Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/07/french-river-dokis.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157627463526200/
W moim ostatnim blogu o podróży po French River (http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/08/french-river-ontario-dokis-july-2010.html ) pisałem, że French River, Rzeka Francuska, jest jak magnes i wyjazdy w jej okolice są zawsze ogromną przyjemnością. Minął mniej niż rok i znowu ją odwiedzam!
W niedzielę, 3 lipca 2011 roku (długi weekend Canada Day-Dzień Kanady) przybyliśmy do resortu Wajashk, położonego w Rezerwacie Indiańskim “Dokis”. Na molo spotkaliśmy rosyjską parę, która zakończyła swoją wycieczkę na kanu; bardzo narzekali na komary, ale puściłem ich słowa mimo uszu, bo większość osób narzeka na komary—i większość zwykle przesadza.
Podczas naszej zeszłorocznej wycieczki po tej częście rzeki widzieliśmy wiele świetnych miejsc biwakowych i szczególnie jedno z nich, nr. 117, położone w zacisznej zatoce Bob’s Bay, bardzo się nam podobało i tam właśnie skierowaliśmy się w nadziei, że jest puste. Pogoda była wymarzona—gorąco, słonecznie i bezwietrznie. Minęliśmy kilka miejsc kempingowych i żadne nie wydawało się byc zajęte; również co jakiś czas przepływała koło nas łódź motorowa, niektóre praktycznie nawet nie zwalniały mijając nas i trzeba było od razu odpowiednio ustawić się do powstałych sporych fal. Nie minęły 2 godziny (i 7.4 km.) gdy wpłynęliśmy do zatoki Bob’s Bay, tuż za motorówką—myśleliśmy, że może właśnie ci ludzie zajmują miejsce biwakowe—ale na szczęście oni tylko wędkowali, a ‘campsite’ nr. 117 było wolne! Było to urocze miejsce, na rozległej skale, ze świetnym widokiem—ponieważ była to ślepa zatoka, nie spodziewaliśmy się wielu łodzi motorowych (i mieliśmy rację—przez cały okrez pobytu może przepłynęło koło nas 5 łodzi). Podobnie jak w poprzednim roku, na naszym miejscu było ZATRZĘSIENIE jagód—tylko schylić się i zbierać—a do tego bardzo szybko dojrzewały.
Rozbiwszy namiot popływaliśmy trochę w zatoce, a potem rozwiesiliśmy tarpę, aby móc się pod nią schować od prażących promieni słońca i zabraliśmy się za czytanie magazynów, jakie zabraliśmy ze sobą—ja oczywiście “The Economist”, Catherine przywiozła całą stertę kanadyjskiego tygodnika “Maclean’s” (coś a’la kanadyjski “Time Magazine”), który ostatnio się całkiem poprawił i również z przyjemnością go czytałem. Pod wieczór odbyliśmy przejażdżkę na kanu dookoła zatoki Bob’s Bay, okrążyliśmy dwie wyspy i gdy się już dobrze ściemniło, z trudem znaleźliśmy przejście z powrotem—było ono wąskie i kamieniste. Dopłynęliśmy do naszego biwaku po godzinie 22:00 i rozpaliliśmy ognisko. I tu pojawił się następny problem: nie było możliwe siedzieć koło ogniska, jak to zazwyczaj czyniliśmy, jako że pojawiły się roje komarów i zawzięcie latały dookoła nas! Mimo że posprejowaliśmy środkiem przeciwkomarowym DEET nasze ubrania, mało to pomogło, komary były wszędzie, wpadały do nosa, do oczu, do uszu... NIGDY PRZEDTEM nie widziałem czegoś takiego! Catherine prędko uciekła do namiotu, chociaż miała na sobie siatkę przeciw komarom, a ja jeszcze jakiś czas siedziałem przy ognisku, wymachując non-stop kapeluszem i ręcznikiem, opędzając się od tych drapieżnych insektów i za każdym razem wpychałem dziesiątki z nich do ogniska, ale była to przysłowiowa kropla w morzu. Wkrótce zrezygnowałem i też poszedłem do namiotu—ale zanim mogłem do niego wejść, musiałem odpędzić latające dookoła mnie komary, jak też pozbyć się dziesiątek komarów, które siedziały na namiocie. Będąc wewnątrz przez kilka minut wyłapywaliśmy te, którym udało się dostać do środka. Cały czas słyszeliśmy ich brzęczenie—cieszyliśmy się, że nasz namiot chronił nas od nich, ale już następnego dnia popsuł się suwak i niedługo musieliśmy kupić następny namiot firmy Eureka!, model El Capitan 3. Zwykle gdy biwakujemy, siedzenie przy ognisku należy do naszych największych przyjemności i czasem rozmawiamy do godzin rannych, ale tym razem zdecydowaliśmy się rozpalać ognisko o wiele wcześniej, szybko wrzucić nasze jedzenie na grilla i udać się do namiotu przed godziną 21:30—bo własnie o tej godzinie, jak w szwajcarskim zegarku, komary przystępowały do ataku.
