jej lokacja nie pasuje do otoczenia (powyższe informacje zostały zaczerpnięte z tabliczki informacyjnej w „Bird Studies”, „Wikipedia” i książki „Lake Erie Stories: Struggle and Survival on a Freshwater Ocean” by Chad Fraser).
 
Wypoczynek na wydmach
Półwysep Long Point jest też znanym miejscem migracji ptaków, toteż odwiedziliśmy (już po raz drugi) Stację Obserwacji Ptaków na ulicy Old Cut Blvd. Mogliśmy zatem przyglądać się jak załoga tej stacji (częściowo złożona z woluntariuszy) łapała, identyfikowała, mierzyła, ważyła, obrączkowała i wypuszczała różne ptaki—było to fascynujące, jak też stanowiło idealną okazję, aby dowiedzieć się więcej o ptakach, bo pracownicy posiadali rozległą wiedzę, którą się chętnie dzielili z odwiedzającymi stację.

Dowiedzieliśmy się, że niektóre ptaki bezustannie kręciły się wokoło stacji (pełne karmy karmniki z pewnością były głównym tego powodem) i były złapane wielokrotnie, czasem nawet i dwukrotnie tego samego dnia! W małym sklepiku można było kupić książki i inne materiały ornitologiczne. Kilkanaście informacyjnych tabliczek umieszczonych wzdłuż niedalekiego szlaku objaśniały historię Long Point i migrację ptaków. Będąc na szlaku trzeba uważać, aby nie zaplątać się w bardzo cienkie i delikatne sieci do łapania ptaków—bo wtedy może zostałoby się zaobrączkowanym… w kajdanki! Pomimo, że nie za bardzo interesuję się ptakami, każda wizyta do tego ośrodka jest niezmiernie edukacyjna i ciekawa.
 
W lodziarni "Twin's Ice Cream Parlour"
Udaliśmy się też kilka razy do pobliskiego miasteczka Port Rowan i za każdym razem wstępowaliśmy na lody do lodziarni „Twin’s Ice Cream Parlour”, jak też spędziliśmy kilka godzin w sklepie dolarowym i w sklepie z artykułami używanymi. Tak jak w poprzednim roku, zabraliśmy ze sobą rowery i mieliśmy okazję pojeździć na licznych szlakach rowerowych w okolicach miast Waterford, Simcoe i Delhi.
 
Szparagi
Port Rowan i Long Point znajdują się w granicach Norfolk County (hrabstwa Norfolk) — znanego rejonu rolniczego, stanowiącego centrum Ontaryjskiej strefy uprawy tytoniu. Z powodu zmniejszającej się konsumpcji tytoniu, wiele farmerów przerzuciło się na inne uprawy, m. in. żeńszenia i szparagów. Nadal można było zobaczyć masę prawie już zabytkowych kilns (małych domków/pieców, w których ‘wędzono’ i suszono liście tytoniowe, często używając w tym celu węgla) — niektóre, pół-opuszczone, były puste, a inne zamieniono na magazynki czy też inne budynki gospodarcze.

Sporo farmerów zdecydowało się też uprawiać żeńszeń, ale wymaga to dużo inwestycji kapitałowych i pierwszego zbioru można się spodziewać nie wcześniej, niż po 3 latach. Jako że żeńszeń jest gatunkiem rosnącym na poszyciu mieszanych twardo-drzewiastych lasów, potrzebuje mało światła. Dlatego też pola, na których jest uprawiany, muszą być odpowiednio zmodyfikowane poprzez ustawienie osłon blokujących większość światła słonecznego, aby przypominały warunki, w jakich normalnie rośnie żeńszeń—już z daleka widać pola, na których uprawia się żeńszeń!
 
"Kilns", w których niegdyś suszono liście tytoniowe
Odwiedziliśmy tez kilka farm kultywujących szparagi—mówi się, że pewnym znakiem nadejścia wiosny jest pojawienie się szparagów w sklepach—lub na lokalnych farmach, gdzie mogliśmy go zakupić bezpośrednio od farmerów. Kupiliśmy parę świeżych pęczków, już na biwaku dodaliśmy do nich masła, zawinęliśmy w folię aluminiową i grillowaliśmy na ognisku. Były miękkie i przepyszne!
Plantacje żeńszeniu, nakryte płachtami

Od wysadzenia szparagów do pierwszego zbioru musi upłynąć kilka lat, ale co jest raczej niesłychane, jest to roślina wieloletnia i jeżeli się o nią dba, to może dawać plony przez 20 do 30 lat. Jeśli łodygi (jadalne pędy) nie są zrywane, urosną niczym wysokie paprocie. Na farmach pracowało sporo robotników—jedni zbierali maszynami szparagi, inni je sortowali, myli i wiązali. Przeważnie to byli sezonowi robotnicy z Meksyku i Karaibów, corocznie przyjeżdżający do Kanady do pracy na farmach, bo niezbyt wielu Kanadyjczyków garnie się do tego rodzaju pracy—o wiele bardziej wolą mieszkać komfortowo w miastach, często w subsydiowanych przez rząd mieszkaniach i pobierać zasiłek społeczny (welfare), którym liberalne rządy w Ottawie i Ontario tak hojnie i z łatwością ich obdarzają. O, Kanada… smutne to!
 
Cmentarz "Morden Cemetery"
W czasie naszych jednodniowych wypadów z parku, często przejeżdżaliśmy koło cmentarza „Morden Cemetery” na skrzyżowaniu dróg Concession Road East i East Quarter Line. Był to jedne z wielu ‘opuszczonych’ cmentarzy, którym się zajmowało Norfolk County (w tym hrabstwie znajdowało się sto jedenaście udokumentowanych cmentarzy lub też miejsc pochówków). Takie cmentarze są dość częstym widokiem w Ontario. Niestety, wiele nagrobków zaginęło, zostało zdewastowanych, potłuczonych i praktycznie nieczytelnych, toteż lokalne władze postanowiły je po prostu zebrać w jedno miejsce i tam je wkopać. Większość pochówków na tym cmentarzu miało miejsce w drugiej połowie XIX w. i na początku XX wieku. Stosunkowo sporo grobów należało do dzieci.

 
Cmentarz "Morden Cemetery"
SZLAK KOLEJOWY DELHI (DELHI RAIL TRAIL)

Chociaż było bardzo wietrzenie, pojechaliśmy samochodem do miasteczka Delhi i znaleźliśmy początek szlaku kolejowego Delhi (ciągnie się około 14 km od Delhi do Simcoe) na drodze Fertilizer Road, przy Kooperatywie Nawozów Sztucznych. Co ciekawe, po drugiej stronie drogi były pół-opuszczone tory kolejowe i przez jakieś 100 metrów szły równolegle do szlaku kolejowego Delhi. Były one częścią kolei Trillium Railway, znanej też jako St. Thomas & Eastern Railway, operującej pomiędzy Delhi i St. Thomas, którą transportowano nawozy sztuczne, zboża, sól, alkohol etylowy, produkty drzewne i inne towary. Linia kolejowa zaprzestała działać w końcu 2013 roku. Oryginalnie te linie kolejowe zostały założone przez Great Western Railway w 1873 r. i linia Simcoe-Delhi była porzucona kilka dobrych dekad temu.
Delhi Rail Trail

Koło drogi Fertilizer Road był mały parking i kilka tablic informacyjnych. Szlak ciągnął się przez pola i lasy, czasem blisko zabudowań farmerskich i przecinał kilka dróg. Napotkaliśmy kilku ludzi na tym szlaku—rowerzystów, turystów pieszych i osoby uprawiające jogging. Na poboczach szlaku rosło dużo poison ivy, trującego bluszczu. Ponieważ było bardzo wietrznie, postanowiliśmy zawrócić kilka kilometrów przed Simcoe. Jest to bardzo łatwy, płaski i malowniczy szlak, idealny dla początkujących.

