The English version of this blog/wersja po polsku/Wersja po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/08/canoeing-around-philip-edward-island.html
[Wyspa Philip Edward Island] jest rajem dla wioślarzy (...) daje nadzwyczajne możliwości miłośnikom pływania na kajakach i kanu.
—Kas Stone, kanadyjska kanuistka, fotograf i autorka.
Według sondaży czołowych magazynów kajakowych i kanu oraz stron internetowych, trasa dookoła wyspy Philip Edward Island jest jednym z 10 najpopularniejszych szlaków wioślarskich w Ameryce Północnej.
—Kevin Callan, kanadyjski kanuista i autor książek poświęconych podróżom
na kanu w Ontario.
Gdy podróżujesz wzdłuż północnego brzegu zatoki Georgian Bay, podróżujesz śladami historii.
—Jonathon Reynolds i Heather Smith, „Kayaking Georgian Bay”.
Archaiczne... zastygłe w czasie... starożytne, milczące góry wyrastające z głębin zielono-niebieskich otchłani wodnych; wyspy na gładko wylizane falami przetaczającymi się przez ich brzegi przez setki tysięcy lat (...). Takie to rzeczy przychodzą na myśl, gdy pragniemy wyrazić tą niezwykłą atmosferę północnych brzegów zatoki Georgian Bay.—Russell Floren i Andrea Gutsche, “Ghosts of the Bay”.
W Grudniu 2009 r. wraz z Catherine wybrałem się na spotkanie z Kas Stone—znaną kanuistką, fotografem i autorką dwóch książek na temat pływania na kanu i wędrówek pieszych w Ontario.
Podczas swojej bardzo interesującej prezentacji wspomniała o niezmiernie ciekawej trasie dookoła wyspy Philip Edward Island. Trasa ta od razu wzbudziła u nas ogromne zaciekawienie i postanowiliśmy dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Spędziliśmy wiele czasu, wertując różne strony internetowe i przeczytaliśmy kilka książek, m. in. napisaną przez Kas Stone „Paddling and Hiking the Georgian Bay Coast”, „A Paddler’s Guide to Killarney and the French River” autorstwa Kevin Callan oraz „Kayaking Georgian Bay” autorstwa Jonathon Reynolds i Heather Smith. Czym więcej czytaliśmy, tym rosło nasze zainteresowanie i entuzjazm! Chociaż od kilku lat pływaliśmy wielokrotnie w tamtych okolicach (na rzekach French River i Pickerel River, na zatoce Georgian Bay oraz w parkach Killarney i The Massasauga), podróż dookoła wyspy Philip Edward Island z pewnością byłaby czymś bardziej ambitnym i trudniejszym od poprzednich podróży. I tak to po ośmiu miesiącach od tamtego spotkania zaczynaliśmy naszą wyprawę.
Po prawie godzinnym pakowaniu samochodu około 10 rano wyjechaliśmy z Toronto. Trasa jest nieskomplikowana—jedzie się na północ autostradą nr. 400, a po ok. 200 km. przechodzi ona w dwupasmową drogę nr. 69. Gdy minęliśmy miasto Barrie, zaczął się typowy krajobraz kanadyjskiej Canadian Shield, tzn. Tarczy Kanadyjskiej—zbudowanej ze skał, pokrytych cienką warstwą ziemi. To właśnie dzięki tej Tarczy tereny wydają się surowe, słabo zaludnione i nadal stosunkowo dzikie, stanowiąc bardzo atrakcyjne miejsce do uprawiania turystyki. Gdzieniegdzie autostrada przebiegała pomiędzy pokaźnymi skałami, które zostały rozbite dynamitem i przez to często jechaliśmy małymi wąwozami. Minęliśmy Port Severn, gdzie kończy się kanał Trent-Severn, łączący zatokę Georgian Bay z jeziorem Ontario—od 1983 r. regularnie wybieram się tam na ryby. Po kilku godzinach minęliśmy rzekę Key River i parę kilometrów dalej zatrzymaliśmy się koło parku Grundy Lake, gdzie składowaliśmy nasze zakupione niecały miesiąc przedtem kanu. Szybko udało się go nam włożyć na dach samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę, mijając znane z naszych poprzednich wypraw rzeki Pickerel River i French River. Po kilkudziesięciu kilometrach skręciliśmy na zachód w drogę numer 637, która ciągnie się przez 70 kilometrów i kończy się w miasteczku Killarney, położonym na brzegach zatoki Georgian Bay.
Szosę, którą jechaliśmy, wybudowano dopiero na początku lat sześćdziesiątych XX wieku—do tamtej pory osada Killarney była jedynie dostępna drogą wodną, powietrzną lub też w zimę za pomocą sań, skuterów śnieżnych lub nawet samochodów, które jeździły drogą utworzoną na lodzie do miasteczka Little Current, położonym na największej wyspie na świecie akwenu słodkowodnego, Manitoulin Island.
Pomiędzy miasteczkiem Killarney, położonym na stałym lądzie, a dość sporą wyspą George Island, znajduje się kanał, który od setek lat był używany przez podróżników jako miejsce, gdzie można się było schować przed silnymi wiatrami. Również z powodu swojego położenia—jako że kanał znajdował się na głównej trasie, po której kursowały w kierunku zachodnim ogromne kanu, wypełnione towarami—był regularnie używany jako droga wodna. Tak znane postacie jak LaSalle, Marquette, Etienne Brule i inni eksploratorzy i handlarze skór przepływali przez ten kanał, który otrzymał nazwę w języku Ojibway „Shebahonaning”, co znaczy „tutaj jest bezpieczny kanał dla kanu”. W roku 1820 handlarz skór Ettiene Augustin de la Morandiere na brzegach kanału założył trading post, punkt handlowy, który stał się zaczątkiem obecnego miasteczka.
Jedną z osób, które przepłynęły przez ten kanał była Anna Brownell Jameson (1794-1860), brytyjska pisarka. Właśnie w 1836 r. przybyła do Kanady (zwanej wtedy Kanadą Górną) do męża, który otrzymał wysoką pozycję w tutejszym sądzie. Przez cały następny rok podróżowała po Ontario, odwiedzając takie miejsca jak Niagara, Hamilton, Woodstock, London, Detroit, wyspę Mackinaw Island, jak też odbyła podróż, głownie w kanu, z miejscowości Sault Ste. Marie do Toronto, zatrzymując się m. in. na wyspie Manitoulin Island, przepływając przez kanał Killarney oraz płynąc wzdłuż brzegów zatoki Georgian Bay, na południe od wyspy Philip Edward Island i koło ujścia rzeki French River. Podczas swych rozległych podróży, jak sama pisze,
„została rzucona w miejsca i w sytuacje dotychczas nieopisane przez żadnego podróżnika”, jak też mogła „bezpośrednio obserwować życie Indian w taki sposób, jaki do tej pory tego nie miała okazji doświadczyć żadna cywilizowana i wytworna europejska kobieta.”
Rezultatem tych podróży była wydana w Anglii książka pt. “Winter Studies and Summer Rambles in Canada”, która bardzo ciekawie opisuje odwiedzone przez nią miejsca, jak też napotkanych ludzi, miejscowe tradycje i ogólny styl życia w tamtym okresie; do dzisiaj jest ona wielokrotnie cytowana w publikacjach dotyczących tamtego okresu historii Kanady. Tak oto autorka opisuje przepłynięcie przez kanał Killarney:
„Gdy zachodziło słońce, przybyliśmy do chaty handlarza skór, który, o ile dobrze pamiętam, nazywał się Lemorondiere. Miejsce to znajdowało się na brzegu pięknego kanału, biegnącego pomiędzy lądem stałym i dużą wyspą. Na niedalekim cyplu, Wai,sow,win,de,bay (Żółta Głowa) wraz z innymi budowali wigwamy. Ten widok był niezmiernie malowniczy, szczególnie gdy rozpalono ogniska i zapadły ciemności”.
Kanał Killarney Channel stał się bardzo dogodnym portem, do którego zawijało wiele statków parowych, turystycznych i transportowych, które dawniej były często jedynym środkiem transportu dookoła Georgian Bay. Wybudowanie licznych dróg praktycznie wyeliminowało większość tego rodzaju statków, które za to zostały zastąpione przez armadę łodzi turystycznych--żaglówek, ogromnych jachtów motorowych, a także kajaków i kanu. Obecnie miasto posiada paręset mieszkańców, parę hoteli, sklep alkoholowy, kilka przystani, małych sklepików oraz słynną restaurację rybną „Herbert Fisheries”, przy której (w tym właśnie kanale) zacumowane są łodzie rybackie, codziennie dowożące świeże ryby—można przyglądać się, jak są filetowane na miejscu i wędrują do położonej o kilka metrów dalej restauracji; szczególnie w weekendy ustawiają się do niej długie kolejki! W zimę otwarty jest jeden tylko hotel i jeden sklep; wiele mieszkańców wyjeżdża na zimę, jako że turystyka drastycznie spada, ograniczając się jedynie do narciarzy, zwolenników skuterów śnieżnych oraz nielicznych turystów, którzy biwakują na zamarzniętych jeziorach. Ponieważ ostatnia zima była stosunkowo bezśnieżna i łagodna i nawet nie utworzył się na zatoce mocny lód, zimowy biznes turystyczny ucierpiał i z utęsknieniem oczekiwano na nadejście letniego okresu turystycznego.