Następnego dnia po południu popłynęliśmy koło wyspy Hunt Island i dookoła wysepek, na których znajdowały się miejsca biwakowe nr. 118, 119 i 120. Natomiast 5 lipca 2011 r. wybraliśmy się na dłuższą przejażdżkę. Wyruszyliśmy już o godzinie 7 rano, minęliśmy wypę Comfort Island, przepłynęliśmy przez środek rzeki i zatrzymaliśmy się na miejscu nr. 126 na wyspie Wright Island, koło Russell Island, gdzie rozbiliśmy nasz zapasowy namiocik—byliśmy niewyspani, jak też nie chcieliśmy wiosłować w samo południe, gdy było niesamowicie gorąco i wilgotno. Namiot okazał się całkiem niezły, chociaż musiałem lekko zginać nogi, aby się w nim móc położyć.
Następnie popłynęliśmy do przystani Riverview Cottages Marina w Rezerwacie Indiańskim “Dokis”, kupiliśmy lody, obejrzeliśmy piękną łódź-dom, wykonaną recznie z drewna przez jednego faceta w prezencie dla żony (która, jak nam powidziano, niebawem zmarła), powiosłowaliśmy do tamy Big Chaudiere Dam. Niedaleko niej znajduje się 600 metrowy portaż—lecz przez setki lat istniał tam historyczny Portaż Chaudiere, używany najpierw przez przez Indian, a potem przez wszystkich Europejczyków tamtędy przepływających (wczesnych eksploratorów, voyageours i courtiers de bois), jako że była to najlepsza droga pozwalająca uniknąć bystrzyn Chaudiere.
Alexander Mackenzie (1764-1820), szkocki odkrywca, podróżował w tym miejcu na tej French River w końcu XVIII wieku i tak oto opisał Portaż Chaudiere:
Około sześć mil stąd znajduje się jezioro Nepisingui, jakieś dwanaście lig długie (1 liga=ok. 5 km), ale droga na kanu wynosi trochę więcej; w najszerszej części jest ono na jakieś 15 mil szerokie, z kamienistymi brzegami. Zamieszkujący tam ludzie składają się z pozostałości licznego plemienia neofitów o nazwie Nepisinguis należącego do narodu Algonquin. Z tego jeziora wypływa rzeka Rivere des Francois, płynąca po skałach o znacznej wysokości. W zatoce na wschód od niej prowadzi szlak przez Portaż Chaudiere des Francois, długi na pięćset czterdzieści cztery kroki, kończący się na spokojnej wodzie. Tenże portaż chyba powinien być zwany Czajnikiem z powodu ogromnej liczby otworów w skale o cylindrycznym kształcie, przypominających to właśnie naczynie kuchenne.
Ów historyczny portaż można było jeszcze zobaczyć na zdjęciach lotniczych z lat czterdziestych XX wieku. Niestety został on prawie całkowicie zniszczony w 1949 i 1950 roku podczas budowy kanału Portage Channel. Jedynie jego początek i koniec wyglądają mniej więcej tak, jak wyglądały w przeszłości. Dla zainteresowanych historią French River polecam książkę “French River. Canoeing the River of the Stick-Wavers” autorstwa Toni Harting.
Przeszedłem się 50 metrów na początku tego historycznego portażu, na surowej skale, ale szybko okazało niemożliwością iść dalej, był on zarośnięty i pojawiał się poison ivy, trujący bluszcz, którego dotknięcie powoduję bardzo nieprzyjemną alergiczną reakcję—swędzenie skóry, bąble, oparzenia, a u niektórych osób może wymagać hospitalizacji. Na brzegu obecnie używanego portażu znaleźliśmy szaszetkę, zawierającą kompas i kilka innych rzeczy osobistych, ale ponieważ nie mogliśmy zidentyfikować jej właściciela, zdecydowaliśmy się ją pozostawić w tym samym miejscu—prawdopodobnie ów człowiek niedawno tu przechodził, niosąc kanu, i zauważywszy jej brak, może jeszcze się po nią wróci.
W tym miejscu chciałbym wpomnieć bardzo smutną historię, która jest w pewien sposób związana z tym miejscem i naszą obecną podróżą.
Na początku 2009 roku skontaktowała się ze mną para małżeńska z Polski, Jarosław Frąckiewicz i Celina Mróż. Przeczytawszy na Internecie opisy moich podróży na French River, bardzo się nimi zainteresowali i pragneli przyjechać do Kanady i odbyć podobną podróż.
Po wymianie kilkunastu emailów, wysłaniu im map, opisów, zdjęć i filmów z moich wycieczek po tej rzece, jak też dyskusjach na forum ‘Canadian Canoe Routes,’ przybyli do Kanady i rozpoczęli niezmiernie ambitną podróż, płynąc swoim małym, składanym kajakiem po French River, Lake Nipissing, Mattawa River i Ottawa River—nawet kanadyjscy wodniacy podziwiali odwagę tej polskiej pary!
Miałem okazję się z nimi spotkać 29 lipca 2009 r. w Brampton, dzień przed ich wyjazdem do Polski i zaprosić ich do restauracji greckiej na obiad—byli to naprawdę niesamowicie ciekawi ludzie i doświadczeni kajakarze, którzy odbyli masę podróży kajakowych w wielu krajach świata, zresztą często zaglądałem do ich blogu, http://blog.kajak.org.pl/wloczykije i na ich stronę internetową, http://www.moje-kajaki.net/ , a od czasu do czasu wymieniliśmy emaile.
