Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Philip Edward Island. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Philip Edward Island. Pokaż wszystkie posty

środa, 1 sierpnia 2018

WYCIECZKA SAMOCHODOWO-KEPMPINGOWA: PARKI KILLBEAR, KILLARNEY I CHUTES ORAZ WYSPA PHILIP EDWARD ISLAND, ONTARIO, 7-27 WRZEŚNIA 2017 ROKU


Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157699705142605

Trasa naszej podróży w Ontario


Pięć dni temu zakończyliśmy naszą podróż samochodowo-kempingową po USA i Ontario (http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2018/07/wycieczka-samochodowo-kempingowa.html)—i ponownie byliśmy gotowi na następną jesienną przygodę, tym razem tylko w Ontario—każdy z nas jechał osobnym samochodem i zabraliśmy też ze sobą kanu. Już przedtem zarezerwowaliśmy miejsce biwakowe w parku Killarney (dopiero od 10 września 2017 r.) i postanowiliśmy spędzić pierwsze 3 noce w parku Grundy Lake Provincial Park. Wyruszyliśmy z Mississauga bardzo wcześnie i zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound—wstąpiliśmy do naszej ulubionej księgarni z używanymi książkami, „Bearly Used Books”. Będąc w środku, usłyszeliśmy w radiu prognozę pogody i Catherine uchwyciła, jak wymieniono Killbear Provincial Park—cóż za świetny pomysł, kompletnie zapomnieliśmy o tym miejscu! Po szybkiej wizycie w sklepach No Frills i Hart Store, tradycyjnie poszliśmy na lunch pod mostem kolejowym nad rzeką Seguin River i pojechaliśmy do parku Killbear. Pracownik parku dał nam listę z numerami wolnych miejsc biwakowych i szczególnie jedno z nich niezmiernie się nam spodobało, numer 1042: było przepiękne, z widokiem na plażę i pozwalało nam podziwiać spektakularne zachody słońca. Co ciekawe, wyglądało ono mi znajomo, miałem uczucie, że już kiedyś na nim byłem… Gdy Catherine cofała samochód z tego miejsca, rura wydechowa samochodu utknęła w ziemi… i właśnie wtedy miałem wrażenie deja vu: w roku 2014 spędziliśmy w tym parku jedną noc, biwakując na pobliskim biwaku (nr 1139, po drugiej stronie skalnego wzgórza)—wtedy też kontemplowaliśmy wybranie obecnego miejsca i gdy Catherine cofała samochód, stała się ta sama rzecz—rura wydechowa utknęła w tym samym miejscu w ziemi!


Tak szybko, jak mogliśmy pojechaliśmy do biura parku, uiściliśmy opłatę i wkrótce zacząłem rozbijać namiot. Normalnie bez problemu robię to sam, tym razem wiał silny i chłodny wiatr i musiałem poprosić Catherine o pomoc—a nawet przywiązałem tropik dodatkowymi linkami.

Cudowny widok z naszego miejsca biwakowego

Zabrałem ze sobą intrygującą książkę autorstwa Michael Weisskopf „Blood Brothers. Among the Soldiers of Ward 54” („Bracia Krwi. Wśród Żołnierzy Oddziału 54”). Autor, który był korespondentem magazynu „Time” i finalistą nagrody Pulitzer, stracił rękę w 2003 roku podczas przejazdu w Bagdadzie samochodem armii amerykańskiej „Humvee”. Udało mu się dostać na rehabilitację na oddział 57 w centrum medycznym „Walter Reed Medical Center”, zarezerwowany dla członków sił zbrojnych po amputacji, gdzie spotkał bardzo dużo żołnierzy, którzy utracili ręce i nogi na wojnach. Książka była bardzo przejmująca i ukazywała zwykle nieznaną stronę wojny. Być rannym to jedna sprawa—ale proces powrotu do zdrowia w wielu przypadkach był niezmiernie długi, zawiły, bolesny i niezwykle frustrujący. Książka z pewnością przedstawiała rzeczy, które zazwyczaj są odstawiane na boczny tor i o których nie mamy dużo wiedzy i wiadomości. Zajęło mi kilka wieczorów, aby przeczytać wszystkie 300 stron. Ogólnie bardzo wzruszająca i emocjonalna pozycja.


W parku przebywaliśmy 3 dni (do niedzieli) i codziennie wybieraliśmy się na przechadzkę (szlak pieszy biegł równolegle do drogi parkowej), widzieliśmy bardzo dużo saren, zrobiłem fotografię ciekawie wyglądających grzybów jak też wdaliśmy się w rozmowę z parą, która właśnie nabyła mały domek kempingowy na kółkach. Centrum dla odwiedzających było też interesujące—pogadaliśmy z młodą pracownicą, powiedziała nam, że w poprzednich latach park borykał się z wieloma problemami z czarnymi niedźwiedziami: niektórym udało się włamać do zamkniętych samochodów (z pewnością bez używania kluczyków!), a jeden niedźwiadek był odpowiedzialny za ponad 20 takich kradzieży—musiał być zastrzelony i mogliśmy go oglądać (wypchanego) w środku centrum. Każdego popołudnia podziwialiśmy z naszego miejsca zachody słońca i do późna siedzieliśmy przy ognisku. W piątek przybyło do parku więcej ludzi, ale nadal panowała cisza i spokój.


W sobotę pojechaliśmy z powrotem do Parry Sound po zakupy w sklepach No Frills i Hart Store, jak też powtórnie wstąpiliśmy na godzinkę do księgarni „Bearly Used Books”. Catherine kupiła kilka książek autobiograficznych kanadyjskich aktorów komediowych i dyski z nagranymi czytanymi książkami (aby miała co słuchać w drodze powrotnej do USA). Ja zauważyłem książkę „The Secret Speech” autorstwa Tom Rob Smith i od razu ją kupiłem. Co ciekawe, w 2014 roku też w Parry Sound kupiłem jego książkę „Child 44” i momentalnie ją pochłonąłem podczas biwakowania na wyspie Franklin Island! Obecna książka stanowiła drugą część trylogii. Chociaż nie była tak dobra jak pierwsza część, z przyjemnością ją wertowałem przy ognisku w parku Killarney i na wyspie Philip Edward Island. Również kupiłem „Miła 19” Leona Urisa oraz „Holocaust Journey. Travelling in Search of the Past” Martina Gilbert—obie książki ukazywały wiele miejsc, które znałem lub o których czytałem. Trochę porozmawialiśmy z właścicielką księgarni i powiedziała nam sporo ciekawych rzeczy o mieście Parry Sound i jej księgarni. Również zauważyłem kilka książek napisanych przez Terry Boyle (spotkałem go dwukrotnie, ostatnim razem w 2015 r. w restauracji „Gilly’s”, po zakończeniu drugiej wyprawy na wyspę Franklin Island) i dowiedziałem się, że zmarł 11 lipca 2016 roku. Miał 63 lata. Szkoda… bardzo lubiłem jego książki na temat Ontario!

Parry Sound-od lat jest to nasze tradycyjne miejsce, gdzie spożywamy lunch-pod mostem kolejowym!

Również zatrzymaliśmy się przy opuszczonym szpitalu w Parry Sound (z powodu wybudowania nowego szpitala) oraz stacji kolejowej—obecnie zatrzymywało się tam tylko parę pociągów pasażerskich na trasie Toronto-Sudbury.

Catherine szybko nawiązuje znajomości... nawet w restauracji "The Hungry Bear", z głodnym niedźwiadkiem!

W niedzielę, 10 września 2017 r. opuściliśmy nasze wspaniałe miejsce w parku Killbear i pojechaliśmy na północ autostradą nr 400 do restauracji „The Hungry Bear”, stanowiącej jeden z naszych de rigueur przystanków w okolicy. Znajdowała się od razu przy drodze, ale dookoła widać było budowę nowej autostrady, z której będzie osobny zjazd do restauracji i sklepu z pamiątkami. Mam nadzieję, że autostrada nie spowoduje zbytniego uszczerbku w ilości klienteli i że będą pomyślnie prosperowały przez następne dziesięciolecia!

Nasze miejsce biwakowe pomiędzy jeziorami Lake Carlyle i Terry Lake

Wreszcie przybyliśmy do biura parku Killarney. Chociaż posiadaliśmy rezerwację, mieliśmy mnóstwo problemów z ostatecznym rachunkiem, który opiewał na o wiele wyższą kwotę i pracownicy mieli dużo problemów z ustaleniem właściwej kwoty (mieliśmy 2 samochody), ale w końcu opuściliśmy biuro usatysfakcjonowani. Sądzę, że wszystkie parki prowincjonalne powinny uprościć system rezerwacji abyśmy nie musieli spędzać tak dużo czasu w kolejkach w biurach parku, jeżeli mamy już zrobioną rezerwację online.

A na tym stromym miejscu trzymaliśmy kanu

Generalnie nie jest łatwo zarezerwować miejsce biwakowe w tym parku i oczywiście, zrobiłem ją kilka miesięcy przed naszym przyjazdem. Nie rezerwuje się też danego miejsca biwakowego—na każdym jeziorze jest kilka miejsc biwakowych i po przyjeździe można biwakować na jakimkolwiek wolnym miejscu. Ponieważ po raz czwarty przyjeżdżaliśmy na to jezioro, świetnie wiedzieliśmy, które miejsce najbardziej preferowaliśmy (było ich razem 6). Na szczęście ani jedno nie było zajęte, to też wybraliśmy nr 55. Znajdowało się pomiędzy jeziorami Carlyle i Terry i nieopodal był mały wodospad, ale ani go nie widzieliśmy, ani nie słyszeliśmy z naszego miejsca. Jedyną jego wadą były dość strome wzgórze. Musieliśmy ostrożnie przymocowywać kanu do skał i korzeni i następnie nosić wszystkie nasze rzeczy po wyboistym i kamienistym wzniesieniu. Szybko poczułem się jak w domu i w rekordowym czasie ustawiłem namiot, a Catherine przygotowała kuchnię—byliśmy gotowi pitrasić wyśmienite posiłki!

Widok z naszego miejsca-od czasu do czasu widzieliśmy kanu zmierzające ku portażowi do następnego jeziora

Podczas całego pobytu mieliśmy idealną pogodę—było słonecznie i ciepło, ani jednej kropli deszczu i nie widzieliśmy zbyt wielu turystów na jeziorze. Jednego razu rozmawialiśmy z Irlandzką kanuistką, która skręciła sobie nogę w kostce i nie była w stanie wraz z swoimi znajomymi wybrać się na przechadzkę po górach w parku Killarney. Catherine nie chciała wieszać jedzenia pomiędzy drzewami, ale ja absolutnie nalegałem i po kilku razach udało mi się przerzucić linę dookoła grubej gałęzi. Chociaż jedzenie wisiało stosunkowo niedaleko naszego namiotu i ogniska, z pewnością było to lepsze rozwiązanie, niż zostawianie beczki z jedzeniem na ziemi. Ani razu nie widzieliśmy niedźwiedzi, chociaż dwukrotnie słyszeliśmy głośny odgłos, tak jakby coś spadło na ziemię—Catherine myślała, że to może być niedźwiedź, ale ponieważ nie słyszeliśmy żadnych innych odgłosów, najprawdopodobniej był on spowodowany upadkiem drzewa lub gałęzi.