SZLAK DZIEDZICTWA WATERFORD (WATERFORD HERITAGE TRAIL)

Przy starej stacji kolejowej w Waterford

Szlak Dziedzictwa Waterford (Waterford Heritage Trail) ma prawie 20 km i ciągnie się przez lasy, moczary, pola i łąki. Jego trasa wije się w miejscu byłej trasy kolejowej Lake Erie and Northern Railway (LEN), która rozpoczęła funkcjonować z Galt do Port Dover w 1915 r, przewożąc pasażerów i towary i zatrzymując się w Galt, Brantford, Waterford, Simcoe, Port Dover i na innych pomniejszych stacyjkach. W 1955 r. zaprzestano przewozu pasażerów. Trasa kolejowa pomiędzy Waterford in Simco została porzucona na początku lat dziewięćdziesiątych XX w.
The Black Bridge, Czarny Most

Najbardziej charakterystycznym i nadal istniejącym obiektem linii kolejowej LEN jest niewątpliwie imponujący Czarny Most (Black Bridge)—pod nim przechodziły też linie kolejowe Toronto Hamilton & Buffalo Railway (THB) oraz Canada Southern (CASO). W przeszłości miasto Waterford było ważną częścią węzła kolejowego. Pasażerowie mogli pojechać pociągiem nie tylko do Toronto, Buffalo czy Nowego Yorku, ale też do Detroit, a nawet do Chicago. Ruch pasażerski na linii THB zakończył się w latach sześćdziesiątych XX w., a przewóz towarów w końcu lat osiemdziesiątych XX w., gdy ta linia kolejowa została porzucona. Aż się nie chce wierzyć, ale swego czasu do 120 pociągów dziennie przejeżdżało przez Waterford!
Widok z Black Bridge na inny, mniejszy stary most kolejowy

Po zaparkowaniu samochodu, wyruszyliśmy z parku Lion’s Park z miasta Simcoe. Według tablic informacyjnych ustawionych wzdłuż szlaku, ów szlak był częścią „Brock’s Route”, „Trasy Brock’a”—pokrywa się on w większej części z trasą, jaką maszerował General Isaac Brock pomiędzy Hamilton i Port Dover przez Brantford w czasie wojny 1812-1814 (tak-200 lat temu Kanada i Stany Zjednoczone walczyły ze sobą, zresztą po raz ostatni).
Trasa Brock'a

Po przejechaniu 9 km, przybyliśmy do miasta Waterford. Po prawej stronie (i na końcu ulicy Nichol Steet W.) stały ogromne silosy, najprawdopodobniej obecnie już nieużywane—poboczne wyloty, służące do rozładowywania ich zawartości wprost do wagonów kolejowych, nadal były widoczne. Puste miejsce kilkadziesiąt metrów od silosów było pozostałością stacji kolejowej linii LEN.

Przejechawszy następne 100 metrów, wjechaliśmy na imponujący most Black Bridge (który właśnie obchodził setną rocznicę powstania), obecnie zmodyfikowany i przystosowany dla użytkowników szlaku. Z mostu mogliśmy podziwiać Waterford Ponds (Stawy Waterford) i miasto Waterford. Z daleka był widoczny mały mostek dla pieszych—sądzę, że kiedyś łączył on lnie kolejowe LEN i THB.

Jako że nie mieliśmy czasu kontynuować jazdy na szlaku w kierunku Brantford, cofnęliśmy się po szlaku około 600 metrów, do miejsca, gdzie się on rozdwajał—prawie pewny jestem, że był to kiedyś węzeł kolejowy łączący linie kolejowe LEN i THB. Pojechaliśmy tym drugim, wyasfaltowanym szlakiem, skręciliśmy w prawo pod mostem Black Bridge i zaczęliśmy jechać po byłej trasie linii kolejowej THB i Canada Southern. Kilka minut później dotarliśmy do starej stacji kolejowej kolei Canada Southern Railway Company, na zachodnim końcu ulicy Alice Street (nadal widniał na budynku stacji stary napis „Waterford. 2700 mieszkańców. Wysokość 820”). Ta skromna stacyjka, wybudowana w 1871 r., przypomina stacje kolejowe w USA. Na szczęście nie tylko została ona zachowana, ale całkowicie odnowiona i obecnie mieści się w niej sklep „Quilt Juncion”.
Szlak Waterford Heritage Trail

Po skonsumowaniu dwóch kawałków pizzy w lokalnej pizzerni i przejechaniu się na kilku ulicach miasta, z powrotem wjechaliśmy na szlak i powróciliśmy do Simcoe.

PORT DOVER

Do miasta Port Dover zawitaliśmy kilka dni po celebracjach „Friday the 13th”, „Piątek, trzynastego”, gdy dziesiątki tysięcy motocyklistów zjeżdżają się tradycyjnie do miasta. Przeszliśmy się wolno na molo w stronę latarni morskiej, potem kupiliśmy pizzę w Harbour Pizza, usiedliśmy nad brzegiem przy muzeum w Port Dover nad rzeką Lynn River. Wzdłuż brzegu znajdowało się kilka tabliczek informacyjnych wraz ze zdjęciami, zawierającymi ciekawe informacje o historii Port Dover. Poniższe informacje pochodzą właśnie z tych tabliczek.
Port Dover-pizza już jest gotowa!

W latach 1840 ujście rzeki Lynn River było pogłębione i zbudowano pierwsze mola i latarnię morską. Niebawem pojawiły się przystanie i magazyny wzdłuż brzegów rzeki Lynn River, które były niezbędne do ładowania i rozładowywania statków handlowych (szkunerów), regularnie się tutaj zatrzymujących i przywożących różnego rodzaju wyroby i towary, a zabierając produkty rolnicze, drzewo i wyprawione skóry. Z nadejściem kolei w końcu XIX w. handel za pomocą szkunerów znacznie się obniżył, a port i nadbrzeża stały się domeną floty rybackiej.
Port Dover

W dwudziestym wieku Port Dover stał się centrum kanadyjskiej słodkowodnej floty rybackiej. Ujście rzeki Lynn River roiło się od zabudowań—baraków, zabudowań do sieci, mól i przetwórni rybnych. W latach siedemdziesiątych XX w. Port Dover posiadał największą na świecie słodkowodną flotę rybacką. Obecnie udało mi się zobaczyć tylko jeden stary barak po drugiej stronie rzeki.

Na tabliczkach informacyjnych znajdowało się sporo fotografii, przedstawiających brzegi rzeki Lynn River w końcu XIX w. i na początku XX w.—a czerwone kropeczki znaczyły dokładnie miejsce, w którym obecnie staliśmy. To niesamowite, patrząc na te wszystkie budowle na brzegach rzeki ponad 100 lat temu—obecnie prawie żadna z nich nie istniała! Przypominało mi to wymarłe miasto French River przy ujściu rzeki French River: na starych fotografiach było widać dziesiątki zabudowań na skalnych brzegach rzeki—gdy tam się wybrałem w 1995 r. i 2008 roku, jedynie mogłem zobaczyć latarnię morską i ruiny swego czasu bardzo wysokiego komina. Czas nieubłagalnie posuwa się naprzód...
Port Dover, stary szanty

Gdy w USA wprowadzono prohibicję w 1920 r., akurat rybacy na jeziorze Erie byli świadkami cyklicznego spadku koniunktury—cóż za cudowny zbieg okoliczności! Wkrótce wagony kolejowe wypełnione whisky pojawiły się na bocznicach kolejowych i ich zawartość była ekspediowana w różnorakich statkach i łodziach na jezioro Erie, gdzie już czekały na nią statki amerykańskie i przeładowywały ładunek. Tysiące pojemników z kanadyjską whisky i piwem trafiały do amerykańskich ‘podziemnych barów.’ W 1933 r. prohibicja została zniesiona i automatycznie nastąpił też koniec tego barwnego okresu.
Historia mojego życia

Obok Port Dover wstąpiliśmy na krótko do pierwszej w Kanadzie stacji leśnictwa i pojeździliśmy dookoła niej. Stacja została założona przez rząd prowincji Ontario w 1908 r., na 40 hektarach zerodowanych wiatrem gruntów. W jednym miejscu znajdował się duży pień drzewa ze świetnie widocznymi słojami rocznych przyrostów. Tabliczka informacyjna, „Historia Mojego Życia”, wyjaśniała historię tego mającego 277 lat dębu—jego własnymi słowami!

„Wyrosłem z żołędzia w 1723 r. na brzegach rzeki Lynn River i wówczas jedynie Indianie mieszkali w okolicach ... Gdy miałem 25 lat, w 1750 r., mogłem obserwować, co się działo dookoła mnie ... Widziałem konne bryczki jadące wzdłuż ulicy Norfolk Street ... W 1795 r. popularny gubernator John Graves Simcoe złożył wizytę w naszym hrabstwie i niedaleko rozłożył się ... W 1812 r. wybuchła wojna ze Stanami Zjednoczonymi i mogłem przyglądać się treningom członków rezerwy ... W 1914 r. znowu była wojna i wiele żołnierzy trenowało nieopodal mnie zanim zostali przerzuceni na front w Europie ... Farmerzy wykarczowali zbyt dużo drzew i dobra warstwa ziemi była wywiewana. W 1908 r. kilka osób w St. Williams założyło szkółkę leśną, próbując zatrzymać kurzawy poprzez przesadzanie drzewek ... Około 1980 roku zbliżał się mój koniec: nowe insekty z zamorskich krajów zaatakowały moje liście ... Następnie choroba uderzyła moją korę i obumarłem w roku 2000. Musiano mnie wyciąć i ludzie zrobili ze mnie wiele pięknych rzeczy.”