Jednak nazwa „Killarney” zwykle nie kojarzy się z miasteczkiem o tej samej nazwie, a raczej z ogromnym (ok. 500 km. kwadratowych) parkiem, który jest jednym z najpiękniejszych i najbardziej popularnych parków w Ontario. Ciągnie się on od północnych brzegów Georgian Bay i droga, którą jedziemy, w dużej części przecina ten park. Posiada on tylko kilkaset miejsc campingowych, do których można dojechać samochodem; pozostałe miejsca to tzw. interior campsites, dostępne jedynie na kanu lub na pieszo z plecakiem. Jeżeli ktoś się ma tam zamiar wybrać w lato, to rezerwację trzeba już robić na początku Marca, później jest niezmiernie trudno znaleźć wolne miejsce. W parku znajduje się kilkadziesiąt przepięknych jezior, które kiedyś stanowiły natchnienie dla kanadyjskich malarzy słynnej „Grupy Siedmiu”; to właśnie m. in. z ich inicjatywy zaczęto wprowadzać przepisy, nie pozwalające na wycinanie drzew (praktycznie w Ontario nie ma ‘oryginalnych’ drzew, wszystkie zostały wycięte w XIX i na początku XX wieku). Park leży na granicy łańcuchu górskiego „La Cloche Mountains”—ich wiek ocenia się na 3.5 miliarda lat i są one jednymi z najstarszych łańcuchów górskich na ziemi. Są to wyjątkowo piękne ‘białe’ góry, zbudowane z białego kwarcu, które dominują krajobraz. A poza tym... okolica jest ogólnie dzika, pełna zwierząt (występują tam m. in. niedźwiedzie, wilki, łosie, jelenie, bobry, norki, kuny, grzechotniki, masę ptactwa) i niepowtarzalnej przyrody. Ryb, niestety w parku jest mało z powodu kwaśnego deszczu (wynik dymu z pieców hutniczych koło miasta Sudbury), który w latach 1940-1970 wyniszczył wiele z tych jezior—na szczęście proces ten już od kilkudziesięciu lat został prawie zatrzymany i powoli następuje regeneracja jezior. Wiele entuzjastów kanu stara się opłynąć jak największe połacie parku, co może zabierać od tygodnia do dwóch—zresztą trudno powiedzieć, czy większą część czasu spędzą w kanu pływając na wodzie, czy też pod kanu na lądzie—bo portaży jest dużo, i to często długich, powyżej kilometra. Ale cały ten wysiłek jest wynagradzany niepowtarzalnymi widokami i przeżyciami!
Widzę, że rozpisałem się o parku Killarney... a przecież nie jest on (tym razem!) naszym celem! Jak pisałem, park jest położony na północnych brzegach zatoki Georgian Bay. Na południu od parku znajduje się dość spora wyspa (ok. 19 km. na 5 km.), Philip Edward Island PEI). Od strony północnej jest ona oddzielona od stałego lądu (i parku Killarney) stosunkowo wąskim przesmykiem Collins Inlet, przypominającym rzekę; natomiast jej strona południowa składa się z setek, a może i tysięcy wysp, wysepek, skał, zatoczek i przesmyków—które otwierają się na potężne wody zatoki Georgian Bay. Nie jestem geologiem—i szkoda, bo rzadko można spotkać tak niesamowite formacje skalne, jak właśnie tam! Skały te powstały ok. 1.6 miliarda lat temu, gdy zastygła lawa; potem nastąpiło jeszcze kilka ciekawych zjawisk geologicznych, a następnie 4 miliony lat temu z powodu zmian klimatycznych, przechodzące przez okolice ogromne lodowce wyparły ziemię—stało się to kilka razy, po raz ostatni całkiem niedawno, bo 12 tysięcy lat temu. To właśnie dlatego wiele skał wygląda tak, jakby je ktoś wyżłobił i wyszlifował w różne fantastyczne kształty, niekiedy aż się nie chce wierzyć, iż nie dokonała tego ręka człowieka! Chociaż na wielu takich wysepkach nie ma ziemi, to jednak wszędzie można zobaczyć roślinność, czasem bardzo karłowatą, ale są też okazałe sosny, których korzenie silnie trzymają się szczelin i pęknięć skalnych i potrafią zadowolić się minimalną ilością ziemi. Krajobraz jest więc nieraz bardzo surowy, ale też zdumiewa różnorodnością flory i fauny, która świetnie dostosowała się do tych iście spartańskich warunków.
Przed przybyciem białych ludzi tamtejsze okolice były zamieszkałe i nawiedzane przez Indian. Po raz pierwszy dotarł do Georgian Bay w 1610 r. słynny odkrywca i podróżnik Samuel de Champlain i jego asystent Étienne Brûlé. Champlain nazwał zatokę Georgian Bay „Morzem Słodkowodnym”. Potem zaczęły się polowania na bobry w celu pozyskania ich cennych skór, voyageurs transportowali tymi wodami towary w swoich ogromnych kanu, ale okolica nadal pozostawała dzika i mało dostępna. Na początku XIX wieku Henry Wolsey zaczął robić dokładne pomiary geodezyjne i sporządzać mapy. Jak nakazywała tradycja, uhonorował też swojego asystenta, Philip Edward Collins, nazywając jego imionami tą wyspę, a nazwiskiem ów przesmyk dzielący ją od lądu. Z powodu niezliczonej ilości wysp, bardzo szybko wyczerpał on zasób nazw związanych z rodziną królewską i innymi znanymi postaciami i zaczął je nazywać imionami członków swojej załogi, jak też ich rodzin i przyjaciół. Po skończeniu się skór (to znaczy, po wybiciu prawie wszystkich bobrów) nadeszła następna fala aktywności ekonomicznej, tym razem wyrąb lasów—ogromne drzewa spławiano drogą wodną i do dzisiaj można zobaczyć dziesiątki wbitych w skalę metalowych czponów i pierścieni, służących do przywiązywania pływających mas drzewa. Drzewa było tak dużo, że twierdzono, iż jego zasoby są prawie nie do wyczerpania i starczą na setki lat! Nie starczyły jednak nawet na 100 lat, bo już na początku XX wieku drzewa kompletnie wycięto. W tym czasie również coraz więcej ludzi zaczęło zauważać niepowtarzalny charakter tej okolicy. Przyciągały ich surowe, lecz przepiękne pejzaże, udane polowania i sukcesy wędkarskie. Stopniowo zaczęli przybywać turyści (chociaż w tamtych czasach turystyka było dopiero w powijakach i mogli sobie na nią pozwolić tylko bogaci ludzie), niektórzy nawet postawili domki letniskowe (cottages); ba, mówi się, że jednym z tamtejszych ‘turystów’ był Al Capone. Członkowie nowatorskiej „Grupy Siedmiu” stworzyli wiele niepowtarzalnych obrazów właśnie w tamtejszych okolicach (do dzisiaj można zobaczyć miejsca, które zostały uwiecznione na ich obrazach—które to obrazy obecnie osiągają milionowe ceny na aukcjach!), czym jeszcze bardziej rozsławili tamtejszą okolicę. Park został ustanowiony na początku lat sześćdziesiątych XX wieku—ale wyspa Philip Edward Island (z małymi wyjątkami, bo istnieją tam prywatne domki, szczególnie na wyspach) nadal stanowi tzw. crown land, ziemię korony, na której można biwakować gdzie się chce—chociaż istnieją już plany, aby ją przyłączyć do parku (i przez to pojawią się nowe przepisy, wydzielone miejsca campingowe, opłaty, konieczność rezerwacji...). Na razie jednak plany te są w zawieszeniu z powodu pewnych zastrzeżeń co do prawa własności ze strony Indian.
Nic więc dziwnego, że trasa dookoła tej wyspy stanowi jedną z 10 najpiękniejszych podróży wodnych w Ameryce Północnej i jest celem wielu kajakarzy oraz kanuistów; zwykle widuje się tych pierwszych, jako że pogoda na Georgian Bay jest nieprzewidywalna i nawet stosunkowo lekki wiatr może spowodować duże fale i stać się zagrożeniem szczególnie dla kanu. Dlatego wszystkie książki i przewodniki na temat wycieczek w tamtejszej okolicy przestrzegają przed pogodą--wiatrami, falami i burzami, bo pogoda może zmienić się w ciągu kilkunastu minut. Z drugiej strony można większość trasy przepłynąć chowając się za małymi wysepkami i w zatoczkach, unikając wypływania na otwarte wody zatoki Georgian Bay. Jest jeszcze jedna tej trasy—nie ma tam żadnych portaży (istnieje jeden portaż, ale niekonieczny—przecina on wystający nieco w stronę Georgian Bay przylądek, który można w normalnych warunkach pogodowych opłynąć). Tak więc przeczytawszy trochę literatury, zaopatrzeni w radio amatorskie (posiadające kanały pogodowe), radio morskie, mapę, kompas i GPS (w który przedtem wgrałem parę ciekawych lokacji), czuliśmy się raczej bezpiecznie...
Ale dość historii... Droga nr. 637 ciągnie się wśród lasów; co jakiś czas widzimy jakiś samochód, połowa z nich ma na dachu kanu lub kajaki. W pewnym momencie pojawia się koło drogi przepiękny lis z imponującą rudą kitą! Około 15 km. przed końcem drogi skręcamy do głównej bramy i budynku parku Killarney—cała trasa od Toronto wyniosła około 400 km.
Powitał nas duży napis—„Wszystkie Miejsca Zajęte”. Na szczęście dwa dni przedtem udało nam się zrobić rezerwację jedynego wolnego miejsca (#36), które nawet okazało się znośne. Po otrzymaniu pozwolenia rozbiliśmy namiot, a później rozpaliliśmy ognisko—tym razem mieliśmy pysznego łososia (kupionego, nie złowionego!) oraz czerwone wino. Oboje lubimy wino i zabraliśmy ze sobą 10 litrów. Ponieważ nie powinno się przywozić butelek szklanych, przeleliśmy go w plastikowe butelki, które puste zabieramy ze sobą z powrotem, wraz z innymi śmieciami, których nie da się spalić. Gdy się już ściemniło, młody strażnik parku przyszedł nas ostrzec, abyśmy uważali na jedzenie, bo w parku jest wiele szopów praczy (raccoons), które polują na żywność turystów. Przy okazji trochę z nim porozmawialiśmy na temat naszej wycieczki—oczywiście, znał tą trasę. Może pół godziny po jego odejściu pojawiło się kilka szopów; rozejrzawszy się dookoła naszego miejsca, zainteresowały się plastikową beczką (w której trzymaliśmy jedzenie) i ją przewróciły, kompletnie nie przejmując się tym, że siedzieliśmy parę metrów od nich—ponieważ nie mogły jej otworzyć, szybko opuściły nasze miejsce... nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że w parku było pewnie ponad tysiąc ludzi, mają ręce (a raczej łapki) pełne roboty! Około północy udaliśmy się do namiotu.