Niektóre poranki były niezmiernie mgliste—Catherine mnie obudziła i udało mi się zrobić bardzo dużo przepięknych fotografii. Późnym popołudniem popłynęliśmy ku jeziorze Johnnie Lake, przez wąski kanał, gdzie bobry zrobiły tamę (była dość luźna i nawet nie musieliśmy przez nią przenosić kanu), a dalej widzieliśmy kilka bobrowych żeremi.


Niemalże codziennie wiosłowaliśmy z naszego miejsca to parkingu (około 30 minut) i jechaliśmy do miasta Killarney, gdzie spożywaliśmy frytki & ryby w restauracji Herbert Fisheries. Restauracja się kompletnie zmieniła—nie było już czerwonego autobusu (był prawie-że symbolem Killarney) i obecnie postawiono nowy, duży budynek. Jedzenie było dobre, ale wystrój w środku taki sobie… Sądzę, że dodanie więcej historycznych zdjęć z okolicy i różnych eksponatów dotyczących rybołówstwa bardzo podniosłoby wygląd tego miejsca. W każdym razie za każdym razem spożywaliśmy jedzenie na zewnątrz, siedząc na doku. Również wpadliśmy do sklepu LCBO (gdzie można kupić napoje alkoholowe) i Pittfield’s (jedyny sklep spożywczy w mieście).


Jednego wieczora poszliśmy do ośrodka „Killarney Mountain Lodge”, który właśnie przeszedł ekstensywne i drogie renowacje. Na początku spotkaliśmy managera obiektu, p. Kelly McAree, bardzo miłego i rzeczowego człowieka, mającego za sobą wiele lat doświadczenia w hotelarstwie. Biorąc pod uwagę, że jego pozycja wymagała bezustannego zajmowania się pracownikami i gośćmi, z pewnością musiał mieć specjalne predyspozycje, aby pomyślnie zarządzać takim obiektem. Od razu zaoferował nam pokazanie całego ośrodka i nawet wstąpiliśmy do pięknego domu, w którym swego czasu mieszkała rodzina pierwszego właściciela. Widok z domków był wspaniały—można było w tym samym czasie delektować się luksusem i naturą.


Z balkonu hotelu ujrzeliśmy samochód, który holował kajak. Powiedział, że należał do Traci Lynn Martin (http://www.justaroundthepointe.com/), dzielnej i niesamowicie wytrwałej kobiety z Missouri, która wyruszyła na 13.760 kilometrową odyseję po Wielkich Jeziorach w marcu 2017 roku, mając nadzieję ją zakończyć w tym samym roku. Według gazety „Detroit News”, przerwała swoją podróż w końcu 2017 roku z powodu ciężkich warunków zimowych na jeziorze Ontario. Mimo wszystko od marca przepłynęła 5.731 kilometrów, pokonując jeziora Górne, Huron i Michigan. Piętnastego października 2017 r. stała się pierwszą osobą, która opłynęła dookoła trzech Wielkich Jezior w jednym roku kalendarzowym—i powiedziała, że powtórnie spróbuje w 2019 roku.
Następnej nocy poszliśmy do Killarney Mountain Lodge i spożyliśmy smaczny obiad, siedząc na zewnątrz na tarasie.


Również wstąpiliśmy do parku i wykąpaliśmy się pod gorącym prysznicem (co za luksus!). Następnie przeszliśmy się 4-ro kilometrowym, malowniczym szlakiem Cranberry Bog Trail, ciągnącym się pośród mokradeł, bagien, moczarów i jezior. W jednym miejscu musieliśmy wspinać się na bardzo strome wzgórze—i potem schodzić jego stromym zboczem. Dookoła rosło sporo ciekawie wyglądających grzybów i pewien jestem, że natrafiłem na najbardziej trujący grzyb, Amanita Ocreata (Muchomor Sromotnikowy). Po jego zjedzeniu pojawiają się jedynie lekkie problemy żołądkowe i takie symptomy jak ból brzucha, biegunka i wymioty, ale znikają one po 2-3 dniach. Jednak przez cały czas toksyny wyrządzają ogromne spustoszenie organów wewnętrznych i prowadzą do śpiączki, niewydolności nerek, wątroby i wreszcie zgonu. W jednym miejscu pojawił się szlak pieszy La Cloch Silhouette Trail—tablica informacyjna ostrzegała, że ciągnie się on przez następne 78 kilometrów. Nawet normalnie dzielna Catherine nie wyraziła zainteresowanie przejścia się tym szlakiem…


Dwa razy, gdy wracaliśmy z miasteczka do parking Carlyle Lake Access Point, spotkaliśmy dwie kobiety, ustawiające na statywach aparaty fotograficzne, aby zrobić zdjęcia zorzy polarnej. Były zaskoczone, że będziemy płynąć do naszego miejsca biwakowego w kompletnych ciemnościach! Gdy mijaliśmy miejsce nr 56, powiedzieliśmy biwakującej tam rodzinie o tym zjawisku, lecz przypuszczam, że zorza nie pojawiła się tej nocy—nie jest ją łatwo przewidzieć.
Tego żółwia (snapping turtle) zobaczyłem na głównej drodze, gdy ją próbował przejść. Zawróciłem i pomogliśmy mu w tym zadaniu

Noc z 16 na 17 września (sobota/niedziela) była naszą ostatnią w parku Killarney. Pragnęliśmy przedłużyć nasz pobyt i codziennie szliśmy do biura parku dowiadując się, czy być może zwolniło się jakieś miejsce na jeziorach Carlyle/Terry Lakes, ale wszystkie pozostawały zarezerwowane. W sobotę późnym popołudniem popłynęliśmy do parkingu—na miejscu biwakowym na vis-a-vis naszego zauważyliśmy samotnego biwakowicza. Gdy powróciliśmy wieczorem do parkingu, dochodziła już godzina 22:00 i w kompletnych ciemnościach zaczęliśmy wiosłować do naszego biwaku. Chociaż trasa była prosta i łatwa, gdy już znajdowaliśmy się blisko biwaku, musiałem użyć mojej mocnej, 1000-lumenowej latarki, aby znaleźć miejsce—zapomnieliśmy przytwierdzić do drzewa migającego światełka, które często zostawiamy i w ten sposób wskazuje nam drogę powrotną.

Nowy budynek restauracji Herbert Fisheries w Killarney

Gdy wychodziliśmy z kanu i rozładowywaliśmy nasze rzeczy na brzegu (nie było to proste, bo skały były śliskie i panowały ciemności), nagle Catherine głośno wrzasnęła, bo zobaczyła dwa węże wodne, pływające koło kanu, świetnie widoczne w świetle latarki—i była przekonana, że za chwilę wskoczą do kanu i ją zaatakują! Ja się wężami nie przejmowałem, toteż powoli wyciągnąłem kanu z wody i wciągnąłem na spadzisty i kamienisty brzeg, przywiązując do skał i korzeni. Parę sekund później usłyszałem ogłuszający łoskot (biorąc pod uwagę, że dookoła panowała kompletna cisza, był on jeszcze bardzo spotęgowany i rozniósł się po całym jeziorze). Kanu po prostu zsunęło się ze spadzistego brzegu, wpadło do wody i powoli odpływało! Okazało się, że w ciemnościach nie przyczepiłem prawidłowo liny do kanu. Musieliśmy podjąć szybką decyzję. Catherine momentalnie przejęła inicjatywę, zdecydowanie mówiąc:

            — Absolutnie nie wejdę do wody!

Ale nieporządek! Na szczęście Catherine jest odpowiedzialna za kuchnię

Na szczęście mieliśmy linę i kilka mocnych latarek—jak też dawno temu przylepiliśmy do kanu nalepki odblaskowe; pomimo, że coraz dalej odpływało, nadal mogliśmy go widzieć. Miałem pewne opory wskoczyć do wody i płynąć w ciemnościach—pomyślałem o założeniu kamizelki asekuracyjnej, ale nie było to możliwe: zawsze pozostawialiśmy kamizelki w kanu i teraz też w nim zostały—zanim mogłem cokolwiek innego wymyśleć, rozebrałem się i wskoczyłem do wody (zapominając o wężach wodnych i legendarnym potworze jeziorowym z Killarney, jeżeli taki w ogóle istniał). Z liną w ręku i latarką na głowie, zacząłem płynąć w kierunku kanu, oświetlanego z brzegu moją mocną latarką, trzymaną przez Catherine. Nie pamiętam, jak długo mi zajęło dopłynięcie do kanu, ale gdy tylko go dotknąłem, przywiązałem do niego linę (tym razem dokładnie!) i popłynąłem z powrotem, ciągnąc za sobą kanu. Chociaż woda była chłodna, było dość ciepło. W ciągu 10 minut byłem wysuszony, ubrany i siedziałem przy buzującym ognisku. Pewnie turysta biwakujący po drugiej stronie jeziora sądził, że jesteśmy kompletnymi nowicjuszami, bez żadnego doświadczenia biwakowo-kajakarskiego, nieprzestrzegającymi etykiety kempingowej!


Następne kilka nocy planowaliśmy spędzić na wyspie Philip Edward Island, której połacie nadal należały do Korony-to znaczy do rządu kanadyjskiego, a zatem to nas wszystkich. Jednak trzeba było gdzieś zaparkować samochody—musieliśmy wykupić pozwolenia z parku Killarney na parking koło potoku Chikanishing. Ponownie pracownicy parku zrobili pomyłki i zabrało nam trochę czasu, zanim wydedukowali właściwą opłatę.


O godzinie 16:00 już płynęliśmy na potoku Chikanishing Creek, ale gdy tyko wypłynęliśmy z niego na pełne wody zatoki Georgian Bay, wiejący wiatr powodował spore fale. Chociaż mieliśmy zamiar biwakować na zachodnim cypelku wyspy (South Point Island), tak czy owak musieliśmy wiosłować około 800 metrów na otwartych i wietrznych wodach. Gdy tylko trochę na nie wypływaliśmy, od razu kanu bujało się na falach. Przypomniało mi się, jak parę lat temu płynęliśmy tą samą trasą—wtedy fale były tak duże, że co jakiś czas woda wlewała się do kanu.


Czekaliśmy u ujścia potoku i nawet myśleliśmy o biwakowaniu w tamtym miejscu, ale nie byliśmy pewni, czy należy ono do parku, czy też do Korony (później stwierdziłem, że był to park) — poza tym to miejsce nie przypadło mi do gustu. Wyciągnąłem krótkofalówkę i posłuchałem najświeższej prognozy pogodowej dla statków na północnej zatoce Georgian Bay—na szczęście zapowiadano, że wiatr ucichnie późnym popołudniem! Odczekaliśmy niecałą godzinę i powtórnie wypłynęliśmy. Trzymając kanu prostopadle do fal, płynąłem nie ku wyspie, ale ku bezkresnym wodom zatoki Georgian Bay, bo właśnie z tamtego kierunku szły fale. Wreszcie zrobiliśmy ostry, lewy zakręt, bardzo silnie wiosłując, i wpłynęliśmy do małego przesmyku pomiędzy wyspą South Point Island i kilkoma skałami. Zacumowaliśmy kanu wzdłuż skalistego brzegu i postanowiliśmy rozłożyć biwak w tym cudownym miejscu. Po drugiej stronie biwakowała rodzina złożona z rodziców, 2 dziewczynek i 2 piesków rasy labrador, które przyszły na naszą stronę, aby się przywitać. Rodzina była cichutka i szybko zapomnieliśmy o ich obecności.