Jeżdżąc koło miasta Simco, zobaczyliśmy małą gorzelnię w osadzie Green’s Corners, która przez ostatnie 6 lat produkowała bazowaną na ryżu wódkę Silver Lake Vodka. Można było ją kupić (lub też zdegustować) w gorzelni, która była niestety już zamknięta.
Cmentarz "McQueen Cemetery"

W drodze powrotnej w Port Dover spostrzegłem tabliczkę historyczną—na wzgórzu znajdował się mały cmentarz, „McQueen Cemetery”—„Miejsce Pochówku Lojalistów Zjednoczonego Królestwa”. Lojaliści Zjednoczonego Królestwa to osoby zamieszkałe w trzynastu koloniach Ameryki w momencie wybuchu Rewolucji Amerykańskiej, które pozostały lojalnie władzy Wielkiej Brytanii, a po zbiegnięciu ze Stanów Zjednoczonych osiedliły się pod koniec wojny na terytorium obecnej Kanady. Cmentarz McQueen Cemetery znajduje się na miejscu oryginalnej farmy McQueen’a w Port Dover. Jeden z najstarszych i najbardziej rzucających się kamieni nagrobnych należy do Alexandra McQueen, zmarłego w 1804 r. Na jego nagrobku znajduje się następującej treści inskrypcja:
Grób Alaxandra McQueen

Ku czci Alexandra McQueen
Zmarł 10-go lipca 1804 r.
W wieku 93 lat
Jako żołnierz szkocki pod dowództwem dzielnego Wolfe,
Przyczynił się do zdobycia Quebec i
Utrzymaniu Kanady dla Brytanii.

Ten memoriał jest wzniesiony przez jednego z
Jego pra-pra-wnuków
Sędziego Teetzel
1908 r.


Żałowaliśmy, że nie mogliśmy pozostać w parku na długi weekend, ale jak wspominałem wcześniej, wszystkie miejsca były zarezerwowane. To była nasza pierwsza wycieczka biwakowa w 2016 r. i okazała się niezmiernie udana!


Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2016/10/camping-in-long-point-provincial-park.html

PLAYA ANCON, KUBA—TYDZIEŃ W HOTELU ANCON I W MIEŚCIE TRINIDAD, 10-18 STYCZNIA 2016 ROKU



W styczniu 2010 r. spędziliśmy tydzień w hotelu Costa Sur na Kubie Podczas tej wycieczki kilkakrotnie odwiedziliśmy niedalekie, przepiękne miasteczko Trinidad, przejechaliśmy się pociągiem ciągniętym przez antyczny parowóz do Valle de los Ingenios (Doliny Cukrowni, Ingenios), wybraliśmy się na całodzienną wycieczkę do Topes de Collantes (Wzgórza Collantes) w górach Escambray i przez pół dnia łaziliśmy po wiosce La Boca. Tak nam się podobały te okolice, że postanowiliśmy tam jeszcze powrócić. I oto po 6 latach po raz drugi wyruszaliśmy w podróż w to samo miejsce-jak też była to nasza jedenasta wyprawa na Kubę.
 
Witamy w Hotelu Ancon!
W dniu 10 stycznia 2016 r. dotarliśmy na lotnisko Pearson w Toronto. Ponieważ wakacje były organizowane przez kubańską firmę Hola Sun, musieliśmy pobrać karty turysty (coś jak wizy) z okienka przedstawicielstwa Hola Sun na lotnisko (normalnie otrzymywaliśmy je podczas lotu). Czekając na nasz lot (liniami kubańskimi Cubana), Catherine spostrzegła na pasie do kołowania pomalowany na czarno samolot Airbus 320.

            —Być może używano go niedawno do przewozu ważnych gości na pogrzeb jakiegoś prominenta—zażartowałem.

Ku naszemu zaskoczeniu, niebawem to właśnie MY wchodziliśmy na pokład tegoż samolotu (mając nadzieję, że nie będziemy lecieli na żadne uroczystości pogrzebowe!). Później dowiedziałem się, że ten samolot (LY-COM) miał 21 lat i był dzierżawiony przez linie lotnicze Cubana z firmy Avion Express—pewnie Cubana otrzymała dodatkową zniżkę za zaakceptowanie samolotu o takim raczej rzadkim i nieciekawym kolorze, podobnie jak dealerzy samochodowi gotowi są zaoferować rabaty na samochody o niepopularnych kolorach!
 
Hotel Ancon-dwa bary i 'Entertainment Area"
Ponieważ Cubana pozwala na dwa bagaże ‘check-in’ o wadze do 23 kg każdy oraz jeden bagaż podręczny, ‘carry-on’ do 10 kg, (tak, razem 56 kg lub123 funty!), przynajmniej tym razem nie musieliśmy się martwić, że przekroczymy limit wagowy! Samolot wystartował na czas, otrzymaliśmy całkiem smaczne jedzenie i z przyjemnością je zajadaliśmy, siedząc w pierwszym rzędzie, zaraz za przedziałem pierwszej klasy (która kosztowała o $150 więcej). Rozmawialiśmy z interesującym facetem, ożenionym z Kubanką—co ciekawe, różnica wieku pomiędzy nimi wynosiła 51 lat. Gdy zbliżaliśmy się do miasta Cienfuegos, przez okno samolotu mogłem bez problemu zobaczyć zatokę Bahia de Cienfuegos, przylądek Punta Gorda, a nawet budynek hotelu Jagua, w którym mieszkaliśmy przez tydzień w styczniu 2012 r! O godzinie 19.57, po trwającym 3 godziny i 39 minut locie, wylądowaliśmy w Cienfuegos. Ponieważ nigdy nie dano nam w samolocie deklaracji celnych, każdy gorączkowo je wypełniał po przejściu kontroli emigracyjno-celnej. Czekając na pojawienie się bagażu, pobawiłem się trochę z uroczym i zabawnym pieskiem celników, który z zapałem biegał dookoła bagaży i je obwąchiwał. Próbowałem też wymienić na lotnisku pieniądze, ale dość duża kolejka do kasy wymiany od razu mnie zniechęciła—na szczęście mieliśmy ze sobą trochę peso.

Autobus już na nas czekał i gdy Catherine transportowała na wózku nasze bagaże do autobusu, ja zająłem się czymś o wiele istotniejszym—a mianowicie, poszedłem do niedalekiego kiosku/restauracji i zakupiłem 3 puszki zimnego piwa (Bucanero) za 1 CUC każde—co najważniejsze, to najważniejsze! Koło autobusu stał samochód policyjny (rosyjska Lada), w środku siedział młody policjant i pijąc piwo, udało mi się z nim przeprowadzić prostą konwersację. Był niezmiernie zdziwiony, że w Kanadzie byłoby to nielegalne spożywanie piwa w autobusie czy też w publicznych miejscach, tak jak ja to robiłem podczas rozmowy z nim.

            —Widzisz, pod tym względem Kuba posiada o wiele więcej wolności, niż Kanada!—powiedziałem.

Jazda do hotelu zabrała 90 minut i wdaliśmy się w rozmowę z bardzo miłym i interesującym starszym mężczyzną z Pensylwanii, który od 1995 r. regularnie przyjeżdżał na Kubę, kompletnie ignorując jakiekolwiek przepisy rządu Stanów Zjednoczonych, nie pozwalające obywatelom USA na takie wyjazdy. Podczas naszego pobytu często z nim rozmawialiśmy.
Na hotelowym balkonie z Johnem z Pensylwanii. Często popijaliśmy kawę po hiszpańsku i rozmawialiśmy na różne ciekawe tematy. W styczniu 2017 r. tenże wydrukowany & oprawiony blog wysłałem do niego pocztą i nawet nakleiłem pocztowy znaczek kanadyjski, przedstawiający kanadyjskiego pisarza Robertson Davies, który był niezmiernie podobny do Johna. Nigdy nie otrzymałem od niego odpowiedzi—niedawno się dowiedziałem, że zmarł w lutym 2017 roku...