Dosłownie dzień lub dwa przed wyruszeniem na moją obecną podróż po French River dowiedziałem się z Internetu, że wybrali się na spływ kajakowy w Ameryce Południowej; dwudziestego szóstego maja 2011 roku napisali w swoim blogu, że właśnie zaczynają podróż po rzece Ucayali River w Peru. Mieli powrócić do Polski 21 czerwca 2011 roku, ale nie pojawili się na lotnisku i nikt nic o nich i od nich nie słyszał od 26 maja 2011 r. Tak więc trudno mi było o nich NIE myśleć podczas tej wycieczki—przecież oni przeprawiali się przez właśnie ten portaż Chaudiere, gdzie właśnie byliśmy, a potem płynęli do jeziora Nipissing Lake, tak więc wielokrotnie przecinaliśmy trasę, którą oni pokonywali 2 lata temu. Ponieważ nie miałem dostępu do Internetu, nie miałem pojęcia czy ich odnaleziono, toteż po powrocie do Toronto pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, to sprawdziłem ich stronę internetową—i wiadomość, którą przeczytałem, była dewastująca: okazało się, że zostali zamordowani na rzece Ukajali 27 maja 2011 r. przez peruwiańskich Indian. Podejrzanych o ten czyn morderców zatrzymano i przyznali się oni do tej haniebnej zbrodni.
Ale wróćmy do rzeczywistości... przed godziną 19 powróciliśmy na nasze miejsce biwakowe (razem zrobiliśmy 22 km), rozpaliliśmy ognisko, rzuciliśmy steki na grill i spożyliśmy kolację zanim nastąpił okrutny atak pragnących naszej krwi komarów!
W dniu 6 lipca 2011 r. planowaliśmy popłynąć do jeziora Lake Nipissing, ale z powodu stosunkowo silnego wiatru zdecydowaliśmy się pozostać na naszym miejscu i popływać po zatoce Bob’s Bay. Rano przepłynął koło nas Hobie—jest to coś w rodzaju żaglówki, kajaka i katamarana (http://www.hobiecat.com/ ). Porozmawialiśmy z jej właścicielem który płynął do zatoki, aby obserwować rodzinę bawiących się wydr. Gdy odpłynął, zobaczyliśmy dużego żółwia pływającego przy brzegu—od czasu do czasu można spotkać takie okazy.
Codziennie wędkowałem i właśnie złapałem szczupaka, który idealnie nadawał się na obiad dla dwóch osób—włożyliśmy go do mocnej torby i zanurzyliśmy w wodzie, zostawiając jego sprawienie na później. Pod wieczór popłynęliśmy na zatokę Bob’s Bay, gdzie złapałem jeszcze jednego szczupaka, który niestety zerwał się przy samej łódce. Aby uniknąc komarów, wróciliśmy stosunkowo wcześnie i od razu przygotowałem się do oczyszczenia pozostawionego szczupaka—gdy usłyszałem, jak Catherine krzyknęła, że szczupaka nie ma! Myślałem, że jest to żart, ale okazało się, że w torbie była wygryziona spora dziura—najprawdopodobniej przez żółwia, który pewnie miał ucztę życia!
Siódmego lipca 2011 r. wstaliśmy już o godzinie 5 rano (dzięki Catherine!), wypiliśmy kawę, zjedliśmy skromne śniadanie i już o 6 rano byliśmy na wodzie, kierując się ku jeziorze Nipissing. Pogoda była idealna—nie było wiatru i rozkoszowaliśmy się wiosłując tak wcześnie rano. Unikaliśmy głównego szlaku rzeki, płynąc kanałami i zwężeniami, przepływając koło mniejszych i większych wysepek (Drunken Island, Bragdon Island, Partridge Island), mijając czasem domki letniskowe, niektóre o niezmiernie ciekawej architekturze. W końcu osiągnęliśmy początek French River i dopłynęliśmy do jeziora Nipissing—spoglądaliśmy na jego bezkresne i zdradliwe wody, nie dostrzegając przeciwnego brzegu. Byłem pełen podziwu dla Jarka i Celiny, którzy jezioro to przepłynęli na swoim kajaku dwa lata temu.
Płynęliśmy koło wyspy Burnt Island (na której było kilka miejsc biwakowych) i wpłynęliśmy na jezioro Nipissing. Niedaleko od nas znajdowały się wyspy Target Island, Little Sandy Island and Sandy Island, a za nimi było jedynie bezkresne jezioro Nipissing. Po kilku kilometrach skręciliśmy w lewo, w Canoe Pass (Kanał Kanu), używany też przez łodzie motorowe i zatrzymaliśmy się na ‘campsite’ nr. 105, gdzie przez godzinę odpoczywaliśmy—było to fajne miejsce i ciekawa okolica, lecz dość głośna, bo sporo łodzi używało Canoe Pass. Natępnie przepłynęliśmy przez kanał przed Gibraltar Point, koło wyspy Cleland Island i dopłynęliśmy do wyspy, na której znajdowała się Keystone Lodge (Ośrodek Keystone).