Widok był spektakularny—kiedykolwiek pływam na kanu w tych okolicach, jestem wręcz odurzony otaczającym mnie krajobrazem! Rozbiliśmy namiot na skałach, ale nie rozpalaliśmy tego wieczora ogniska. Przyglądaliśmy się mijającym z oddali światełkom z latarni morskich i boi. Następnego dnia rodzina odpłynęła i poszliśmy zobaczyć ich miejsce, jak też przeszliśmy się po wyspie. W roku 2012 też tutaj biwakowaliśmy, jakieś 50 metrów od naszego obecnego miejsca, ale obecne było o wiele lepsze. Tu i tam widzieliśmy stare miejsca na ogniska, a często jedynie popękane warstwy skały—dawno temu ktoś rozpalał w tych miejscach ogniska. Rozpaliliśmy ognisko w gotowym palenisku—było świetnie obudowane kamieniami i koło niego ktoś zbudował prymitywny, aczkolwiek użyteczny stół.

Pierwszej nocy o godzinie 4:00 nad ranem obudziły nas głosy. Wyjrzeliśmy z namiotu i zobaczyliśmy flotyllę złożoną z kilku kanu, płynącą do parkingu. Każde kanu miało przyczepiony świecący w ciemności ‘glow stick’ i wyglądało to przepięknie! Oczywiście, kanuiści musieli wstać bardzo wcześnie, aby uniknąć potencjalnych wiatrów i fal, które mogłyby uniemożliwić im powrót.


Planowaliśmy biwakowanie przez 3-4 dni, ale gdy po drugiej nocy obudziliśmy się, pogoda była niepewna—nie padało, ale było pochmurnie i potem zaczęło bardzo lekko kropić. Nie przejmowałem się specjalnie samym deszczem, bardziej obawiałem się śliskich skał i postanowiliśmy się spakować i popłynąć do parkingu. Przynajmniej nie było wiatru, toteż nie musieliśmy się obawiać fal.


Pojechaliśmy do restauracji Herbert Fisheries w miasteczku Killarney na ryby i frytki, a potem zatrzymaliśmy się w parku Point Grondine Park. O tym parku dowiedzieliśmy się z broszury informacyjnej—położony w rezerwacie indiańskim i zarządzany przez Indian. Zadzwoniliśmy na podany numer telefonu, ale jedynie było nagranie, które podało… witrynę internetową! Biorąc pod uwagę, że na większości terenów parku nie działały telefony komórkowe, raczej byłoby trudno nam iść na ich stronę internetową! Przy wjeździe znajdowała się mapa i samo-obsługowa stacja do płacenia. Porozmawialiśmy z młodym człowiekiem, właścicielem ogromnego psa, który właśnie wybierał się na przechadzkę po długim szlaku pieszym—miał problemy z uiszczeniem opłaty, maszyna nie chciała zaakceptować jego banknotów i dopiero, gdy rozmieniliśmy mu pieniądze, był w stanie zapłacić. W książce dla odwiedzających znaleźliśmy kilka komentarzy turystów, którzy też mieli problemy z zapłaceniem należności i opuścili przez to park. Mam nadzieję, że te problemy zostaną wyeliminowane w następnym sezonie. O ile wiem, to park posiada jedynie szlaki piesze oraz szlak kanu, który wymaga trzykilometrowego portażu—lub też ‘bez-portażowego’ pływania dookoła wyspy Philip Edward Island. Sądzę, że to był świetny pomysł z tym parkiem i mam nadzieję, że będzie się on cieszył w przyszłości powodzeniem.

W parku Chutes Provincial Park, biwakowaliśmy na tym samym miejscu, co miesiąc temu!

Pojechaliśmy do Sudbury, gdzie Catherine wstąpiła do banku Toronto Dominion w sprawie przekazu pieniężnego; niestety, miała tak bardzo dużo problemów z tym bankiem i spędziła bardzo dużo czasu na telefonie—cała ta historia była wynikiem błędu pracownika banku TD w Mississauga, który nie wprowadził do komputera jednego numeru, uniemożliwiając przetransferowanie pieniędzy.

Park posiadał wiele wodospadów i bystrz

Również poszliśmy do dużego supermarketu Independent, gdzie kupiliśmy bardzo dużo artykułów żywnościowych ze ‘znakiem jakości (tzn. różowymi naklejkami obniżającymi cenę o 50%). Potem pojechaliśmy do Massey, do parku Chutes Provincial Park—tak, tego samego, w którym biwakowaliśmy 2 tygodnie temu i nawet udało się nam otrzymać to samo miejsce, nr 98! Park był pustawy—nikt nie przypuszczał, że lato zacznie się o kilka miesięcy później! Porozmawialiśmy też z Amandą, pracownicą parku, która mieszkała w Massey.

Lubiliśmy siedzieć na tym miejscu biwakowym, vis-a-vis naszego

Catherine często spacerowała na miejsce vis-a-vis naszego, które było pokryte warstwą opadających, kolorowych liści, i na nim delektowała się poranną kawą, słuchała radia lub też po prostu wsłuchiwała się w szum niedalekich wodospadów i medytowała. Jednego dnia spotkaliśmy młodą kobietę z Tajlandii z trzynastomiesięcznym małym pieskiem (Chow/Australian Sheep Herder), którego kupiła od hodowcy i był on CUDOWNY! Lubiłem go głaskać—jego futerko była niezmiernie bardzo mięciutkie w dotyku. Potem pojawił się jej mąż-właśnie złapali łososia i go nieśli na miejsce biwakowe. Kilka dni później spotkaliśmy ich na plaży, pogadaliśmy z jego ojcem z Sudbury, całkiem ciekawy facet w wieku ok. 80 lat.

A to następne nasze ulubione miejsce, gdzie lubiliśmy siedzieć, spoglądać na wodospad i wsłuchiwać się w dźwięk spadającej wody

W parku zacząłem czytać książkę „Red Heat: Conspiracy, Murder, and the Cold War in the Caribbean” (“Czerwony Skwar: Konspiracja, Morderstwo i Zimna Wojna na Karaibach”) autorstwa Alex von Tunzelmann, którą kupiłem (jak zwykle) w antykwariacie w Toronto. Książka była fascynująca od pierwszej strony i skupiała się głównie na Kubie, Haiti i Republice Dominikańskiej oraz ich przywódcach (Fidel Castro, Che Guevara, Rafael Trujillo i Francois „Papa Doc”) podczas prezydentur Eisenhowera, Kennedy’ego i Johnsona. Supermocarstwa sądziły, że mogą sterować tymi krajami niczym kukiełkami podczas zimnej wojny, ale żadne z nich nie przypuszczało, że nagle kukiełki ożyją. Nie mogłem się od tej książki oderwać, była niezwykła! Nota bene, przypuszczałem, że jej autor jest starszym, dystyngowanym dżentelmenem noszącym monokl, pochodzącym z niemieckiej arystokratycznej rodziny. Jednak kompletnie się myliłem: Alex von Tunzelman to brytyjska historyczka, wykształcona na Oxfordzie, urodzona w 1977 roku—i napisała tą niezwykle interesującą książkę w wieku zaledwie 34 lat! Przez wiele lat jeździłem na Kubę i jeszcze w Polsce, jako nastolatek, bardzo interesowałem się tym regionem i tamtejszą polityką, toteż wybór tej pozycji był strzałem w dziesiątkę.


Gdy w niedzielę byliśmy w Massey w sklepie LCBO, zobaczyliśmy 10 konnych bryczek z Menonitami, jadącymi drogą prowadzącą w kierunku parku. W okolicy zamieszkiwało bardzo dużo Menonitów—niektórzy nawet sprzedawali przy skrzyżowaniu dróg 17 i 553 robione w domu wyroby cukiernicze. Natomiast na drugim rogu tegoż skrzyżowania znajdował się… jak by to nazwać… niezwykle zagracony sklep z używanymi rzeczami, posiadający tysiące różnych przedmiotów, włącznie z meblami. A sklep z artykułami żelaznymi („The Home Hardware”) miał nawet specjalny parking dla bryczek konnych!


Raz jeszcze wybraliśmy się na szlak pieszy Twin Bridge Trail w parku Chutes. Jak wspomniałem poprzednio, pogoda stopniowo stawała się letnia, było słonecznie i wilgotno, a w pobliskim mieście Sudbury temperatura pobiła rekord, dochodząc do +35C. Kilka razy jeździliśmy do Espanola i raz Catherine wstąpiła do banku TD, chcąc otworzyć specjalne konto bankowe, ale z nieznanych powodów nie było to możliwe pomimo pomocy konsultanta bankowego.

Na rzece Spanish River koło Massey, ON

Podczas naszego pobytu w Chutes odbyliśmy wiele jednodniowych przejażdżek na kanu—park okazał się świetną bazą wypadową na pobliskie jeziora. Pojechaliśmy do Espanola, a stamtąd drogą Panache Lake Road dojechaliśmy do małego mostku, zaparkowaliśmy samochód i spuściliśmy kanu na wodę. Najpierw płynęliśmy potokiem Darkies Creek, który wkrótce wpadł do rzeki Spanish River. Dookoła panowała cisza i nie widzieliśmy żywej duszy. Brzegi były piaszczyste i strome. Z daleka dostrzegliśmy fabrykę Domtar Paper Mill w Espanola. Po powrocie jeszcze zdążyliśmy wpaść do sklepów Hart, Independent, Canadian Tire i Dollarama.

Malownicza droga to Willisville

W czwartek znowu pojechaliśmy do Espanola i jechaliśmy na południe drogą nr 6 (prowadzącą na wyspę Manitoulin Island) i skręciliśmy w lewo, do małej osady Willisville. Droga była bardzo stroma, ale również malownicza i rozciągał się z niej przepiękny widok. Gdy dojechaliśmy do osady, kontynuowałem jazdę po dość wąskiej drodze, ale gdy ta ‘droga’ stała się bardzo wąska i wyboista, zorientowałem się, że jechałem po opuszczonym szlaku kolejowym! Musiałem wyjechać tyłem i wreszcie dojechaliśmy do ośrodka Bearskin Resort.

Kiedyś w Willisville była stacja kolejowa! Źródło: http://www.willisville.ca 

Willisville powstało ponad 100 lat temu i w tamtym czasie linia kolejowa „Algoma Eastern Railway” została otwarta z Sudbury do Little Current (na wyspie Manitoulin Island). Pociągi pasażerskie do Little Current przestały kursować w 1963 roku, a nieużywana linia kolejowa została porzucona. Obecnie większość byłej trasy funkcjonuje jako szlak pieszy lub droga dla pojazdów terenowych—zauważyliśmy, jak po niej pędziło kilku motocyklistów. Również wiele członków słynnej kanadyjskiej „Grupy Siedmiu” kreowało swoje arcydzieła w tych okolicach.