Do hotelu przybyliśmy o godzinie 22.30 i byliśmy niezmiernie uradowani z otrzymania pokoju na 2 piętrze (tzn. na 3 kondygnacji, ostatniej) i oddzielnej części hotelu, „Superior Ocean View”—wybraliśmy tą właśnie sekcję dzięki rekomendacjom na TripAdvisor.

Gdy pojawił się pracownik hotelowy, aby przenieść nasze bagaże do pokoju hotelowego, Catherine, bez patrzenia na karteczkę otrzymaną właśnie z recepcji, śmiało i bez namysłu mu powiedziała, że numer naszego pokoju był ‘312’.

            — Czy jesteś pewna, że to jest pokój 312?—zapytałem się jej.

            — Tak, jestem pewna”, odpowiedziała.

Nie wiem, dlaczego, ale miałem przeczucie, że jednak warto byłoby upewnić się.

            — Spójrzmy na tą karteczkę—nalegałem.

Wyjęła z torebki kwitek otrzymany z recepcji… i jak wół było na nim napisane, ‘pokój 8312’.

            — O tam, taka mała pomyłka, zaledwie o jedną cyferkę—powiedziała bardzo szczerze. Dla Catherine to był taki nieznaczny błąd…

Tragarz wniósł większe bagaże na górę i daliśmy mu napiwek $5.00 kanadyjskich (jako że nie posiadaliśmy przy sobie zbyt wiele peso); był najwyraźniej niezadowolony z kwoty napiwku. Sporo Kubańczyków pracujących w sektorze turystycznym było dość zdemoralizowanych i sądziło, że wysokie napiwki im się po prostu należą, niezależnie od stopnia i jakości wykonanej usługi.

Nawiasem mówiąc, gdy popijaliśmy cappuccino lub Spanish coffee (kawę z alkoholem) na patio na otwartym powietrzu koło lobby, spoglądaliśmy na drzwi pokoju nr 312 i wskazując na niego żartowałem, że niemalże tam trafiliśmy!

HOTEL

Główny budynek hotelowy był bardzo podobny do Hotelu Tropicoco w Hawanie (w dzielnicy Playa Este), w którym mieszkaliśmy w 2009 r. Wybudowany z betonu, hotel był dziełem Sowietów i powstał w latach osiemdziesiątych XX w. (według tabliczki informacyjnej, uroczyste otwarcie miało miejsce 15 października 1986 r.) i jednym słowem, był brzydki. Jego zaletą było to, że z okien hotelowych oraz deptaków rozciągał się widok na ocean, jako że opierał się na cementowych podporach, jak też posiadał bardzo ładną plażę i oczywiście, było zlokalizowany w pobliżu przepięknego miasta Trinidad.
 
Nasz pokój nr 8312 w "Superior Section"
Jeden Kubańczyk powiedział nam, że jest w planach zburzenie Hotelu Ancon w ciągu kilku następnych lat i wybudowanie na jego miejscu pola golfowego. Nie wiem, czy to prawda, ale biorąc pod uwagę jego całkowicie przestarzałą, staroświecką i okropna sowiecką architekturę, nie byłbym bym zdziwiony. Byłoby jednak szkoda, gdyby też zburzono sąsiadujący hotel Brisas.

Sekcja hotelu „Superior Ocean View” (w której mieszkaliśmy) została wybudowana około 17 lat temu i była o wiele przyjemniejsza od oryginalnej części hotelu. Pomiędzy hotelem i naszą sekcją był basen, ale zamknięty (i tak nie planowaliśmy go używać) i pewnie nie widział wody przez kilka dobrych miesięcy; rzecz jasna, basenowy bar był też zamknięty! Koło sceny rozrywkowej były dwa bary—jeden serwował dobre kanapki, hamburgery i frytki, a drugi oferował różne napoje alkoholowe, włącznie z piwem—warto ze sobą przywieźć duży kubek! Dwa inne bary znajdowały się koło lobby; często korzystaliśmy z tego koło tarasu, był otwarty wieczorami i serwował przepyszną Spanish coffee i cappuccino. Na niższej podłodze (poniżej lobby) były dwa sklepiki, tiendas, sprzedające alkohol, ubrania, kartki pocztowe, pamiątki i tym podobne rzeczy. Również codziennie przychodziło kilku prywatnych sprzedawców, oferując rzeźby, wyroby artystyczne, kartki pocztowe i książki. Kilka kotków wałęsało się po terenach hotelowych i niektóre z nich były niezmiernie oswojone i miłe, dwukrotnie poszły za nami do pokoju i nawet jakiś czas mogliśmy się z nimi pobawić.

Catherine skorzystała z masażu (15 CUC za godzinę) i nawet go chwaliła. I jeszcze jedno-hotel posiadał restaurację z winami, gdzie można było nie tylko zjeść obiad, ale również za dodatkową opłatą degustować różne wina, jednakże nigdy nie widzieliśmy w niej żadnych turystów.
 
Widok z naszego pokoju
ZABAWNA HISTORIA WYDARZYŁA SIĘ W DRODZE DO BANKU…

Również w hotelu znajdował się bank, co było niezmiernie wygodne. Udało mi się pomyślnie wymienić w nim pieniądze następnego dnia po przyjeździe. Niestety, moja druga próba wymiany pieniędzy zakończyła się kompletnym fiaskiem. W sobotę, około godziny 9.00, przed śniadaniem, poszedłem na dół do banku w celu wymienienia $100 na kubańskie peso, ale był zamknięty. Spytałem się sprzedawczynię w tienda, czy orientuje się, kiedy bank będzie otwarty. Odpowiedziała, że w soboty jest on zamknięty, ale można wymienić pieniądze w recepcji hotelowej na górze.

Tak więc udałem się do recepcji, gdzie recepcjonistki poinformowały mniej, że nie jest możliwe wymienienie pieniędzy w recepcji—zasugerowały, aby spróbował udać się do banku to Trinidad (!). Ponieważ zawsze staram się wszystkie informacje sprawdzić podwójnie (szczególnie na Kubie), kilka minut później spytałem się przedstawicielki Public Relations (której biurko znajdowało się zaraz koło okienka recepcji) o godziny otwarcia banku. Co ciekawe, według niej bank będzie dzisiaj otwarty, ale dopiero około południa, jako że bank nie został jeszcze powiadomiony z Hawany o kursie walutowym i czasem ta informacja przychodziła dopiero koło południa.
 

Około godziny 11.00 udałem się do banku, nadal był zamknięty. Poczekałem następne 30 minut, ale daremnie. Tak więc ponownie spytałem się w hotelowej recepcji, kiedy będzie otwarty—tym razem powiedziano mi, że pracownik banku jest na lunchu. Przez następne pół godziny co parę minut sprawdzałem, czy jest otwarty, ale drzwi pozostawały niezmiennie zamknięte.

Wreszcie po raz drugi zapytałem się sprzedawczynię w tienda czy może wie, kiedy pracownik banku powróci z lunchu.

            — Bank jest zamknięty w soboty—powtórzyła.

            — W recepcji poinformowano mnie inaczej—powiedziałem—pracownik banku jest jakoby na lunchu.

Kobieta spojrzała na mnie z niedowierzaniem i szybko zadzwoniła do recepcji; po krótkiej rozmowie powiedziała mi abym poszedł na górę do recepcji wymienić pieniądze. Rzeczywiście, pracownica recepcji (ta sama, z którą rozmawiałem rano) już na mnie czekała i bez żadnych problemów wymieniła moje $100 na 68 CUC (chociaż kilka dni temu otrzymałem 70 CUC w banku na dole).

Ta cała historia pozostawiła nieprzyjemne wrażenia—jakby nie było, przez kilka godziny mojego cennego czasu szukałem nieistniejącego pracownika!


