wtorek, 31 lipca 2018

WYCIECZKA SAMOCHODOWO-KEMPINGOWA: MINNESOTA, WISCONSIN, MICHIGAN I ONTARIO, SIERPIEŃ/WRZESIEŃ 2017 ROKU





Nasza trasa z Minneapolis, Minnesota do Mississauga, Ontario

Prawie 20 lat temu wyrobiłem sobie bezpłatną kartę „Air Miles” i przez następne 2 dekady żmudnie kolekcjonowałem punkty (a raczej mile), robiąc zakupy w niektórych sklepach. Pewnie ta karta nie była rewelacyjna—gdy w końcu wymieniłem większość uzbieranych punktów na przelot samolotem w jedną stronę z Toronto do Minneapolis w 2017 roku, zaoszczędziłem $200 (musiałem dopłacić ponad $100 podatków). Innymi słowy, ‘zarabiałem’ na tej karcie po $10 rocznie!

Wtorek, 22 sierpnia 2017 roku

Na szczęście lot liniami Air Canada był o godzinie dziewiątej, a nie o szóstej rano—przynajmniej mogłem się jako-tako wyspać. Na lotnisku w Toronto po raz pierwszy użyłem self-checking (wydrukowawszy uprzednio w domu ‘boarding pass’) i działał bez zarzutu. Jak się spodziewałem, mój bagaż podręczny ponownie prześwietlono z powodu sporej ilości sprzętu elektronicznego, jaki się w nim znajdował (trzy aparaty fotograficzne, dwa urządzenia GPS, ładowarki do baterii, latarki, magnetofon…), ale nawet nie potrzebowałem go otwierać. Przy okazji zauważyłem sporo pasażerów, którzy, nie zważając na przepisy, mieli ze sobą duże butelki z różnymi płynami i kremami—w większości przypadków zostały one im odebrane.


Lotnisko Pearson Airport posiada tzw. ‘border preclearance facilities’ administrowane przez władze amerykańskie. Oznacza to, że już na lotnisku w Kanadzie przechodzi się amerykańską odprawę emigracyjną i celną—zresztą torontoński port lotniczy był pierwszym lotniskiem na świecie, posiadającym tego rodzaju odprawę celną (1952 r.) Przylatując z Kanady do USA jestem traktowany tak, jak pasażerowie samolotów linii krajowych i nie muszę przechodzić przez żadne dodatkowe kontrole celne czy emigracyjne.

Jakiś czas czekałem w kolejce do amerykańskiej kontroli celnej. Ponieważ większość pasażerów nie była obywatelami USA lub Kanady, zadawano im wiele pytań i nawet niektórzy musieli złożyć odciski palców. Gdy wreszcie nadeszła moja kolej, urzędnik przeskanował mój paszport, spojrzał w ekran monitora i spytał się, jaki jest cel mojej podróży.

— Biwakowanie — odpowiedziałem.

Otrzymałem z powrotem paszport i w ten sposób znalazłem się w Stanach Zjednoczonych! No, może nie całkowicie, bo legalnie nadal znajdowałem się na terytorium Kanady: celnicy amerykańscy mieli prawo mi zadawać pytania, ale nie mogli mnie zatrzymać lub aresztować. Oczywiście, mogli też mnie zawrócić z powrotem do Kanady, jak też ja mogłem samemu podjąć taką decyzję.

Ponieważ wejście na pokład samolotu miało się rozpocząć dopiero za godzinę, postanowiłem udać się na śniadanie do Tim Horton’s—gdy zobaczyłem OGROMNĄ kolejkę to tej niezmiernie popularnej kanadyjskiej restauracyjki/kawiarenki, od razu zrezygnowałem—nie chciałem się spóźnić na samolot!

Samolot, Embrarer E175, był stosunkowo mały (około 80 miejsc). Długość lotu wynosiła 1 godzinę i 48 minut. Po wylądowaniu na lotnisku w Minneapolis/Saint Paul (MSP) szybko udałem się odebrać bagaż—moja walizka już na mnie czekała.

Zadzwoniłem do Catherine i powiedziałem jej, gdzie dokładnie się znajduję. Oczywiście, nadal była w domu czymś zajęta i przepraszającym tonem głosu powiedziała, że będzie trochę później.

— Nie przejmuj się tym! Mam dużo doświadczenia czekając na ciebie na tym lotnisku! Gdy przyleciałem tutaj poprzedniego roku, musiałem na nią czekać ponad godzinę.

Gdy tyko zobaczyłem samochód Catherine—biały ‘van’ Dodge Caravan (obecnie już z rejestracją Minnesoty i nową przednią szybą, bo stara pękła podczas naszej poprzedniej wycieczki w USA), szybko wsiadłem, zainstalowałem urządzenie GPS i wyruszyliśmy w drogę.


Opuściwszy miasto (nie byłem zainteresowany go zwiedzać), drogą numer 35 pojechaliśmy na północ i zatrzymaliśmy się w Forest Lake, gdzie udaliśmy się sklepów Walmart i Aldi. Całkiem podobał mi się Aldi. Jest to sieć tanich sklepów (nie ma jej w Kanadzie) i rzeczywiście, kupiliśmy w nim dużo żywności na naszą wycieczkę. Na budynku sklepu znajdował się duży napis” „Poszukujemy Pracowników. Wszystkie Pozycje, od $14 do $24 na godzinę.” Wygląda na to, że podobnie, jak w Kanadzie, w Minnesocie również brakowało ludzi do pracy! Natomiast byłem całkiem rozczarowany sklepem Walmart. Specjalnie zrobiłem listę rzeczy, jakie zamierzałem w nim kupić, bo miałem nadzieję, że będą tańsze tutaj niż w Kanadzie. Jednakże po przeliczeniu na dolary kanadyjskie okazało się, że nic nie warto było kupić, bo ceny były wyższe. Ponieważ większość sklepów Walmart (jak tej innych) jest usytuowanych bardzo blisko głównych autostrad, już po paru minutach byliśmy z powrotem na autostradzie i dopiero po dłuższym czasie zatrzymaliśmy się przy drodze na lunch.

Kilka godzin później dotarliśmy do Duluth, głównego miasta portowego w Minnesocie, do którego mogły zawijać statki oceaniczne z Oceanu Atlantyckiego poprzez sieć kanałów na Wielkich Jeziorach i Zatokę Świętego Wawrzyńca. Chociaż nie zatrzymaliśmy się w mieście, z okna samochodu mogłem podziwiać ogromne doki, przystanie, stocznie (?), statki towarowe i liczne tory kolejowe. Swego czasu musiało być to znaczące miasto przemysłowe, lecz sądzę, że jego lata świetności już dawno przeminęły. Gdy przejechaliśmy mostem imienia John A. Blatnik Bridge nad zatoką Saint Louis Bay, znaleźliśmy się w stanie Wisconsin. Następne jechaliśmy drogą nr 13, mniej-więcej wzdłuż południowych wybrzeży jeziora Górnego (Superior).


Dojechawszy do małego miasteczka o nazwie Cornucopia ( ‘róg obfitości’), wstąpiliśmy do sklepu Ehler’s Store, gdzie porozmawialiśmy z bardzo miłą kobietą, właścicielką sklepu, która okazała się być Kanadyjką. Sklep miał ponad 100 lat i można było w nim kupić artykuły spożywcze, sprzęt biwakowy, artykuły żelazne, pamiątki, wyroby artystyczne—jak też znajdowała się w nim mała restauracyjka. Naprzeciwko sklepu mieścił się budynek małej poczty, a napis dumnie obwieszczał, że było to „Najbardziej położona na północ poczta w stanie Wisconsin.” Gdy przybyliśmy na wyspę Madeline Island, od razu zauważyłem pocztę. Ponieważ wyspa Madeline Island zdawała się być bardziej na północ od miasteczka Cornucopia, początkowo nie bardzo wierzyłem w treść tego napisu—później spojrzałem na mapę i przekonałem się, że rzeczywiście, ta część wyspy, na której znajdowała się poczta, była położona na południe od Cornucopia.


Co ciekawe, pierwsi farmerzy, którzy przybyli na te tereny z Imperium Austriackiego to byli Karpatorusini, grupa etniczna mieszkająca na górzystych terenach graniczących z Polska, Słowacją i Rumunią. Nazwiska Karpatorusinów występujące w Cornucopia to Kaseno, Celinsky, Sveda, Roman i Pristash.


Chcieliśmy spędzić więcej czasu na zwiedzenie tego miasta, ale tego samego dnia musieliśmy jeszcze złapać prom na wyspę Madeline Island. Pomimo szybkiej jazdy samochodem, spóźniliśmy się na prom odchodzący o godzinie 18:00 i czekając na następny, mogliśmy zwiedzić miasto Bayfield. Promów było kilka i kosztowały $25 za samochód i $14 za osobę (w dwie strony), razem $53. Dwudziestominutowa podróż promem była bardzo przyjemna i przy okazji mogliśmy porozmawiać z amerykańską parą na temat naszych i ich podróży.

Wyspa Madeline Island, pierwotnie zwana Moningwunakauning („Dom Dzięcioła Kropkowanego”), jest największą wyspą z grupy 22 wysp „Apostle Islands” i jedyną, na której znajdują się prywatne domy, kościoły, drogi, sklepy i parki. Zaraz na północ od tej wyspy jest położona wyspa Stockton Island (Gigawekamingo), posiadająca jedną z największych koncentracji czarnych niedźwiedzi w Ameryce Północnej!


Jako że zrobiłem rezerwację miejsca biwakowego w parku kilka tygodni temu—zresztą nie miałem specjalnie wyboru z powodu popularności parku—szybko wstąpiliśmy do biura parku, otrzymaliśmy pozwolenia, kupiliśmy drzewo na ognisko za $5.00 i udaliśmy się do miejsca numer 7, które była całkiem przyjemne. Pobyt w parku kosztował $20 za noc, ale dodatkowo samochód musiał posiadać specjalną naklejkę, dającą nam prawo wjazdu do parków w Wisconsin, co nas kosztowało dodatkowo $38. Zaczęło lekko padać, tak więc szybko rozbiłem namiot i szybko poszliśmy spać, bez rozpalania ogniska.

Środa, 23 sierpnia 2017 roku

Obudziliśmy się w parku „Big Bay State Park”! Po szybkim śniadaniu porozmawialiśmy z nieopodal biwakującą rodziną, posiadającą 4 dzieci pięknego szczeniaczka owczarka szkockiego (Border Collie). Następnie udaliśmy się na przechadzkę wzdłuż szlaku Barrier Beach Trail, ciągnącego się pośród lagun i piaszczystych wydm. Dookoła rosły sosny i według tablicy informacyjnej, „mogą one rosnąć przez cały rok, ponieważ ich woskowate liście nie wysychają z powodu wiejących w zimę suchych wiatrów. Również potrzebują mniej substancji odżywczych z ziemi, bo nie wyrastają na nich na wiosnę nowe liście.” Widzieliśmy też grzyby i inne rośliny, rosnące na podłożu z próchnicy, składającego się z igliwia sosnowego, liści, drzewa, odchodów zwierzęcych, obumarłych organizmów i innych pozostałości. Również rósł chrobotek reniferowy—tak naprawdę jest porostem, składającym się z grzyba i glonów, żyjących w związku symbiotycznym. Był to bardzo udany spacer!


Park był świetnie utrzymany, dzięki ‘campground hosts’ (turyści zajmujący się też drobnymi pracami w parku, za co zwykle otrzymują bezpłatne miejsce w parku), którzy bardzo dokładnie sprzątali miejsca kempingowe. Dość długo z nimi rozmawialiśmy i się od nich dowiedzieliśmy dużo zajmujących rzeczy nie tylko o parku, ale też o wyspie Madeline Island.


Po południu pojechaliśmy samochodem do miasteczka La Pointe, zaparkowaliśmy samochód i przeszliśmy się po uliczkach. Było tam parę sklepów, kościół katolicki i cmentarz, jak i stary cmentarz indiański, na którym pochowani byli też biali ludzie. Początki cmentarza sięgają 1835 roku, gdy powstała misja założona przez Frederica Baraga. Szef indiański Kechewaishke oraz Madeline Cadotte, od której pochodzi nazwa wyspy są zapewne najbardziej znanymi osobami pochowanymi na cmentarzu. Wiele grobów Indian z plemienia Ojibwe było pokrytych małymi budkami, tzw. „Spirit House” (Dom Duchów), w celu protekcji pochowanych tamże. Turystom nie wolno było wchodzić na ogrodzony cmentarz—a na samym płocie pozostawiono różnorakie ofiary w postaci pieniędzy, „łapaczy snów”, kamieni i kawałków drzewa.