Rano wypiliśmy kawę, zjedliśmy śniadanie składające się z owsianki (które codziennie rano spożywaliśmy podczas naszej wycieczki), spakowaliśmy namiot i pojechaliśmy do głównego budynku parku, aby kupić pozwolenie na parkowanie naszego samochodu—chociaż wyspa znajduje się na crown land i nie wymaga żadnych opłat, główny dostęp (access point) do Georgian Bay oraz spory parking znajduje się na terenie parku. Pozwolenie kosztowało... $14 dziennie! Strasznie dużo—widać, że rząd ontaryjski wycwanił się i podobnie jak prywatne biznesy, wykorzystuje fakt, że ma praktycznie monopol na dostęp do Georgian Bay i robi dobre pieniądze! Tak więc 9 dni parkowania kosztuje $126—całkiem nieźle, prawie jak w centrum Toronto! Na szczęście można też nabyć roczne pozwolenie na parkowanie we wszystkich parkach prowincjonalnych za ponad $100. Opuściliśmy park i drogą nr. 637 pojechaliśmy na południe, w stronę miasteczka Killarney; po kilku kilometrach przed mostem skręciliśmy w lewo i wąską drogą dojechaliśmy do rzeki Chikanishing, w skrócie zwanej ‘Chick’.
Spory parking wypełniony był samochodami, a miejsce załadunku i wyładunku było pełne życia: co parę minut przybywały kajaki i kanu (po nieogolonych twarzach i przesiąkniętych dymem z ogniska ubraniach można od razy było wywnioskować, że właśnie zakończyli swoje wycieczki, co zresztą potem potwierdzili), jak też na brzegu leżało kilkanaście kajaków i kanu (prawdopodobnie dostarczonych tam przez firmy wypożyczające sprzęt pływający) i kręciło się koło nich kilka osób, wypakowujących z samochodów różnego rodzaju ekwipunek i przygotowujących się do rozpoczęcia wyprawy. Ledwie udało się nam podjechać do rampy, szybko przenieśliśmy kanu z dachu samochodu i ustawiliśmy na wodzie oraz wypakowaliśmy wszystkie rzeczy z samochodu, a następnie go zaparkowaliśmy, aby nie blokować drogi. Po prawie pół godzinie kanu było zapakowane; ilość (i jakość) naszych pakunków spowodowała nawet małe zainteresowanie ze strony co-poniektórych, szczególnie kajakarzy, którzy nie byli w stanie zabrać ze sobą jednej trzeciej tego, co my zabieraliśmy. Wytłumaczyłem im, że właśnie nasze kanu pokazuje, jak NIE należy się pakować.
O 13:13 opuściliśmy Chick i powoli płynęliśmy rzeką Chikanishing, mijając kilka innych kanu i kajaków. Po paru minutach ukazały się imponujące skały—i wypłynęliśmy na ‘pełne wody’ Georgian Bay! Okolica prześliczna—dookoła pojawiały się większe wysepki, z typowymi wind swept pines, sosnami, których górna część jest charakterystycznie uformowana przez ciągle wiejący zachodni wiatr. Ponieważ przeważają wiatry zachodnie, tak więc większość osób najpierw płynie w kierunku zachodnim na południowej stronie wyspy, aby mieć wiatr za sobą, a wraca przesmykiem Collins Inlet. Minęliśmy cypel wyspy South Point Island (należącej do ‘zespołu’ wyspy Philip Edward) i wypłynęliśmy na południe od PEI.
Pogoda była wymarzona—lekki wietrzyk (który jednak wiał ze wschodu), nie musieliśmy się trzymać bardzo blisko brzegu. Jest to to niezwykłe uczucie, gdy się jest na wodzie i przed sobą nie widać przeciwnego brzegu!
Natomiast gdy się odwróciliśmy w stronę parku Killarney, wyrastały przed nami charakterystyczne pasma ‘białych’ gór, wyglądające tak, jakby leżał na nich śnieg. Byliśmy oczarowani krajobrazem; manewrowaliśmy wśród różnych pozbawionych roślinności skał, często pojawiały się podwodne kamienie, prawie niewidoczne z odległości kilku metrów.
Pozwolę sobie w tym miejscu przytoczyć parę opisów, jakie zamieściła w cytowanej już poprzednio książce Anna Jameson, gdy płynęła na południu od wyspy PEI w Sierpniu 1837 roku—ona również była zauroczona pięknem otaczającego ją krajobrazu:
„Tego dnia nasze kanu świetnie lawirowało pomiędzy setkami wysp, czasem pędząc przez wąskie, skalne kanały, tak wąskie, że nie byłam w stanie dostrzec wody po obu stronach kanu; gdy z nich wypłynęliśmy, przemknęliśmy się przez ogromne połacie wodnych lilii; to wszystko z godziny na godzinę stanowiło nieustanne piękno, nieustanną rozkosz i urok. Wioślarze śpiewali swoje wesołe francuskie piosenki, do których przyłączyli się ci z drugiego kanu.”
Następnie opisuje, gdy zatrzymali się na spoczynek na skale:
„Już zachodziło słońce, gdy wylądowaliśmy na płaskiej, niezarośniętej skale—unikaliśmy bujnej roślinności i krzewów, jak się tylko dało, z powodu komarów i grzechotników—i gdy mężczyźni rozbili namioty i przyrządzili kolację, przeszłam się po okolicy i wpadłam w zadumę. Tak bardzo chciałabym przekazać czytelnikom chociaż odrobinę piękna tego wieczoru; chociaż staram się wyrazić słowami to, co rozciąga się przede mną, czuję się obezwładniona tym nieopisanym urokiem, uczucie nieopisanego uroku obezwładnia mnie, jak poprzednio. (...) Jezioro pławiło się pod zachodnim niebem niczym wanna pełna roztopionego złota; skalne wysepki, którymi usiana była powierzchnia jeziora, nabrały kolorów ciemno-fioletowych, a ich krawędzie zdawały się być otoczone ogniem. Dla mających artystyczne spojrzenie, przybrały one dziwne kształty; niektóre przypominały chrząszcze o długich czułkach, inne żółwie i krokodyle, a jeszcze inne wyglądały jak śpiące wieloryby i skrzydlate ryby; listowie, jakim były pokryte przypominał płetwy grzbietowe i kępy piór. A potem... gdy fioletowe cienie zaczęły się od wschodu ściemniać, pojawił się sierp księżyca, rzucając wspaniałą jasną poświatę na wodę. Pamiętam, że stałam na brzegu (...)—owładnięta tak silnym uczuciem piękna i głęboką adoracją dla potęgi, która to stworzyła.”
Od czasu, gdy te słowa zostały napisane, minęło 171 lat—lecz tamtejsze piękno i wywoływane uczucia pozostały bez zmian.
Z dala, na południe od nas, widzieliśmy położone na Georgian Bay bardziej samotne wyspy „Foxes”. Jest ich kilka, są niezmiernie piękne i stanowią cel bardzo wielu wodniaków—aby do nich dotrzeć, trzeba przepłynąć ok 2-3 km. na stosunkowo otwartych wodach Georgian Bay; zawsze należy upewnić się, że w tym czasie nie zmieni się pogoda—jak też należy być przygotowanym na spędzenie na nich kilku dni (lub dłużej) w przypadku silnych wiatrów, bo może okazać się niemożliwe dopłynięcie z powrotem do lądu, szczególnie na kanu.
Na początku wyprawy rozważaliśmy odwiedzenie tych wysp; ponieważ pogoda była przepiękna, nie byłoby żadnych problemów, aby tam się dostać. Jednak postanowiliśmy tym razem to sobie odpuścić—a wyspy te zostawić na następną wyprawę. Tak więc pływaliśmy na wschód, rozkoszując się tymi widokami. Wpłynęliśmy do zatoki Winakaching Bay, potem trochę bardziej na otwartych wodach, nawet dopłynęliśmy do wyspy East Fox Island, która prawie już stanowi północną granice wysp Fox Islands. Opłynęliśmy sporą wyspę Blockbuster Island, posiadającą wzniesienia, stanowiące świetne punkty widokowe—oczywiście, wszystkie te wyspy były uformowane ze skał. Na północ od Blockbuster Island znajdowała się zatoka West Desjardin Bay, do której się skierowaliśmy. Tak jak wszędzie, była usiana wysepkami i nadzwyczajnymi ławicami skalnymi.
Tu muszę wtrącić, że cały czas miałem przed sobą GPS—ale i tak czasem nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem, bo jego mapa pokazuje tylko te większe wyspy—a z powodu niskiego poziomu wody bardzo się ich namnożyło! Nie wyobrażam sobie w każdym razie pływania bez GPS—nawigacja przy pomocy kompasu i mapy byłaby niezmiernie uciążliwa i pewnie i tak zgubilibyśmy się (chociaż w przypadku pływania dookoła PEI wiadomo, że trzeba płynąć na wschód, a potem na północ). Wiem, że niektórzy puryści GPS nie używają, ale za takiego się nie uważam—wychodzę z założenia, że używając tą technologię, mam więcej czasu na delektowanie się otaczającym mnie krajobrazem i nie muszę ciągle obawiać się, czy płynę we właściwym kierunku i czy się nie zgubię.
Minęliśmy wyspę Pig Island, popływaliśmy trochę pomiędzy wystającymi z wody skałami i na zachodnim brzegu zatoki zobaczyliśmy świetne miejsce na camping—już miało zbudowane spore palenisko i łatwy dostęp do brzegu.