PLAŻA

Plaża była przyjemna i piaszczysta, były na niej plażowe leżaki i palapas, ale było dość trudno znaleźć plażowe krzesła—chyba że się je ‘zarezerwowało’ bardzo wcześnie rano poprzez położenie czegoś na nich. Catherine co ranka już o godzinie 7.00 szła na plażę i dokonywała ‘rezerwacji’ krzeseł. Pierwszego ranka położyła na krzesłach 2 stare, wyświechtane ręczniki. Gdy wróciła po paru godzinach, na krzesłach siedzieli turyści i ręczników nie było widać. Grzecznie spytała się tej brytyjskiej pary, czy przypadkiem nie zauważyli ręczników—okazało się, że leżały koło krzeseł, prawdopodobnie zdmuchnięte przez wiatr. Od tego czasu Catherine przywiązywała ręczniki do krzeseł i kładła na nich różne ciężkie przedmioty. Potem żałowaliśmy, że nie zapytaliśmy się tej pary, czy ona mieszkała w Hotelu Ancon—najprawdopodobniej nie byli to turyści hotelowi—i mogliśmy ich poprosić o opuszczenie krzeseł. W każdym razie pierwszy raz spędziliśmy na plaży w bardzo kiepskim miejscu i nawet nie mogliśmy koło siebie siedzieć.
Zauważyliśmy, że niektórzy ludzie siedzący na tych krzesłach nie posiadali obrączek hotelowych—dopiero później dotarło do nas, że wiele turystów z miasta (tzn. z Trinidad) przybywa codziennie autobusem, aby wypocząć na ‘la playa Ancon’ i pewnie niektórzy z nich po prostu używają hotelowych krzeseł. Szkoda, że strażnicy nie zwracali na to uwagi! Oczywiście, lepszym rozwiązaniem byłoby po prostu dodanie więcej krzeseł.
 
Na plaży
Jednego dnia grupa francuskojęzycznych turystów z Quebec prowadziła przez kilka godzin niezmiernie ożywioną i głośną dyskusję; pewien byłem, że słyszało ich doskonale pół plaży! Również w hotelu miał miejsce ślub pomiędzy Kanadyjczykiem w Quebec i Kubanką.

Zawsze byliśmy w tym samym miejscu na plaży, vis-a-vis naszego pokoju i mogliśmy z niego obserwować krzesła plażowe. Plaża była dość długa i można było po niej iść kilka kilometrów w stronę wschodnią. Catherine rano wybierała się na takie przechadzki; czasem spotykała Kubańczyków, proszących o ubrania. Obiecała jednemu mniej natrętnemu facetowi, że w ostatnim dniu da mu ubrania i od tej pory zostawił ją w spokoju. Ale niektóre kubańskie kobiety były tak natarczywe, że gdyby mogły, to ściągnęłyby z niej na plaży ubranie! We wschodniej części plaży był mały bar, ale nie należał do hotelu i trzeba było w nim płacić—używany był on głównie przez turystów ‘dziennych’ oraz Kubańczyków przybywających na plażę z Trinidad.

NASZ POKÓJ NR 8312

Pokój znajdował się w „Superior Section” i musieliśmy iść jakieś 3 minuty do głównego budynku hotelowego, przechodząc obok (pustego) basenu i estrady, jak też musieliśmy wchodzić schodami na 2 piętro (w tej sekcji nie ma wind). Był to raczej mały pokoik, ale OK. Miał balkon z widokiem na plażę i ocean i mogliśmy z niego podziwiać zachody słońca. Szkoda, że na balkonie nie było żadnych krzeseł! Telewizor posiadał wiele kanałów, włącznie z CNN oraz CTV (z Montrealu, ale w języku angielskim). Klimatyzator działał, jednak staraliśmy się spać przy otwartych drzwiach balkonowych i zasuniętych zasłonach, aby do pokoju nie wlatywały komary. Nie pamiętam, abym był ukąszony przez komara czy też moskita, ‘sand flies’. Łazienka była mała, z wanną, zawsze była ciepła i zimna woda. W pokoju były dwa małe łóżka. Mała lodówka dość dobrze chłodziła nasze drinki, sejf był bezpłatny. Otrzymaliśmy dwie karty magnetyczne; obie otwierały drzwi i jedna z nich otwierała sejf.

Pokojówka bardzo dokładnie sprzątała codziennie pokój i zostawialiśmy jej napiwki w postaci ubrań—przywieźliśmy ze sobą dużo kompletnie nowych koszulek, wiele z nich miało dołączone oryginalne metki z cenami (od $12,99 do $69,00) i z powodzeniem używaliśmy je nie tylko jako napiwki, ale też jako zapłatę za różne serwisy—Kubańczycy je uwielbiali! Ponieważ teren koło estrady/rozrywki był bardzo blisko, mogliśmy świetnie słyszeć muzykę w naszym pokoju. Nigdy nie poszliśmy na żaden występ, chociaż raz tam siedzieliśmy przez jakiś czas, obserwując nowożeńców (Kanadyjczyka i Kubankę) tańczących wraz z gośćmi.
 
Spanish coffee
Kilka tygodni przed wyjazdem kupiłem książkę na temat II wojny światowej. Wprawdzie na temat tej wojny czytałem setki książek, lecz praktycznie wszystkie były na pisane przez żołnierzy armii sprzymierzonych. Natomiast ta książka—„The Forgotten Soldier” („Zapomniany Żołnierz”)—była napisana przez młodego niemieckiego żołnierza, Guy Sajer. Po wstąpieniu w wieku 16 lat do armii w lecie 1942 r., walczył na froncie wschodnim. Po początkowych sukcesach Niemców w Związku Sowieckim sytuacja się dramatycznie zmieniła i wkrótce bohater staje w obliczu zimna, głodu, chorób, artylerii sowieckiej i sadystycznych niemieckich oficerów. Jest to najbardziej realistyczna, brutalnie szczera i szokująca książka wojenna, jaką kiedykolwiek czytałem. I co ciekawe, jej autor, urodzony w 1927 r., nadal żyje (sierpień 2016 r.)! Często więc, będąc na balkonie czy ten na plaży, byłem całkowicie pochłonięty czytaniem tej pasjonującej książki.

RESTAURACJE

Główna jadłodajnia/restauracja (Bahia de Casilda) przylegała do lobby. Nigdy nie chodziliśmy na lunch, jednie na późne śniadania i 2-3 razy jedliśmy w niej obiadokolację. Na śniadania mieliśmy owoce, sałatki oraz jajka z boczkiem lub przyrządzane na zamówienie omlety oraz świetny jogurt (nie zawsze był dostępny). Obiadokolacje oferowały normalne jedzenie, były do tego trzy miejsca, gdzie można było otrzymać potrawy robione na zamówienie przez kucharzy. Zawsze znalazłem coś smacznego. Czerwone wino było znośne. Staraliśmy się siedzieć koło okien, na końcu sali. Otwarte okna były też używane przez ptaki, które wlatywały i wylatywały z jadłodajni. Generalnie, nie miałem problemu z jedzeniem—chociaż selekcja nie była taka różnorodna i smaczna, jak w hotelach na Kubie w których niedawno byliśmy i mogę doskonale zrozumieć tych turystów, którzy byli rozczarowani potrawami w tym hotelu. Z drugiej strony, nigdy nie przyjeżdżam na Kubę, oczekując jakiegoś specjalnego jedzenia.

Na niższej podłodze były dwie restauracje a’ la carte—włoska i rybna (Restaurante el Pescador). Chcieliśmy spróbować też restaurację włoską, ale ponieważ głównie serwowała pastę, nigdy do niej nie poszliśmy i dwukrotnie udaliśmy się do restauracji rybnej. W środku restauracji była fontanna i za drugim razem udało się nam koło niej siedzieć. Zamówiłem sałatkę z owoców morza, Surf & Turf (smażone krewetki ze specjalnym sosem & comber z wieprzowiny z sosem Barbacoa), Arroz Casildeno (ryż z rybą, wieprzowiną, kurą, warzywami i białym winem) oraz sernik. Oboje stwierdziliśmy, że jedzenie było doskonałe, a niektóre potrawy wręcz przesmaczne.
 

Co ciekawe, tego samego wieczora w restauracji siedziała jedna para i musiała zamówić podobne potrawy. Rozmawialiśmy z nimi parę dni później i powiedzieli nam, że jedzenie w tej restauracji było okropne i szybko z niej wyszli. Nic dziwnego, że turyści, czytający często kontradykcyjne relacje na TripAdvisor są często niezmiernie zdezorientowani i nie wiedzą, komu ufać! Opinie zależą od indywidualnych odczuć smakowych.