Większość napisów informacyjnych na wyspie była dwujęzyczna—po angielsku i w języku odżibwe (albo Anishinaabe). Ten indiański język zdawał się być ‘trochę’ trudny—nawet nie próbowaliśmy wymawiać tych napisów! Zresztą poniżej przedstawiam kilka przykładów:

Gidanamikaagoo Omaa Mooningwanekaaning—witamy na wyspie Madeline Island.
Gichi-Wilkwedong Danakamigiziwining—Park Miejski
Giigidoowigamigong—Ratusz
Agindaasoowigamigong—Biblioteka Publiczna
Aakozhwigammigong—Przychodnia
Wemitigoozhi-Anama Ewigamigong—Kościół Katolicki
A gdy poszliśmy do łazienki, ja użyłem tej dla “Ininiwag”, a Catherine dla “Ikwewag”!

Również wdaliśmy się w rozmowę z kilkoma mieszkańcami wyspy, co zawsze jest fascynujące, poszliśmy do muzeum (właśnie się zamykało) i pojechaliśmy do innego parku (Big Bay Town Park), zarządzanego przez miasto, gdzie można było biwakować za $25 za noc (i nie potrzeba było wykupować dodatkowego pozwolenia wjazdu do parku!) Na plaży leżało sporo kanu—spuściliśmy jedno na wodę i przez ponad godzinę pływaliśmy po zacisznej lagunie.

Pod wieczór rozpaliłem ognisku i upiekliśmy kilka steków przywiezionych z domu przez Catherine—okazały się niestety niejadalne i wyrzuciliśmy je, w zamian spożywając inne jedzenie. Parę godzin później pojawiła się grupa 6 szopów praczy na inspekcję naszego miejsca biwakowego, ale nie znalazłszy żadnego jedzenia, szybko poszły na inne miejsca.

Catherine uwielbia lody-nawet sztuczne!

Zawsze na wakacje przywożę ze sobą kilka książek i uwielbiam je czytać na łonie natury lub przy ognisku, przy świetle latarek z diodami elektroluminescencyjnymi (LED). Mimo że staram się jak najmniej czytać beletrystyki, niektóre tego rodzaju książki są z pewnością warte przeczytania. Na początku zabrałem się za „Vatican” autorstwa Malachi Martin, byłego jezuity, który był bliskim przyjacielem Papieża Jana XXIII i zdawał się być świetnie obiegany w Watykanie i jego tajemnicach. Chociaż dane osobowe bohaterów i niektóre daty były pozmieniane, książka opisywała czasy Papieży Piusa XII Jana XXIII, Pawła VI i Jana Pawła II. Trochę czasu mi zajęło przeczytanie wszystkich 800 stron, ale było to dobra lektura, dużo się z niej dowiedziałem o tym, jak działa biurokracja watykańska w obliczu ciągłej walki dobra ze złem.

Piątek, 25 sierpnia 2017 roku

Rano spakowaliśmy się i po kilkunastu minutach byliśmy w porcie, gdzie ustawiliśmy się w kolejce do promu, ale jeszcze udało mi się wskoczyć na pocztę i wysłać kartki pocztowe. Tym razem uruchomiono kilka promów—jeden z nich o rosyjsko-brzmiącej nazwie „Nichevo”. Pracownik promu powiedział nam, że facet, który kiedyś budował tutaj różne łodzie, był Rosjaninem i za każdym razem, gdy go się pytano, co robi, odpowiadał, „Nichevo” (nic).



Był piękny, słoneczny dzień i po 20 minutach dotarliśmy do miasteczka Bayfield; po zjechaniu z promu, zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy do Centrum dla Turystów (Visitor Centre), gdzie zaczęliśmy rozmawiać z bardzo interesującą, młodą dziewczyną, studentką w The College of Saint Scholastica w Duluth, studiującą Globalistykę. Sądziliśmy, że jest pochodzenia francusko-kanadyjskiego, ale okazało się, że z powodu adopcji częściowo była m. in. pochodzenia rosyjskiego i odzibwe. Umiała kilka języków, odwiedziła Rosję i chyba spędziliśmy z nią na rozmowie ponad godzinę.


Po opuszczenia Bayfield dojechaliśmy do głównej drogi i zdecydowaliśmy, że nie będziemy nocowali w „Narodowym Lesie” (National Forest), ale w parku stanowym, Copper Falls State Park, który był bliżej—jak też już mieliśmy opłacone pozwolenie wjazdu do parków w stanie Wisconsin. Park się znajdował zaledwie 30 minut od Bayfield. Wjechawszy do niego, najpierw przejechaliśmy się po południowej części biwakowej—posiadała trzy okrężne drogi z wieloma miejscami biwakowymi, całkiem niezłe, ale mimo wszystko pojechaliśmy zobaczyć, jak wyglądają miejsca w północnej części. Wybraliśmy bardzo prywatne miejsce nr 33, zlokalizowane koło drogi parkowej, niedaleko dwóch innych dróg, ale ponieważ rzadko nimi jeździły samochody, kompletnie nam to nie przeszkadzało. Szybko rozbiłem namiot i udaliśmy się na przechadzkę to wodospadów. Zaczęło trochę popadywać i schowaliśmy się pod pięknym zadaszeniem wykonanym z drewnianych bali przez Civilian Conservation Corps w latach trzydziestych XX w.—budowniczymi byli głownie weterani Pierwszej Wojny Światowej. W ogóle architektura parkowa była niezmiernie oryginalna. Wreszcie przestało padać i kontynuowaliśmy naszą wycieczkę do wodospadów Copper Falls i Brownstone Falls. Nie udało się nam przejść całego szlaku, bo już się ściemniało i obawialiśmy się, że może w każdej chwili się rozpadać, ale za to zobaczyliśmy oba malownicze wodospady. Powróciwszy na miejsce biwakowe posiedzieliśmy przy ognisku i poszliśmy spać.


Sobota, 26 sierpnia 2017 roku

Catherine wstała dość wcześnie rano; ponieważ wyglądało, że niebawem może padać, obudziła też mnie, spakowaliśmy namiot i przed odjazdem udaliśmy się na krótki spacer po szlaku „North Country National Scenic Trail”, który ciągnie się około 4600 mil (7400 km) od Crown Point we wschodnim stanie Nowy York do parku Lake Sakakawea State Park w Północnej Dakocie. Szlak był bardzo malowniczy i dość wyboisty—po przejściu 0.0001% długości całej trasy, zawróciliśmy i pojechaliśmy do biura parku. Poprzedniego dnia Catherine zauważyła małą drewnianą chatkę w parku i była ciekawa, czy mogą w niej nocować turyści. Pracownik parku powiedział nam, że jest ona dostępna dla osób niepełnosprawnych za taką samą opłatą, jak miejsce biwakowe ($20).
Nasze miejsce biwakowe nr 33 w parku Copper Falls State Park

Przez jakiś czas jechaliśmy autostradą nr 28 w kierunku wschodnim, zatrzymaliśmy się też w Visitor Center na granicy Michigan i Wisconsin, gdzie spędziliśmy ponad pół godziny, rozmawiając z bardzo miłą pracownicą, która opowiedziała nam wiele fascynujących historyjek, jak też wybraliśmy kilka broszur turystycznych na temat stanu Michigan i Upper Peninsula (Górny Półwysep). Skierowaliśmy się ku biwakowi Au Train w Narodowym Lesie Hiawatha National Forest; nie było daleko, ale Catherine poczuła się zmęczona. Zajechaliśmy na parking jakiegoś muzeum i ucięliśmy sobie drzemkę, a potem wstąpiliśmy do sklepu „Family Dollar Store”—jest to następna sieć tanich sklepów w USA, ale w porównaniu do innych tego rodzaju ‘dolarowych’ sklepików, trochę były zaskoczony wysokimi cenami. W tym sklepie zobaczyłem po raz drugi w czasie tej wycieczki murzyna, czym byłem zaskoczony, bo spodziewałem się ich napotkać o wiele więcej, szczególnie w stanie Michigan.


Również udaliśmy się do miejscowości Marquette, akurat odbywał się jakiś festiwal i wszędzie była masa ludzi. Powoli jechaliśmy wzdłuż nadbrzeża i zaparkowaliśmy koło muzeum i budynków straży przybrzeżnej. Znajdowała się tam latarnia morska i kilka starych łodzi.


Wreszcie dotarliśmy do biwaku Au Train Lake Campground. Składał się z 2 pętli, po których powoli pojechaliśmy, szukając odpowiedniego miejsca biwakowego i wybraliśmy nr 13, koło jeziora. Koszt za jeden dzień był tylko $9 (połowa regularne ceny z powodu specjalnej karty wstępu, jaka przysługiwała Catherine). Park posiadał samoobsługowy system płacenia—na specjalnej kopercie wypisałem odpowiednie informacje o nas i naszym samochodzie, włożyłem w nią pieniądze i poszliśmy ją zdeponować, ale po drodze zatrzymaliśmy się koło miejsca ‘campground host’—osoby odpowiedzialnej za utrzymywanie parku w porządku, zbieranie pieniędzy, sprzedawanie drzewa na ognisko i udzielania turystom informacji. Powiedział nam, że rząd federalny nie miał wystarczających środków finansowych i przez to w parku nie było ani bieżącej wody w pompach, ani elektryczności. Na szczęście przywieźliśmy ze sobą kilka dużych butelek z wodą. Wręczyłem mu kopertę z należnością i kupiłem też od razu worek drzewa. Był to niezmiernie towarzyski człowiek i niewątpliwie ogromnie lubił to pół-społeczne zajęcie.

Rozpaliliśmy ognisko i przez jakiś czas przy nim siedzieliśmy; gdy zaczęło lekko padać, udaliśmy się do namiotu, bardzo szybko zasypiając.

Niedziela, 27 sierpnia 2017 roku

Rano nadal mżyło, zatem szybko się spakowaliśmy i pojechaliśmy na północ po absolutnie cudownej drodze nr 552 w lesie Hiawatha National Forest. Jeżeli nie posiadalibyśmy GPS, to z pewnością sądzilibyśmy, że się zgubiliśmy—to jest cudowny wynalazek! Paręnaście metrów przez wjazdem na drogę nr 28 zobaczyłem szlak—dawniej przebiegała tędy kolej Duluth, South Shore and Atlantic Railway.

Z miejscowości Munisng mieliśmy zamiar udać się nad nadbrzeże jeziora Górnego, do „Pictured Rocks National Lakeshore”, ale droga nie była zbyt dobra na nasz samochód i zrezygnowaliśmy z tej krótkiej wycieczki. Natomiast kupiliśmy produkty żywnościowe i sporo bardzo tanich koszulek.

27 sierpnia 2017 r. ktoś zobaczył "człowieka" (human)!

Jadąc drogą nr 28, Catherine zobaczyła ogromny billboard, zapraszający nas do odwiedzenia „Seney National Wildlife Refuge” (Rezerwat Przyrody Seney) i postanowiliśmy do niego wpaść, znajdował się zaledwie kilka mil od drogi. Najpierw weszliśmy do imponującego Visitor Center (Ośrodek dla Odwiedzających). Woluntariusze tam pracujący byli naprawdę uprzejmi i chętnie dzielili się z nami swoją obszerną wiedzą. Obejrzeliśmy prawie półgodzinny film o rezerwacie i obejrzeliśmy masę eksponatów—żałowaliśmy, że nie możemy tam spędzić więcej czasu! Wsiedliśmy do samochodu—nadal lekko siąpiło—i udaliśmy się na przejażdżkę po siedmio-milowej (ponad 11 km) jednokierunkowej drodze, Marshland Wildlife Drive, co okazało się jedną z czołowych atrakcji naszej podróży! Przejeżdżaliśmy przez lasy, mokradła i tereny bagienne, od czasu do czasu zatrzymując się w celu obserwowania fauny i flory. W jeziorkach pływało sporo łabędzi i gęsi kanadyjskich. W pewnym momencie z daleka zobaczyliśmy siedzącego na drzewie orła. Gdy się jemu przyglądałem przez teleobiektyw, Catherine intensywnie się w niego wpatrywała.




— Czy to jest orzeł przedni, czy też orzeł bielik (po angielsku bald eagle, ‘orzeł łysy’) — zapytała.

— Jeżeli wygląda tak, jak ty, to jest orzeł przedni, jeżeli natomiast tak, jak ja, to jest orzeł bielik — odpowiedziałem.

Niezmiernie byliśmy zadowoleni z tej przejażdżki!