Postanowiliśmy zatrzymać się tam na noc. Dobiwszy do brzegu, wypakowaliśmy nasze rzeczy i szybko rozłożyłem namiot na płaskiej skale. Z brzegu wyspy, koło miejsca na ognisko, rozciągał się przepiękny widok na całą zatokę West Desjardin Bay, na bezkresne wody Georgian Bay—a z tyłu można było podziwiać bardzo interesujące skały i małe skalne wzgórza, będące częścią krajobrazu wyspy. Na skale, na której rozbiliśmy namiot, było widocznych kilka starych, pewnie ponad stuletnich metalowych klamer, co świadczyło, iż to miejsce albo służyło do cumowania łodzi, albo też do mocowania spławianego drewna. Na pewno tu pierwsi nie byliśmy! Nie chcę nawet wspominać, ile narobiłem zdjęć—na szczęście moja partnerka była bardzo wyrozumiała i chętnie zatrzymywała się, albo też wiosłowała sama, gdy ja ‘bawiłem’ się moimi dwoma aparatami i kamerą wideo—niedawno też sprawiła sobie aparat i też co jakiś czas lubi zrobić zdjęcia. Nie było problemu ze znalezieniem drzewa na ognisko—na niektórych wyspach nie ma drzewa i trzeba albo je ze sobą zabierać, albo po drodze zbierać—ale na wszelki wypadek mieliśmy ze sobą parę kawałków, wystarczających na jedno ognisko. Około dziewiątej wieczorem, gdy się już ściemniało, wsiedliśmy do kanu i pływaliśmy dookoła naszego miejsca, często ledwie przeciskając się przez wąskie przesmyki pomiędzy skałami.
Zwykle pływanie na kanu w godzinach wieczornych, a nawet już długo po zachodzie słońca, szczególnie przy pełni księżyca, jest niezmiernie przyjemne—nie dokucza gorąco dnia i mocne słońce, wilgotność jest też mniejsza—jedynie warto pozostawić jakąś migającą latarkę czy też świeczkę na brzegu, bo parę razy zdarzyło się nam na poprzednich wypadach zgubić—te wszystkie skały są tak do siebie podobne, że nie jest trudno się pogubić w dzień, a co dopiero w nocy! Około dziesiątej wyjęliśmy jedzenie (dwa kawałki zamarynowanego mięsa na grill, dwa czerwone ziemniaki, kilka czosnków i butelka wina), a beczki z jedzeniem i piciem z trudem powiesiliśmy na mocnej gałęzi drzewa. Normalnie powinno się to robić co noc i tak wieszać, aby to wszystko wisiało kilka metrów nad ziemią i w odległości kilku metrów od drzewa, bo inaczej uparty niedźwiadek sobie poradzi z ich otwarciem—wielokrotnie stwierdziliśmy, że jest to bardzo trudna, długa i często wręcz niemożliwa operacja, toteż staramy się po prostu powiesić nasze pakunki z jedzeniem jak najwyżej na wystającym konarze drzewa—i ufać, że niedźwiedź się nie pojawi (i jak do tej pory, mieliśmy szczęście!). Generalnie niedźwiedzie trzymają się z daleka od ludzi i mało kto ma z nimi problemy, ale w poprzednich latach niedźwiedź kilkakrotnie przyszedł na pole biwakowe, gdzie był mój namiot. Posiadałem też ‘Bear Spray”, gaz pieprzowy, który zawsze starałem się mieć pod ręką albo w namiocie. Jest on jakoby w 100% skuteczny, jeżeli używa go się w/g instrukcji i z bliskiej odległości celuje prosto w oczy niedźwiedzia—mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał tego osobiście wypróbować. Po paru minutach paliło się ognisko i po godzinie delektowaliśmy się naszymi przysmakami; biorąc pod uwagę, że nasz lunch składał się jedynie z tzw. „Protein Shake” (koktajlu proteinowego), apetyt nam zawsze dopisywał. Jeszcze przed pójściem spać wysłuchałem prognozy pogody, która jest nadawana 24 godziny na dobę—zapowiadała wiatr do 10 węzłów, to znaczy niewielki. Zasnęliśmy około godziny pierwszej nad ranem.
Ponieważ był to pierwszy dzień, gdy nie musieliśmy nigdzie się śpieszyć, obudziliśmy się o godzinie... 3:00 po południu! Widocznie potrzebowaliśmy tego wypoczynku, a poza tym tamtejsze powietrze działało jak środek nasenny.
Pogoda była świetna—słonecznie, gorąco, jedynie trochę więcej wiało. Pomimo krótkiego dnia postanowiliśmy spakować się i wyruszyć w dalszą drogę i już o piątej byliśmy na wodzie. Ignorując wiatr i fale, skierowaliśmy się na południe od wyspy, na odsłoniętą części Georgian Bay; wypełnione po brzegi kanu świetnie dawało sobie radę z falami. Krajobraz cały czas był ‘jak z bajki’—ciągle pojawiały się nowe formacje skalne, prawie pozbawione roślinności. Kilka razy zobaczyliśmy kajakarzy. Na jednej z takich skalnych wysepek pojawiło się ciekawe zwierzątko, prawdopodobnie norka(Mink); nie zrażona naszą obecnością, zajadała z apetytem raka.
Ponieważ wiatr się wzmagał, postanowiliśmy nie okrążać następnej wyspy, Silver Island, ze strony południowej, ale popłynąć kanałem Silver Island Channel, który świetnie chronił nas od wiatru. Po przepłynięciu kanału skierowaliśmy się na południe, w stronę otwartych wód Georgian Bay, na zatokę Big Rock Bay.
To właśnie tutaj znajdował się ten ewentualny portaż (Big Rock Portage), który przecinał wysunięty na południe przylądek i przez to zaoszczędzał nam okrążania go na otwartych wodach. Chociaż już wtedy fale były spore, to jednak postanowiliśmy nie korzystać z portażu. Po lewej stronie, zaraz za początkiem portażu, zobaczyliśmy na skale namioty i kilka kajaków. Parę osób wyszło na brzeg i z ciekawością się nam przyglądało. Szybko zrozumieliśmy, dlaczego: czym dalej płynęliśmy na południe, tym bardziej wody zatoki Georgian Bay stawały się burzliwe—a do tego było tam sporo podwodnych lub wystających z wody skał, przez które przelewały się wzburzone fale. Nie mieliśmy już drogi powrotnej i z całej siły wiosłowaliśmy naprzód. W pewnym momencie po lewej i prawej stronie ukazały się skały, o które z hukiem rozbijały się fale—z ledwością udało się nam wybrać przesmyk pomiędzy nimi, prawie się o nie ocieraliśmy. Kanu rzeczywiście okazało się bardzo stabilne. Fale trochę nas huśtały i za wszelką cenę staraliśmy się utrzymać kanu pod kątem 45-90 stopni do fal, co często nie było proste, pomimo że oboje wiosłowaliśmy z tej samej strony. Wreszcie znaleźliśmy się pomiędzy przylądkiem i wysepką Red Crow Island i powoli zaczęliśmy kierować się w kierunku północnym. Ciągle musieliśmy walczyć z falami oraz trzymać się jak najdalej skał, o które uderzały fale; w przypadku zderzenia, nasze kanu mogłoby ulec poważnemu uszkodzeniu. Po drugiej stronie cypla zobaczyliśmy namioty; parę osób spoglądało na nas z oddali. Ale jakoś się udało—czym bardziej płynęliśmy na północ, mijając formacje skalne, tym bardziej byliśmy osłonięci od wiatru i fal. Po paru minutach już mogliśmy wiosłować po prawie spokojnej wodzie—tylko z daleka widoczne grzywy fal i szum uderzającej o skały wody przypominał nam, że wiatr nadal dobrze dmie! Po paru minutach, manewrując pomiędzy zatoczkami i przesmykami w skałach dotarliśny do całkiem przyzwoitego miejsca położonego na krawędzi skały, gdzie pozostaliśmy na noc.
Miejsce to było położone na skalnej wyspie, na vis-a-vis tego portażu (Big Rock Portage). Namiot rozłożyliśmy jak zwykle na skale i nieopodal zbudowałem z kamieni ognisko. Reasumując wrażenia tego dnia szybko uświadomiliśmy sobie, że mieliśmy dużo szczęścia—bo rzeczywiście istniał bardzo dobry powód, że znajdował się tam ten portaż! Nota bene, ten właśnie portaż używany był przez ostatnie paręset lat przez Indian oraz białych handlarzy, przewożących towary i pragnących ominąć wiatry i fale. Do późna w nocy siedzieliśmy przy ognisku, kompletnie osłonięci od wiatru, który jedynie słyszeliśmy, jak szalał wśród skał na Georgian Bay.
Nie chciało nam się tym razem zawiesić na drzewie naszych beczek z jedzeniem — zresztą ta operacja wymagałaby kilkudziesięciometrowego spaceru po wyspie i znalezienia jakiegoś drzewa, co nie byłoby proste. Jedynie położyliśmy na wieku beczek parę kamieni, aby przynajmniej obudzić się w przypadku wizyty niedźwiedzia. Również na następnych biwakach nie wieszaliśmy jedzenia, też głównie z powodu braku odpowiednich drzew—i żadne stworzenie ani razu nie próbowało się do niego dobrać.
Obudziliśmy się o 12:00 w południe; koło nas zatrzymała się grupa kajakarzy i pewnie szukała drogi do portażu, ale po paru minutach odpłynęli. Nadal wiał wiatr, było pochmurno, nawet padał drobny deszcz. Po śniadaniu popłynęliśmy w stronę Georgian Bay, tam, gdzie wczoraj z takim trudem wiosłowaliśmy. Gdy tylko opuściliśmy chronione skałami wody, od razu kanu zaczęło unosić się i opadać na wysokich falach, wiele z nich nawet tworzyły białe grzywy.