Do tej pory pamiętam świetną i pouczającą historię żydowską: przed wojną w małym miasteczku w Polsce dwóch uczniów Jesziwy przez długi czas kłóciło się na temat właściwej interpretacji pewnych wersów z księgi Tora. Nie mogąc rozstrzygnąć tej sprawy, poszli do Rabina, aby ten udzielił im właściwej odpowiedzi i rozwiązał raz na zawsze ową kwestię. Pierwszy uczeń wyłożył Rabinowi swoje argumenty i wysłuchawszy go, Rabin odrzekł: „Masz rację”. Wtedy drugi uczeń przedstawił swój punkt widzenia, popierając go wieloma argumentami, na co Rabin odrzekł, „Masz rację”. Jeden z ludzi przysłuchujących się tej dyspucie, ze zdziwieniem zwrócił się do Rabina: „Każdy z uczniów zaprezentował dwa kompletnie sprzeczne punkty widzenia. Jakże więc oboje mają rację?” Po namyśle, Rabin mu odpowiedział, „I ty też masz rację”.
 

Było też możliwe raz udać się na obiad do sąsiadującego hotelu Brisas (w najlepszej restauracji), ale ponieważ były tylko codziennie miejsca dla 6 gości z hotelu Ancon, nigdy nie udało się nam ich zarezerwować. Po jakimś czasie udało się nam (a raczej Catherine) zrobić rezerwację w innej restauracji w hotelu Brisas, znajdującą się pod ogromną palapa (w środku stał wypchany, naturalnej wielkości byk). Do tej restauracji wybraliśmy się spacerkiem bezpośrednio z naszego hotelu ścieżką plażową; ogólnie mieliśmy bardzo przyjemny, romantyczny i smaczny obiad i bardzo sobie go chwaliliśmy. Nota bene, hotel Brisas był o wiele bardziej urokliwy, niż Ancon!

AUTOBUS HOP-ON-HOP-OFF DO TRINIDAD

Jednym z głównych powodów, dla których pojechaliśmy do hotelu Ancon, była jego bliskość do miasta Trinidad, jednego z najpiękniejszych na Kubie. Położone 10 km od hotelu Ancon, można było się do niego szybko dostać taksówką lub autobusem—niektórzy turyści przywieźli ze sobą rowery i często na nich jechali do miasta i innych okolic. Z hotelu Ancon do Trinidad również jeździł autobus typu ‘hop-on-hop-off’, odjeżdżał z hotelu Ancon o godzinie 10.00, 12.30, 15.30 i 18.00, a z Trinidad do hotelu Ancon o godzinie 9.00, 11.00, 14.00 i 17.00. Autobus kosztował 2 CUC w dwie strony (trzeba zachować bilet, jeżeli planuje się nim wrócić).
 

Gdy po raz pierwszy wybraliśmy się do Trinidad, postanowiliśmy pojechać ostatnim autobusem, który o godzinie 18.00 odjechał z hotelu i poza nami, było w nim tylko 2 turystów i pracownica hotelu. Byliśmy zdziwieni, że autobus był praktycznie pusty, ale ponieważ był to jego ostatni kurs do miasta, sądziliśmy, że nie było zbyt wielu chętnych udać się tak późno do miasta i potem wracać do hotelu taksówką. Jak się okazało, byliśmy w błędzie!
 
Polski Fiat 126p, nawet nie jest takim rzadkim okazem!
Po 2 minutach autobus zatrzymał się na parkingu koło plaży (blisko naszej sekcji hotelu) i wydaliśmy stłumiony okrzyk zdziwienia, bo prawie niekończący się tłum turystów z plecakami i plażowiczów wlewał się do autobusu. Byliśmy przekonani, że dwie trzecie z nich nie dostaną się do autobusu, ale ponownie się myliliśmy! Doświadczony kierowca szybko wziął sprawy w swoje ręce, rozkazując wszystkim położyć plecaki i bagaże na półkach i ścisnąć się jak najbardziej jest to możliwe na końcu autobusu. Wszyscy się zmieścili i już przy wysiadaniu w Trinidad naliczyliśmy wysiadających 69 osób plus kierowcę-a to był raczej mały autobus! Poczułem się, jak w komunistycznej Polsce lat siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych XX w., gdzie takie obrazki były na porządku dziennym. Catherine jednak nie była zadowolona (chociaż była to krótka trasa, jej widok z miejsca na przodzie autobusu był zasłonięty stojącymi turystami) i powiedziała, że nie może wyobrazić sobie życia w kraju komunistycznym (lub na przykład w Indii, gdzie pasażerowie stale podróżują na dachach środków lokomocji). Normalnie autobus powinien zatrzymywać się w pozostałych hotelach (Brisas i Costa Sur), ale naturalnie tym razem nigdzie się nie zatrzymał i pojechał prosto do Trinidad—chyba, że kierowca umieściłby dodatkowych pasażerów na dachu!
 
Plaza Mayor
Dwukrotnie jechaliśmy tym autobusem do Trinidad i raz z powrotem do hotelu. Zawsze autobus był na czas i w Trinidad zatrzymywał się blisko placu Plaza Carillo (przy którym mieścił się luksusowy hotel Iberostar Gran Hotel Trinidad), na ulicy Calle San Procopio (vel Lino Perez), blisko ulicy Calle Gutiérrez (vel Antonio Maceo), prawie że przed drzwiami La Casa Manuela. Ponieważ dwukrotnie pozostaliśmy w Trinidad do późnych godzin wieczornych, do hotelu wracaliśmy taksówkami, antycznymi samochodami amerykańskimi z lat pięćdziesiątych XX w. i cena była od 10 do 12 CUC—ale każdorazowo udawało nam się używać koszulek jako środka płatniczego i kierowcy byli bardzo z nich zadowoleni, bez problemu akceptując je w zamian za opłatę pieniężną! Jednego wieczora, jadąc z powrotem do hotelu, poprosiliśmy taksówkarza, aby zabrał ‘autostopowicza’—było to Brytyjczyk i mieszkał w hotelu Costa Sur, gdzie go wysadził taksówkarz—i jeszcze kazał zapłacić za podwiezienie!

WYPADY DO TRINIDAD

To przepiękne miasto, założone w 1515 r., wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, jest jednym z najlepiej zachowanym miastem na Kubie—upadek przemysłu cukrowego, będącego głównym dochodem Trinidadu, spowodowało, że miasto zostało ‘zapomniane’, dzięki czemu pozostało w niezmienionym stanie, zachowując swoją unikalną architekturę.

W czasie pobytu wpadliśmy do Trinidadu trzy razy i za każdym razem zostawaliśmy w nim do późnego wieczora. Akurat wtedy Trinidad celebrował Tydzień Kultury („Semana de la Cultura Trinitaria”) i był pełen turystów różnych narodowości—parę razy zaobserwowałem na ulicach WIĘCEJ turystów niż Kubańczyków! Nawet zauważyłem kilkudziesięcioosobową wycieczkę z Polski. Również nigdy przedtem nie widziałem tak wiele prywatnych kwater do wynajęcia, casasa particulares—na niektórych ulicach dosłownie co trzeci dom posiadał specyficzną wywieszkę casa particular i mówiono nam, że pomimo takiego zagęszczenia, czasem wszystkie te pokoje są zajęte i turyści zmuszeni są spać w parku. Widzieliśmy tez bardzo dużo przepięknych prywatnych restauracji i często ich pracownicy stali przed drzwiami, zachęcając turystów do wejścia do środka. Zwykle mówiliśmy, „Acabamos de comer en el hotel” (właśnie jedliśmy w hotelu) i to zdanie zawsze okazywało się niezmiernie użyteczne.
 

Owszem, bardzo chcielibyśmy skorzystać z oferty takich restauracji, ale naprawdę nie byliśmy głodni. Jakkolwiek jednego wieczora dotarliśmy do zatłoczonych i wąskich uliczek, na których stało masę budek z jedzeniem i kupiliśmy dwie porcje całkiem dobrego obiadu. Uwielbialiśmy chodzić po mieście i chociaż często wędrowaliśmy ciemnymi, wyboistymi i wybrukowanymi uliczkami, zawsze czuliśmy się bezpiecznie. Kubańczycy gotowi byli nam udzielić informacji i skierować we właściwe miejsce. Raz dałem kilka prezentów stosunkowo młodemu człowiekowi, który stracił w wypadku obie ręce.
 