Mieliśmy do wyboru trzy lokacje biwakowe i na jednej z nich zamierzaliśmy spędzić następne kilka dni. Pierwsza, Three Lakes Campground, znajdowała się koło małej miejscowości Strong, na południe od drogi nr 28, w lesie Hiawatha National Forest—i tak się nam od razu spodobała, że postanowiliśmy się na niej zatrzymać. Całe obozowisko było puste—tylko na jednym miejscu stał samotny samochód. Wybraliśmy miejsce nr 8, koło szlaku pieszego i jeziora Walker Lake, i szybko się na nim rozbiliśmy. Sporadycznie padało i Catherine siedziała pod parasolką—szkoda, że nie kupiliśmy większego parasola, jaki niedawno widzieliśmy w sklepie Shopko.


W ognisku było dużo potłuczony i na wpół-stopionych butelek od piwa i zabrało mi trochę czasu, zanim usunąłem większość szkła. Nigdy nie mogę zrozumieć, dlaczego ludzie w ten sposób postępują! Na ognisku upiekliśmy na grillu smaczne steki wieprzowe. Nie widzieliśmy żywego ducha na obozowisku—ktokolwiek był w samochodzie, nigdy nie rozbił namiotu i musiał spać w środku—około godziny 6 rano następnego dnia usłyszałem jakieś odgłosy i gdy wstaliśmy, samochodu już nie było. Zapłaciliśmy $8 za noc—jedyną osobę, jaką widzieliśmy, to pracownik parku, który przyjechał 2 dni później, zebrał koperty z płatnościami i worki ze śmieciami oraz posprzątał łazienki.


W parku przebywaliśmy 2 noce i było super! Prawie-że nie słyszeliśmy samochodów, które sporadycznie przejeżdżały po drodze. Jednego razu, gdy siedzieliśmy na małej plaży na brzegach jeziora, zobaczyliśmy dwie osoby pływające na kanu i łowiące ryby. Gdy się do nas zbliżyli, krótko z nimi porozmawialiśmy.


Cały park posiadał 10 miejsc biwakowych (28 według oficjalnej rządowej strony internetowej) i prócz ubikacji i pompy wodnej, nie było żadnych innych obiektów—użytkownicy musieli nawet ze sobą zabrać śmieci. Nasze miejsce nr 8 znajdowało się na końcu pętlowej drogi, koło szlaku pieszego. Następnego dnia wybrałem się na krótką przechadzkę po parku. Co ciekawe, była tam asfaltowa droga, chociaż nieużywana od pewnego czasu… i zobaczyłem sporo zarośniętych miejsc biwakowych! A więc była to następna pętla z miejscami biwakowymi, obecnie zamknięta—ciekawe, dlaczego? Być może mała popularność parku spowodowała, że nie warto było utrzymywać wszystkich miejsc biwakowych… albo też ta część była zamknięta w celu rehabilitacji przyrody. W każdym razie niezmiernie miło wspominamy pobyt w tym parku i z łezką w oku opuszczaliśmy nasze przepiękne miejsce, które było ogromne, malownicze i bardzo prywatne!

Wtorek, 29 sierpnia 2017 roku


Rankiem opuściliśmy park, pojechaliśmy na północ i potem podążaliśmy drogą West Lakeshore Drive, wijącą się wzdłuż południowych brzegów jeziora Górnego. Zatrzymaliśmy się również w Bay View Campground—jednego z miejsc, w którym mieliśmy się ewentualnie zatrzymać poprzednio na biwak—było niezłe, ale tu i tam widzieliśmy rozbite namioty i samochody turystyczne. Biwak na Three Lakes Campground było o stokroć lepszy! Następnie dojechaliśmy do latarni morskiej, Point Iroquois Lighthouse, wybudowanej w 1870 roku na miejscu wyburzonej latarni morskiej. Ponieważ swego czasu było on obsługiwany przez głównego latarnika i dwóch asystentów, posiadał pomieszczenia mieszkalne dla 3 rodzin. Latarnia została wycofana z eksploatacji w 1962 roku i obecnie stanowi muzeum. Przez ponad godzinę ją zwiedzaliśmy, rozmawialiśmy z pracownikami muzeum i obejrzeliśmy wiele ciekawych zdjęć i artefaktów, a na końcu przeszliśmy się drewnianym deptakiem. Gdy kończyliśmy lunch, wdaliśmy się w rozmowę z kobietą od lat podróżującą samochodem kempingowym to Stanach Zjednoczonych. Opowiedziała nam, jak parę lat temu do parku przyjechała ogromnym, luksusowym samochodem kempingowym starsza para—właśnie go kupili i był to ich pierwszy wypad tym wehikułem. Kierowca niestety miał bardzo mało wprawy i gdy zaczął go cofać i wykręcać, wpadł na drzewa i jak oceniała, koszty spowodowanych uszkodzeń wynosiły więcej, niż ona zapłaciła za swój skromniejszy samochód kempingowy!


Kontynuowaliśmy naszą jazdę wzdłuż wybrzeży i niebawem dotarliśmy do miasta Sault Ste. Marie (w USA), wpadliśmy do sklepu dolarowego, zaopatrzyliśmy się w jedzenie, jak też kupiliśmy piwo w sklepie ‘duty free’ znajdującym się na początku ogromnego mostu nad rzeką St. Mary’s River, stanowiącego również stanowił granicę z Kanadą. Z mostu spostrzegliśmy spory statek wycieczkowe o nazwie „The Pearl Mist”—który mieliśmy za parę dni powtórnie zobaczyć. Z mostu widzieliśmy amerykańskie śluzy, przez które przepływało około dziesięć tysięcy statków rocznie—stare kanadyjskie śluzy były obecnie używane jedynie dla łodzi rekreacyjnych.

Po dziesięciu minutach czekania podjechaliśmy pod budkę kontroli celnej. Celnik nie zadawał nam zbyt dużo pytać—głownie, czy mamy ze sobą broń palną, gaz łzawiący i podobnego rodzaju sprej—jak też udzielił nam informacji na temat „The Pearl Mist”.


Autostradą nr 17 skierowaliśmy się na wschód i zatrzymaliśmy się na piknik na małej wysepce Bamford Island, koło mostu prowadzącego na wyspę St. Joseph Island. W 2015 roku, gdy powracaliśmy do Kanady, też się zatrzymaliśmy w tym samym miejscu.

W miejscowości Serpent River, kilkanaście metrów za skrzyżowaniem z drogą nr 108 (prowadzącą do Elliot Lake), byliśmy zmuszenie się zatrzymać—przed nami stał sznur samochodów i ciężarówek, jak też minął nas samochód policyjny, jednak policja nie kierowała ruchem i nie wyjaśniła, co się stało. Najprawdopodobniej wydarzył się wypadek—później zobaczyliśmy uszkodzony samochód kempingowy—w każdym razie droga była zablokowana i nikt nie wiedział, co się zdarzyło i jak długo będziemy musieli czekać. Niektóre samochody zawracały, ale kilka z nich skręciło w prawo, w małą drogę o nazwie Riverview Road. Spojrzałem na mój GPS i według niego jadąc tą drogą, mogliśmy kompletnie ominąć wypadek i ponownie wjechać na autostradę nr. 17. Jednakże byłem zdziwiony, że policjanci nie skierowali ruchu właśnie na tą drogę. Czy może wiedzieli coś, czego my nie wiedzieliśmy—czy po prostu byli niekompetentni i zbyt mało inteligentni? Wkrótce okazało się, że chyba jednak kompetencją i inteligencją nie grzeszyli… Postanowiliśmy zaryzykować i skręciliśmy w Riverview Road—i był to świetny pomysł! Po stosunkowo krótkim czasie ponownie wjechaliśmy na autostradę nr 17—i tym razem na przeciwnym pasie stało ponad 100 samochodów (Catherine uważała, że o wiele więcej i że tego rodzaju ‘parking’ ciągnął się na parę kilometrów), niemogących dalej jechać z powodu wypadku—i nie zauważyliśmy ANI JEDNEGO samochodu, który by się starał drogą Riverview Road objechać miejsce wypadku! Niestety policjanci jedynie zablokowali drogę i nie skierowywali ruchu na boczną drogę.

Massey, Ontario

Po paru godzinach jazdy dotarliśmy do miasta Massey, skręciliśmy na północ pięć minut później przybyliśmy do parku Chutes Provincial Park. Najpierw zrobiliśmy parę rundek po parku i wybraliśmy bardzo przyjemne miejsce nr 98, następnie wróciliśmy do biura parku i uiściliśmy opłatę, otrzymując też pozwolenia na biwakowanie i parkowanie samochodu. Było to nasza druga wizyta w tym parku—kilka lat przedtem biwakowaliśmy w nim na miejscu nr 95 (tym razem było zajęte). Nasze obecne miejsce (nr 98) znajdowało się koło pieszego szlaku prowadzącego do wodospadów i nawet mogliśmy słyszeć szum spadającej wody. Większość miejsc kempingowych była zajęta i po obydwu stronach naszego biwaku mieliśmy sąsiadów, ale ogólnie panowała cisza. 


Catherine rozpakowała samochód i gdy układała na stole przybory kuchenne, nagle zaczęła głośno krzyknęła—pod stołem zauważyła czarnego węża! Natychmiast do niej przyszedłem, gotowy do walki z tym gadem, co okazało się niezmiernie prostym zadaniem—to był bardzo realistycznie wyglądający wąż zrobiony z gumy! Catherine nawet zatrzymała go dla siebie na pamiątkę tego zdarzenia. Ktokolwiek go tam położył, mając nadzieję przestraszyć niczego niepodejrzewających biwakowiczów, z pewnością dopiął swego! Rozpaliliśmy ognisko, zjedliśmy wyborne steki z grilla i spaliśmy jak zabici. A powracając jeszcze do tego wypadku na drodze—około godziny dziewiątej wieczorem słyszeliśmy, jak samochód za samochodem przejeżdżały autostradą nr 17—pewnie wreszcie usunięto uszkodzony samochód kempingowy i otworzono drogę dla ruchu samochodowego.

Czwartek, 30 sierpnia 2017 roku

Obudziliśmy się—a raczej obudzono nas—ktoś (sądziliśmy, że to nasi sąsiedzi) rzucał długimi, grubymi szyszkami w nasz namiot. Catherine wyjrzała z namiotu i ujrzała, że bardzo dużo szyszek leży na ziemi dookoła namiotu. Okazało się, że sprawcami były wiewiórki—wchodziły na drzewo, odgryzały szyszki, które spadały z drzewa na nasz namiot, a potem je brały w pyszczki i zanosiły do swoich jamek.


Był piękny, słoneczny dzień i po śniadaniu poszliśmy na przechadzkę po szlaku, który zaprowadził nas do kilku malowniczych wodospadów i bystrzy. Szkoda, że nie mogliśmy spędzić następnej nocy w parku, ale już czekała na nas zarezerwowana chatka na wyspie Manitoulin Island i przed godziną drugą po południu opuściliśmy park—jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że za kilka tygodni powrócimy do tego parku i spędzimy w nim ponad tydzień, biwakując na tym samym miejscu!


Pojechaliśmy do miasta Massey, gdzie napotkaliśmy na czarno ubranych Menonitów, podróżujących w bryczkach ciągnionych przez konie. Dawniej Massey było znane z kopalni, toteż tu i tam były ustawione tablice informacyjne i rzeźby nawiązujące do tego okresu świetności miasta. Autostradą nr 17 dojechaliśmy do drogi nr 6, skręciliśmy w nią w prawo, ku miasteczku Espanola. Gdy przejeżdżaliśmy przez most nad rzeką Spanish River, od razu rzuciła się nam w oczy ogromna fabryka Domtar Paper Mill—z jej kominów wychodziły kłęby dymu i cała okolica była spowita bardzo charakterystycznym zapachem spalenizny. Wstąpiliśmy do sklepów Giant Tiger, Dollarama i sklepu spożywczego; zaopatrzywszy się w potrzebne produkty, kontynuowaliśmy jazdę niezmiernie malowniczą drogą nr 6 na południe. Wreszcie dojechaliśmy do mostu obrotowego Little Current Swing Bridge, jedynej drogi lądowej na wyspę Manitoulin—która, nota bene, jest największą wyspą na świecie położoną na akwenie słodkowodnym. Most wybudowany był w 1913 roku i linia kolejowa Algoma Eastern Railway w tym samym roku zaczęła go używać. W tamtym czasie most był pozostawiony w pozycji równoległej do rzeki, pozwalając na bezproblemowe przepływanie statkom—dopiero zamykano go, gdy miał nim przejeżdżać pociąg. Pociągi przestały po nim kursować w latach osiemdziesiątych XX wieku i od tamtego czasu był używany jedynie przez ruch kołowy.