Bardzo miły facet powiedział, że możemy udać się do głównego budynku, gdzie poszliśmy do restauracji i zamówiliśmy kilka drinków i coś przekąsiliśmy. Ten facet i jego żona byli tzw. caretakers, gospodarzami/nadzorcami tego ośrodka i po lunchu jego żona pokazała nam go pokazała. Rzeczywiście, ośrodek był imponujący—miał wiele domków kempingowych dla gości, restaurację serwującą regularne posiłki, własny generator, lądowisko dla helikopteraów, własne nowo-zainstalowane filtry dla pitnej wody, piec na drzewo, który również ogrzewał wodą domki kempingowe, kilka doków na łodzie (czasem zatrzymywał się tam statek “Commanda”, pływający z North Bay do Dokis) i inne udogodnienia. Usłyszeliśmy kilka ciekawych historii o tym ośrodku—na początku XX wieku przybywali w te okolice głównie Amerykanie na wakacje i wykupili wiele ziemi i wysp na French River, oczarowani ich niepowtarzalnym pięknem. Jednym z turystów odwiedzających tenże ośrodek przed II wojną światową był Harry S. Truman i podobno nawet do tej pory istnieje jego fotografia, jak stoi przed napisem “Keystone Lodge”. Mówiąc o pracy, jaką ci gospodarze tutaj wykonują, wspomniała o książce Stephena Kinga pt. “The Shining”, w której główny bohater jest nadzorcą ogromnego hotelu, spędza w nim wraz z żoną i dzieckiem zimę i w końcu staję się obłąkany i próbuje zamordować swoją żonę i syna. W tej powieści ów człowiek miał na nazwisko Torrance; wyspa, na której położona jest Keystone Lodge nazywa się... Torrance Island!
Chętnie porozmawialibyśmy z nią dłużej, ale było już dość póżno, a nas czekało jeszcze kilka godzin wiosłowania. Ponieważ nie było wiatru, dopłynęliśmy z powrotem w ciągu 2 godzin—ubiegłego roku strasznie wiało, gdy płynęliśmy tą samą trasą i ledwie sobie poradziliśmy z wiosłowaniem pod wiatr. Tego dnia przepłynęliśmy razem 36 km—jak do tej pory, nasz rekord!
Ostani dzień naszego pobytu, 8 lipiec 2011 r. zaczął sie wietrzną i niestabilną pogodą. Po spakowaniu się i załadowaniu kanu naszymi rzeczami wybraliśmy najkrótszą, jak też i osłoniętą od wiatru trasę, starając się ‘ukryć’ za wysepkami, ale kilka razy musieliśmy odpocząć po wiosłowaniu pod wiatr—fale i wiatr stawały się dla nas coraz większym problemem. W końcu dotraliśmy do ośrodka Chaudiere Lodge, położonego vis-a-vis Wajashk, gdzie był zaparkowany nasz samochód. Nie tylko wiał dość mocny wiatr, ale też pojawiły się złowieszcze, czarne chmury. Porozmawialiśmy przez chwilę z pracujacym w ośrodku młodym Australijczykiem, cały czas zastanawiając się, czy przeczekać, czy też wiosłować. Od Wajashk dzielił nas jeden kilometr otwartej wody... zdecydowaliśmy się jednak popopłynąć i wiosłować jak najmocniej się dało. Chociaż płynęliśmy pod wiatr, nasz wysiłek musiał zaowocawać, kanu osiągało szybkość aż 7 km/h. Cały czas widzieliśmy, jak nad nami zbiera się coraz więcej czarnych, nie wróżących nic dobrego chmur burzowo-deszczowych. W pewnym momencie poczułem, jak uderzyła mnie fala zimnego powietrza—temperatura musiała spaść o 5-7 stopni dosłownie w ciągu sekundy, miałem wrażenie, że wszedłem do klimatyzowanego pomieszczenia! Zmęczeni i spoceni, dotarliśmy w mniej niż 10 minut do Wajashk. Catherine pobiegła do samochodu i go przyprowadziła, a ja szybko wykładałem z kanu nasze rzeczy, a następnie ładowaliśmy je do samochodu. Jeden facet, który wynajmował domek kempingowy, pomógł nam umieścić kanu na dachu samochodu. Zakończyliśmy cały ten proces rozpakowywania i zapakowywania w rekordowym czasie i w tym momencie zaczęło lać jak z cebra—raz jeszcze mieliśmy szczęście!
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w opuszczonym hotelu/stacji benzynowej. Według istniejącego napisu, cena benzyny wynosiła 84.9 centów... za galon! Hm... tego samego dnia zapłaciliśmy $1.36 za litr benzyny—stare, dobre czasy! I oczywiście jeszcze wpadliśmy tradycyjnie do restauracji The Hungry Bear na podwieczorek, aby posilić się przed naszą kilkugodzinną jazdą do Toronto.
Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/07/french-river-dokis.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157627463526200/
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157627463526200/
W moim ostatnim blogu o podróży po French River (http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/08/french-river-ontario-dokis-july-2010.html ) pisałem, że French River, Rzeka Francuska, jest jak magnes i wyjazdy w jej okolice są zawsze ogromną przyjemnością. Minął mniej niż rok i znowu ją odwiedzam!
W niedzielę, 3 lipca 2011 roku (długi weekend Canada Day-Dzień Kanady) przybyliśmy do resortu Wajashk, położonego w Rezerwacie Indiańskim “Dokis”. Na molo spotkaliśmy rosyjską parę, która zakończyła swoją wycieczkę na kanu; bardzo narzekali na komary, ale puściłem ich słowa mimo uszu, bo większość osób narzeka na komary—i większość zwykle przesadza.