Kościół Świętej Trójcy
W sobotę poszliśmy na wieczorną mszę w kościele Świętej Trójcy (Iglesia Parroquial de la Santísima Trinidad) na centralnym placu Trinidad, Plaza Mayor. Kościół ten był zbudowany w 1892 r. na miejscu innego kościoła, zdewastowanego przez huragan w XIX w. W środku posiadał bardzo dużo różnych posągów, włącznie z bardzo słynną drewnianą statuą Chrystusa, „Nasz Pan Prawdziwego Krzyża” (El Señor de la Vera Cruz). Gdy w XVII w. statua była transportowana do kościoła w Veracruz w Meksyku, statek trzy razy został z powodu złej pogody zepchnięty z powrotem do Trinidad; dopiero po zostawieniu w mieście części ładunku (włącznie ze statuą Chrystusa) był w stanie kontynuować swoją podróż. Mieszkańcy miasta postrzegli ów zdarzenie jako znak opatrzności bożej i postanowili umieścić statuę Chrystusa w kościele. Kościół również posiada imponujący ołtarz poświęcony Matce Bożej Miłosierdzia (Nuestra Senora de la Piedad).
 
Drewniana statua Chrystusa, „Nasz Pan Prawdziwego Krzyża”
(El Señor de la Vera Cruz)
Plaza Mayor stanowi centrum miasta i sądząc po imponujących XVIII i XIX wiecznych budynkach wokół tego placu, przemysł cukrowy w niedalekiej Valley de los Ingenios i handel niewolnikami niezmiernie przyczyniły się do rozwoju i wzbogacenia miasta! Często spacerowaliśmy od Plaza Mayor do Plaza Carillo, zachwycając się architekturą i atmosferą miasta. Uliczki wybrukowane kocimi łbami i domy z dachami z czerwonej dachówki i z ogromnymi głównymi drzwiami wejściowymi (i mniejszymi drzwiami wbudowanymi w te większe) były najbardziej charakterystycznymi elementami Trinidadu. Jednego wieczora usiedliśmy na ławeczce na Plaza Mayor i delektowaliśmy się zakupionym w sklepie szampanem! Nota bene, w sklepie również zauważyłem ogromną ilość kostek masła „Polka” importowanego z Polski oraz jednolitrowe butelki 40% wódki za jedyne 2CUC (tzn. $2.00 amerykańskie lub około $2.80 kanadyjskie). Dosłownie-tanie jak woda!

Koło kościoła znajduje się też Dom Konspiratorów (La Casa de los Consipiradores), z bardzo charakterystycznym narożnym drewnianym dachem, wychodzącym na Plaza Mayor. Kiedyś w tym domu spotykali się członkowie tajnego narodowego związku, „La Rosa de Cuba”, „Róża Kuby”.
 
Dom Konspiratorów (La Casa de los Consipiradores)
Niewątpliwie jednym z najbardziej wyróżniających się budynków w Trinidad jest Kościół i Klasztor Św. Franciszka (Iglesia y Convento de San Francisco). Obecnie znajduje się w nim Muzeum Walki z Bandytami (Museo de la Lucha contra Banditos)—tzn. z przeciwnikami rewolucji kubańskiej, którzy schronili się w pobliskich górach Escambray po Rewolucji Kubańskiej i nadal kontynuowali walkę przeciwko rządowi Fidela Castro. Z ciekawości wszedłem do muzeum, gdzie znajdowały się fotografie, dokumenty, listy, broń, cześć amerykańskiego samolotu szpiegowskiego U-2 i podobne artefakty. Jako że napisy były jedynie po hiszpańsku, dużo nie zrozumiałem.
 
Kościół i Klasztor Św. Franciszka (Iglesia y Convento de San Francisco)
W tym miejscu chciałbym trochę odejść od tematu. Gdy zobaczyłem nazwę tego muzeum, od razu pomyślałem o polskim podziemiu antykomunistycznym uformowanym po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej, walczącym przeciwko stalinowskiemu rządowi w Polsce w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX w. Chociaż nie przypominam sobie za czasów komuny w Polsce żadnego muzeum specyficznie poświęconego tejże walce, to pamiętam, że spotykało się dużo pomników i tablic informacyjnych, upamiętniających „walki o umacnianie władzy ludowej”—tzn. walki nowej polskiej komunistycznej milicji, tajnej policji (UB) i wojska przeciwko ‘bandytom’, walczącym przeciwko narzuconej władzy komunistycznej. Członkowie podziemia niepodległościowego zazwyczaj byli pokazywani w najgorszym świetle—jako zdrajcy narodu, kolaboranci, szpiedzy, upiory i mordercy, a ich nazwiska zostały wymazane z historii. Jak na ironię, po upadku systemu komunistycznego w Polsce w 1989 r. owi ‘bandyci’ byli oficjalnie zrehabilitowani, odznaczeni wysokimi wojskowymi medalami (często pośmiertnie), niektórym postawiono pomniki i byli oni uważani za bohaterów—w przeciwieństwie do ich prześladowców. Historia kołem się toczy…


Ale wracając do Trinidad… Kościół i Klasztor Św. Franciszka, wybudowany w 1813 r., powoli niszczały i zostały zburzone w 1920 r.—jedynie pozostawiono dzwonnicę, która widnieje na monecie 25 centavos (convertible peso)—jak też można ją zobaczyć na większości fotografii Trinidadu. Wieża dzwonnicy jest dostępna dla turystów i udało mi się wejść na jej szczyt wąskimi schodkami, aż do małego pomieszczenie, gdzie znajdowały się dzwony. Rozciągał się z niej przepiękny widok na miasto—nawet mogłem dostrzec plaże Playa Ancon i nasz hotel!
 
Plazuela del Jigüe (nazwa się bierze od jigüe, drzewa akacji), pod którym to w 1514 r. Bartolomé de las Casas odprawił pierwszą mszę w Trinidad
Niedaleko Kościoła Św. Franciszka był mały placyk, Plazuela del Jigüe (nazwa się bierze od jigüe, drzewa akacji), pod którym to w 1514 r. Bartolomé de las Casas odprawił pierwszą mszę w Trinidad. Nota bene, ten szesnastowieczny hiszpański dominikański zakonnik i biskup (1484-1566) poświęcił 50 lat swojego życia, aktywnie występując przeciwko niewolnictwu i brutalnemu traktowaniu indygenów przez kolonistów.

Jednym słowem, Trinidad jest fascynującym miastem, jednym z najpiękniejszych na Kubie!
 

WYPAD DO LA BOCA

Również spędziliśmy kilka godzin w wiosce La Boca—autobus ‘hop-on-hop-off’ zatrzymywał się w niej (nie zatrzymywał się, gdy był pełny—ale nam się udało nim pojechać w dwie strony).
 

W tej wiosce byliśmy dokładnie 6 lat temu, w styczniu 2010 r. Wówczas wioska posiadała zaledwie kilka casas particulares i parę restauracji/barów; większość domów była zaniedbana i w kiepskim stanie. Pamiętam, że po zachodzie słońca nie mogliśmy znaleźć żadnej restauracji ani taksówki i musieliśmy poprosić jakiegoś Kubańczyka, aby nas dowiózł do hotelu swoim prywatnym samochodem. Również wtedy udało mi się zrobić przepiękne zdjęcie czterech dziewczynek, stojących w oknie—i miałem nadzieję się z nimi tym razem spotkać i wręczyć im fotografie.
 
Zdjęcie zrobione w styczniu 2010 r.
Nasze pierwsze wrażenia po przyjeździe do La Boca—bardzo dużo pozytywnych zmian! Od razu zauważyliśmy sporo nowych casas particulares i restauracji; większość z domów wyglądała lepiej, jak też wszędzie znajdowały się ‘miejsca budowy’. Rozmawialiśmy z jednym Kubańczykiem—powiedział, że ponieważ obecnie Kubańczycy mogą legalnie posiadać, kupić i sprzedać swoje domy, wreszcie są zainteresowani w ich dobrym utrzymaniu. Było niezaprzeczalnie widać, że system kapitalistyczny, nawet w tak ograniczonej postaci, najwyraźniej na Kubie prosperował! Również rozmawialiśmy z właścicielem restauracji & casa particular—jego restauracja, o nazwie „La Barca” (Łódź), w kształcie łodzi, była w budowie. Powiedział nam, że to był długi, trudny i drogi proces. Wreszcie znaleźliśmy dom, gdzie zrobiłem zdjęcie tym 4 dziewczynkom w 2010 r., ale niestety, wszystkie były w szkole i zdjęcia zostawiłem ojcu jednej z nich.
 