Gdy dojechaliśmy do miasta Little Current, pierwsza rzecz, jaką zobaczyliśmy, to statek pasażerski „The Pearl Mist”, który dwa dni temu spostrzegliśmy z mostu w Sault St. Marie. Pasażerowie wysiadali z kilku autobusów turystycznych—właśnie powrócili z wycieczki autobusowej po wyspie Manitoulin Island. Porozmawialiśmy z młodym człowiekiem pracującym w porcie i udzielił nam więcej informacji o tym statku. Należał on do firmy Great Lake Cruise Company, która organizowała rejsy wycieczkowe z Chicago do Midland i Toronto. Długość statku wynosiła 100 metrów, posiadał 6 pokładów, mógł pomieścić 210 pasażerów i był napędzany silnikiem dieslowskim o mocy 6,300 koni mechanicznych. 



Ponieważ był stosunkowo lekki (np. nie był wyposażony w basen), jego zanurzenie wynosiło jedynie 3.1 metry, idealne do pływania na Wielkich Jeziorach. Jednakże takie rejsy były bardzo drogie—od ok. 5 do 11 tysięcy dolarów amerykańskich. Gdy byliśmy w porcie, statek zwinął liny cumownicze i powoli oddalał się ku obrotowemu mostowi. Nie przypuszczam, że lubiłbym tego rodzaju wakacje—Catherine wyraziła o wiele bardziej szczerą opinię: „Ten statek mi przypominał stare, pomalowane zardzewiałe wiadro, na którym siedziało dużo starych ludzi.”


Jako że wszystkie sklepy pozamykały się o godzinie 6:00 wieczorem, skierowaliśmy się do ośrodka Kicking Mule Ranch, w którym Catherine zrobiła na Airbnb rezerwację chatki „Slice of Country” i gdy tam przybyliśmy, oczekiwał na nas napis, „Witajcie Jack i Catherine”. Ale po parunastu minutach wałęsanie się po nim i sprawdzeniu innych domków, Catherine o wiele bardziej spodobała się chatka „Home, Tweet Home”, była bardziej prywatna. 


Nota bene, kilka lat temu zatrzymaliśmy się w Kicking Mule Ranch na dwie noce, biwakując w namiocie. Obecnie na polach biwakowych były postawione chatki i indiańskie tipi—w jednym z nich przebywała brytyjska para z dwojgiem dzieci, a ich starsi rodzice zajmowali jeden z domków. Ponieważ właścicielki akurat nie było—i nie wiedzieliśmy, czy pozostałe chatki nie są przypadkiem zarezerwowane—czekaliśmy na jej powrót. Zaczęło trochę padać i usiedliśmy pod zadaszeniem naszej chatki. Wkrótce przyjechała i bez problemu mogliśmy się przenieść do chatki „Home, Tweet Home”—natomiast rodzina zajmująca tipi przeniosła się do chatki, bo tipi zaczęło przeciekać. Niestety, nie rozpaliliśmy ogniska, ale za to pobawiliśmy się z trzema małymi kociakami i jeden z nich spędził z nami noc w łóżku, cały czas mrucząc, toteż świetnie spaliśmy.




Czwartek, 31 sierpnia 2017 roku

Pogoda się znacznie poprawiła i od razu byliśmy w lepszych humorach. Pomarańczowy kociak przyszedł do naszej chatki, wskoczył na łóżko, zwinął się w kłębek i zasnął—pewnie zamierzał spać cały dzień, ale ponieważ planowaliśmy dopiero wrócić do chatki pod wieczór, wynieśliśmy go na ławę przed domkiem. Najpierw udaliśmy się do rezerwatu indiańskiego Wikwemikong Unceded Reserve i do miasteczka Wikwemikong. Ale zanim tam dotarliśmy, zobaczyliśmy przy drodze spory budynek, sprzedający różne tanie rzeczy i Catherine oczywiście musiała się tam zatrzymać. Już na parkingu zauważyliśmy kilka sporych pojemników, wyładowanych głównie butelkami z wodą mineralną Perrier-sądziliśmy, że są one puste i czekają na recykling, ale okazało się, że nie tylko były pełne, ale można je było brać za darmo. Być może były przedatowane lub uszkodzone, niemniej jednak woda była wyśmienita i zabraliśmy ze sobą ich bardzo dużo, zresztą i tak woda mineralna jest naszym ulubionym napojem. Poszliśmy też do sklepu z różnymi lekko przedatowanymi produktami żywnościowymi, ale całkowicie nadającymi się do konsumpcji i niezmiernie tanich. Catherine znalazła ulubione batony czekoladowe firmy Lind, po dolarze za sztukę (normalnie kosztowały pięć dolarów)—kupując całe ich pudło, jeszcze udało się jej wytargować i zapłacić za nie po 50 centów! Ja natomiast kupiłem świetne golarki i maszynę sumującą (mam nadzieję, że te produkty nie były przedatowane!). Wypełniwszy cały samochód smakołykami, pojechaliśmy do Wikwemikong, zatrzymując się w stacji benzynowej o nazwie „Quick Gas Station” (Szybka Stacja Benzynowa), ale obsługa okazała się niezmiernie opieszała i powolna, ostatecznie my sami musieliśmy wlać benzynę i umyć okna. 



Następny postój to na małym parkingu, gdzie znajdował się krzyż i tabliczka z nazwiskami poległych Indian w pierwszej i drugiej wojnie światowej, jak tez na kamieniach były wymalowane różne oryginalne malunki indiańskie. Wreszcie dojechaliśmy do miasteczka Wikwemikong. Od razu rzucił się nam w oczy stary budynek—a raczej tylko jego ściany i otwory na okna—kiedyś była to szkoła, która się dawno spaliła. 



Po jednej stronie tych ruin stał kościół, po drugiej probostwo. Chcieliśmy zajrzeć do kościoła, ale był zamknięty. Nagle pojawił się na drodze samochód, zatrzymał się koło nas i wysiadł z niego mężczyzna—jak się okazało, belgijski Jezuita. Trochę z nim porozmawiałem i powiedziałem, że znam byłego proboszcza tego kościoła, księdza Doug McCarthy, S.J., którego po raz pierwszy spotkałem w 1994 roku podczas rekolekcji w jezuickim ośrodku rekolekcyjnym w Manresie w Pickering, Ontario. Powiedział, że obecnie ks. Paul Robson, S.J. był proboszczem. Świat jest mały—ks. Robson prowadził rekolekcje w Manresie w 2016 roku i nawet z nim trochę rozmawiałem, jako że zaciekawiła mnie jego biografia: w 2003 roku nie tylko wstąpił do zakonu jezuitów, ale też w tym samym roku został ochrzczony i bierzmowany—przedtem należał do Kościoła Armii Zbawienia (Salvation Army).


Również jezuita powiedział, że kościół był otwarty i mogliśmy wejść do środka. Był niezmiernie fascynujący, łącząc tradycyjne kultury indiańskie i europejski. Stacje Męki Pańskiej były reprezentowane przez indiańskie malunki, jaskrawe i kolorowe, w charakterystycznym stylu indiańskim. 



W środku znajdowało się kilka łapaczy snów i indiańskie rzeźby—a na zewnątrz kościoła stał wysoki totem, reprezentujący Trójcę Świętą. Byliśmy niezmiernie zadowoleni, że udało się nam zobaczyć kościół—szkoda, że nie mieliśmy okazji uczestniczyć w mszy.


Następny przystanek to miasto Manitowaning (już poza rezerwatem). Od razu dostrzegliśmy zacumowany sporej wielkości zniszczony statek „The Norisle” i kilka interesujących, lecz zamkniętych budynków. Po powrocie dowiedziałem się, że ów statek, „S.S. Norisle”, były pierwszym statkiem (promem) pasażerskim zbudowanym w Kanadzie zaraz po drugiej wojnie światowej i obsługiwał trasę pomiędzy miasteczkami Tobermory i South-Baymouth na wyspie Manitoulin Island do 1974 roku. W późniejszym okresie stał się atrakcją turystyczną i pływającym muzeum. Ale już od jakiegoś czasu był zamknięty dla publiczności i jego przyszłość była pod znakiem zapytania.


Poszliśmy przy okazji do sklepu spożywczego kupić lód i od razu umyliśmy nasze podręczne lodówki. Również poszliśmy do sklepu z bronią i odwiedziliśmy parę jeszcze innych miejsc, ale większość z nich się już zamykała, toteż powróciliśmy do Kicking Mule Ranch. Porozmawialiśmy z brytyjskimi turystami i rozpaliliśmy ognisko koło naszej chatki, rzuciliśmy na grilla kilka steków wieprzowych i około 11 wieczorem poszliśmy spać. Chcieliśmy na noc wziąć kociaka do naszego domku, ale nie mogliśmy znaleźć ani jednego, pewnie już spały z innymi turystami!

Piątek, 1 września 2017 roku


Spakowaliśmy się i byliśmy gotowi do odjazdu, ale przedtem poszedłem do właścicielki i pokazałem jej mój wydrukowany blog z 2013 roku, w którym były fotografie Kicking Mule Ranch oraz jej wnuczka jeżdżącego na kucyku. Opuściliśmy to piękne miejsca, ale niebawem zobaczyliśmy przy drodze napis „Fishery” i oczywiście skręciliśmy. Była to stacja zarybiająca („Jay Creek Fish Culture Station”). W środku budynku można było zobaczyć bardzo dużo informacji i zdjęć na temat działalności podobnych stacji zarybiających w Ontario. Koło niej znajdował się krótki pieszy szlak wzdłuż potoku i wiele informacyjnych tabliczek. Jeden z napisów było poświęcony „McGauley’s Gristmill” (młyn), który był wybudowany w latach osiemdziesiątych XIX wieku i działał do lat trzydziestych XX w.


Po stosunkowo krótkiej jeździe dotarliśmy do South Baymouth, skąd odchodził prom. Zaparkowaliśmy na głównej ulicy i przeszliśmy się uliczkami miasta, wpadliśmy do galerii, gdzie Catherine kupiła duży plakat, a następnie ustawiliśmy się w kolejce do promu (parę tygodni temu zrobiliśmy rezerwację), zapłaciliśmy za przejazd i pozostawiliśmy samochód na pasie wjazdowym na prom. Catherine zobaczyła malowniczy szlak pieszy i postanowiła jeszcze odbyć po nim szybki spacer dookoła małej zatoczki. Sądziła, że był tam most, którym będzie w stanie wrócić na parking, robiąc pętelkę, ale mostu nie było! Gdy nagle zobaczyła nadpływający prom „The Chi Cheemaun”, zaczęła biec—i przy okazji okazało się, że nie jest zbyt dobrą sprinterką! Ale mieliśmy masę czasu—najpierw zajęło sporo czasu, zanim prom opuściły wszystkie pojazdy, a następnie pracownicy zaczęli kierować oczekujące pojazdy na prom. Jakimś sposobem nasz samochód był jednym z ostatnich, który na niego wjechał. Szybko udaliśmy się na pokład i na rufie znaleźliśmy dwa wolne foteliki, na których cały czas siedzieliśmy, mając przed sobą piękny widok. Prom posuwał się z szybkością 30 km/h, dookoła widzieliśmy różne wysepki, które dzięki mojemu ręcznemu GPS mogłem zidentyfikować, ale silnik był dość głośny i roznosił się nieprzyjemny zapach paliwa. Był piękny, słoneczny i ciepły dzień. Akurat zadzwoniła córka Catherine i rozmawiały ponad 30 minut.


W Tobermory opuściliśmy prom, zaparkowaliśmy samochód i pochodziliśmy po tym malowniczym miasteczku, pełnym turystów—był to przecież ostatnie długi weekend lata i już za kilka dni kończyły się wakacje szkolne. Wpadliśmy też do Centrum Odwiedzających (Visitor Center at Bruce Peninsula National Park). Ponieważ Kanada w tym roku obchodziła swoje 150-te urodziny, opłaty za używanie Parków Narodowych były zniesione i być może z tego powodu cieszyło się ono ogromnym powodzeniem, musieliśmy kilka razy przejechać się po parkingu, aby znaleźć wolne miejsce. W środku znajdowało się wiele eksponatów, m. in. o wyprawie Franklina. Spędziliśmy w nim przynajmniej 30 minut—
również było pełne turystów. W pewnym momencie uświadomiłem sobie ciekawą rzecz—poza pracownikami Centrum, byliśmy jedynymi białymi! Intrygujące—w USA spodziewałem się spotkać wiele nie-białych mieszkańców, ale nie widziałem więcej niż 5—za to w Kanadzie poczułem się mniejszością…


Miasteczko Tobermory posiadało bardzo dużo sklepików z pamiątkami, restauracji i kawiarni—wszystkie tak przepełnione, że nawet nie chciało się nam stać w kolejce, aby kupić coś do zjedzenia. Po godzinie pojechaliśmy na prywatne pole biwakowe, które zarezerwowała Catherine. Gdy zobaczyła przy drodze tablicę informacyjną z napisem „Happy Hearts Tent and Trailer Park”, od razu tam się skierowała, weszliśmy do biura i podaliśmy nasze dane pracownikowi recepcji. Trochę był zaskoczony naszym przyjazdem i nie mógł znaleźć naszej rezerwacji. Poszedłem do samochodu i przyniosłem wydruk komputerowy—i od razu okazało się, że byliśmy w niewłaściwym ośrodku—mieliśmy udać się do „Harmony Acres Campground”!