Podczas naszej zeszłorocznej wycieczki po tej częście rzeki widzieliśmy wiele świetnych miejsc biwakowych i szczególnie jedno z nich, nr. 117, położone w zacisznej zatoce Bob’s Bay, bardzo się nam podobało i tam właśnie skierowaliśmy się w nadziei, że jest puste. Pogoda była wymarzona—gorąco, słonecznie i bezwietrznie. Minęliśmy kilka miejsc kempingowych i żadne nie wydawało się byc zajęte; również co jakiś czas przepływała koło nas łódź motorowa, niektóre praktycznie nawet nie zwalniały mijając nas i trzeba było od razu odpowiednio ustawić się do powstałych sporych fal. Nie minęły 2 godziny (i 7.4 km.) gdy wpłynęliśmy do zatoki Bob’s Bay, tuż za motorówką—myśleliśmy, że może właśnie ci ludzie zajmują miejsce biwakowe—ale na szczęście oni tylko wędkowali, a ‘campsite’ nr. 117 było wolne! Było to urocze miejsce, na rozległej skale, ze świetnym widokiem—ponieważ była to ślepa zatoka, nie spodziewaliśmy się wielu łodzi motorowych (i mieliśmy rację—przez cały okrez pobytu może przepłynęło koło nas 5 łodzi). Podobnie jak w poprzednim roku, na naszym miejscu było ZATRZĘSIENIE jagód—tylko schylić się i zbierać—a do tego bardzo szybko dojrzewały.
Rozbiwszy namiot popływaliśmy trochę w zatoce, a potem rozwiesiliśmy tarpę, aby móc się pod nią schować od prażących promieni słońca i zabraliśmy się za czytanie magazynów, jakie zabraliśmy ze sobą—ja oczywiście “The Economist”, Catherine przywiozła całą stertę kanadyjskiego tygodnika “Maclean’s” (coś a’la kanadyjski “Time Magazine”), który ostatnio się całkiem poprawił i również z przyjemnością go czytałem. Pod wieczór odbyliśmy przejażdżkę na kanu dookoła zatoki Bob’s Bay, okrążyliśmy dwie wyspy i gdy się już dobrze ściemniło, z trudem znaleźliśmy przejście z powrotem—było ono wąskie i kamieniste. Dopłynęliśmy do naszego biwaku po godzinie 22:00 i rozpaliliśmy ognisko. I tu pojawił się następny problem: nie było możliwe siedzieć koło ogniska, jak to zazwyczaj czyniliśmy, jako że pojawiły się roje komarów i zawzięcie latały dookoła nas! Mimo że posprejowaliśmy środkiem przeciwkomarowym DEET nasze ubrania, mało to pomogło, komary były wszędzie, wpadały do nosa, do oczu, do uszu... NIGDY PRZEDTEM nie widziałem czegoś takiego! Catherine prędko uciekła do namiotu, chociaż miała na sobie siatkę przeciw komarom, a ja jeszcze jakiś czas siedziałem przy ognisku, wymachując non-stop kapeluszem i ręcznikiem, opędzając się od tych drapieżnych insektów i za każdym razem wpychałem dziesiątki z nich do ogniska, ale była to przysłowiowa kropla w morzu. Wkrótce zrezygnowałem i też poszedłem do namiotu—ale zanim mogłem do niego wejść, musiałem odpędzić latające dookoła mnie komary, jak też pozbyć się dziesiątek komarów, które siedziały na namiocie. Będąc wewnątrz przez kilka minut wyłapywaliśmy te, którym udało się dostać do środka. Cały czas słyszeliśmy ich brzęczenie—cieszyliśmy się, że nasz namiot chronił nas od nich, ale już następnego dnia popsuł się suwak i niedługo musieliśmy kupić następny namiot firmy Eureka!, model El Capitan 3. Zwykle gdy biwakujemy, siedzenie przy ognisku należy do naszych największych przyjemności i czasem rozmawiamy do godzin rannych, ale tym razem zdecydowaliśmy się rozpalać ognisko o wiele wcześniej, szybko wrzucić nasze jedzenie na grilla i udać się do namiotu przed godziną 21:30—bo własnie o tej godzinie, jak w szwajcarskim zegarku, komary przystępowały do ataku.
Następnego dnia po południu popłynęliśmy koło wyspy Hunt Island i dookoła wysepek, na których znajdowały się miejsca biwakowe nr. 118, 119 i 120. Natomiast 5 lipca 2011 r. wybraliśmy się na dłuższą przejażdżkę. Wyruszyliśmy już o godzinie 7 rano, minęliśmy wypę Comfort Island, przepłynęliśmy przez środek rzeki i zatrzymaliśmy się na miejscu nr. 126 na wyspie Wright Island, koło Russell Island, gdzie rozbiliśmy nasz zapasowy namiocik—byliśmy niewyspani, jak też nie chcieliśmy wiosłować w samo południe, gdy było niesamowicie gorąco i wilgotno. Namiot okazał się całkiem niezły, chociaż musiałem lekko zginać nogi, aby się w nim móc położyć.
Następnie popłynęliśmy do przystani Riverview Cottages Marina w Rezerwacie Indiańskim “Dokis”, kupiliśmy lody, obejrzeliśmy piękną łódź-dom, wykonaną recznie z drewna przez jednego faceta w prezencie dla żony (która, jak nam powidziano, niebawem zmarła), powiosłowaliśmy do tamy Big Chaudiere Dam. Niedaleko niej znajduje się 600 metrowy portaż—lecz przez setki lat istniał tam historyczny Portaż Chaudiere, używany najpierw przez przez Indian, a potem przez wszystkich Europejczyków tamtędy przepływających (wczesnych eksploratorów, voyageours i courtiers de bois), jako że była to najlepsza droga pozwalająca uniknąć bystrzyn Chaudiere.