Powoli dopłynęliśmy do kilku płaskich wysepek skalnych, o które rozbijały się fale—ciągle musieliśmy wiosłować, aby utrzymać kanu we właściwej pozycji i nie dać się ponieść właśnie na te skały. Parę razy udało mi się zrobić kilka krótkich ujęć wideo i parę zdjęć, ale cały czas miałem w pogotowiu wiosło. Zatrzymaliśmy się przy skale, gdzie wczoraj biwakowali kajakarze, i przez ponad pół godziny zachwycaliśmy się otaczającym nas widokiem—bezkresnymi wodami Georgian Bay, rozrzuconymi po zatoce skalnymi wysepkami i non-stop o nie uderzającymi falami.
W pewnym momencie pomiędzy tymi wysepkami pojawiło się dwóch kajakarzy, którym pomachaliśmy, ale nie odważyli się wypłynąć na otwarte wody, tylko jakiś czas krążyli pomiędzy skałami. W drodze powrotnej wpłynęliśmy do małej zatoczki, znajdującej się dosłownie kilkadziesiąt metrów od naszego miejsca. Stał w niej pływający dom—o ile można to nazwać domem—opierający się na platformie, która z kolei pływała na plastikowych beczkach wypełnionych powietrzem.
Był on przywiązany linami do brzegu. Ciekawe, czy w ten sposób właściciel unika płacenia podatku od nieruchomości? Następnie przepłynęliśmy obok naszego miejsca i popłynęliśmy na północ, do zatoki o ciekawej nazwie Garbage Bay (Zatoka śmieci). Bardzo malownicza, upstrzona skałami... i na jej brzegu zobaczyliśmy śmieci! Były to jakieś stare kuchenki, drzwi, odpadki drzewne i wiele podobnych rzeczy. Przynajmniej w tym przypadku nazwa była niezwykle stosowna!
Po pół godzinie wróciliśmy na nasze miejsce; wreszcie miałem czas poczytać gazety sprzed paru dni, również trochę pobawiłem się w łowienie ryb, ale tam było za płytko, aby cokolwiek złowić, posłuchałem radia i prognozy pogody. O 9:00 rozpaliliśmy ognisko, spożyliśmy nasz tradycyjny posiłek (nadal mieliśmy marynowane mięso) i po pierwszej poszliśmy spać.
Obudziłem się przed 7:00 rano—i miałem szczęście, bo cała okolica skąpana była we mgle! Chwyciłem za moje wszystkie aparaty i kamerę i zacząłem robić zdjęcia—i po niecałej godzinie udałem się z powrotem do namiotu, aby ostatecznie wstać przed południem.
Potem przez pół godziny pływaliśmy, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i dokładnie o godzinie 14:14:14 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Prognoza pogody nie była najbardziej zachęcająca—„Silne wiatry, do 25 węzłów (46 km/h)”. Dlatego postanowiliśmy trzymać się blisko brzegu i manewrować wśród zatoczek, co według mapy, powinno być możliwe. Przepłynąwszy na południe od Garbage Bay, mieliśmy nadzieję przepłynąć kanałem pomiędzy sporą wyspą Bateman Island i PEI—ale kanał okazał się bardzo zarośnięty i płytki.
Musieliśmy wysiąść z kanu—Catherine go ciągnęła, ja pchałem—po jakimś czasie wody praktycznie w ogóle nie było i chcąc nie chcąc, musieliśmy zawrócić. Poziom wody w ostatnich latach się zmniejszył i dlatego niektóre kanały nie nadają się do żeglugi... nawet na kanu! Tak więc opłynęliśmy tą wyspę, co okazało się niezmiernie malowniczą trasą, a wysepki i zatoczki chroniły nas od wiatru. Na południu wyspy Bateman Island, jak też na okolicznych wysepkach, były małe domki i parę większych, typowa zabudowa z dawnych lat. Akurat na doku jednego z tych domków siedziało parę osób i powiedziały nam, że rzeczywiście budynki te kiedyś były częścią istniejącego tutaj małego centrum przemysłowego. Po opłynięciu Bateman Island skierowaliśmy się ku zatoce Cross Way—fale znowu były dość duże i dobrze nasz rzucało; akurat nieopodal przepływała spora łódka motorowa z kilkoma ludźmi i wszyscy się nam przyglądali, jak w trudem radziliśmy sobie z falami—ponieważ płynęliśmy blisko brzegu, fale odbijały się o skały i przez to tworzyły niezmiernie wzburzoną wodę. Były momenty, że kanu ustawiało się równolegle z falami, co powodowało jego niebezpieczne huśtanie—oboje musieliśmy bardzo mocno wiosłować, aby go właściwie ustawić do fal.
Po jakimś czasie wpłynęliśmy pomiędzy długie skalne ‘wąwozy’, chronione od wiatru i fal—była to jedna z najbardziej uroczych części naszej wycieczki, pływanie pomiędzy tymi skałami! Dotarliśmy wreszcie do zatoki Bear Bay (Zatoka Niedźwiedzia), krótkim kanałem wpłynęliśmy do Moose Bay (Zatoki £osia) i następnym kanałem mieliśmy wpłynąć do Deer Island Bay (Zatoki Wyspy Jelenia)—ale ten okazał się niesamowicie zarośnięty i obawialiśmy się, że być może będziemy musieli opływać dość dużą wyspę Deer Island dookoła. Jednak pomimo rosnących tam szuwarów było wystarczająco wody pod kilem, aby kanu się posuwało do przodu i udało się nam wreszcie wypłynąć na Deer Island Bay. Przy okazji kanu było pełne różnego rodzaju owadów, a szczególnie pająków, które pospadały w czasie tej przeprawy. Zatoka Deer Island Bay jest praktycznie ostatnią większą zatoczką przed ogromną zatoką Beaverstone Bay. Według mapy, należy płynąć na południe, skręcić na wschód—bądź to przez jakoby istniejący przesmyk pomiędzy wyspą Hincks Island i PEI, bądź też pomiędzy Hincks Island a wyspą Toad Island—ale ta ostatnia trasa jest bardzo eksponowana i wietrzna. Wpłynąwszy do zatoki, od razu zobaczyliśmy i poczuliśmy wiatr i fale; czym dalej posuwaliśmy się na południe, tym bardziej wiało i tworzyły się wysokie fale. Naszym celem było dopłynięcie do Hincks Island i zatrzymanie się na niej na noc; chociaż wyspę widzieliśmy po lewej stronie (już były rozłożone na niej namioty), to trudno było tam się dostać z powodu fal—gdybyśmy skręcili w lewo, znaleźlibyśmy się równolegle z falami, co nie byłoby wskazane.
Tak więc powoli wiosłowaliśmy pod fale i jak już byliśmy na wysokości wyspy, gwałtownie wykonaliśmy skręt 180 stopni i wiosłowaliśmy na północ. Zmęczeni, wypatrywaliśmy przesmyku pomiędzy PEI i wyspą Hincks Island—jak się okazało, przesmyk był, ale przegrodzony kilkumetrową piaszczystą mierzeją, na której wylądowaliśmy.
Pomimo wiatru, rozbiliśmy namiot na szczycie niedalekiej skały, przenieśliśmy wszystkie rzeczy kilkanaście metrów za tą właśnie skałę, a następnie przeholowaliśmy kanu przez tą piaszczystą mierzeję i zacumowaliśmy w tej zatoczce/kanale, gdzie było osłonięte od wiatru.
Po kilku godzinach postanowiliśmy zobaczyć, czy da się tym przesmykiem dostać na drugą stronę i wybraliśmy się na krótką przejażdżkę kanu. Chociaż przesmyk był płytki i w niektórych miejscach trzeba było uważać na znajdujące się tuż pod powierzchnią wody skały, bez problemu wpłynęliśmy do dużej zatoki po drugiej stronie. Wiatr wiał coraz bardziej i już po kilkunastu metrach wiosłowania na południe stwierdziliśmy, że fale się znacznie powiększyły—jednak nie czuliśmy zagrożenia, a raczej traktowaliśmy to jako fajną zabawę.
Powoli dopłynęliśmy do skał, o które rozbijały się z impetem grzywacze. Postanowiłem zrobić szybkie wideo... i właśnie wtedy zobaczyłem, że przed nami pojawiła się fala prawie 2 raza większa, niż te inne... Catherine krzyknęła, „O my God”, co się jeszcze utrwaliło na wideo—szybko schowałem kamerę i oczywiście postanowiliśmy, że trzeba wracać—ale w tym momencie nadeszła następna podobna fala, która mocno podrzuciła nasze kanu. Należało więc jak najprędzej kanu zawrócić o 180 stopni—co było ryzykowne, bo będąc równolegle do fal jest najgorszą i najbardziej narażoną na wywrotkę pozycją. Odczekaliśmy paręnaście sekund i w momencie, gdy wydawało się nam, że fal nie ma, zaczęliśmy robić zwrot, oboje wiosłując z tej samej strony. Niestety, ale ‘znikąd’ pojawiła się ogromna fala i dopadła nas w momencie, gdy kanu było prawie horyzontalnie ustawione do fal; mocno go rzuciła w lewo, w prawo, przez burtę wlało się dużo wody—ale kanu trzymało się na wodzie! Wykonaliśmy jeszcze parę mocnych pociągnięć wiosłami i już byliśmy ustawieni tyłem do fal—gdy nadeszła następna fala. Kanu wzniosło się do góry—miałem wrażenie, że jakiś olbrzym podniósł je z tyłu—a następnie zostało mocno popchnięte do przodu, nabierając wody przez dziób. Jeszcze dogoniło nas parę podobnych fal, ale po minucie bardzo mocnego wiosłowania byliśmy poza ich zasięgiem! Mokrzy, ale cali, wróciliśmy z powrotem na nasze miejsce. Była to dla nas dobra nauczka—zatoka Georgian Bay jest rzeczywiście nieobliczalna, jeżeli chodzi o pogodę!