Wróciliśmy z powrotem na drogę nr 6 i po około 7 kilometrach jazdy dojechaliśmy do właściwego miejsca. Było ono prowadzone przez matkę z córką, które kupiły go kilka lat temu. Przedtem w głównym budynku znajdowała się restauracja—obecnie na terenie znajdowało się schronienie dla maltretowanych koni, jak też spore pole namiotowe. Gdy zrobiliśmy rezerwację, był to jeden z niewielu ośrodków, posiadających wolne miejsca biwakowe podczas długiego weekendu. Po przyjeździe powiedziano nam, że wszystkie miejsca kempingowe były zarezerwowane, toteż spodziewaliśmy się ujrzeć dużą rzeszę biwakowiczów. Ale jak się okazało, ogromna większość miejsc była pusta i zatem mieliśmy bardzo dużo prywatności—obawiam się jednak, że gdyby rzeczywiście wszystkie miejsca były wypełnione turystami, to mielibyśmy zero prywatności! Miejsca były trochę podobne do tych w parkach prowincjonalnych, jakkolwiek o wiele mniejsze i usytuowane bliżej siebie. W biurze dano nam długą listę przepisów i nawet nam je przeczytano—trochę to było niezwykłe w porównaniu do parków prowincjonalnych czy stanowych. Na przykład przepis, że nie wolno palić ognisk po godzinie 23:00 nam akurat nie przeszkadzał, ale był trochę dziwny: w innych parkach często siedzieliśmy przy ognisku do brzasku i nie przeszkadzaliśmy innym biwakowiczom. Jedynym problemem było to, że niedaleko pola biwakowego była droga (szczególnie blisko naszego miejsca nr 36) i non-stop słyszeliśmy przejeżdżające drogą samochody i ciężarówki; szczególnie hałas się nasilił, gdy prom zrobił ostatni kurs z wyspy Manitoulin Island, prze jakiś czas raz za razem jechały drogą samochody na południe. Miejsce było tak małe, że gdy zaparkowaliśmy samochód, zasłaniał on nam widok, toteż następnego ranka Catherine zaparkowała go na jednym z przyległych miejsc. W nocy oziębiło się i z przyjemnością siedzieliśmy koło ogniska.

Sobota, 2 września 2017 roku


Spakowaliśmy się i opuściliśmy ośrodek dokładnie przed godziną jedenastą (zgodnie z przepisami!) i kontynuowaliśmy jazdę na południe na drodze nr 6, ale niebawem zatrzymaliśmy się w Thrift Shop (sklepiku z używanymi rzeczami) znajdującego się w budynku byłego kościoła. Spędziliśmy w nim ponad godzinę—Catherine kupiła krzesło, ja kilka książek i magazynów. Następny postój to przydrożna restauracja w przyczepie „Lone Wolf Fish & Chips”, na indiańskim rezerwacie Cape Croker Hunting Ground Indian Reserve, gdzie kupiliśmy smakowitą i ogromną porcję frytek i ryb. W mieście Wiarton wstąpiliśmy do sklepu ze starociami, w środku roznosił się zapach stęchlizny i nic w nim nie nabyliśmy. W Owen Sound wpadliśmy do sklepów The Giant Tiger i Dollarama i po pół godzinie kontynuowaliśmy jazdę. Zamiast pięknego zachodu słońca, około godziny 18:30 na niebie uformowały się czarne chmury i zrobiło się tak ciemno, jak podczas zaćmienia słońca. Po raz ostatni zatrzymaliśmy się koło obelisku/pomnika poświęconego Nelle Mooney McClung (1873-1951). Urodziła się w pobliskim mieście Chatsworth, była feministką, pisarką, aktywistką i politykiem, jak również działaczką w ruchu antyalkoholowym—paradoksalne było to, że właśnie przy jej pomniku wypiłem puszkę piwa!


W pewnym momencie trochę się zgubiliśmy, ale GPS pokazał, że możemy ‘na skróty’ pojechać boczną drogą (Sideroad 1) do drogi nr 10 i chociaż znak drogowy na początku bocznej drogi obwieszczał, że przejazdu nie ma („No Exit”), wzięliśmy głęboki oddech i w nią wjechaliśmy. Była to jedna z najpiękniejszych dróg, jakimi kiedykolwiek jechałem! Nie była to droga asfaltowa, w niektórych miejscach były zapadliny i kałuże, ale dało się bez problemu nią jechać—bardziej obawialiśmy się, że na jej końcu nie będzie przejazdu, ale tak się nie stało—był znak stopu i wjechaliśmy na drogę nr 10. Przy końcu naszej podróży, w Caledon, zaczęło padać. Autostradą nr 410 wjechaliśmy w ulicę Cawthra i po godzinie 20:00 byliśmy w domu. Razem przejechaliśmy 2.080 kilometrów i mieliśmy niezmiernie udaną wycieczkę!




środa, 16 sierpnia 2017

DWUNASTY WYJAZD NA KUBĘ I DRUGI DO HOTELU COLONIAL NA CAYO COCO ORAZ ZWIEDZANIE MIASTA CIEGO DE AVILA, OD 12 DO 26 STYCZNIA 2017 ROKU



Ponieważ nasz pierwszy pobyt w hotelu Colonial na Cayo Coco w listopadzie 2015 roku (http://ontario-nature-polish.blogspot.ca/2016/10/cayo-coco-cubatwo-weeks-at-hotel.html) był niezmiernie udany, postanowiliśmy udać się tam ponownie; 14 miesięcy później, 12 stycznia 2017 r., po najkrótszym locie na Kubę (3 godziny i 7 minut), wylądowaliśmy w Cayo Coco.
 
Widok z naszego okna hotelowego, pokój 1642
Lot (linie Sunwing) był nie najgorszy, chociaż po raz pierwszy posiłki nie były wliczone w cenę biletu (co akurat mi najmniej przeszkadzało). W porcie lotniczym w Cayo Coco poszedłem od kiosku wymiany walut i wymieniłem jedynie $100 na kubańskie peso, bo przelicznik był fatalny: 67 CUC za $100 kanadyjskich. Niestety taki sam przelicznik był stosowany w hotelowej recepcji. Z drugiej strony, w banku w mieście Ciego de Avila otrzymałem 72,50 CUC za sto dolarów kanadyjskich (chociaż początkowo pracownik banku ‘pomylił się’ i początkowo otrzymałem o 20 CUC mniej). Z powodu tak niskiego przelicznika, przywieźliśmy ze sobą sporo jedno-dolarowych banknotów amerykańskich (Kanada takowe wyeliminowała już ponad 20 lat temu), które były idealne do dawania napiwków i żaden Kubańczyk nie narzekał—cóż, „pecunia non olet”! Niektórzy turyści twierdzą, że powinno się zawsze dawać napiwki w lokalnej walucie—tym bardziej, że Kubańczycy, chcąc wymienić dolary amerykańskie na CUC, muszą płacić dodatkowo 10% marży. Zgadzam się—i jak tylko kubański rząd przestanie oszukiwać turystów na wymianie walut, będziemy dawali napiwki w kubańskich peso, CUCs! Ale przynajmniej dawaliśmy napiwki, co nie można było powiedzieć o większości rosyjskich turystów.

Po dwudziestu minutach autobus przywiózł nas do hotelu. Od razu zobaczyliśmy Vivianę i Michela z Public Relations, których spotkaliśmy podczas poprzedniej bytności w tym hotelu. Bardzo szybciutko poszliśmy do naszego przyjemnego, narożnego pokoju nr 1642.
Pokój nr 1642

Podczas gdy Kanadyjczycy stanowili większość turystów, również zauważyliśmy dużo Rosjan i turystów z Argentyny. Amerykańscy turyści jakoś jeszcze nie ‘odkryli’ Cayo Coco i nie było tu ani jednego (prócz Catherine); nawet pracownicy hotelu rzadko kiedy mieli kontakt z turystami amerykańskimi.

POKOJE

Nasz pokój nr 1642 był przyjemny, lecz niestety wrzaskliwe odgłosy dochodzące z basenu (tzn. bingo i okropna muzyka techno, z wykrzykującym non-stop didżejem) szybko stały się niezmiernie uciążliwe i często trwały do godziny piątej po południu, przyprawiając Catherine o ból głowy. Po kilku dniach poprosiliśmy Vivianę o zmianę pokoju i otrzymaliśmy pokój numer 3066, który był o niebo lepszy: rozciągał się z niego super widok na ocean i lagunę, jak też był położony bardzo daleko od miejsc związanych z rozrywką czy też bingo. Z pokoju też widzieliśmy częściowo przekopany kanał, mający połączyć lagunę z oceanem. Ponieważ niedaleko znajdował się ‘przystanek’ autobusowy dla pracowników hotelu, czasami słyszeliśmy klaksony autobusów i widzieliśmy, jak spóźnialscy pędzili, aby załapać się na ostatni autobus do domu—lub w innym przypadku ryzykować spędzenie nocy w ośrodku!
Pokój nr 3066

I obecny, i poprzedni pokój posiadały bezpłatny sejf, telewizję HDTV, wannę, dwa duże łóżka, balkon i małą lodówkę. Chociaż w Kanadzie nie posiadamy telewizora i nie oglądamy telewizji, tym razem spędziliśmy trochę czasu wpatrzeni w ekran z powodu zbliżającej się inauguracji prezydenta Donalda Trumpa. Niestety, nie było żadnych kanałów kanadyjskich, jedynie CNN oraz jakieś angielskojęzyczne chińskie stacje (CCTV). Szokowały mnie sprawozdania CNN—były niezmiernie zawężone, ponad 95% tzw. ‘wiadomości’ dotyczyły Stanów Zjednoczonych i praktycznie w absolutnej większości skupiały się na zaprzysiężeniu prezydenta, prawie-że kompletnie ignorując inne wydarzenia światowe. Naprawdę współczuję tym, dla których kanał CNN stanowi jedyne źródło wiadomości!
Budynek 30

Pokojówka bardzo starannie sprzątała pokój i zazwyczaj zostawiała butelkę wody mineralnej; zawsze zostawialiśmy jej przynajmniej 1 peso. Gdy mieliśmy mały problem z zapalaniem światła i zadzwoniliśmy na recepcję, momentalnie pojawił się elektryk, bardzo miły facet i szybko go naprawił. Następny problem z sejfem (po prostu wyczerpały się baterie) został szybko rozwiązany przez Señora Prado—jak również hydraulik zreperował zbiornik z wodą, z którego uciekała woda.

JEDZENIE

Jak zwykle, nigdy nie mieliśmy żadnych problemów ze znalezieniem czegoś smacznego, a nawet pysznego. Śniadania były serwowane w restauracji Restaurante Buffet Plaza. Codziennie zamawiałem jajka z patelni lub omlet—jak też wyśmienite naleśniki! Było też dużo sałatek i owoców, różnego rodzaju chleby i bułeczki, kiełbasy, sery i plasterki mięsa. Jednego dnia Catherine ‘odkryła’ naleśniki i od tego czasu spożywała ich po kilka. Gorący bufet oferował między innymi kaszankę, gotowane jajka, cebule, ziemniaki i ‘wieprzową kiełbasę ze świni’ (!). Ponieważ nie piję kawy, zawsze przynosiłem kilka szklanek jogurtu i zawsze mogliśmy polegać na usłużnych i szybkich kelnerkach, które szybko przynosiły kawę dla Catherine (w karafkach) i zabierały użyte talerze.