Rodzina Willis, od której pochodzi nazwa "Willisville". By permission. Źródło: http://www.willisville.ca 

Zaparkowaliśmy w ośrodku Bearskin Lodge & Outfitters i przez jakiś czas rozmawialiśmy z Darcy, który zabawiał nas interesującymi opowiadaniami dotyczącymi Willisville i powiedział, że domek letni Franklin Carmichael’a (członka „Grupy Siedmiu”) nadal stoi na niedalekim jeziorze. Ośrodek był usytuowany na dwóch brzegach cieśniny i mały prom transportował turystów do domków po drugiej stronie cieśniny. Zapłaciliśmy $5 za zaparkowanie samochodu.

Na kanu koło Willisville

Pływaliśmy po jeziorze Frood Lake—dookoła otaczały nas wzgórza, zbudowane z białego kwarcu—a potem skierowaliśmy się na jezioro na północ od ośrodka. Dopłynęliśmy do małego kanału prowadzącego do jeziora Charloton Lake, gdzie znajdowało się sporo wysepek z domkami letniskowymi. Innego dnia znowu wiosłowaliśmy wzdłuż brzegów jeziora Frood Lake ku kamieniołomom Lawson Quarry, tamtędy przebiegała była linia kolejowa. Dopłynęliśmy do tamy—tu i tam stały małe, opuszczone budynki—i trochę się przeszliśmy po okolicy. Niedaleko stał całkiem przyjemny domek, aczkolwiek był opuszczony i ogólnie w nie najlepszym stanie—ktoś sprejem wypisał na drzwiach, „Proszę wejść”, co też uczyniliśmy. Pewnie jeszcze nie tak dawno był zamieszkały i tętnił życiem, ale obecnie był porzucony i pokryty graffiti, a wiele urządzeń było zdemolowanych (cóż, są różne dewiacje i dewianci…). Ciekawe, dlaczego nikt go nie kupił—od niego prowadziła droga, dochodząca do drogi nr 6. Kilkanaście metrów od domu wiła się stara droga kolejowa i nadal można było dostrzec gnijące podkłady kolejowe.

Opuszczony dom koło drogi nr 6

Pojechaliśmy też do ośrodka Widgawa Lodge & Outfitters (przy drodze nr 6, na południe od Espanola), skąd chcieliśmy popływać na kanu, ale właścicielka liczyła sobie $20 za parking (kosztował on tylko $5 w ośrodku Bearskin Lodge) i musielibyśmy w dodatku nieść kanu do brzegu jeziora po trochę stromym terenie. Zresztą szybko zorientowałem się, że mogliśmy dopłynąć do tych samych jezior wypływając z ośrodka Bearskin Lodge, toteż pojechaliśmy tam ponownie.

Park La Cloche Provincial Park

Innego dnia pojechaliśmy drogą La Cloche Lake Road to samego końca (tak nam zasugerował strażnik parku) do jeziora La Cloche Lake—część jeziora było ziemią Korony, część parkiem prowincjonalny, a jeszcze inna część należała do rezerwatu indiańskiego Sagamok Indian Reserve. Był bardzo słoneczny i upalny dzień, na niebie ani jednej chmurki i trudno było w takim skwarze wiosłować na otwartych wodach jeziora. Gdy znaleźliśmy zacienioną polankę na skalnym brzegu, ze zbudowanym ze skał ‘stołem’, zatrzymaliśmy się na niej i przez kilka godzin czytaliśmy książki, opalaliśmy się, a na końcu wskoczyliśmy do wody, co nas niezmiernie orzeźwiło.


Po raz ostatni pływaliśmy na kanu w Massey, na rzece Spanish River. Kanu zwodowaliśmy koło starego mostu (jedynie pozostały po nim potężne filary). Powiedziano nam, że był to bardzo wąski most i rozebrano go dziesiątki lat temu, gdy wybudowano nowy most. Z rzeki Spanish River skręciliśmy w lewo na mniejszą rzeczkę Sables-Spanish River (tą samą, która przepływała przez park Chutes) i dopłynęliśmy do jej końca—to znaczy to trzech mostów—mostu kolejowego, mostu drogi nr 17 i starego, łukowatego mostu, obecnie służącego jedynie pieszym. Gdy płynęliśmy z powrotem, wdaliśmy się w rozmowę z wędkarzem. O ile pamiętam, pochodził z Hamilton i przeniósł się tutaj wraz z żoną na emeryturę. Uwielbiał te okolice. Powiedział, że jego żona była woluntariuszką w muzeum w Massey—rzeczywiście, gdy na drugi dzień tam poszliśmy, od razu mnie zidentyfikowała, z pewnością jej opowiedział jej o naszym spotkaniu. Delektowaliśmy się cudownym zachodem słońca na rzece i zrobiłem dużo zdjęć. Gdy dopłynęliśmy do brzegu i ładowaliśmy kanu na dach samochodu, podjechał bardzo duży samochód i również na wodzie pojawiła się 24-stopowa łódź osadzona na pontonach (pływakach)—oba pojazdy czekały na nasz odjazd. Z samochodu podeszła kobieta i nam pomagała z kanu—była ona Indianką, uczęszczała na studia magisterskie na uniwersytecie Queen’s University w Kingston, studiując przedsiębiorczość. Właśnie zakończyły się zawody wędkarskie, gdzie oferowano dla zwycięzców bardzo duże nagrody! Powiedziałem jej, że 10 lat temu mój znajomy zajął pierwsze miejsce na takich zawodach i otrzymał w nagrodę samochód—ale od tamtego czasu nie udało mu się powtórzyć tego sukcesu. Sądzę, że umiejętności, sprzęt i doświadczenie są ważne, ale jednak bardzo dużo zależy od szczęścia, szczególnie jeśli się pragnie złapać dużą rybę!

Miejsce, gdzie znajdowała się Garnier High School dla chłopców. Obecnie pozostał tylko postument, na którym kiedyś stał posąg Chrystusa.

W przeddzień naszego wyjazdu udaliśmy się do miasta Spanish, zwanego „bramą do północnego kanału”. Drogą Garnier Road dojechaliśmy do przystani miejskiej, „Spanish Municipal Marina”. W nowoczesnym budynku znajdowały się przyrządy do ćwiczeń, a koło niego przechodził szlak pieszy, który Catherine postanowiła zaliczyć—ja czekałem w samochodzie i czytałem książkę. Było tak gorąco, że musiałem znaleźć zacienione miejsce, bo inaczej nie dałoby się w środku wytrzymać (aż trudno uwierzyć, że 25 września temperatura osiągnęła +30 C!).

A tak oryginalnie wyglądała szkołą Garnier High School. Na zdjęciu widać postument wraz ze statuą Chrystusa

Kilkadziesiąt lat temu, bardzo blisko przystani znajdowały się dwie Szkoły Rezydencjalne dla dzieci indiańskich. Jedna była dla chłopców (St. Peter Claver School i Garnier High School, mieszcząca się w budynku tej pierwszej szkoły) i prowadzili ją Jezuici. Druga szkoła, St. Josheph’s School for Girls (Szkoła Św. Jozefa dla Dziewcząt) prowadzona była przez zakon „Daughters of the Heart of Mary”. Szkołę średnią „Garnier High School” (również zwaną „Garnier College”) zamknięto w 1965 roku i jej budynek wyburzono w 2004 roku. Szkoła Św. Józefa dla Dziewcząt zamknęła się w 1962 roku, a w 1981 r. opuszczony budynek strawił pożar.

Ruiny szkoły St. Joseph's School for Girls

Pamiętam, że w 1994 r. odwiedziłem miasteczko Spanish i przejeżdżałem koło jeszcze stojącego, aczkolwiek pustego budynku szkoły Garnier School—na froncie, przed jej wejściem, stał postument, jakkolwiek bez statuy—na starych fotografiach widać na cokole posąg Chrystusa z otwartymi ramionami. W 2017 roku w miejscu, gdzie był budynek szkoły, znajdowało się pole i jedynie pozostawiono samotny postument. Również umieszczono granitowy pomnik, przedstawiający wizerunki obu szkół—został on ustawiony na pamiątkę wszystkich dzieci, które uczęszczały do tych szkół.

Granitowy pomnik

Kilkaset metrów od szkoły dla chłopców nadal stał budynek, a raczej jego szkielet, w którym mieściła się szkoła Św. Józefa dla Dziewcząt. Statua Św. Józefa była widoczna w nawie nad głównym wejściem do szkoły. Brama była otwarta, weszliśmy na jej posesję—ktoś mieszkał koło tej szkoły, całe to miejsce było niezmiernie oryginalne i chętnie porozmawialibyśmy z właścicielem.

Stara fotografia przedstawiająca obie szkoły-Garnier High School dla chłopców i St. Joseph's School dla dziewcząt

Szkoły rezydencjalne pozostawiły po sobie bardzo bolesne wspomnienia i przez lata ci, którzy do tych szkół chodzili, często publicznie wspominali spędzone w nich lata.
Od 1994 roku corocznie uczestniczyłem w jezuickich rekolekcjach w ośrodku Manresa, w mieście Pickering w Ontario. Zaraz koło domu rekolekcyjnego znajduję się dom opieki dla jezuitów, Rene Goupil House, gdzie większość starszych i chorych jezuitów spędza ostatnie lata życia. Przez lata czytałem nekrologi zmarłych tam jezuitów i od czasu do czasu pojawiały się w nich wzmianki, że dany jezuita swego czasu uczył lub pracował w Szkole Rezydencjalnej w Spanish. Podczas moich ostatnich rekolekcji, w końcu 2017 roku, dowiedziałem się, że jeszcze żyje jeden jezuita, będący kiedyś związany ze Szkołą Rezydencjalną w miejscowości Spanish i obecnie przebywa właśnie w domu opieki w Pickering.


W drodze powrotnej do parku wstąpiliśmy do sklepiku na lody i porozmawialiśmy z parą Francuzów, którzy specjalnym rowerem przemierzali Kanadę od Vancouver do miasta Quebec City—zaczęli swoją podróż w lipcu. Zawsze jestem pełen podziwu dla takich ludzi!


I wreszcie przyszedł 27 dzień września 2017 roku, ostatni nasz dzień nie tylko w parku, ale też ostatni dzień naszego wspólnego pobytu! Po spakowaniu się pojechaliśmy do muzeum w Massey, ale tyko spędziliśmy w nim 10 minut, kupując bardzo tanie książki i filmy DVD. Przed południem, po 36 dniach wspólnego podróżowania, pożegnaliśmy się! Catherine pojechała na zachód do Minnesoty, a ja z powrotem do Mississauga. Jeszcze po raz ostatni zatrzymałem się w Espanola, bo Catherine poprosiła mnie o kupno kilku latarek, jak też poszedłem do sklepu The Giant Tiger—było strasznie gorąco (+32C) i już nie miałem żadnych czystych koszulek z krótkim rękawem—wyjeżdżając na te wakacje, nie spodziewałem się, że będzie tak upalna pogoda i zabrałem ze sobą o wiele więcej cieplejszego ubrania. Koło sklepu przechodziły tory kolejowe, prowadzące z fabryki Domtar Paper Mill w kierunku południowym. Jest to jedyna istniejąca i rzadko używana część kolei Algoma Eastern Railway, która kiedyś kończyła się na wyspie Manitoulin Island.