Około ósmej wieczorem usiedliśmy na nadbrzeżnych skałach i obserwowaliśmy zachód słońca, robiąc przy okazji sobie kilka zdjęć. W tym czasie podszedł do nas jeden z kanuistów, którzy biwakowali na wyspie Hincks Island—chciał zobaczyć, czy da się przepłynąć tym przesmykiem. Przy okazji zrelacjonowałem mu historię związaną z tą wyspą, jaką opisał Kevin Callan, znany kanadyjski kanuista i autor wielu książek: kiedyś dopłynął do tej wyspy i gdy już chciał się na niej rozbić, zobaczył niedźwiadka; przez godzinę wahał się, czy zostać, czy też płynąć dalej, ale miejsce mu się tak bardzo podobało, że postanowił się zatrzymać. Grupa ta, złożona z 6 osób, również płynęła tą samą trasą co my i miała zamiar jutro rano kontynuować swoją wycieczkę.
Parę metrów od namiotu, u podnóża tej skały, Catherine zbudowała z kilku kamieni małe miejsce na ognisko—to był ostatni raz, gdy mieliśmy jeść mięso, i tak długo udało się go nam utrzymać!
W oddali widzieliśmy piękne formacje chmur, na które jeszcze trochę padało zachodzące słońce—raz-po-raz oświetlane błyskawicami (których nie słyszeliśmy).
Wieczorem rozpaliłem ognisko i siedzieliśmy przy nim do późna w nocy—niebo było bardzo czyste, zasiane gwiazdami, można było dobrze obserwować Drogę Mleczną, a co jakiś czas widziało się meteory (było to parę dni po Perseidach). Wiatr coraz bardziej przybierał na sile i musiałem jeszcze dołożyć kilka kamieni, aby nam nie uciekł namiot. Poszliśmy spać po pierwszej nad ranem.
Obudziłem się około 3:30 rano, a raczej obudził mnie wiejący wiatr—nasz namiot wyginał się na wszystkie strony i obawiałem się, aby nie zaczęły pękać wiązania. Do tego jeszcze zaczęło podać oraz czasem błyskało, ale burza była chyba dość daleko od nas. O ósmej rano drugi raz obudziły nas głosy kanuistów, którzy właśnie zaczęli płynąć przesmykiem w dalszą drogę. Pogoda wyraźnie psuła się—robiło się coraz wietrzniej, padało. O 10 rano pojawiła się grupa 4 kajakarzy, którzy też przeprawili się przez przesmyk. Namiot ledwie wytrzymywał te silne podmuchy i jak tylko z niego wyszliśmy, postanowiliśmy go złożyć na płasko i położyć na nim kamienie, co było dobrą decyzją, bo inaczej długo nie wytrzymałby takich naprężeń.
Po śniadaniu poszliśmy ‘zwiedzić’ wyspę Hincks Island. Rzeczywiście, wyspa, stanowiąca ogromną skałę, jest bardzo malownicza, rośnie na niej dużo drzew, ale połowa to skalne gołoborza. Zauważyliśmy, że sporo drzew, szczególnie tych wystawionych na wiatr, było przewróconych i można było dokładnie obejrzeć ich system korzeniowy; ponieważ warstwa ziemi jest bardzo płytka, korzenie te ‘zakotwiczają’ drzewo dzięki oplataniu skał i dużych kamieni.
Gdy takie drzewo się wywraca, te duże skały są wyrwane i nadal tkwią w wyrwanym korzeniu. Ze szczytu wyspy było widać białe góry parku Killarney oraz rozhuśtane wiatrem wody Georgian Bay. Zeszliśmy na drugą stronę wyspy, gdzie znajdowały się wspaniałe skalne gołoborza i doszliśmy do samego brzegu—to właśnie mniej więcej po tamtej stronie wczoraj mieliśmy problemy z naszym kanu na wodzie.
Ale wczoraj wiatr nie był tak silny, jak dzisiaj—obecnie nie odważyłbym się wypłynąć na te wody. Spędziliśmy tam ponad godzinę, obserwując fale rozbijające się o skały. W oddali widać było płynącą łódkę—chociaż dawała sobie radę, to dobrze ją rzucało na wszystkie strony. Po jakimś czasie wróciliśmy na nasze miejsce—wiało tak mocno, że ledwie można było stać na szczycie tej skały, gdzie był nasz namiot (nadal złożony). Miejsce, gdzie wczoraj mieliśmy ognisko, zostało kompletnie zalane wodą—jak też woda przelewała się przez tą piaszczystą mierzeję, dzielącą przesmyk! Aż mi się śmiać chciało—bo wczoraj zastanawiałem się czy na niej nie rozbić naszego namiotu!
Postanowiliśmy przenieść namiot trochę niżej, zaraz koło naszego wczorajszego ogniska—nie było to dobre miejsce, ale przynajmniej dawało jakąś protekcję od wiatru i nie było obawy, że porwie nam namiot (w radiu mówiono, że wiatr w porywach osiągał 60 km/h). Wieczorem nie rozpalaliśmy ogniska, bo nawet specjalnie nie było gdzie, a nie chcieliśmy za daleko chodzić—nawet w ciągu dnia chodzenie po stromych, śliskich i ostrych skałach było niebezpieczne. Tej nocy też oglądaliśmy gwiazdy i meteory i śledziliśmy przelatujące satelity. Jeden z nich nagle przez parę sekund stał się niezmiernie jasny. Najprawdopodobniej był to satelita komunikacyjny, który posiadał bardzo odblaskowe części; w momencie, gdy ‘złapał’ on światło słoneczne, odbiło się ono pod właściwym kątem i padło na nas. Tym razem bez ogniska było trochę nudnawo i poszliśmy spać już przed północą.
Wstaliśmy o ósmej rano; jak zwykle, rutynowe śniadanie, pakowanie i już o 10 rano byliśmy na wodzie, pełni nadziei, że tym razem uda się nam kontynuować podróż. Wiatr nadal wiał, chociaż wydawało się, że trochę mniej. Przepłynęliśmy przez ten przesmyk i wypłynęliśmy na ‘pełne wody’. Naszym celem było wpłynięcie na bardzo dużą zatokę Beaverstone Bay, która stanowiła wschodnią granicę wyspy PEI, i trzymawszy się jej zachodniego brzegu (bardziej chronionego od zachodniego wiatru), dopłynięcie do przesmyku Collins Inlet. Niestety, po kilkudziesięciu sekundach poczuliśmy, że fale są nadal duże; może i dałoby się dopłynąć do zatoki Beaverstone Bay, ale nie mogliśmy sobie pozwolić na jakiekolwiek ryzyko, biorąc pod uwagę ilość sprzętu, jaki ze sobą mieliśmy. Szybko wpłynęliśmy w małą zatoczkę zaraz na północ od wyjścia z przesmyku—i wtedy z daleka zobaczyliśmy niedźwiadka, który się nam trochę przyglądał, a potem czmychnął do lasu—innymi słowy, było on bardzo blisko miejsca, gdzie biwakowaliśmy. Pewien jestem, że bardzo często niedźwiedzie nas widzą—ale generalnie nie szukają one kontaktu z ludźmi i dlatego zwykle ich się nie widzi. Zresztą parę razy podczas tej wycieczki słyszałem późnym wieczorem głośne odgłosy łamanego drzewa—najprawdopodobniej były to niedźwiedzie, bo mało które zwierzę potrafi się tak zachowywać o tej porze.
Po kilkunastu minutach wpłynęliśmy w małą zatoczkę i tam postanowiliśmy przeczekać, mając nadzieję na poprawę pogody. Ale wiatr cały czas wiał ostro... nie widzieliśmy ani jednego kanu czy kajaka na wodzie, raz czy dwa razy przepłynęła w oddali samotna łódka. Catherine udała się na ponad godzinny spacerek i okazało się, że natknęła się na dość dużego węża—był to albo niejadowity Fox Snake, albo też jedyny jadowity wąż Ontario, grzechotnik Eastern Massasauga Rattlesnake. Oba są ogólnie podobne, z tym, że ten ostatni posiada grzechotkę, którą używa, aby ostrzec potencjalnych intruzów.
Około czwartej po południu wydawało się nam, że pogoda się poprawiła i postanowiliśmy kontynuować naszą podróż. Po paru minutach wypłynęliśmy na zatokę Beaverstone Bay—było stosunkowo spokojnie i zamiast trzymać się blisko zachodniego brzegu, postanowiliśmy przepłynąć ją wskroś, co oczywiście skróciłoby nam podróż. Wiosłowało się dobrze przez ok. 1.5 km.; gdy jednak zbliżaliśmy się do wyspy Barto Island, wiatr przybrał na sile—jak też fale momentalnie zamieniły się w małe grzywacze. Będąc przy wysepce Two Pines Island zobaczyłem, jak za mną wyrasta ogromna fala—podobnie, jak to miało miejsce dwa dni temu! Ponieważ wiatr wiał z tyłu, nasze kanu osiągało szybkość do 9 km/h (normalnie udaje się nam wiosłować z szybkością pomiędzy 4 a 6 km/h). Nawet zastanawiałem się, czy nie zatrzymać się na tej wyspie (nie wiedziałem, czy była prywatna, czy nie), ale tak szybko parliśmy naprzód, że ją minęliśmy—i dobiliśmy do wschodniego brzegu Beaverstone Bay.
Tu powstał mały problem—cały ten brzeg to rezerwat indiański i dlatego camping tam jest zakazany, lecz nie mieliśmy wyboru. Przez jakiś czas czekaliśmy na ustabilizowanie się pogody; wreszcie postanowiliśmy tam się rozbić. Zatoczka, do której wpłynęliśmy, była bardzo zaciszna—ale miała strome skalne brzegi—a był tak silny, że trzeba było uważać, aby nie być przez niego zwalonym z nóg.