Obiad był serwowany w restauracji Grand Salon Rocamar Restaurant i każdego wieczora byliśmy w stanie znaleźć coś smakowitego. Uwielbiałem krewetki z patelni, które serwowano kilkakrotnie podczas naszego pobytu—trzeba było przychodzić wcześnie i stać nawet 30 minut w kolejce, ale było warto! Kilka razy jadłem doskonałą wołowinę i mięso z jagnięcia przygotowane na grillu. Zimny bufet oferował różne sałatki, włącznie ze zdrowym i dobrym szpinakiem, ślimaki, groszek, sery, sałatki z ziemniaków, jajka i dużo świeżych, poszatkowanych i ugotowanych warzyw. Nie było dużo pomidorów i surowej zieleniny. Zakładając, że te potrawy były organiczne, można było rzeczywiście żywić się w bardzo zdrowy sposób. Zawsze siadaliśmy przy końcowym stoliku, usytuowanym na zewnątrz, gdzie kręciło się kilka głodnych piesków.
Ranchon Hemingway

Chociaż nigdy nie chodziliśmy do restauracji na lunch, często będąc na plaży, zaglądaliśmy do baru plażowego (Ranchon Hemingway) na piwo, pina colada, hamburgery, kanapki z szynką, serem, tuńczykiem, kurą i sałatką, hot dogi i frytki. Bar zamykał się już o godzinie 15:00—absolutnie za wcześnie. Być może wtedy kończyło się jedzenie, bo było to popularne miejsce nie tylko dla turystów, ale również dla uprzywilejowanych pracowników hotelu. Jednego razu Catherine zamówiła kilka hamburgerów i dała je ogrodnikowi, który o nie bardzo prosił.

Czasem korzystaliśmy z barów i zamawialiśmy po drinku, ale zazwyczaj napełniałem mój ‘bubba mug’ (termos-beczułkę) piwem i powoli go piłem, leżąc na plaży. W lobby serwowano doskonałą kawę po hiszpańsku.

Dwukrotnie poszliśmy do restauracji (jedna nazywała się Caribe) na obiady a’la carte; były dobre, ale preferowaliśmy restauracje ze szwedzkim bufetem, gdzie mieliśmy o wiele lepszy wybór. Felix był naszym szybkim i miłym kelnerem—później go spotykaliśmy często w barze plażowym.

Churros, robione na zamówienie koło całonocnego baru były przepyszne i musieliśmy mieć dużo silnej woli, aby za dużo ich nie zjeść!

Nie jestem w stanie nic powiedzieć na temat wieczornych pokazów i innego rodzaju ‘entertainment’, bo ani razu nie poszliśmy na żadne występy. Jakkolwiek bardzo nie lubiliśmy hałaśliwych i krzykliwych działalności rozrywkowych, jakie odbywały się przy basenie; jednego popołudnia, gdy dobiegły już końca, turyści wypoczywający dookoła basenu zaczęli klaskać—wreszcie mogli rozpocząć prawdziwą relaksację! Bez wątpienia nie byliśmy jedynymi turystami, którzy czuli antypatię do tego rodzaju ‘rozrywek’.

Kilka lat temu kupiłem kilka dysków CD z muzyką kubańską, “5 Leyendas De Cuba”, na których znajdowały się utwory Eliades Ochoa, Compay Segundo, Ibrahim Ferrer, Omar Portuondo i Ruben Gonzales oraz dwu-dyskowy album muzyczny z muzyką Benny Moore. Często słucham tej przepięknej muzyki w domu w Kanadzie, Jednakże z kompletnie dla mnie niezrozumiałych powodów, niezmiernie rzadko mam okazję słuchać tego rodzaju muzyki w ośrodkach na Kubie. Szkoda!

PLAŻA

Plaża była świetna! W 2015 roku głównie używaliśmy plażę vis-a-vis budynku nr 18 i czasem stawała się niezmiernie wąska podczas przypływów. Tego roku chodziliśmy na plaże przy budynkach nr 30 i 31, plaża była o wiele szersza i przyjemniejsza. Raz zobaczyliśmy grupę ogończy (stingrays), płynących bardzo blisko brzegu. Niektóre dopływały na metr lub dwa do pluskających się w wodzie turystów, ale szybko od nich uciekały. Nie zauważyłem na plaży zbyt wiele insektów (np. much piaskowych, sand flies), ale jednego dnia, gdy nadchodziła burza, muchy piaskowe dały się we znaki. Od czasu do czasu pojawiały się komary. Chociaż przywiozłem ze sobą puszkę spreju na komary, nigdy go nie używałem i pozostawiłem ją dla pracowników hotelu.

Gdy dopisywała pogoda, na plaży robiło się dość tłoczno i już rano trzeba było rezerwować dobre miejsca (co skutecznie udawało się Catherine). Ogólnie była wystarczająca ilość leżaków, ale często trzeba było po nie iść ponad sto metrów i potem je ciągnąc po plaży—„kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Również były palapas i trochę drzew, zapewniające cień. Około godziny 10:00 rano kilkoro turystów partycypowało na plaży w zajęciach gimnastycznych typu ‘stretching’ (rozciąganie i wyginanie się), ale nie była to zbyt dobra godzina (od razu po śniadaniu), toteż nie było za dużo chętnych. Oczywiście Catherine od razu się do nich dołączyła! Bardzo dużo turystów pływało w oceanie, szczególnie Rosjanie. Pokaźna grupa Kanadyjczyków pochodzenia francuskiego zebrała się na końcu plaży i gdy sobie za dużo wypili, stali się bardzo hałaśliwi.

POGODA

Ponieważ był styczeń i byliśmy w północnej części Kuby, przygotowaliśmy się na to, że będzie trochę chłodniej, ale pogoda okazała się być lepsza, niż przewidywaliśmy. Przez kilka dni było wietrznie; jednego dnia niebo stało się nagle czarne, zaczęło wiać i przez kilka godzin lało jak z cebra, ale poza tym w ciągu dnia było ciepło i nawet wieczorami nigdy nie musiałem zakładać swetra—koszula z długim rękawem była wystarczająca. Generalnie było słonecznie i spędzaliśmy dużo czasu opalając się na plaży (w Ciego de Avila w czasie dnia było prawie gorąco). Nasz pokój był wyposażony w działający klimatyzator, ale większość czasu go nie używaliśmy i spaliśmy przy otwartych oknach, zakrytych jedynie zasłonami, aby zapobiec wlatywaniu komarów do pokoju.

HOTEL

Hotel przypominał małą hiszpańską kolonialną wioskę i był całkiem czarujący; być może inne hotele posiadały lepsze wyposażenie i wyższe standardy, ale nie mogły się równać z unikalnym wyglądem hotelu Colonial! Parę kroków od głównego budynku hotelowego było kilka ‘tiendas’, sklepików, sprzedających napoje alkoholowe, cygara, ubrania, pamiątki i książki. Również niedaleko znajdowała się klinka medyczna i dentystyczna.

Pracownicy hotelu byli zawsze mili i pomocni. Ogrodnicy zajmowali się utrzymaniem zielonych terenów hotelowych i zawsze można było ich poprosić o orzech kokosowy, tym bardziej, że Catherine dała jednemu z nich dużą torbę z ubraniami przywiezionymi z Kanady. Było też trochę ławeczek, oświetlenie i dużo zieleni. Kilka piesków i kotków wałęsało się po terenach hotelowych, ale nie były zbyt natrętne—to raczej ptaki starały się wykorzystać każdą okazję i podwędzić coś z talerzy! Samotny, niezdolny do latania flaming nadal zamieszkiwał koło restauracji, tym razem w towarzystwie trzech leniwych kaczek, które pewnie były zwabione jedzeniem, jakie pracownicy hotelu dawali flamingowi.

W recepcji hotelu można było otrzymać gazetę „Granma”, czasem były wydania w języku angielskim. Kilka razy rozmawiałem z Frankiem, całkiem dobrze znał język angielski. Na głównym placyku hotelowym często parkowały taksówki—można było porozmawiać z taksówkarzami, wypytać się o ceny i wziąć od nich numery telefonu.

Hotel posiadał 2 baseny, jeden duży, owalny, z chlorowaną wodą niedaleko terenów hotelu Tryp oraz wężykowaty basen ze słoną wodą i z barem po drugiej stronie terenów hotelowych. Nigdy nie pływaliśmy w żadnym basenie, ale bardzo lubiliśmy się przechadzać koło nich w nocy i przechodzić oświetlonymi mostkami, widok był romantyczny!
Domki 'bungalow' w hotelu Iberostar Mojito-niestety, ale zamknięte

Jednego popołudnia wybraliśmy się na przechadzkę po plaży, minęliśmy hotel Tryp i doszliśmy do hotelu Iberostar Mojito. Ośrodek został założony przez kanadyjskich hokeistów i dawniej nazywał się „El Senador”. Były hokeista głównej ligi i kapitan drużyny Montreal Canadiens, Serge Savard, swego czasu był jednym z jego współwłaścicieli. Nazwa hotelu „El Senador” odnosiła się do jego przydomka „Le Senateur” (Senator). Znajdowało się tam wiele domków typu ‘bungalow’ położonych na wodzie, dostępnych jedynie drewnianymi pomostami—zdawały się być fantastycznymi miejscami do zatrzymania się—ale wszystkie były zaryglowane na cztery spusty, a instalacje wodnokanalizacyjne odłączone! Następnie zobaczyliśmy ciekawą restaurację i wdaliśmy się z rozmowę z jedną z kelnerek.
W restauracji hotelu Iberostar Mojito

Następnego dnia wieczorem ponownie poszliśmy plażą do hotelu Iberostar Mojito (był odpływ i powiedziano nam, że będziemy w stanie po kilku godzinach wrócić tą samą drogą) i spożyliśmy bardzo smaczny obiad w tamtejszej restauracji. Po kilku godzinach, gdy zaczęliśmy w ciemnościach wracać do hotelu, zorientowaliśmy się, że… plaża zniknęła! Naturalnie był przypływ i plaża znalazła się pod wodą (aczkolwiek Catherine chciała jakoś spróbować powrócić tą samą drogą, w kompletnych ciemnościach—pewnie musiała nie tylko posiadać olimpijskie zdolności pływackie, ale również doskonały zmysł orientacji!). Wobec tego zawróciliśmy i skierowaliśmy się do głównego budynku hotelowego, zamówiliśmy kilka drinków i rozważaliśmy, czy iść do naszego hotelu po ulicy piechotą, czy też wziąć taksówkę. Zdecydowaliśmy się na ponad 2 kilometrowy spacer do hotelu Colonial. Droga była pusta, ale dobrze oświetlona i świetnie się nam szło.
W barze w hotelowym lobby

Przywieźliśmy ze sobą sporo koszulek (niektóre nadal w oryginalnych opakowaniach ze sklepów Target i Walmart, z dołączonymi metkami cenowymi od $12,99 do $39,99), używając je zamiast napiwków. Niektórzy turyści są kategorycznie przeciwni dawaniu Kubańczykom prezentów argumentując, że przez to ich psujemy, że takie postępowanie jest dla nich poniżające lub że Kubańczycy tak naprawdę wcale nie potrzebują takich rzeczy… bo wszystko mogą kupić na Kubie!
Ogrodnik w Hotelu Colonial

Dlatego też postanowiłem przedyskutować to zagadnienie z kilkoma mówiącymi po angielsku Kubańczykami. Wyjaśniłem im panujące różne opinie na temat dawania prezentów i spytałem ich, czy rzeczywiście poczuli się w jakikolwiek sposób poniżeni, urażeni czy też upokorzeni otrzymaniem ode mnie prezentów. Wszyscy z nich byli bardzo zdumieni i zaskoczeni tym, co im powiedziałem, nie zgodzili się z takimi opiniami i oświadczyli, że byli absolutnie wdzięczni za te prezenty i bardzo mi za nie dziękowali. Przynajmniej miałem czyste sumienie!

Dodatkowo przywiozłem sporo periodyków (głównie „The Economist”), broszur w językach angielskim i hiszpańskim oraz kanadyjskie gazety. Kubańczycy, którzy znali angielski, byli zachwyceni tymi magazynami. Kilka lat temu rozmawiałem jakiś czas z pracownikiem hotelu i następnie dałem mu sporo czasopism i gazet. Kilka dni później spotkał mnie i zaczął zadawać dużo pytań na temat niektórych artykułów oraz niezrozumiałych słów—jak też spytał się, czy przypadkiem nie posiadam więcej takich materiałów.

Do czytania na plaży przywiozłem z Kanady dwie książki. Pierwsza z nich, „The Lords of Discipline” (polski tytuł “"Władcy dyscypliny") autorstwa Pat Conroy, opisywała czterech kadetów akademii wojskowej, którzy nagle znaleźli się w kompletnie nowym środowisku, rządzonym specyficznymi zasadami i kodeksem honorowym i musieli zmagać się z niesprawiedliwością panującą w tej skorumpowanej instytucji. Była to znakomita, frapująca nowela. Biorąc pod uwagę, że autor za młodu uczęszczał do akademii wojskowej, „The Citadel”, można odgadnąć, że ta książka była oparta na autentycznych postaciach i wydarzeniach. Wiele lat temu oglądałem film o takim samym tytule, ale nie pozostał mi w pamięci—nie był za dobry i nie dorównywał książce.