Alexander Mackenzie (1764-1820), szkocki odkrywca, podróżował w tym miejcu na tej French River w końcu XVIII wieku i tak oto opisał Portaż Chaudiere:
Około sześć mil stąd znajduje się jezioro Nepisingui, jakieś dwanaście lig długie (1 liga=ok. 5 km), ale droga na kanu wynosi trochę więcej; w najszerszej części jest ono na jakieś 15 mil szerokie, z kamienistymi brzegami. Zamieszkujący tam ludzie składają się z pozostałości licznego plemienia neofitów o nazwie Nepisinguis należącego do narodu Algonquin. Z tego jeziora wypływa rzeka Rivere des Francois, płynąca po skałach o znacznej wysokości. W zatoce na wschód od niej prowadzi szlak przez Portaż Chaudiere des Francois, długi na pięćset czterdzieści cztery kroki, kończący się na spokojnej wodzie. Tenże portaż chyba powinien być zwany Czajnikiem z powodu ogromnej liczby otworów w skale o cylindrycznym kształcie, przypominających to właśnie naczynie kuchenne.
Ów historyczny portaż można było jeszcze zobaczyć na zdjęciach lotniczych z lat czterdziestych XX wieku. Niestety został on prawie całkowicie zniszczony w 1949 i 1950 roku podczas budowy kanału Portage Channel. Jedynie jego początek i koniec wyglądają mniej więcej tak, jak wyglądały w przeszłości. Dla zainteresowanych historią French River polecam książkę “French River. Canoeing the River of the Stick-Wavers” autorstwa Toni Harting.
Przeszedłem się 50 metrów na początku tego historycznego portażu, na surowej skale, ale szybko okazało niemożliwością iść dalej, był on zarośnięty i pojawiał się poison ivy, trujący bluszcz, którego dotknięcie powoduję bardzo nieprzyjemną alergiczną reakcję—swędzenie skóry, bąble, oparzenia, a u niektórych osób może wymagać hospitalizacji. Na brzegu obecnie używanego portażu znaleźliśmy szaszetkę, zawierającą kompas i kilka innych rzeczy osobistych, ale ponieważ nie mogliśmy zidentyfikować jej właściciela, zdecydowaliśmy się ją pozostawić w tym samym miejscu—prawdopodobnie ów człowiek niedawno tu przechodził, niosąc kanu, i zauważywszy jej brak, może jeszcze się po nią wróci.
W tym miejscu chciałbym wpomnieć bardzo smutną historię, która jest w pewien sposób związana z tym miejscem i naszą obecną podróżą.
Na początku 2009 roku skontaktowała się ze mną para małżeńska z Polski, Jarosław Frąckiewicz i Celina Mróż. Przeczytawszy na Internecie opisy moich podróży na French River, bardzo się nimi zainteresowali i pragneli przyjechać do Kanady i odbyć podobną podróż.
Po wymianie kilkunastu emailów, wysłaniu im map, opisów, zdjęć i filmów z moich wycieczek po tej rzece, jak też dyskusjach na forum ‘Canadian Canoe Routes,’ przybyli do Kanady i rozpoczęli niezmiernie ambitną podróż, płynąc swoim małym, składanym kajakiem po French River, Lake Nipissing, Mattawa River i Ottawa River—nawet kanadyjscy wodniacy podziwiali odwagę tej polskiej pary!
Miałem okazję się z nimi spotkać 29 lipca 2009 r. w Brampton, dzień przed ich wyjazdem do Polski i zaprosić ich do restauracji greckiej na obiad—byli to naprawdę niesamowicie ciekawi ludzie i doświadczeni kajakarze, którzy odbyli masę podróży kajakowych w wielu krajach świata, zresztą często zaglądałem do ich blogu, http://blog.kajak.org.pl/wloczykije i na ich stronę internetową, http://www.moje-kajaki.net/ , a od czasu do czasu wymieniliśmy emaile.
Dosłownie dzień lub dwa przed wyruszeniem na moją obecną podróż po French River dowiedziałem się z Internetu, że wybrali się na spływ kajakowy w Ameryce Południowej; dwudziestego szóstego maja 2011 roku napisali w swoim blogu, że właśnie zaczynają podróż po rzece Ucayali River w Peru. Mieli powrócić do Polski 21 czerwca 2011 roku, ale nie pojawili się na lotnisku i nikt nic o nich i od nich nie słyszał od 26 maja 2011 r. Tak więc trudno mi było o nich NIE myśleć podczas tej wycieczki—przecież oni przeprawiali się przez właśnie ten portaż Chaudiere, gdzie właśnie byliśmy, a potem płynęli do jeziora Nipissing Lake, tak więc wielokrotnie przecinaliśmy trasę, którą oni pokonywali 2 lata temu. Ponieważ nie miałem dostępu do Internetu, nie miałem pojęcia czy ich odnaleziono, toteż po powrocie do Toronto pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, to sprawdziłem ich stronę internetową—i wiadomość, którą przeczytałem, była dewastująca: okazało się, że zostali zamordowani na rzece Ukajali 27 maja 2011 r. przez peruwiańskich Indian. Podejrzanych o ten czyn morderców zatrzymano i przyznali się oni do tej haniebnej zbrodni.