Na krótko też zatrzymałem się w mojej ulubionej restauracji Hungry Bear Restaurant i wpadłem na chwilę do sklepu z pamiątkami The Trading Post, a potem dojechałem do skrzyżowania dróg 69 i 522. Jeszcze nie tak dawno znajdował się tam Grundy Supply Post, w którym zakupiliśmy nasze kanu w 2010 roku. Obecnie nie było żadnych budynków, jedynie pozostały rdzewiejące dystrybutory paliwa. Na szczęście cały ten biznes po prostu przeniósł się i nadal działał przy wjeździe do parku Grundy Lake Provincial Park—najprawdopodobniej nowa autostrada nr 400 będzie niebawem przechodziła przez ten teren.

Była lokacja Grundy Lake Supplies Post na skrzyżowaniu dróg 69 i 522, gdzie w 2010 r. kupiliśmy nasze kanu. Biznes przeniósł się 1 km dalej i nadal prosperuje koło wjazdu do parku Grundy Lake Provincial Park.

Planowałem spędzić noc w parku Six Mile Lake Provincial Park, ale szybko zorientowałem się, że nie uda mi się do niego dotrzeć na czas. Na szczęście blisko Parry Sound znajdował się park Oastler Lake Provincial Park, który był prawie kompletnie pusty, jego biura były zamknięte i szybko udałem się na miejsce nr 132, na którym kiedyś też spędziliśmy noc. Ponieważ tym razem miałem jedynie malutki ‘zapasowy’ namiot Catherine, mój dmuchany materac nawet się w nim nie mieścił, ale jakoś go dopasowałem—jedną noc mogę przecierpieć! Aby namiot nie przeciekał, nakryłem go tarpoliną. Nadal było niezmiernie gorąco i parno, ale prognoza pogody zapowiadała o wiele chłodniejsze dni—nasz koniec wakacji wybraliśmy w idealnym czasie!

Miejsce nr 132 w parku Oastler Lake Provincial Park i mój malutki 'zastępczy' namiot, w którym ledwie się mieściłem.

Pojechałem do biura parku, na zewnątrz znajdowała się budka telefoniczna i właśnie miałem zamiar z niej skorzystać… i wtedy po raz pierwszy usłyszałem przejeżdżający nieopodal pociąg. Był on strasznie głośny! Nie przesadzam, ale myślałem, że nagle pociąg pojawi się na drodze i mnie przejedzie, tak jak się czasem zdarza w filmach z dreszczykiem! Musiałem poczekać z rozmową telefoniczna, aż się oddalił, bo niemożliwe byłoby cokolwiek usłyszeć. Następnie pojechałem z powrotem na miejsce biwakowe i przez jakiś czas czytałem książkę i delektowałem się czerwonym winem. Kilkakrotnie słyszałem przejeżdżające pociągi (bardzo blisko parku były dwie linie kolejowe, po jednej jechały pociągi na wschód, po drugiej na zachód). Kiedykolwiek nadjeżdżał pociąg, najpierw słyszałem jego głośny gwizd, który stawał się coraz głośniejszy i wreszcie mogłem słyszeć rytmiczne odgłosy pociągu, tak przenikliwe, że często miałem wrażenie, że pociągi przejeżdżały koło mojego namiotu! Udało mi się zasnąć po godzinie pierwszej w nocy, ale przynajmniej raz obudził mnie przejeżdżający pociąg. Przed godziną 6:00 rano obudziłem się z powodu przenikliwego gwizdu pociągu—nie miało sensu powtórnie zasnąć, bo po kilku minutach usłyszałem następny pociąg—i potem jeszcze jeden. W poprzednich latach w tym parku zatrzymywałem się kilkakrotnie i nie mam pojęcia, dlaczego wówczas odgłosy pociągów mi nie przeszkadzały! Szybko spakowałem namiot—akurat zaczęło lekko kropić—i opuściłem park po godzinie 7:00 rano. Po krótkiej wizycie w sklepie MEC (Mountain Equipment Co-op) w Barrie, przed godziną 11:00 szczęśliwie dotarłem do domu.


Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157699705142605

piątek, 31 sierpnia 2012

Na Kanu na Zatoce Georgian Bay, Kolo Wyspy Philip Edward Island w Ontario-Sierpien 2012 r. (Część Druga Wycieczki)

Więcej zdjęć z tej wycieczki: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157631846528711/

Zakończywszy naszą sześciodniową wycieczkę na kanu po rzece Key River, na zatoce Georgian Bay i w parku French River (o której pisałem w poprzednim blogu, http://ontario-nature-polish.blogspot.ca/2012/08/na-kanu-po-rzece-key-river-i-zatoce.html), udaliśmy się do niedalekiego parkingu przy potoku Chikanishing River.  Pogoda nie była dobra, zanosiło się na deszcz, a do tego było wietrznie.  Ponieważ jednak była już 16:00, nie mieliśmy za dużo czasu, aby czekać na jej poprawę.  Przed nami wypłynęło kilku kajakarzy, ale zamierzali powrócić po paru godzinach.  Porozmawialiśmy też z przyjemnym jegomościem, który zrobił nam parę zdjęć (już wtedy zaczęło padać i nałożyliśmy ubrania przeciwdeszczowe).  O godzinie 16:30 zaczęliśmy płynąć rzeką Chikanishing River do zatoki Georgian Bay, rozpoczynając następny etap naszej wyprawy.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Nasza trasa od rzeki Chikanishing River do wyspy Jill Island

Cały czas obserwowaliśmy pogodę, ale wiosłując na Chikanishing River nie czuliśmy ani wiatru, ani fal.  Dopiero po wypłynięciu z rzeki na coraz bardziej otwarte wody zatoki Georgian Bay zaczęły nachodzić nas wątpliwości, czy podjęliśmy słuszną decyzję: było wietrznie, fale dość wysokie, a wygląd nieba nie wróżył rychłej poprawy pogody.  Przede wszystkim musieliśmy przepłynąć przez odsłonięty kanał pomiędzy ujściem Chikanishing River a zachodnim krańcem wyspy Philip Edward Island (około 700 m).  Przepłynąwszy jakieś 140 metrów, zdaliśmy sobie sprawę, że fale stają się coraz wyższe, co zmuszało nas nie tylko do maksymalnego wysiłku przy wiosłowaniu, ale też do stałego utrzymywania kanu pod kątem 45–90 stopni do fal (mniej więcej prostopadle).  W pewnym momencie zacząłem żałować, że w ogóle wypłynęliśmy, ale przekroczyliśmy już punkt, zza którego nie ma odwrotu, i nie pozostawało nam nic innego, jak wiosłować naprzód i mieć nadzieję, że sobie poradzimy. 

Za każdym razem, gdy kanu wznosiło się i opadało na falach, oddychaliśmy z ulgą, że nie dostała się do niego woda.  W końcu dopłynęliśmy do cypelka South Point, wpłynęliśmy w wąski kanał (koło którego w zeszłym roku nocowaliśmy) i wreszcie płynęliśmy po znacznie spokojniejszym i osłoniętym akwenie.  Trzymaliśmy się bardzo blisko brzegu, ale często nie wiedzieliśmy, czy przytulne kanały nie okażą się ślepymi zatoczkami lub czy w nich nie ugrzęźniemy z powodu podwodnych skał albo mielizn, tym bardziej że poziom wody był niższy niż w poprzednich latach.  Przynajmniej jednak po raz pierwszy mieliśmy okazję płynąć blisko brzegu, bo zwykle lubimy trzymać się bardziej otwartych wód. 

Nie oznaczało to jednak końca naszych problemów — za każdym razem, gdy byliśmy zmuszeni przepłynąć nawet krótki odcinek otwartych wód, momentalnie fale stawały się burzliwe i wysokie, a co gorsza — liczne podwodne skały i ostre skaliste rafy powodowały, że pokryte pianą fale i grzywacze non stop uderzały o skały i dosięgały naszego kanu, które znajdowało się kilka metrów od nich.  Przepłynęliśmy na północ od Jaws Island (Wyspa Szczęki) — w poprzednich latach płynęliśmy na południe od tej wyspy, aby odwiedzić wyjątkowo wyglądającą skałę w kształcie trójkąta, którą ochrzciliśmy The Kissing Rock, jako że Catherine raz ją pocałowała (skała z wyglądu przypominała czekoladkę firmy Hershey, ale, według Catherine, tylko z wyglądu!).  Tym razem, pochłonięci wiosłowaniem, kompletnie zapomnieliśmy o niej.  Wkrótce dotarliśmy do zatoki Winakaching Bay.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Pogoda z pewnością nie była zachęcająca...

Sądziliśmy, że uda się nam znaleźć w tej zatoczce przytulne i osłonięte miejsce biwakowe, ale z daleka nie wyglądało, aby można się było zatrzymać na jej skalistych brzegach.  U ujścia zatoki było bardzo dużo skalistych wysepek i górzystych brzegów — w strugach padającego deszczu powoli wiosłowaliśmy między nimi, ale nie dostrzegliśmy żadnych znaków pola biwakowego.  Popłynęliśmy w okolice wschodniej części Crab Island (Wyspy Kraba/Raka) — rzeczywiście, jej kształt przypominał raka czy też kraba, z drugiej strony większość tutejszych wysp, z ich skalistymi półwyspami i przylądkami wygląda jak fantastyczne potwory mające wiele macek.  Spoglądając na mój GPS i mapę, miałem nadzieję znaleźć miejsce kempingowe po drugiej stronie wyspy Crab Island, ale gdy tylko dopłynęliśmy do jej południowego wybrzeża, nieubłagany wiatr i wzburzone fale szybko kazały się nam wycofać.  Byliśmy szczęśliwi, że udało się nam uchronić kanu od kolizji z wystającymi ostrymi skałami. 


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Prawie cały czas padało, a do tego musieliśmy walczyć z wiatrem i sporymi falami

Naprzeciwko Crab Island leży wyspa Le Hayes Island i obok niej wyspa Solomon Island, na której rozbiliśmy biwak na pierwszych kilka nocy w czasie naszej wycieczki na wyspy Fox Islands (http://ontario-nature-polish.blogspot.ca/2011/08/philip-edward-island-and-foxes.html).  Doskonale orientowaliśmy się, że w tamtej okolicy można znaleźć wiele miejsc biwakowych, jednak aby dopłynąć do wyspy Le Hayes Island, musielibyśmy przepłynąć następny kanał szeroki na 600 metrów i całkowicie wystawiony na wiejące z zachodu wiatry.  Z miejsca, gdzie się znajdowaliśmy (tzn. koło wysp Crab Island i Severance Island), fale w przesmyku nie wyglądały specjalnie burzliwie, więc zdecydowaliśmy się na przeprawę. 