Druga książka to „Kane and Abel” Jeffrey Archera, tzw. „Specjalna Edycja z Okazji 30 Rocznicy Wydania”, poprawiona i ‘przerobiona’ przez autora. Książka ukazuje losy dwóch mężczyzn urodzonych tego samego dnia—jeden w Stanach Zjednoczonych, w majętnej rodzinie, drugi w Polsce, praktycznie sierota, który jako nastolatek emigruje do USA. Ostatecznie oboje budując swoje fortuny, stają się zaprzysięgłymi rywalami, a ich ścieżki życiowe często i nieoczekiwanie się krzyżują. Książka była świetnie napisana i muszę się zgodzić, że trudno się było od niej oderwać. W latach osiemdziesiątych XX w. nakręcono na jej podstawie całkiem niezły film. Niektóre sceny filmowano w Toronto i nawet natknąłem się na ogłoszenie w gazecie—poszukiwano do tego filmu ‘statystów polskiego pochodzenia’. Rozważałem złożyć aplikację, ale jakoś nigdy tego nie zrobiłem. A szkoda—mógłbym stać się gwiazdą filmową albo przynajmniej uzyskać przysłowiowe 15 minut sławy!
Flaming i jego leniwy przyjaciel

AUTOBUS ‘HOP-ON-HOP-OFF’

Dwukrotnie przejechaliśmy się dwupiętrowym autobusem (za 5 CUC na cały dzień od osoby), wysiadając w hotelu Memories of Flamenco, przeszliśmy się do hotelów Melia Jardines de Rey i Pestana Cayo Coco, w których zatrzymaliśmy się na kilka godzin. Na drodze zobaczyliśmy dość sporego rozjechanego węża. Chociaż opaski, jakie nosiliśmy na nadgarstku różniły się kolorem od tych noszonych przez gości w wizytowanych przez nas hotelach, obsługa barów bez problemu serwowała nam napoje, mając nadzieję otrzymać napiwek. Opaski w jednym z tych hoteli były tego samego koloru jak nasze (żółte), toteż z nim czuliśmy się jak u siebie i bez problemu zafundowaliśmy sobie obiad. Zauważyłem, że dookoła kręciło się dużo turystów z Polski, natomiast nie było Rosjan—przypuszczam, że firmy turystyczne w tych krajach promują specyficzne hotele i ośrodki. Późnym popołudniem przyjechał autobus i zabrał nas do końcowego przystanku na Playa Pillar, a następnie skierował się do naszego hotelu. Chociaż po drodze zatrzymywał się w różnych ośrodkach, był to bardzo ciekawy wypad.
Ten rosyjski turysta po zrobieniu kilku zdjęć koło tego antycznego samochodu, nagle usiadł na jego masce, pomimo protestów kierowcy

Autobus też dojeżdża do centrum handlowego (położonego niedaleko naszego hotelu), gdzie można było kupić różnego rodzaju pamiątki, ubrania, alkohole i podobne rzeczy—jedynym naszym zakupem była butelka alkoholu—po prostu nie zauważyłem niczego szczególnie niebanalnego i rzucającego się oczy. Rozkład jazdy był wywieszony w każdym hotelu, ale zawsze warto było potwierdzić te godziny z kierowcą.

WYPAD DO MIASTA CIEGO DE AVILA

Kiedykolwiek jesteśmy na Kubie, zawsze staramy się odwiedzić pobliskie miasto i zatrzymać się w nim na kilka nocy. Podczas naszej ostatniej wycieczki na Cayo Coco spędziliśmy 2 noce w mieście Morón, a tym razem chcieliśmy zobaczyć miasto Ciego de Avila. Jak zwykle spędziłem kilka dobrych godzin na Internecie, wyciągając różne informacje na temat casa particulares (tzn., prywatnych kwater, wynajmowanych przez Kubańczyków), toteż dobrze się orientowaliśmy, gdzie się zatrzymać.
Casa Yolanda-nasz pokój

Zamówiliśmy taksówkę (60 CUC w każdą stronę)—jej kierowca nie mówił po angielsku, ale za to znał język… rosyjski: przebywał w Rosji/ZSRR jakiś czas i jego żona była Rosjanką. Opuściliśmy hotel Colonial 20 stycznia 2017 r. i gdy jechaliśmy w kierunku Ciego de Avila, Donald Trump został oficjalnie prezydentem Stanów Zjednoczonych (niesamowite, nieprawdaż?), nie mogliśmy oglądać jego inauguracji na żywo w telewizji. Co ciekawe, gdy byliśmy w Hawanie w 2009 roku, oglądaliśmy inaugurację prezydenta Baracka Obamy w telewizji w lobby hotelu Ambos Mundos (mieszkał w nim swego czasu Ernest Hemingway). Ponieważ był to pierwszy czarny prezydent Ameryki, było to też niezwykłe wydarzenie!
Casa Yolanda

Byliśmy zaopatrzeni w dokładne opisy, adresy i fotografie około 10 casas particulares i poprzedniego dnia telefonicznie zarezerwowaliśmy Casa Mari y Gustavo, motywując nasz wybór informacjami z Internetu i kilkoma zdjęciami tejże casa. Gdy do niej dotarliśmy, byliśmy niezmiernie rozczarowani—balkon był zakryty brzydkim brezentem, a pokój podejrzanie pachniał. Powiedzieliśmy, „No, gracias”, wróciliśmy do taksówki i wyruszyliśmy na dalsze poszukiwania lokalu.

Taksówkarz był bardzo życzliwy i skrupulatnie zawoził nas pod adresy z naszej listy. Aby nie przedłużać tej całej historii—odwiedziliśmy przynajmniej 5 innych casas: niektóre były przyjemne, ale zajęte, jedna znów bardzo dziwnie pachniała, inna była świetna, w centrum miasta, ale dookoła wrzały hałaśliwe budowy i renowacje. Wreszcie zatrzymaliśmy się w casa, która była zajęta, ale jej właściciel naprawdę chciał nam pomóc. Wraz z taksówkarzem spędzili jakiś czas coś dyskutując, zadzwonili tu i tam—i pojechaliśmy do Casa Yolanda (Calle 5ta, No 15, Republica y Hicacos, Rpto Diaz Pardo, Phone: +53 33 214026), położonej bardzo blisko ogrodu zoologicznego. Właścicielka, Yolanda Wong Louis (była pochodzenia chińskiego i miała orientalne rysy twarzy) pokazała nam pokój na parterze (chcieliśmy na piętrze, ale cóż, z pustego i święty nie naleje), który zaakceptowaliśmy na 2 noce. Jak się okazało, nasz taksówkarz mieszkał o kilka domów dalej!
W środku Katedry

Pokój był przytulny, posiadał pełną łazienkę z gorącą wodą, klimatyzator oraz na werandzie (gdzie często wypoczywaliśmy) stała lodówka. Również na froncie casa znajdował się ogrodzony placyk (świetne miejsce na parkowanie samochodu). Ogólnie całkiem niezłe miejsce, chociaż nie na piętrze i bez balkonu. Po rozpakowaniu naszych rzeczy od razu wybraliśmy się na miasto.
Katedra

Spacerkiem udaliśmy się do Parque Jose Marti. Był tam dość nowoczesny kościół (Catedral de San Eugenio de la Palma), do którego wstąpiliśmy i od razu zostaliśmy zaczepieni przez kobietę (powiedziała, że pochodziła z Haiti), wręczyła nam jakieś religijne obrazki i rzecz jasna, oczekiwała w zamian otrzymać coś od nas, niekoniecznie natury religijnej (tzn. dolary lub CUCs były najlepsze).
Parque Jose Marti i szpecący plac budynek za pomnikiem Marti

Na każdej stronie placu znajdowało się kilka ciekawych budynków—w jednym z nich mieściło się muzeum (Museo de Artes Decorativas), ale było zamknięte i tyko udało się nam zajrzeć do środka przez uchylone drzwi, a następny budynek, na zachodniej stronie parku, był niezmiernie brzydki, w stylu Sowieckim (dwunastopiętrowy Doce Plantas). Nie wiem, kto go wybudował i kiedy, ale kompletnie nie pasował do pozostałej architektury miasta i oszpecał plac.

Następnie przeszliśmy się wzdłuż ulicy Calle Independencia, arterii handlowej miasta i bulwaru dla pieszych. Było tam bardzo dużo Kubańczyków (w Ciego de Avila prawie kompletnie nie zauważyliśmy turystów—co za kontrast w porównaniu do miasta Trinidad, gdzie było WIĘCEJ turystów niż lokalnych mieszkańców!), ale nas nie zaczepiali. 

Po obu stronach bulwaru znajdowały się różnorakie sklepy, kawiarnie, lodziarnie, restauracje i banki—ba, nawet spostrzegłem… the Royal Bank of Canada—a przynajmniej inskrypcję na budynku—wątpię, aby miał on obecnie cokolwiek wspólnego z tym ‘prawdziwym’ kanadyjskim Royal Bankiem. Jednakże biorąc pod uwagę zachodzące na Kubie zmiany to niewykluczone, że w niedalekiej przyszłości ten bank ponownie w tym miejscu otworzy swój oddział! Catherine parę razy kupowała lody (trudno się było jej oprzeć, jako że kosztowały jedynie 50 centów), a jak kupiłem zimne piwo za 1 CUC (ale również używaliśmy CUPs, lokalną walutę). Jeden ze sklepów oferował wiele pamiątek, niektóre z nich całkiem oryginalne i zakupiłem komplet bardzo ciekawie malowanych talerzy.

Ponieważ uwielbiam księgarnie, wstąpiłem do domu książki w Ciego de Avila. Praktycznie 100% książek było w języku hiszpańskim. Niemniej jednak udało mi się kupić dwie książki polskich pisarzy w tłumaczeniu na języku hiszpański. Jedna z nich była napisana przez Tadeusza Borowskiego, dość znanego polskiego pisarza. Spędziwszy 3 lata w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu (Auschwitz), napisał kilka sławnych opowiadań opartych na jego własnych doświadczeniach, nawiązujących do życia w tym okropnym miejscu. Jedna z jego najbardziej znanych powieści to „Proszę państwa do gazu”, stanowiła obowiązkową lekturą w ostatniej, czwartej klasie liceum ogólnokształcącego w Polsce. Z pewnością każdy, kto nią czytał, długo pamiętał jej treść—opisy autentycznych potworności niedorównujących opisom przedstawionych w horrorach Stephena Kinga.
Transport publiczny

W tym miejscu chciałbym trochę odbiec od tematu—istniał jeszcze jeden powód, że tak świetnie zapamiętałem to opowiadanie Borowskiego. Był rok 1981, miesiąc temu otrzymałem świadectwo maturalne z Liceum Ogólnokształcącego nr XL im. Stefana Żeromskiego w Warszawie i właśnie wybierałem się na wakacje z kilkoma kumplami z mojej klasy. Mieliśmy jednak jeden problem—potrzebowaliśmy naładować propanem butle gazowe. W tamtym czasie Solidarność była u szczytu, wszędzie wybuchały strajki, polska ekonomia kompletnie waliła się i kupno czegokolwiek—dosłownie CZEGOKOLWIEK—było imponującym sukcesem: na każdym rogu stały kolejki do prawie pustych sklepów—a te z kolei często się zamykały, bo dosłownie nie posiadały ŻADNYCH towarów na sprzedaż, pieniądze stawały się coraz bardziej bezwartościowe i stopniowo robił się popularny handel wymienny.

Butle gazowe można było napełnić na niektórych stacjach benzynowych, ale oczywiście przez wiele tygodni (lub miesięcy) nie posiadały propanu (a często również i benzyny!). Pewnego dnia dowiedziałem się, że następnego dnia będzie dostawa propanu na stacji benzynowej znajdującej się bardzo blisko mojego bloku, koło ulic Świerczewskiego (obecnie Al. Solidarności) i Żelaznej. Zdawałem sobie sprawę, że gazu nie wystarczy dla wszystkich i że musimy ustawić się jak najwcześniej w kolejce. O szóstej rano przyszedł do mnie nadal ospały kolega i udaliśmy się na stację benzynową—byliśmy pierwsi w kolejce! Po jakimś czasie pojawiło się kilku naszych kolegów oraz wiele innych osób i zaczęła formować się coraz dłuższa kolejka. Czekając na dostawę propanu, atmosfera stała się piknikowa. W pewnym momencie podeszła do naszej grupy jakaś kobieta i głośno się zapytała:

– Przepraszam, czy Państwo czekacie do gazu?