Ale wróćmy do rzeczywistości... przed godziną 19 powróciliśmy na nasze miejsce biwakowe (razem zrobiliśmy 22 km), rozpaliliśmy ognisko, rzuciliśmy steki na grill i spożyliśmy kolację zanim nastąpił okrutny atak pragnących naszej krwi komarów!
W dniu 6 lipca 2011 r. planowaliśmy popłynąć do jeziora Lake Nipissing, ale z powodu stosunkowo silnego wiatru zdecydowaliśmy się pozostać na naszym miejscu i popływać po zatoce Bob’s Bay. Rano przepłynął koło nas Hobie—jest to coś w rodzaju żaglówki, kajaka i katamarana (http://www.hobiecat.com/ ). Porozmawialiśmy z jej właścicielem który płynął do zatoki, aby obserwować rodzinę bawiących się wydr. Gdy odpłynął, zobaczyliśmy dużego żółwia pływającego przy brzegu—od czasu do czasu można spotkać takie okazy.
Codziennie wędkowałem i właśnie złapałem szczupaka, który idealnie nadawał się na obiad dla dwóch osób—włożyliśmy go do mocnej torby i zanurzyliśmy w wodzie, zostawiając jego sprawienie na później. Pod wieczór popłynęliśmy na zatokę Bob’s Bay, gdzie złapałem jeszcze jednego szczupaka, który niestety zerwał się przy samej łódce. Aby uniknąc komarów, wróciliśmy stosunkowo wcześnie i od razu przygotowałem się do oczyszczenia pozostawionego szczupaka—gdy usłyszałem, jak Catherine krzyknęła, że szczupaka nie ma! Myślałem, że jest to żart, ale okazało się, że w torbie była wygryziona spora dziura—najprawdopodobniej przez żółwia, który pewnie miał ucztę życia!
Siódmego lipca 2011 r. wstaliśmy już o godzinie 5 rano (dzięki Catherine!), wypiliśmy kawę, zjedliśmy skromne śniadanie i już o 6 rano byliśmy na wodzie, kierując się ku jeziorze Nipissing. Pogoda była idealna—nie było wiatru i rozkoszowaliśmy się wiosłując tak wcześnie rano. Unikaliśmy głównego szlaku rzeki, płynąc kanałami i zwężeniami, przepływając koło mniejszych i większych wysepek (Drunken Island, Bragdon Island, Partridge Island), mijając czasem domki letniskowe, niektóre o niezmiernie ciekawej architekturze. W końcu osiągnęliśmy początek French River i dopłynęliśmy do jeziora Nipissing—spoglądaliśmy na jego bezkresne i zdradliwe wody, nie dostrzegając przeciwnego brzegu. Byłem pełen podziwu dla Jarka i Celiny, którzy jezioro to przepłynęli na swoim kajaku dwa lata temu.
Płynęliśmy koło wyspy Burnt Island (na której było kilka miejsc biwakowych) i wpłynęliśmy na jezioro Nipissing. Niedaleko od nas znajdowały się wyspy Target Island, Little Sandy Island and Sandy Island, a za nimi było jedynie bezkresne jezioro Nipissing. Po kilku kilometrach skręciliśmy w lewo, w Canoe Pass (Kanał Kanu), używany też przez łodzie motorowe i zatrzymaliśmy się na ‘campsite’ nr. 105, gdzie przez godzinę odpoczywaliśmy—było to fajne miejsce i ciekawa okolica, lecz dość głośna, bo sporo łodzi używało Canoe Pass. Natępnie przepłynęliśmy przez kanał przed Gibraltar Point, koło wyspy Cleland Island i dopłynęliśmy do wyspy, na której znajdowała się Keystone Lodge (Ośrodek Keystone).
Bardzo miły facet powiedział, że możemy udać się do głównego budynku, gdzie poszliśmy do restauracji i zamówiliśmy kilka drinków i coś przekąsiliśmy. Ten facet i jego żona byli tzw. caretakers, gospodarzami/nadzorcami tego ośrodka i po lunchu jego żona pokazała nam go pokazała. Rzeczywiście, ośrodek był imponujący—miał wiele domków kempingowych dla gości, restaurację serwującą regularne posiłki, własny generator, lądowisko dla helikopteraów, własne nowo-zainstalowane filtry dla pitnej wody, piec na drzewo, który również ogrzewał wodą domki kempingowe, kilka doków na łodzie (czasem zatrzymywał się tam statek “Commanda”, pływający z North Bay do Dokis) i inne udogodnienia. Usłyszeliśmy kilka ciekawych historii o tym ośrodku—na początku XX wieku przybywali w te okolice głównie Amerykanie na wakacje i wykupili wiele ziemi i wysp na French River, oczarowani ich niepowtarzalnym pięknem. Jednym z turystów odwiedzających tenże ośrodek przed II wojną światową był Harry S. Truman i podobno nawet do tej pory istnieje jego fotografia, jak stoi przed napisem “Keystone Lodge”. Mówiąc o pracy, jaką ci gospodarze tutaj wykonują, wspomniała o książce Stephena Kinga pt. “The Shining”, w której główny bohater jest nadzorcą ogromnego hotelu, spędza w nim wraz z żoną i dzieckiem zimę i w końcu staję się obłąkany i próbuje zamordować swoją żonę i syna. W tej powieści ów człowiek miał na nazwisko Torrance; wyspa, na której położona jest Keystone Lodge nazywa się... Torrance Island!