Początkowo nie było żadnych problemów z wiosłowaniem, ale po niedługiej chwili wszystko się zmieniło i musieliśmy walczyć z falami jeszcze większymi od tych, które napotkaliśmy niecałą godzinę wcześniej, po opuszczeniu rzeki Chikanishing River.  Z powodu kierunku fal nie byliśmy w stanie wiosłować w linii prostej na drugi brzeg wyspy Le Hayes Island, ponieważ ustawione równolegle do fal kanu szybko zostałoby przez nie wywrócone.

Tak więc znowu musieliśmy wiosłować praktycznie w odwrotnym kierunku, aby kanu było ustawione do fal pod właściwym kątem.  Zamiast kierować się do wyspy Le Hayes Island, podążaliśmy ku otwartym i wzburzonym wodom zatoki Georgian Bay i grupie wysepek Heron Islands, nieustannie chłostanych przez spienione fale, które przetaczały się przez na wpół zatopione skały.  Wcześniej czy później musieliśmy wykonać szybki zakręt kanu pod kątem 180 stopni i zacząć wiosłować, tym razem z falami, w kierunku wyspy Le Hayes Island.  Nie było to proste zadanie — fale były tak wysokie, że obawiałem się, iż w momencie skrętu kanu, gdy nawet przez kilka sekund będzie ono ustawione równolegle do fal, może się przetoczyć wysoka fala i zalać nas lub nawet wywrócić. 

Dwa lata temu, podczas wycieczki dookoła wyspy Philip Edward Island wykonaliśmy właśnie taki manewr i nagle wielka fala dopadła z boku kanu i znacznie je przechyliła, wlewając do środka sporo wody.  Tym razem jednak nie mieliśmy innego wyjścia; obserwowałem przez jakiś czas fale i na mój sygnał oboje zaczęliśmy z całych sił wiosłować z prawej strony i pomyślnie wykonaliśmy zakręt.  Tak więc wreszcie wiosłowaliśmy na wschód, w kierunku wyspy, a kanu było pchane przez wiatr i fale do przodu: gdy nadchodząca z tyłu fala je popychała, wznosiło się na niej i gwałtownie opadało, zjeżdżając po fali niczym napędzane niewidzialnym silnikiem.

Później Catherine powiedziała mi, że za każdym razem, gdy kanu było gwałtownie popychane przez fale, miała wrażenie, iż jego dziób zanurzy się i nabierze wody.  Na szczęście tak się nie stało, ale oboje mieliśmy dość tych przygód.  Wiosłowaliśmy naprzód tak mocno, jak tylko się dało i wkrótce zaczęliśmy mknąć wzdłuż wybrzeży Le Hayes Island.  Zobaczywszy na brzegu malutką ingresję, Catherine chciała się w niej zatrzymać, ale ja postanowiłem wiosłować naprzód jakieś 200 metrów i wreszcie dotarliśmy do zatoki po wschodniej stronie Le Hayes Island.  Muszę szczerze powiedzieć, że nigdy przedtem nie doświadczyłem tak dramatycznych chwil na kanu i mało brakowało, abyśmy się wywrócili.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
W poszukiwaniu miejsca biwakowego
Na wyspie Le Hayes Island znajduje się miejsce biwakowe, do którego można dojść z tej zatoczki.  W zeszłym roku rozbiliśmy się na pobliskiej wyspie Solomon Island, a na tym właśnie miejscu biwakowała grupa młodzieży.  Catherine wyszła z kanu i przespacerowała się po skalnej wysepce.  Powiedziała, że musielibyśmy taszczyć nasze rzeczy kilkadziesiąt metrów od kanu.  Ponieważ znowu zaczęło padać, szybko odpłynęliśmy, szukając dogodnego miejsca.  Byliśmy gotowi nawet zatrzymać się na tym samym miejscu co rok temu, na wyspie Solomon Island (było to świetne miejsce, z przepięknym widokiem na całą okolicę!), lecz okazało się, że już było zajęte przez grupę dziewczyn.  Catherine trochę z nimi porozmawiała i odpłynęliśmy, żeby kontynuować nasze poszukiwania. 


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP EDWARD ISLAND AND THE
FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Wreszcie pojawiła się podwójna tęcza -- ale nadal dookoła kłębiły się czarne chmury
Wiosłowaliśmy wśród licznych wysepek i skał o typowym różowawym kolorze i niebawem dopłynęliśmy do sporej pagórkowatej wyspy o płaskim skalistym brzegu, wymarzonym na biwak.  Według mojej mapy była to Jill Island, chociaż nie przypuszczam, aby była całkowicie otoczona wodą — przesmyk oddzielający ją od wyspy Philip Edward Island był prawdopodobnie bardzo zarośnięty i płytki. 

Dookoła mogliśmy podziwiać wiele małych, malowniczych, skalistych wysepek wynurzających się z wody; wyspa Solomon Island i sylwetka charakterystycznej sosny rosnącej vis-à-vis wyspy, którą tyle razy fotografowałem poprzedniego roku, też była widoczna z naszego nowego miejsca.  Widzieliśmy również wyspy Blockbuster i Lowe oraz niektóre wyspy Fox Islands.  Chociaż przestało padać i na niebie pojawiła się przepiękna, podwójna tęcza, ciągle było wietrznie, tu i tam wisiały czarne chmury z charakterystycznymi pionowymi, ciemnymi pasami padającego deszczu. 

Szybko rozbiłem na jałowej skale namiot, wykorzystując do jego zabezpieczenia kamienie zamiast śledzi — musieliśmy go przymocować, aby nie został porwany przez wiatr!  Zbudowałem skalne palenisko na ognisko — z powodu non stop wiejącego silnego wiatru poukładałem wokoło niego wiele płaskich skał.  Pod wieczór udaliśmy się na krótką przechadzkę po wyspie i weszliśmy na pobliskie wzgórze. Widok był imponujący: widzieliśmy nawet część wyspy West Fox Island, na której biwakowaliśmy rok temu.  Natknęliśmy się na kilka miejsc na ogniska zbudowanych z kamieni, ale z powodu wiatru niemożliwe było ich wykorzystanie.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Nasze miejsce na wyspie Jill Island

Tego wieczoru z przyjemnością siedzieliśmy przy ognisku — przepłynęliśmy 29 kilometrów i musieliśmy zmagać się z fatalną pogodą i wysokimi falami.  Gdy się ściemniło, na bezchmurnym niebie zajaśniało tysiące gwiazd i pojawiła się Droga Mleczna, a po zachodzie słońca ukazał się malutki rogalik księżyca, który szybko zniknął.  Zrobiłem parę nocnych zdjęć.  Kilka razy widzieliśmy meteory oraz szybko przesuwające się po nieboskłonie satelity; jeden z tych obiektów był niezwykle jasny — prawdopodobnie była to Międzynarodowa Stacja Kosmiczna.  Dziewczyny biwakujące na Solomon Island wystrzeliły kilka fajerwerków i wypuściły jasny lampion, który powoli unosił się w powietrzu i po kilku minutach został przesłonięty koroną drzew.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Widok ze szczytu wyspy Jill Island, na której biwakowaliśmy.  Widać było ubiegłoroczne miejsce biwakowe na wyspie Solomon Island, jak też bardzo oryginalną sylwetkę sosny, znajdującej się na vis-a-vis naszego biwaku na wyspie Solomon Island

Mieliśmy w planach wybrać się na kilka przejażdżek kanu, ale jak to się często dzieje, pogoda nie zawsze była sprzyjająca.  Następnego dnia pozostaliśmy na biwaku, czytając, opalając się, pływając i chodząc po wyspie.  Zrobiliśmy też wiele fotografii ze szczytu wzgórza — widok był przepiękny!  Wieczorem słyszeliśmy hałas silników łodzi motorowych, ale samych łodzi prawie nigdy nie widzieliśmy.  Pewnej nocy po zmroku usłyszałem motorówkę i wkrótce w oddali mignęły światełka, gdy motorówka manewrowała pośród skalnych wysepek.  Mimo że nasze kanu płynęło ogólnie wolno i byliśmy ostrożni, czasem niespodziewanie wpadało na niewidzialną, ukrytą pod powierzchnią wody skałę — tak więc byłem niezwykle zaskoczony, że łódź motorowa nawet po zmierzchu płynęła tak szybko w okolicy rojącej się od wszelkiego rodzaju skał.


— Pewnie są to lokalni wędkarze — rzekłem do Catherine — i muszą świetnie znać te tereny.  Ale nawet gdybym je dobrze znał, to bałbym się tak szybko płynąć z powodu niezliczonych skał.

Dosłownie parę sekund po tym, jak wypowiedziałem te prorocze słowa, usłyszeliśmy głuche uderzenie, dźwięk silnika nagle zamarł—i dopiero po kilku minutach dostrzegliśmy przesuwające się bardzo wolno światełka łodzi—nie dochodził też do nas warkot silnika.  Być może łódź, uszkodziwszy śrubę, uruchomiła elektryczny silnik, normalnie używany przez wędkarzy do cichego wpływania w płytkie zatoczki.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Catherine na szczycie wyspy Jill  Island

Parę tygodni przed tą wycieczką zainteresowałem się Geocaching — grą terenową prowadzoną przez użytkowników odbiorników GPS, polegającą na poszukiwaniu tzw. skrzynek (geocache lub cache) uprzednio ukrytych przez innych użytkowników biorących udział w grze.  Początkowo chciałem ukryć kilka geocaches w okolicach rzeki Key River i wyspy Philip Edward Island; jednak przepisy tej gry wyraźnie mówią, że po ukryciu geocaches byłbym zobligowany do utrzymywania ich w dobrym stanie, co byłoby raczej trudne, dlatego porzuciłem ten pomysł.

Niemniej jednak dwie geocaches były ukryte bardzo blisko naszego biwaku — jedna na wyspie Solomon Island, druga na wyspie Martins Island (należąca do grupy wysp Fox Islands).  Catherine również zainteresowała się tą zabawą i postanowiliśmy popłynąć na Solomon Island w poszukiwaniu geocache.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Nasze ubiegłoroczne miejsce biwakowe na wyspie Solomon Island

Przedtem udaliśmy się do małej zatoczki naprzeciwko wyspy Solomon Island, gdzie kilka dni temu zauważyliśmy houseboat — dom oparty na platformie, do której przytwierdzone są aluminiowe boje.  Nie był to jednak typowy houseboat — jego właściciel (do którego pewnie należała też pobliska parcela) zbudował prosty dom na platformie z przyczepionymi aluminiowymi bojami i przyholował ją do tej zatoczki, gdy poziom wody był o wiele wyższy — obecnie dom prawie że spoczywał na skałach.  Zrobiliśmy kilka zdjęć tego oryginalnego ustrojstwa i popłynęliśmy do wyspy Solomon Island.  Biwakujące na niej uprzednio dziewczyny już ją opuściły, pozostawiwszy samotną flagę kanadyjską.  Zrobiliśmy sobie parę zdjęć na naszym byłym biwaku, zauważyliśmy też, że na wyspie Le Hayes Island było parę namiotów.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Spektakularny widok ze szczytu wyspy Solomon Island!

Według odbiornika GPS geocache o niezwykle stosownej nazwie Georgian Bay Delight znajdowała się w najwyższym punkcie wyspy, na szczycie sporego wzgórza.  Wspinaliśmy się powoli po skałach tworzących stoki wzgórza, aż weszliśmy na jego szczyt.  Przed nami rozciągnął się panoramiczny, SPEKTAKULARNY widok!!! 