Paręnaście metrów dalej zauważyliśmy trochę lepsze miejsce i aby ułatwić sobie rozładunek, przeprowadziliśmy tam kanu. Z trudem znalazłem malutkie miejsce na namiot—znajdowało się w miejscu starego ogniska, tak więc musiałem usunąć wszystkie kamienie i ledwie udało mi się zmieścić tam namiot. Wieczorem usiedliśmy na skale i podziwialiśmy zachód słońca, jak też udało mi się zrobić trochę zdjęć skał oświetlonych zachodzącym słońcem. Zbudowałem tez małe ognisko, kompletnie osłonięte od wiatru, po drugiej stronie tej małej zatoczki. Poszliśmy spać wcześniej, jako że planowaliśmy wstać o 5 rano.
Wstaliśmy o 6:00 rano—po wyjrzeniu z namiotu byliśmy zadowoleni, bo pogoda poprawiła się, praktycznie nie było wiatru—niesamowita różnica w porównaniu z poprzednim dniem! Po 1.5 godziny byliśmy już na wodzie. Bardzo przyjemnie się płynęło po zatoce Beaverstone Bay—większość wysp posiadało domki letniskowe, kilka razy przepłynęły koło nas duże i szybkie łodzie motorowe, ale poza tym nic nie mąciło ciszy. Po niecałej godzinie dopłynęliśmy do północnej strony zatoki, gdzie znajdowały się boje, ostrzegające o niskim poziomie wody. Skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się w przesmyku Collins Inlet.
Przesmyk ten, trochę przypominający rzekę, powstał z powodu uskoku tektonicznego. Krajobraz cały czas był bardzo ciekawy, ale kompletnie odmienny od tego na południowej stronie tej wyspy. Podczas gdy poprzednio nie było żadnego problemu ze znalezieniem miejsca na biwak—i to naprawdę dobrego miejsca—na zatoce Beaverstone i na Collins Inlet sytuacja była odwrotna: brzegi zarośnięte, często wyrastały na nich majestatyczne, wysokie, poszarpane i niedostępne skały. Przez jakiś czas po północnej stronie brzegu ciągnął się rezerwat indiański. Trzy kilometry dalej dopłynęliśmy do byłej osady Collins Inlet—obecnie składającej się z kilku budynków, stanowiących ośrodek Mahzenazing River Lodge. Miasteczko Collins Inlet zostało założone w 1868 roku i przez wiele lat świetnie prosperowało—m. in. działał tam tartak i ogromne ilości drzewa były spławiane przez Collins Inlet—spławiane drzewo nieraz zajmowało do 40 hektarów powierzchni na jeziorach. Również zbudowano hotel, prywatne domki, sklep zakładowy oraz szkołę. Zawijało tam wiele statków, m. in. trzymasztowe szkunery (niektóre były nawet tam budowane) i dookoła tętniło życie. W czasie największego rozwoju w osadzie zamieszkiwało ponad 200 osób. Na początku XX wieku tartak się spalił i miasteczko zaczęło przeżywać upadek. Wiele budynków stało się ofiarami pożarów, inne wchłonęła puszcza, kilka stało się częścią tego prostego ośrodka.
Pozostały jedynie wystające z wody drewniane kłody, na których dawniej opierał się dok, do którego cumowały żaglowce i parowce, jak też stalowe klamry przy wejściu do zatoczki, do których przymocowywano spławiane drzewo. Na vis-a-vis znajdował się też inny ośrodek wędkarski, o wiele jednak bardziej nowoczesny i pełny życia.
Collins Inlet w pewnym miejscu wpada w jezioro Mill Lake i po 2 kilometrach zaczyna się jego druga część. Mieliśmy nadzieję, że uda się nam popływać trochę na tym jeziorze, a potem znaleźć odpowiednie miejsce biwakowe. Znowu mieliśmy pecha—gdy dopływaliśmy do tego jeziora, zerwał się wiatr! Nie mieliśmy specjalnego problemu z falami—jakby nie było, nie jest to Georgian Bay i fale nie tworzą się tak duże—ale wiatr był tak silny, że gdy wypłynęliśmy na jezioro Mill Lake, to praktycznie posuwaliśmy się z prędkością 1-2 km/h pomimo bezustannego i wyczerpującego wiosłowania. Dalsza podróż nie miała sensu i zmęczeni, przybiliśmy do brzegu, prawie vis-a-vis wejścia do Collins Inlet po drugiej stronie jeziora.
Miejsce wyglądało malowniczo—ale nie do biwakowania: praktycznie nie było nawet kilku metrów płaskiej skały czy kawałka ziemi, aby rozbić namiot, wszędzie poszarpane skały, ogromne kamienie, trzeba ostrożnie stawiać każdy krok, aby nie wpaść w te szczeliny i pęknięcia lub nie potknąć się o kamienie. Przeczekaliśmy tam parę godzin, nie wyładowując kanu, czekając na ewentualną zmianę pogody. W tym czasie widzieliśmy parę łódek, które przepływały po jeziorze.
W pewnym momencie pojawił się nad nami żółty samolot, o dość oryginalnych kształtach i zaczął krążyć, aż wreszcie się zniżył i prawie wylądował na jeziorze—ale szybko znowu poderwał się w górę. Po jakimś czasie powtórzył ten sam manewr—i jeszcze obserwowaliśmy to kilka razy. Sądziliśmy, że może to jest jakiś trening—dopiero później dowiedzieliśmy się, iż był do samolot gaszący pożar lasu—po prostu pobierały one wodę!
Ponieważ wiatr cały czas wiał ostro, nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy pozostać na noc na tym miejscu. Jedyne miejsce, które jako-tako nadawało się na rozbicie namiotu, to było nad wodą (przy normalnym poziomie wody znajduje się ono POD wodą), około pół metra od jeziora i nawet obawialiśmy się, że jeżeli wiatr wzmógłby się, bo mogłoby nas zalać.
Przynajmniej jednak rosnący gęsty busz, gdzie schowaliśmy kanu, osłaniał to miejsce od wiatru. Spędziliśmy ponad 30 minut oczyszczając ten mały kawałek ziemi z kamieni (jeden ważył pewnie z 60 kg. i musieliśmy go powoli toczyć), wreszcie na siłę ‘dopasowałem’ tam namiot—jedna jego część opierała się o ścianę nachylonej skały, druga prawie wpadała w rosnące zarośla—ale jakoś dało się w tym na szczęście spać!
Również bardzo chcieliśmy rozpalić ognisko—ponieważ nie było blisko żadnego miejsca osłoniętego od wiatru, postanowiłem zbudować palenisko z kamieni pomiędzy dwoma grzbietami skały—i nawet jako-tako udało się! Szkoda, że gdy poziom wody podniesie się, to i nasze miejsce biwakowe, i ognisko, znajdą się pod wodą! Suche drzewo było wszędzie, toteż wieczorem siedzieliśmy przy największym ognisku naszej wyprawy. Spać poszliśmy dość wcześnie, bo bardzo chcieliśmy wstać rano.
Udało się nam być na nogach już o 5:30 rano i w ciemności zaczęliśmy się pakować. Wiatr zupełnie ustał. Przed siódmą byliśmy na wodzie i skierowaliśmy się w stronę wejścia do Collins Inlet. Zaczęło też trochę padać. Po obu stronach Collins Inlet wyrastały wysokie ściany czerwonawej skały—ale przez to znalezienie miejsca biwakowego byłoby bardzo trudne.
Wreszcie się rozpadało na dobre, a do tego usłyszeliśmy odgłosy grzmotów i zaczęło się błyskać. Szybko na siebie włożyliśmy nieprzemakalne ubrania i zastanawialiśmy się, czy nie dałoby się schować pod jakimś skalnym występkiem—to nam się udało 2 lata temu w Parku Killarney, gdzie byliśmy kompletnie chronieni od deszczu! Owszem, znaleźliśmy pewne miejsce blisko skały, które z powodu skalnego ‘okapu’ dawało protekcje od deszczu—ale po jakimś czasie deszcze, kapiący na skałę, zaczął się porządnie lać do naszego kanu! Poza tym zaczęło być nam zimno i postanowiliśmy kontynuować naszą podróż. W czasie naszego postoju parę razy rzuciłem wędką (przedtem zwykle ciągnąłem błystkę za canoe)—i złapałem swoją jedyną rybę, małego szczupaka, którego od razu wypuściłem. Na brzegach od czasu do czasu pojawiały się cottages oraz domki należące do klubów myśliwsko-wędkarskich. Kilka razy przed nami zobaczyliśmy pięknego Great Blue Heron (Czapla), która co jakiś czas podrywała się i majestatycznie odfruwała. Nie widzieliśmy żadnych łodzi—chociaż Collins Inlet potrafi być bardzo ruchliwą drogą wodną. Po ok. 10 km. od wyruszenia dotarliśmy do paru małych wysepek, m. in. Turning Island i Bells Island. Właśnie za tą ostatnią wyspą znajduje się zwężenie Collins Inlet i przed nim, po lewej stronie, jest mała zatoczka, a po jej skalnych brzegach maszerował czarny niedźwiadek.
Podpłynęliśmy blisko brzegu, ale kompletnie na nas nie zważał i przez to mogłem mu zrobić trochę zdjęć i nakręcić wideo. Obserwowaliśmy go przez parę minut, aż wreszcie zniknął po drugiej stronie przylądka.
Minąwszy to zwężenie, po kilku minutach po lewej stronie ukazała się wyspa South Point Island—ta sama, która minęliśmy na początku naszej wyprawy—na niej postanowiliśmy się zatrzymać na nasz ostatni biwak. Znaleźliśmy fajne miejsce, mniej-więcej na vis-a-vis wejścia do rzeki Chikanishing. Namiot postanowiliśmy rozbić na ‘plaży’ zaraz koło jeziora, natomiast ognisko już było zrobione na szczycie skały. Co ciekawe, zauważyłem na piasku dwa suche ślady—okazało się, że dosłownie godzinę przed nami miejsce to musiało opuścić dwóch kajakarzy! Zaraz za ogniskiem zaczynał się las, gdzie było kilka miejsc do rozbicia namiotów—ale woleliśmy być bliżej naszego kanu i nie nosić tak daleko naszych rzeczy.