Prywatny biznes
Jako że wszystko się kończy, i nasz pobyt na Kubie też już dobiegał końca. Mieliśmy się oficjalnie wymeldować z hotelu o godzinie 13.00, zatem już wcześniej się spakowaliśmy i poszliśmy rano na plażę, aby jeszcze się trochę opalić i wypocząć w tym ostatnim dniu. Do pokoju powróciliśmy o godzinie 12.15 i gdy próbowałem otworzyć sejf (w którym trzymaliśmy nasze paszporty, pieniądze i aparaty fotograficzne), żadna karta magnetyczna nie działała. Zadzwoniłem do recepcji i zgłosiłem ten problem—powiedziano mi, abym przyszedł z kartą do recepcji, aby mogła być ponownie zaprogramowana. Dwie minuty później do recepcji zadzwoniła Catherine i poprosiła, aby recepcjonistka kogoś posłała do naszego pokoju, bo trudno było nam tam iść—ona chciała właśnie się wykąpać—tym bardziej, że ta sytuacja wynikła nie z naszej winy. Recepcjonistka nalegała, aby ona przyszła do recepcji—i po prostu położyła słuchawkę, zmuszając Catherine do spaceru do lobby i stania w kolejce. Była godzina 12.40—i jak się okazało, już nie mogliśmy otworzyć kartami drzwi!
 
Sprzedawca uliczny
Cóż, mieliśmy pełne prawo do przebywania i używania naszego pokoju (wraz z sejfem) do czasu wymeldowania się z hotelu i byliśmy bardzo rozczarowani zaistniałą sytuacją, że karta przestała działać PRZED godziną 13.00. Tak naprawdę, to powinna działać przynajmniej mieć wbudowaną prolongatę i działać przez następne 30 minut, a nie przysparzać nam dodatkowych problemów. Nota bene, podobny problem mieliśmy kilka lat temu w hotelu Club Amigo w Guardalavaca. W każdym razie po otwarciu sejfu wykąpaliśmy się, spakowaliśmy i byliśmy gotowi do opuszczenia pokoju (można było zapłacić dodatkowo 10 CUC za godzinę i pozostać w pokoju dłużej), ale postanowiliśmy w nim być tak długo, jak to było możliwe. Na szczęście nikt nie przyszedł nasz ‘wykolegować’ i przez ponad 2 godziny spokojnie siedzieliśmy sobie na balkonie.
 
Czosnek, czosnek!
Poprzedniego dnia spotkaliśmy przed hotelem dwie Kubanki, jedna z nich miała chyba jakieś problemy zdrowotne. Prosiła nas o jakieś rzeczy—nie mieliśmy nic przy sobie, ale powiedzieliśmy jej, aby była w tym samym miejscu jutro, to jej coś przyniesiemy. To był dobry pomysł—gdy się pakowaliśmy, natrafiliśmy na wiele rzeczy, których nie chcieliśmy z powrotem zabierać ze sobą i włożyliśmy je do torby. Rzeczywiście, dziewczyna czekała na nas na froncie hotelu. Po kilkunastu minutach wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy na lotnisko.

LOTNISKO W CIENFUEGOS

Lotnisko w Cienfuegos jest małe, ale posiada sklep duty-free z alkoholami, papierosami, cygarami i innymi pamiątkami, toteż jak zwykle zakupiłem w nim parę butelek rumu i karton papierosów. W barze można było kupić różne napoje. Dwa przylegające do siebie drzwi prowadziły na pas startowy—„Gate 1” i „Gate 2”. Ponieważ nasza karta pokładowa nie określała numeru, żartobliwie powiedziałem, „Musimy uważać, aby nie wyjść niewłaściwymi drzwiami!”. Co za ogromna różnica w porównaniu do lotniska w Toronto, które ma pewnie ze sto ‘gates’ i dwa ogromne terminale. Kuba będzie musiała bardzo rozbudować infrastrukturę, aby móc przyjąć przewidywaną inwazję turystów amerykańskich.

W samolocie siedzieliśmy koło Kubańczyka, który leciał do Toronto i miał tam zamiar przebywać przez kilka miesięcy. Zapytałem się go, jak otrzymał paszport kubański i wizę kanadyjką. Uśmiechnął się i pokazał mi swój paszport—hiszpański!
 
Catherine kupuje OGROMNE avocados. Również przepłaciła za nie OGROMNIE!
Od 2008 roku Hiszpania wydała Kubańczykom ponad sto tysięcy paszportów zgodnie z nowym prawem, które umożliwia potomkom (dzieciom i wnukom) osób, które opuściły Hiszpanie podczas hiszpańskiej wojny domowej, starać się o uzyskanie obywatelstwa hiszpańskiego. Około 1 milion Hiszpanów wyemigrowało na Kubę na początku XX wieku, włącznie z ojcem byłego przywódcy Kuby Fidela Castro i obecnego prezydenta, Raula Castro.
Dlatego też niespodziewanie pojawiło się wiele Kubańczyków którzy nie tylko mogą podróżować bez wizy do USA, Kandy, Europy i Ameryki Łacińskiej, ale też oficjalnie pracować w wielu krajach europejskich i legalnie wyemigrować do Hiszpanii! Nota bene, o tym nowym przepisie wiedziałem od dawna: gdy po raz pierwszy odwiedziliśmy Hawanę w styczniu 2009 r., natknęliśmy się na długą kolejkę złożoną z setek ludzie przed Ambasadą Hiszpanii. Tak, to byli Kubańczycy zamierzający aplikować o otrzymanie obywatelstwa hiszpańskiego! Ciekawy jestem, czy bracia Castro również się na takie obywatelstwo kwalifikują—i czy może złożyli aplikację—ot tak, na wszelki wypadek?
 
Malownicze, brukowane uliczki Trinidadu
Bardzo często samoloty przylatujące do Toronto z południa nie kierują się bezpośrednio do portu lotniczego, ale wykonują szeroki zakręt nad Toronto i dolatują do lądowania z północnego wschodu. Zwykle takie zakręty mają miejsce… dokładnie ponad domem Catherine—gdy siedzimy w jej ogródku, widzimy (i słyszymy!) dziesiątki kołujących samolotów. Tym razem nasz samolot również dokonał podobnego manewru i przez okienko samolotu mogłem nie tylko zobaczyć znajome mi okolice nieopodal domu Catherine, ale nawet i jej dom!

Od kanadyjskiego turysty dowiedzieliśmy się, że możemy LEGALNIE przywieźć do Kanady egzotyczne owoce (tak długo, jak nie są uprawiane w Kanadzie), toteż przywieźliśmy 5 OGROMNYCH awokado (ich pestki były prawie tak duże, jak całe awokado sprzedawane w sklepach w Kanadzie!), skrupulatnie deklarując je na deklaracji celnej. Rzeczywiście, celnik zadał Catherine parę zdawkowych pytań na ich temat i pozwolił je zatrzymać.

ZAKOŃCZENIE

Ponieważ zawsze jedziemy na Kubę bez żadnych uprzedzeń i specjalnych oczekiwań, ogólnie mieliśmy udany pobyt. Chociaż surowa i betonowa architektura hotelu nie była zbyt pociągająca, zdawaliśmy sobie sprawę, do jakiego rodzaju hotelu się wybieramy—i dlatego wybraliśmy pokój w sekcji „Superior Ocean View Section”, co było świetną decyzją. Pomimo naszych hojnych napiwków obsługa hotelu NIE była tak przyjazna, usłużna i miła jak ta w innych hotelach, w których mieliśmy niedawno przyjemność się zatrzymać [mianowicie Hotel Colonial (Cayo Coco), Hotel Club Amigo Caracol (Santa Lucia) czy też Club Amigo Atlantico (Guardalavaca)], ale mimo wszystko wystarczająca na nasze potrzeby. Jedzenie było OK, pokój czysty i mogliśmy zawsze liczyć na autobus do Trinidad—wypady do tego czarującego miasteczka były najważniejszym punktem naszych wakacji!
 
Catherine z taksówkarzem i jego antyczną taksówką

Czy przyjechałbym ponownie do tego hotelu? Jeżeli cena byłaby odpowiednia, być może rozważyłbym zatrzymanie się w nim, traktując hotel jako odskocznię do zwiedzania Trinidadu i pobliskich okolic. Gdybym jednak planował spędzać więcej czasu na plaży i koło hotelu, raczej zapłaciłbym więcej i wybrał sąsiedni hotel Brisas, ponieważ podobała mi się jego hiszpańska, kolonialna architektura. Niemniej jednak jak zwykle świetnie się na Kubie bawiliśmy i z niecierpliwością oczekuję ponownego wyjazdu do tego kraju w listopadzie lub grudniu!