Zrobiłem wiele zdjęć i prawie że zapomniałem o geocache, która miała być nieopodal wierzchołka wzniesienia, gdzie rosło kilka sosen (widzieliśmy je z naszego biwaku).  Oboje zabraliśmy się do poszukiwania… i wreszcie ją dojrzałem!  Było to świetne miejsce na umieszczenie geocache — gdybym nawet jej nie znalazł, otaczający nas widok był po prostu bezcenny.  Miałem wrażenie, że znajduję się w jakimś odmiennym świecie i jestem otoczony niezliczonymi różowymi skałami i wysepkami oraz niepowtarzalnie ukształtowanymi sosnami, których wierzchołki były typowo wygładzone przez wiatry. 

 Widzieliśmy z oddali nie tylko nasze miejsce biwakowe, ale też wyspy Fox Islands, Philip Edward Island, majestatyczne pasmo górskie La Cloche Mountains z jego charakterystycznymi formacjami skalnymi utworzonymi z białego kwarcu przypominającymi śnieg oraz najbardziej znane szczyty, Crack i Silver Peak, jak też miasteczko Killarney, największą na świecie wyspę jeziorową Manitoulin Island (gdzie mieszkało wielu Indian) oraz brzegi wzdłuż ujścia rzeki French River.  Kilkanaście metrów od szczytu znajdował się wzruszający obelisk zrobiony z kamieni, poświęcony pieskowi o imieniu Rocky (kwiecień 1996 r. – czerwiec 2009 r.), który towarzyszył w wielu wyprawach na kanu.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Widok ze szczytu wyspy Solomon Island -- nawet było widać nasze miejsce biwakowe na wyspie Jill Island!
Gdy dwa lata temu, w sierpniu 2010 r., opływaliśmy wyspę Philip Edward Island, w moim blogu na temat tej podróży (http://ontario-nature-polish.blogspot.ca/2010/08/in-polish-dziewiec-dni-na-kanu-dookoa.html) cytowałem kilka fragmentów z książki Anna Brownell Jameson (1794-1860) pt. Winter Studies and Summer Rambles in Canada, w której autorka bardzo ciekawie opisuje odwiedzane miejsca, jak też napotkanych ludzi, miejscowe tradycje i ogólny styl życia w tamtym okresie.
Gdy w sierpniu 1837 r. autorka przepływała na południe od wyspy Philip Edward Island, również była zauroczona pięknem otaczającego krajobrazu:

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Na szczycie wyspy Solomon Island, po znalezieniu 'geocache'
Tego dnia nasze kanu świetnie lawirowało pomiędzy setkami wysp, czasem pędząc przez wąskie, skalne kanały, tak wąskie, że nie byłam w stanie dostrzec wody po obu stronach kanu; gdy z nich wypłynęliśmy, przemknęliśmy przez ogromne połacie wodnych lilii; to wszystko z godziny na godzinę stanowiło nieustanne piękno, nieustanną rozkosz i urok. Wioślarze śpiewali swoje wesołe francuskie piosenki, do których przyłączyli się ci z drugiego kanu.

Następnie opisuje, jak zatrzymali się na spoczynek na skale:

Już zachodziło słońce, gdy wylądowaliśmy na płaskiej, niezarośniętej skale — unikaliśmy bujnej roślinności i krzewów, jak się tylko dało, z powodu komarów i grzechotników — i gdy mężczyźni rozbili namioty i przyrządzili kolację, przeszłam się po okolicy i wpadłam w zadumę. Tak bardzo chciałabym przekazać czytelnikom chociaż odrobinę piękna tego wieczoru; chociaż staram się wyrazić słowami to, co rozciąga się przede mną, czuję się obezwładniona tym niebiańskim urokiem, uczucie niemożliwego do opisania piękna obezwładnia mnie jak poprzednio. (…) Jezioro pławiło się pod zachodnim niebem niczym wanna pełna roztopionego złota; skalne wysepki, którymi usiana była powierzchnia jeziora, nabrały koloru ciemnofioletowego, a ich krawędzie zdawały się być otoczone ogniem. Dla mających artystyczne spojrzenie przybrały one dziwne kształty; niektóre przypominały chrząszcze o długich czułkach, inne żółwie i krokodyle, a jeszcze inne wyglądały jak śpiące wieloryby i skrzydlate ryby; listowie, jakim były pokryte, przypominało płetwy grzbietowe i kępy piór. A potem… gdy fioletowe cienie zaczęły się od wschodu ściemniać, pojawił się sierp księżyca, rzucając wspaniałą jasną poświatę na wodę. Pamiętam, że stałam na brzegu (…) — owładnięta tak silnym poczuciem piękna i głęboką adoracją dla potęgi, która to stworzyła.

Sketches by Anna B.
Jameson
Szkic wykonany 8 sierpnia 1837 r. przez Annę B. Jameson pt. "Biwak na Jeziorze Huron"

Od czasu, gdy zostały napisane te słowa, minęło ponad 170 lat, lecz ówczesne piękno i głębia zachwytu do dziś pozostały takie same.


Podziwiając niepowtarzalne piękno okolicy, ujrzeliśmy kilka zawieszonych w oddali czarnych chmur; z ich dolnych części spadały ku lądowi pionowe ciemne smugi deszczu — padało gdzieś nad wyspą Manitoulin Island i nie byliśmy pewni, czy te chmury się nie przemieszczą w naszym kierunku.  Ruszyliśmy więc w drogę powrotną, ostrożnie schodząc po stromych skałach i gołoborzach.  W pewnym momencie Catherine wystraszyła się dużego, lecz nieszkodliwego węża wygrzewającego się na skale — trzeciego, jakiego miałem okazję zobaczyć w czasie tej podróży.  Wsiedliśmy do kanu i popłynęliśmy na biwak, ale u nas nie było deszczu.
GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Widok ze szczytu wyspy Solomon Island w kierunku wyspy Manitoulin Island

Następnego dnia byliśmy wcześnie na nogach i już przed 10:00 rano wskoczyliśmy do kanu i popłynęliśmy z powrotem do samochodu — nie, to nie był jeszcze koniec naszej podróży — namiot i większość naszych rzeczy zostawiliśmy na miejscu biwakowym.  Po prostu chcieliśmy odwiedzić miasteczko Killarney, wpaść do znanej restauracji Herbert Fisheries, kupić porcję smażonych ryb i frytek oraz napić się zimnego piwa. 

Dotarcie do parkingu przy Chikanishing River zabrało nam mniej niż 2 godziny.  Po drodze na krótko zatrzymaliśmy się koło skały Kissing Rock i zrobiliśmy kilka zdjęć.  Na parkingu zabezpieczyliśmy łańcuchem kanu i najpierw udaliśmy się do parku Killarney Provincial Park, gdzie szybko się wykąpaliśmy pod prysznicem, a potem pojechaliśmy do miasteczka Killarney.  Tam kupiliśmy doskonałą (i drogą) porcję smażonych ryb i frytek, dwie puszki zimnego piwa, po czym siedząc na doku przed sklepem LCBO, raczyliśmy się jedzeniem i obserwowaliśmy przepływające przez kanał Killarney łodzie.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Catherine przy skale "The Kissing Rock"

Pomiędzy miasteczkiem Killarney, położonym na stałym lądzie, a dość dużą wyspą George Island znajduje się kanał, który od setek lat jest używany przez podróżników jako miejsce, gdzie można się schować przed silnymi wiatrami.  Otrzymał on w języku Ojibway (Odżibwejów) nazwę Shebahonaning, co znaczy „tutaj jest bezpieczny kanał dla kanu”.  Również z powodu swojego położenia kanał ten był odwiedzany przez praktycznie wszystkich docierających tam ludzi, jako że znajdował się na głównej trasie, po której kursowały w kierunku zachodnim ogromne transportowe kanu, wypełnione towarami.  

Przepływały przez ten kanał tak znane postacie jak La Salle, Marquette, Etienne Brule i inni podróżnicy i handlarze skór.  W roku 1820 handlarz skór Ettiene Augustin de la Morandiere na brzegach kanału założył faktorię, punkt handlowy, który stał się zaczątkiem obecnego miasteczka.  Jego żona, Josephte Sai-sai-go-no-kwe (Kobieta Padającego Śniegu), pochodziła z plemienia Odawa (Ottawa) i była blisko spokrewniona ze słynnym wodzem Tecumsehem.  W 1854 r. została tu otwarta poczta.  Do miasteczka można się było dostać jedynie drogą wodną, a później również samolotem — dopiero w 1962 roku wybudowano obecną drogę nr 637.

Życie w tak bardzo odseparowanej osadzie często musiało być trudne i uciążliwe, jednak wiele statków odwiedzało Killarney, żeby zabrać ryby, a w późniejszych latach przywieźć turystów.  W zimie po zamarzniętych wodach zatoki Georgian Bay można było dotrzeć do miasteczek położonych na wyspie Manitoulin Island oraz do położonej na południu zatoki Byng Inlet.  

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Wybudowana w końcu XIX wieku szopa rybacka w mieście Killarney, w kanale o tej samej nazwie

Witryna internetowa o dziejach Killarney, utworzona przez Adele Loosemore (http://www.killarneyhistory.com/), opisuje interesującą historię o dostarczaniu listów i przesyłek pocztowych do Killarney:

Miasteczko Killarney było położone na trasie dostawczej poczty z Penetanguishene do Sault Ste. Marie (…) w dniu 25 listopada 1872 roku John Egan, odpowiedzialny za transport poczty, wysłał dwóch Indian z Wikwemikong [miejscowość indiańska znajdująca się na wyspie Manitoulin Island] z listami z Soo [miasto Sault Ste Marie] do miasta Penetag.  Owi Indianie to byli Beaubien i jego zięć, Moses Ganewebi.  Złapała ich burza i z ledwością się poruszali.  W drodze powrotnej 18 grudnia Moses przybył do Killarney z miejscowości Byng Inlet z Alexandrem Proulx i Pierre’em Pilonem i opowiedział następującą historię:

„Ja i mój teść wędrowaliśmy po nowo utworzonym lodzie [po zamarzniętej zatoce], kilka mil od miejscowości Byng Inlet, zamierzając nieco dalej dostać się na brzeg.  Wiatr wzmagał się od północnego zachodu.  Zauważyliśmy, że lód szybko dryfował od brzegu.  Obaj rzuciliśmy się biegiem w kierunku brzegu, lecz lód już odpłynął kilka stóp i nie mogliśmy dostać się z powrotem na brzeg.  Wskoczyłem do wody i dopłynąłem do brzegu małej wysepki wielkości jednego akra.

Mój zięć położył na lodzie worki z pocztą, usiadł na nich i, machając do mnie rękami, na zawsze mnie pożegnał, prosząc, abym pozdrowił też jego przyjaciół w Shebwaonaning (Killarney) i Wikwemikong.  Ponieważ lód szybko się oddalał, biedny Beaubien wkrótce zniknął mi z oczu.