Gdy rozbiłem namiot, wyszło słońce i mogliśmy wystawić mokre ubrania. Catherine zrobiła gorącą zupę, po zjedzeniu której poszliśmy do namiotu i spaliśmy od 12 do 3 po południu. Zgodnie z naszym planem, mieliśmy się jeszcze udać tego dnia do miasteczka Killarney—tak więc wsiedliśmy do kanu i szybko dopłynęliśmy do rzeki; kanu przytwierdziliśmy łańcuchem do przystani i samochodem pojechaliśmy do miasteczka Killarney. Pierwsze kroki skierowaliśmy do sklepu LCBO—praktycznie jedynej instytucji, sprzedającej w Ontario napoje alkoholowe wysokoprocentowe—ja kupiłem dwa piwa, Catherine swój ulubiony zimny koktajl „Smirnoff”, który wypiła, siedząc na przystani. Porozmawialiśmy też z kierowniczką tego sklepu, która opowiadała o tym, jak żyło się w Killarney zanim wybudowano drogę, jak było ciężko szczególnie w zimę; powiedziała też, że te wiatry parę dni temu były bardzo silne, nawet w/g tamtejszych standardów! Warto było to wiedzieć—innym słowy, mieliśmy trochę pecha z pogodą, ale i tak udało nam się pomyślnie zakończyć wycieczkę i uniknąć wywrotki.
Następnie udaliśmy się do sąsiadującej restauracji Herbert Fisheries, do której ustawiają się często kolejki jak do sklepu mięsnego w PRL-u! Zafundowaliśmy sobie porcję złożoną z frytek i 4 kawałków ryby ($13); delektując się tym przysmakiem, przyglądaliśmy się zadokowanym w porcie łodziom. Dwa jachty były zacumowany przy restauracji—jeden przypłynął z Niemiec, drugi kanadyjski, para w nim płynąca opowiadała, jak niedawno byli nim na Kubie. Przed ósmą opuściliśmy Killarney i wróciliśmy do „Chick”. Akurat w tym czasie przyjechał samochodem samotny facet z psem i z kanu na dachu—zaczynał swoją wycieczkę, chociaż już było po zachodzie słońca.
Po wypłynięciu z rzeki na wody Georgian Bay mogliśmy podziwiać piękne kolory zachodzącego słońca—krajobraz był unikalny! Oczywiście, nie było kompletnie wiatru i bez problemu mogliśmy pływać na otwartych wodach.
Po jakimś czasie pojawiło się kanu tego faceta z pieskiem; jako że się już zaczynało ściemniać, zaproponowaliśmy mu, aby ewentualnie zatrzymał się na naszym miejscu, ale powiedział, że uwielbia pływać nocą i że może nawet wiosłować do rana jak dopisze pogoda—chyba miał zamiar dopłynąć do wysp Fox Islands. Już w ciemnościach dotarliśmy do naszego namiotu i po paręnastu minutach siedzieliśmy przy ognisku—pomimo że piwoszem nie jestem, to nigdy jeszcze tak nie smakował mi polski „Żywiec”, jak właśnie tej nocy!
To już było nasze ostatnie pakowanie—potem jeszcze śniadanie (podczas gdy je spożywaliśmy, mogliśmy obserwować śmieszne, okrąglutkie zwierzątko, zajadające różne jadalne rzeczy koło ogniska—był to najprawdopodobniej Vole, nornik)—i znowu ta sama trasa do „Chick”.
Gdy dopłynęliśmy do parkingu, miejsce to było jeszcze bardziej ruchliwsze, niż pierwszego dnia. Catherine przyprowadziła samochód i udało się jej podjechać do samej rampy—w czasie, gdy ładowaliśmy nasze rzeczy do samochodu, dwie osoby czekały na dojazd, aby spuścić na wodę swoje łodzie motorowe. Pakowanie poszło gładko i gdy tylko zarzuciliśmy kanu na samochód, odjechaliśmy dalej, aby innym nie blokować dostępu.
W tym miejscu chciałbym wspomnieć o naszym nowym kanu: zdało ono świetnie egzamin oraz okazało się bardzo pojemne i stabilne, czego nie mogę powiedzieć o innych kanu—w Maju czy też Czerwcu wypożyczyliśmy kanu i za każdym razem, gdy do niego wchodziliśmy i na nim pływaliśmy, mieliśmy wrażenie, że się wywróci—nawet musieliśmy ostrzegać się nawzajem przed zrobieniem jakichkolwiek niespodziewanych ruchów—obecnie w ogóle nie mamy tego rodzaju problemów. Co jest jednak najciekawsze, wydawać by się mogło, że cena, jaką płacimy za jego stabilność, to zmniejszenie szybkości—jednak uważam, że tak nie jest: często mierzyłem szybkość za pomocą GPS i muszę stwierdzić, że to kanu pływa szybciej, niż te mniejsze i bardziej wywrotne! Biorąc pod uwagę, że próbowano nam sprzedać trochę mniejsze (tzn. 16 stóp—nasze ma 17) używane kanu (kilkuletnie z wypożyczalni i często wymagające napraw lub mające już naprawione dziury i dużo rys), za jedynie kilkaset dolarów mniej niż zapłaciliśmy za to nowe, to uważam, że był to świetny zakup. A poza tym... wypożyczenie kanu kosztuje od $35 do $45 dziennie, tak więc w ciągu tego jednego miesiąca zaoszczędzona kwota wyniosła prawie połowę ceny, jaką za nie zapłaciliśmy.
Po dokładnym umocowaniu kanu na dachu samochodu udaliśmy się w stronę Killarney. Najpierw pojechaliśmy na lokalne wysypisko śmieci, gdzie zwykle można zobaczyć buszujące niedźwiedzie—było ich kilka, ale akurat o trzeciej zamykano to miejsce, a więc długo ich nie oglądaliśmy.
Następnie pojechaliśmy do miasteczka Killarney, gdzie ponownie wstąpiłem do Herbert Fisheries i kupiłem parę kawałków wędzonej ryby, aby zabrać do domu—dowiedziałem się, że akurat rybacy oprawiają na kutrze za sklepem ryby.
Zrobiłem im sporo zdjęć i wideo—może wreszcie sam nauczę się, jak filetować ryby!
Catherine kupiła porcję ryb (trudno się oprzeć zapachowi) i tak jak wczoraj, zjedliśmy ją, siedząc nad kanałem i obserwując przepływające łodzie i jachty—może właśnie w tym miejscu stał skromny domek założyciela Killarney, o którym wspominała w 1837 r. Anna Brownell Jameson?
Udaliśmy się też do sklepu Pitfield's, istniejącego już od kilkudziesięciu lat i będącego jedynym sklepem, gdzie można się zaopatrzyć w produkty żywnościowe—chociaż wybór jest ograniczony, a ceny wysokie. Zwykle miejscowi jeżdżą co jakiś czas do innych miast na zakupy. Zwiedziliśmy też stare więzienie, posiadające 3 cele—dawniej służyło głównie do przetrzymywania miejscowych pijaczków i rozrabiaków, obecnie jest tam nowo-otwarty sklepik, oferujący bardzo tanio różne potrzebne rzeczy. Dość długo rozmawiałem z właścicielem, który wychował się w Killarney i opowiadał o polowaniach i wyprawach wędkarskich, zanim jeszcze doprowadzono tutaj drogę. Mówił, że nadal przylatuje tu sporo samolotów z turystami, głównie z USA, którzy chcą w kilka dni doświadczyć tej dzikości, wybrać się na ryby, popływać na łodziach czy też iść na polowanie—obawiam się jednak, że mało kto z nich gotów byłby wyruszyć na podobną wycieczkę, jaką właśnie zakończyliśmy!
Po opuszczeniu Killarney wpadliśmy do parku Killarney, gdzie skorzystaliśmy z gorącej wody i prysznica oraz zmieniliśmy ubrania—bardzo był to dobry pomysł, bo poczułem się tak, jakbym zrzucił z siebie 5 kg. wagi! Park oczywiście nie miał żadnych wolnych miejsc—dobrze zrobiliśmy, że tą ostatnią noc zatrzymaliśmy się na wyspie. Odświeżeni i w miarę wypoczęci, wyruszyliśmy w powrotną drogę—ale jeszcze zatrzymaliśmy się w znanej restauracji „The Hungry Bear” zaraz przy drodze nr. 69, na północ od rzeki French River.
W tej restauracji po raz pierwszy byłem w Sierpniu 1995 r., zaraz po powrocie z mojej pierwszej wyprawy na French River—i od tej pory odwiedzam ją za każdym razem, jak przybywam w te okolice; serwuje ona doskonałe hamburgery z rusztu, które zawsze fantastycznie smakują po tygodniu spędzonym na wodzie! Po opuszczeniu restauracji zatrzymaliśmy się po drodze jedynie parę razy, aby sprawdzić, czy kanu się dobrze trzyma i żeby kupić benzynę. Jechało się ogólnie dobrze, nie było dużego ruchu, a kanu na dachu nawet specjalnie się nie czuło. W Toronto byliśmy przed północą.
Była to moja najciekawsza wyprawa na kanu w tym sezonie i pomimo wiatrów, udała się znakomicie. Te kilka przygód związanych z mocnymi wiatrami i wzburzonymi falami oraz koniecznością spędzenia kilku nocy na niezbyt wygodnych miejscach biwakowych (o deszczu nawet nie wspominam) jedynie spotęgowało wrażenia i urozmaiciło naszą wycieczkę—jak też zyskaliśmy cenne doświadczenia, które zapewne się przydadzą w następnych wypadach, m. in. na wyspy Fox Islands, które bardzo chcielibyśmy odwiedzić.
Więcej zdjęć z tej wyprawy: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157624843531638/