Chętnie porozmawialibyśmy z nią dłużej, ale było już dość póżno, a nas czekało jeszcze kilka godzin wiosłowania. Ponieważ nie było wiatru, dopłynęliśmy z powrotem w ciągu 2 godzin—ubiegłego roku strasznie wiało, gdy płynęliśmy tą samą trasą i ledwie sobie poradziliśmy z wiosłowaniem pod wiatr. Tego dnia przepłynęliśmy razem 36 km—jak do tej pory, nasz rekord!
Ostani dzień naszego pobytu, 8 lipiec 2011 r. zaczął sie wietrzną i niestabilną pogodą. Po spakowaniu się i załadowaniu kanu naszymi rzeczami wybraliśmy najkrótszą, jak też i osłoniętą od wiatru trasę, starając się ‘ukryć’ za wysepkami, ale kilka razy musieliśmy odpocząć po wiosłowaniu pod wiatr—fale i wiatr stawały się dla nas coraz większym problemem. W końcu dotraliśmy do ośrodka Chaudiere Lodge, położonego vis-a-vis Wajashk, gdzie był zaparkowany nasz samochód. Nie tylko wiał dość mocny wiatr, ale też pojawiły się złowieszcze, czarne chmury. Porozmawialiśmy przez chwilę z pracujacym w ośrodku młodym Australijczykiem, cały czas zastanawiając się, czy przeczekać, czy też wiosłować. Od Wajashk dzielił nas jeden kilometr otwartej wody... zdecydowaliśmy się jednak popopłynąć i wiosłować jak najmocniej się dało. Chociaż płynęliśmy pod wiatr, nasz wysiłek musiał zaowocawać, kanu osiągało szybkość aż 7 km/h. Cały czas widzieliśmy, jak nad nami zbiera się coraz więcej czarnych, nie wróżących nic dobrego chmur burzowo-deszczowych. W pewnym momencie poczułem, jak uderzyła mnie fala zimnego powietrza—temperatura musiała spaść o 5-7 stopni dosłownie w ciągu sekundy, miałem wrażenie, że wszedłem do klimatyzowanego pomieszczenia! Zmęczeni i spoceni, dotarliśmy w mniej niż 10 minut do Wajashk. Catherine pobiegła do samochodu i go przyprowadziła, a ja szybko wykładałem z kanu nasze rzeczy, a następnie ładowaliśmy je do samochodu. Jeden facet, który wynajmował domek kempingowy, pomógł nam umieścić kanu na dachu samochodu. Zakończyliśmy cały ten proces rozpakowywania i zapakowywania w rekordowym czasie i w tym momencie zaczęło lać jak z cebra—raz jeszcze mieliśmy szczęście!
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w opuszczonym hotelu/stacji benzynowej. Według istniejącego napisu, cena benzyny wynosiła 84.9 centów... za galon! Hm... tego samego dnia zapłaciliśmy $1.36 za litr benzyny—stare, dobre czasy! I oczywiście jeszcze wpadliśmy tradycyjnie do restauracji The Hungry Bear na podwieczorek, aby posilić się przed naszą kilkugodzinną jazdą do Toronto.
Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/07/french-river-dokis.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157627463526200/
Ta zbrodnia w Ameryce Południowej rzeczywiście była wstrząsająca! Trudno było uwierzyć, że coś takiego miało miejsce.
OdpowiedzUsuńCo zaś do wędkowania i utraty połowu. 20 lat temu byłem z grupą kolegów i koleżanek na biwaku w lubuskiem nad jeziorem. Wybraliśmy się wraz z dwójką kolegów któregoś dnia na całodzienny połów ryb. Łapaliśmy głównie płotki, krasnopiórki i ukleje, gdy pod sam wieczór kolega zaczaił się na leszcza. Mieliśmy już całą siatkę ryb na kolację przymocowaną do pomostu. Leszcze w końcu chwycił i został złapany. I w trakcie wkładania go do siatki (A mieliśmy już wracać do domu), siatka z rybami wpadła nam do wody. Było tam trzy metry głębokości, ale ze względu na temperaturę wody, nikt nie zaryzykował nurkowania. Wróciliśmy z niczym.
Do dzisiaj, patrząc na to zdjęcie, nie chce mi się wierzyć, że już Ich nie ma, że spotkał ich tak okrutny los.
OdpowiedzUsuńA co do ryb, to takie historie zdarzyły mi się nie jeden raz...
Witam! Mam na imie Jarek I takze planuje moj trip po French River. Jesli moge zapytac to prosze o informacje czy sa tam wypozyczalnie Kanoes ?
OdpowiedzUsuńWiem o trzech wypożyczalniach kanu: w przystani Hartley Bay, w Grundy Post (skrzyżowanie drogi 69 i drogi prowadzącej do parku Grundy Lake) oraz na północ, za mostem na French River, jest "French River Post" i tam też wypożyczaliśmy kanu. Proponuję te miejsce wygooglować i dowiedzieć się, czy nadal wypożyczają kanu. Prosze pamiętać, że na weekendy bez rezerwacji mogą być problemy z wypożyczeniem kanu.
UsuńPozdrawiam,
Jacek
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz. Uwielbiam te rejony, przyrodę, zwierzęta i przepiękne krajobrazy. Taka wycieczka nie jest nawet specjalnie trudna w przygotowaniu, a wspomnienia zostają na całe życie!
OdpowiedzUsuń