Zważywszy, że parę miesięcy temu wertowaliśmy to opowiadanie Borowskiego, byliśmy tak zaskoczeni i zaszokowani jej makabrycznie brzmiącym pytaniem, że zabrało nam parę sekund, zanim jej odpowiedzieliśmy.
Polski Fiat 126p, a raczej tylko jego karoseria

Ale wracając do książki i autora: składała się z kilku opowiadań Borowskiego, włącznie z jego opowiadaniem „Proszę Państwa do Gazu”. Tadeusz Borowski, rozczarowany systemem komunistycznym i prześladowany przez Służbę Bezpieczeństwa, popełnił samobójstwo w 1951 r., wdychając gaz z kuchenki, parę dni po urodzeniu się jego córki. Miał zaledwie 28 lat. Na początku listopada 1981 roku (Zaduszki/Święto Zmarłych, w którym setki tysięcy ludzi odwiedza w Polsce cmentarze) poszedłem na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie i przechodząc koło mogiły Borowskiego, zapaliłem na nim świeczkę...

Ale powracam do naszego spaceru po Ciego de Avila... wdepnęliśmy też do banku wymienić pieniądze (przed bankiem była długa kolejka, ale jak się okazało, nie obowiązywała turystów—spostrzegłszy nas, strażnik pokazał gestem ręki, abyśmy weszli do środka). Jak wspominałem na początku, kurs wymiany był dobry, ale zajęło trochę czasu wymienienie 200 dolarów na peso i pracownik banku zrobił 'pomyłkę' (którą na szczęście zauważyłem), wydając mi o 20 CUC mniej.

Catherine wstąpiła do supermarketu (jest ich coraz więcej na Kubie), gdzie ceny były bardzo wysokie i ci Kubańczycy, którzy nie mieli dostępu do 'twardej waluty' prawdopodobnie mogli tylko marzyć o kupieniu czegokolwiek w tym sklepie. Catherine również miała zamiar kupić lody w „Heladeria Copelia”, ale kolejka była tak długa, że od razu dała sobie spokój.

Niezmiernie lubiliśmy spacerować po bulwarze, odpoczywać na ławkach, przyglądać się przechodzącym ludziom i od czasu do czasu porozmawiać z Kubańczykami.

Kilka przecznic od Parque znajdował się budynek Teatro Principal. Wybudowany w 1927 roku, posiadał jakoby najlepszą akustykę na Kubie. Był zamknięty i mogliśmy tylko podziwiać z zewnątrz jego interesującą architekturę. Gdy fotografowałem narożny budynek teatru przy ulicach Calle Joaquin Aguero i Honorato del Castillo, pojawił się Señor Prado, pracownik Hotelu Colonial! Trochę z nim porozmawialiśmy i kontynuowaliśmy zwiedzanie miasta.

Fidel Castro zmarł 25 listopada 2016 roku, niecałe 2 miesiące przed naszym przyjazdem na Kubę. Co ciekawe, dokładnie co do dnia 60 lat temu, 25 listopada 1956 roku, słynny jacht „Granma” potajemnie wypłynął z miejscowości Tuxpan w Meksyku, a na jego pokładzie znajdowało się 82 rewolucjonistów, włącznie z Fidelem Castro, Raulem Castro, Che Guevara i Camilo Cienfuegos. Po tygodniu wylądowali na Kubie—i resztę historii wszyscy znają!

Trzy miesiące przed śmiercią Castro obchodził 90-te urodziny (13 sierpnia 2016 r.) i nadal na murach były plakaty z jego zdjęciem i życzeniami „Stu Lat z Okazji 90-tych Urodzin” (Felicidades Comandante por su cumpleanos).

Jednego wieczoru przechodziłem koło budynku z napisem „CDR”, był to lokalny Komitet Obrony Rewolucji (Comité de Defensa de la Revolución). Tego rodzaju komitety są bardzo powszechne na Kubie i mają stanowić „oczy i uszy Rewolucji”. Według artykułu, który niedawno czytałem, te komitety były bardzo popularne po Rewolucji i organizowane zebrania gromadziły tłumy ludzi; ich świetność już przeminęła i obecnie jakoby jedynie starsi ludzie brali udział w zebraniach, na które przychodziło bardzo mało osób. Na budynku był też naklejony plakat z Fidelem Castro—”Wszystkiego najlepszego z okazji 90-tych urodzin-i dalszych urodzin (y mas)”. Gdy zatrzymałem się przy budynku, spostrzegłem dobrotliwie wyglądającego starszego mężczyznę, który siedział przed drzwiami budynku. Powiedział mi, że on był przewodniczącym CDR (zważywszy na jego wiek, mógł z powodzeniem brać udział w Rewolucji u boku Castro).

No mas—powiedziałem, wskazując na plakat z Fidelem Castro (że już nie będzie dalszych jego urodzin).

– No mas—powtórzył—pero Fidel Castro vivirá siempre en nuestros corazones! (ale Fidel będzie zawsze żył w naszych sercach!).
Prywatny 'autobus' z Ciego de Avila do Moron

Inny starszy mężczyzna siedział w jakimś biurze, na którego ścianach znajdowały się plakaty propagandowe i de rigueur portrety Fidela i Raula Castro. Moją uwagę zwróciła fotografia z oryginalnym autografem—z tego, co zrozumiałem, przedstawiała „Komendanta Rewolucji” Juan Almeida Bosque, który złożył w tym miejscu wizytę wiele lat temu.

Spacerując jedną z głównych ulic, spostrzegłem budynek z dużymi oknami; w środku siedziało i stało wiele ludzi. Początkowo sądziłem, że był to sklep i po prostu była do niego kolejka, lecz po kilku sekundach zorientowałem się, że to był dom pogrzebowy o nazwie “La Funeraria El Clavel”. Składał się z dużej sali i mniejszych pokoików, w których dostrzegłem trumnę. Nie chciałem naruszyć ich prywatności i zrobiłem zaledwie kilka zdjęć.
Ten osobnik non-stop wykrzykiwał coś na temat autobusu do Moron, starając się  'nagonić' jak najwięcej pasażerów

Bardzo chciałem zobaczyć stację kolejową i gdy spostrzegliśmy tory kolejowe, po prostu doszliśmy nimi do niej. Była to mała stacyjka jak też stacja autobusowa, ale już trochę w stylu kapitalistycznym: stały na niej prywatne autobusy (a raczej ciężarówki z prostymi ławkami), oferujące przejazdy do miasta Morón. Cena pewnie była rekordowo niska, starałem się spytać, ale jakoś mi nie chciano powiedzieć—wątpię, że turyści korzystali z tego środka lokomocji! Jeden frapująco wyglądający osobnik stał koło ciężarówki i nieprzerwanie wykrzykiwał coś o autobusie do Morón, starając się nagonić jak najwięcej pasażerów. Cóż, „Marketing 101” w wydaniu kubańskim! Dookoła stacji kolejowej przewijało się dużo ludzi i siedząc na ławce, mogliśmy się przyglądać przechodzącym ludziom i przejeżdżającym samochodom. Koło nas siedział młody Kubańczyk i trochę z nim porozmawialiśmy—miał wędkę i wybierał się z kolegą na ryby.

Podeszło do nas kilku kubańskich uśmiechniętych chłopaków.

How are you? Where are you from? – spytali się nas po angielsku.

Powiedziałem im, aby się uczyli języka angielskiego i dałem im na pamiątkę przypinane znaczki z flagą Kanady.
Ten facet właśnie wybierał się na ryby

Zazwyczaj powracaliśmy do naszej casa już po zmroku i zatrzymywaliśmy się z restauracyjce 'fast food' o nazwie „Ditu”, serwującej frytki, kury i piwo—a koło niej mieścił się mały sklepik z moim ulubionym piwem „Bucanero”. Jednakże na Kubie są lepsze piwa, ale zazwyczaj jest je trudno kupić (miałem szczęście, bo w Ciego de Avila dostałem też piwa innych gatunków).

W sobotę poszliśmy do ZOO, znajdujące się kilka minut od naszej casa. Za wstęp płaciliśmy w CUPs, toteż zapłaciliśmy grosze. Ogród zoologiczny był mały i raczej przygnębiający... Widzieliśmy żyrafę, zebry, dwa lub trzy szympansy, strusie, małpki, flamingi, hieny i inne zwierzęta. Gdy tyko ludzie zbliżali się do klatki z szympansami, jeden z nich wyciągał poprzez kraty łapę, prosząc o jedzenie lub cukierki—przypominał mi bezdomnych i żebraków na ulicach w Toronto... 

Dzieciaki dawały małpkom banany i inne przysmaki, na które z niecierpliwością oczekiwały. Również widzieliśmy, jak pracownik ogrodu zoologicznego głaskał przez kraty lwa, lew to niezmiernie lubił i wyginał sią jak kot—od razu można było zauważyć, że pomiędzy nimi istniała bardzo mocna więź. Tenże pracownik również przyniósł na rękach małego krokodyla i pozwolił go dotykać zgromadzonym dookoła ludziom. Przez jakiś czas obserwowałem hipopotama w jego małej zagrodzie. Również weszliśmy do budynku, w którym mieściły się akwaria.

W ZOO było wiele rodzin kubańskich i dzieci świetnie się bawiły. Parę rodzin z pewnością było z USA (Miami Cubans), wystarczyło tylko rzucić okiem na ich ubrania. Jedna z atrakcji dla dzieci składała się z dużej, przezroczystej plastikowej kuli, napełnionej powietrzem, unoszącej się na powierzchni wody—a w środku było dziecko. Niektóre dzieciaki śmiały się do rozpuku, próbując manewrować plastikową kulą na wodzie, inne były trochę wystraszone i rodzice musieli ich zachęcać, aby poruszały się w środku. Również była tam prosta karuzela oraz sprzedawcy zabawek. Jakiś czas rozmawialiśmy ze sprzedawcą lalek (robione przez jego żonę) i Catherine kupiła kilka z nich.

W naszej casa całkiem dobrze spaliśmy. Każdego ranka nasza właścicielka przygotowywała nam śniadanie, które spożywaliśmy w kuchni. Ostatniego dnia rano poprosiliśmy jej, aby zadzwoniła po naszego taksówkarza; pojawił się na czas i wyruszyliśmy z powrotem do hotelu.

Gdy jechaliśmy groblą łączącą Cayo Coco ze stałym lądem, musieliśmy się na jakiś czas zatrzymać z powodu wypadku, ale po kilkunastu minutach mogliśmy kontynuować—minęliśmy ciężarówkę, która wpadła do wody i właśnie ją wyciągano. Później dowiedzieliśmy się, że ciężarówka zderzyła się z autobusem szkolnym, ale jakoby nie było żadnych ofiar. Miesiąc przed naszym przyjazdem do Cayo Coco zdarzył się śmiertelny wypadek na grobli, gdy kanadyjski turysta wraz z żoną byli transportowani w nocy do szpitala karetką pogotowia. Karetka w coś uderzyła (na grobli prowadzono różne prace drogowe) i oboje Kanadyjczycy zginęli.

Z pewnością Ciego de Avila nie można porównać do Hawany, Santiago de Cuba, Camagüey lub Cienfuegos, ale osobiście niezmiernie jestem zadowolony z wizyty w tym mieście i żałuję, że nie mogliśmy pozostać jeszcze jeden dzień dłużej.

Podsumowując, mieliśmy niezmiernie udane wakacje w hotelu Colonial i w mieście Ciego de Avila i jeżeli w przyszłości zdecydowalibyśmy się raz jeszcze pojechać do Cayo Coco, to z pewnością zatrzymalibyśmy się w hotelu Colonial.

A na zakończenie chciałbym przedstawić dowcip, który wymyśliłem na podstawie polskiego humoru politycznego z czasów komuny w PRL:

Amerykański turysta będący po raz pierwszy na Kubie wchodzi do salonu fryzjerskiego w Hawanie. Na ścianie wiszą dużej wielkości zdjęcia Fidela Castro i jego brata, Raula Castro. Gdy wygodnie rozsiada się w fotelu w poczekalni, podchodzi do niego fryzjer i wskazując na zawieszone wizerunki, zwraca mu uprzejmie uwagę.

— Przepraszam szanownego pana, ale u nas panuje taki zwyczaj, że zdejmuje się nakrycie głowy w pomieszczeniu, w którym wiszą wizerunki przywódców naszego kraju.


I’m terribly sorry—odpowiada Amerykanin. — Sądziłem, że to jest reklama fryzjerska: klient PRZED i PO goleniu brody!