Ja pozostałem na wyspie przez dwa dni i dwie noce, bez jedzenia i ognia, cały czas skacząc i biegając, aby nie zamarznąć.  W końcu uformował się nowy lód i przy pomocy dwóch żerdzi, czołgałem się na rękach i kolanach do stałego lądu i dotarłem do Byng Inlet, gdzie się mną przez kilka dni dobrze zajęto, i oto tutaj jestem”.

W sierpniu 1837 r. w trakcie podróży na kanu z Sault Ste. Marie do Toronto, Anna B. Jameson przepłynęła też przez wąski kanał pomiędzy wyspą George Island a lądem stałym, na którym leży obecne miasto Killarney, i tak to opisała: 

Sketches by Anna B.
Jameson
Szkic wykonany przez Anna B. Jameson podczas pobytu na miejscu obecnego miasteczka Killarney.  Przedstawia on kanał Killarney oraz obóz Żółtej Głowy na niedalekim cyplu.  Pradwopodobnie jest to pierwszy rysunek kanału Killarney

Gdy zachodziło słońce, przybyliśmy do chaty handlarza skór, który, o ile dobrze pamiętam, nazywał się Lemorondiere. Miejsce to znajdowało się na brzegu pięknego kanału, biegnącego pomiędzy lądem stałym i dużą wyspą. Na niedalekim cyplu Wai-sow-win-de-bay (Żółta Głowa) wraz z innymi Indianami budowali wigwamy. Ten widok był niezmiernie malowniczy, szczególnie gdy rozpalono ogniska i zapadły ciemności.

Sto siedemdziesiąt pięć lat później my siedzieliśmy na brzegach tego kanału i delektowaliśmy się otaczającym pejzażem!  Następnie udaliśmy się do muzeum w Killarney (vis-à-vis poczty i obok starego trzycelowego więzienia), gdzie spędziliśmy prawie godzinę, oglądając zgromadzone artefakty, fotografie i dokumenty historyczne.  Odwiedziliśmy też cmentarz znajdujący się niedaleko muzeum, na tyłach imponującego kościoła rzymsko-katolickiego kształtem przypominającego latarnię morską.  Wiele pochowanych tam osób było potomkami założyciela Killarney i nosiło nazwisko la Morandiere (powiedziano nam, że założyciel miasta, Etienne Augustin de la Morandiere również był pochowany na tym cmentarzu, ale nie udało się nam znaleźć jego grobu; później przeczytałem, że w rzeczywistości pochowany został w miejscowości Wikwemikong na wyspie Manitoulin Island). 

Znaleźliśmy też grób Nancy Solomon Pitfield — w Killarney był mały park nazwany jej imieniem (z którego skorzystaliśmy, wodując kanu w zeszłym roku).  W parku znajdował się spory głaz, do którego umocowana była metalowa tabliczka z następującą inskrypcją:

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Kanał pomiędzy wyspą George Island i miasteczkiem Killarney

Nancy Solomon Pitfield (21 października 1885 r. — 11 sierpnia 1965 r.).  Przez prawie pół wieku „Ciocia” Nancy Pitfield była aniołem miłosierdzia w Killarney.  Tutaj urodzona, studiowała pielęgniarstwo w Winnipeg i w Montrealu, gdzie ukończyła naukę w Szpitalu Hotel Dieu.  Powróciwszy do tej odosobnionej osady, poślubiła George’a Pitfielda w 1919 r.  Często musiała radzić sobie z wieloma bardzo poważnymi wypadkami i chorobami bez pomocy lekarza, a niekiedy docierać do pacjentów na rakietach śnieżnych lub psich zaprzęgach.  Fachowo ustawiała zwichnięte biodra i kolana, odebrała 512 porodów, a raz nawet przeprowadziła operację wyrostka robaczkowego — i zawsze robiła to z uśmiechem na twarzy.  Jej poświęcenie i miłość do ludzi pozostanie zawsze w naszej pamięci.

Na wielu nagrobkach pojawiało się nazwisko Solomon i zapewne wyspa Solomon Island była nazwana na pamiątkę jednego z nich.  Według strony internetowej o historii Killarney (http://www.killarneyhistory.com/) protoplastą wszystkich Solomonów z Killarney był Ezekiel Solomon, pierwszy żydowski emigrant, który osiedlił się na terenach należących obecnie do stanu Michigan w USA.  Urodzony około 1735 r. w Berlinie, przybył w 1761 r. na wyspę Mackinac Island położoną w cieśninie łączącej dwa Wielkie Jeziora: amerykańskie Michigan i Huron, i szybko dał się poznać jako handlarz skór pozyskiwanych ze zwierząt futerkowych. 

Już w 1765 r. wraz z partnerem prowadził punkt handlowy „Solomon–Levy” w Fort Michilimackinac, będącym wówczas posterunkiem wojsk brytyjskich.  W 1779 r. wraz z grupą biznesmenów otworzył sklep wielobranżowy.  Ezekiel poślubił katoliczkę Louise Dubois, zwaną też Okimabinesikwe, i mieli sześcioro dzieci.  W czasie gdy Amerykanie i Brytyjczycy walczyli ze sobą o tereny znajdujące się w górnej części Wielkich Jezior, Ezekiel na nowo otworzył swój biznes, najpierw na wyspie St. Joseph Island, później na wyspie Drumond Island, aby uniknąć działalności pod panowaniem amerykańskim. Ezekiel zmarł około 1808 r.  Wszystkie punkty, w których prowadził swoją działalność biznesową, ostatecznie zostały przekazane Amerykanom.  W 1828 r. mieszkający na wyspie Drummond Island klan Solomonów wyemigrował do Penetanguishene, gdy przeniesiono tam garnizon brytyjski.  Wszyscy zamieszkali w Killarney potomkowie rodu Solomonów wywodzą się od Wilhelma (William, trzeci syn Ezekiela i Louise) i jego żony Agibicocona.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Miasteczko Killarney

Udaliśmy się też do Pitfield’s, jedynego wielobranżowego sklepu w Killarney, i do hotelu Killarney Mountain Lodge (pierwotnie został on wybudowany jako miejsce wypoczynku dla bardzo bogatego właściciela firmy przewozowej i gościł wiele słynnych osobistości; jedną z nich był Jimmy Hoffa, przewodniczący związku zawodowego Teamsters). 

Kiedy czekałem na Catherine w salonie restauracyjnym, zauważyłem dość dużą (260 stron) książkę w twardej oprawie na temat historii Killarney i okolic pt. „Klejnot zatoki Georgian Bay: Historia Killarney” (Georgian Bay Jewel: The Killarney Story) autorstwa Margaret E. Derry.  Po przejrzeniu kilkunastu stron tak mnie ona zainteresowała, że przed wyjazdem Catherine kupiła mi ją w prezencie na urodziny (i nie rozczarowałem się — spędziłem wiele godzin, czytając tę fascynującą książkę i podziwiając wiele urzekających zdjęć, obrazów i szkiców, które znacznie uatrakcyjniły jej czytanie; można ją nabyć w http://www.poplarlane.net/).

Pojechaliśmy z powrotem nad rzekę Chikanishing River, wrzuciliśmy parę rzeczy do kanu i ruszyliśmy w stronę naszego biwaku — tym razem wiatr był łagodny i nie musieliśmy się przejmować pogodą!

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Plyniemy do wyspy Martins Island

Dwudziestego drugiego sierpnia 2012 r. planowaliśmy popłynąć pod wieczór do wyspy Martins Island i poszukać geocache, ale wiał zbyt silny wiatr, a nawet ta krótka podróż wymagałaby przepłynięcia kilku odcinków na otwartych wodach.  Zdecydowaliśmy się iść wcześniej spać i również wcześnie wstać, a potem od razu wyruszyć na Martins Island.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Widok o poranku z naszego miejsca biwakowego na wyspie Jill Island

Wstaliśmy o 6:00 rano.  Było bezwietrznie, usiedliśmy na skale i, spożywając skromne śniadanie, delektowaliśmy się wschodzącym słońcem, niezmąconym niczym lustrem wody i otaczającą nas przestrzenią.  Przypomniałem sobie, jak Anna Brownell Jameson opisała pierwszy poranek po opuszczeniu Killarney, gdy na skale wraz z wioślarzami jadła śniadanie — miejsce to musiało znajdować się stosunkowo blisko naszego biwaku:


Sketches by Anna B.
Jameson
Szkic Anny B. Jameson wykonany po opuszczeniu Killarney 8 siepnia 1837 r. pt. "Kolacja"
Tego poranka spożyliśmy śniadanie na małej, wyjątkowo przepięknej wyspie, wyłaniającej się niespodziewanie z wody.  Z przodu przed nami rozciągało się otwarte jezioro i poranne niebo czyniło jego taflę niebieską, jasną i spokojną, jak też wyłaniał się wschodni kraniec wyspy Manitoolin Island, a naokoło nas, jak okiem sięgnąć, rozproszone były wysepki.  Poczucie oddalenia i przenikliwej samotności wzmagało odczucie piękna: oto była natura w pierwotnym stanie świeżości i niewinności, tak jak wyszła spod ręki swego Stwórcy i zanim ludzkość nad nią westchnęła — od razu zhańbiona i uświęcona tym kontaktem.  Nasza mała wyspa obfitowała w piękne krzewy, kwiaty, zielonkawe mchy i szkarłatne porosty.  Znalazłam małe zagłębienie, gdzie komfortowo się wykąpałam i zrobiłam toaletę.  Kiedy wróciłam, na odłamku skały czekało już na mnie śniadanie; moje siedzenie, wraz z poduszką i płaszczem ładnie ułożone, a na tym wszystkim położony bukiet kwiatów.  To była niezawodna „galanterie”, której doznawałam czasem od jednego, czasem od drugiego z moich licznych „cavaliers”.

Kto wie, może na tej opisanej przez autorkę wysepce właśnie biwakowaliśmy?

Przed godziną 7:00 rano byliśmy na wodzie i rozpoczęliśmy wiosłowanie ku wyspie Lowe Island, oddalonej o 10 minut od naszego biwaku.  Na tej wyspie, jak też na sąsiedniej, na południowy zachód od niej, stało parę domków.  Próbowaliśmy przepłynąć kanał pomiędzy wyspami, ale był zbyt płytki, toteż udaliśmy się wokoło mniejszej wysepki i wpłynęliśmy do kanału z innego kierunku.  Spostrzegłem spore żeremie bobrowe, a w pobliżu leniwie pływającego bobra.  Budynek na wyspie Lowe Island przypominał mały ośrodek, ale był w tym czasie niezamieszkały.  Być może był to prywatny klub wędkarsko-myśliwski do użytku przyjeżdżających tu członków.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Wyspa Martins Island, jedna z wysp Fox Islands (Wysp Lisów/Lisich)

Następnie powiosłowaliśmy do wyspy East Fox Island, a potem ku wyspie Martins Island.  W ubiegłym roku, spędziwszy dwie noce na biwaku na wyspie Solomon Island z powodu wietrznej pogody, rano wreszcie popłynęliśmy na wyspę West Fox Island.  Obraliśmy wówczas prawie taką samą trasę, jaką płynęliśmy dzisiaj.  Trudno opisać piękno tych małych, okrągłych wysepek, wystających z wody, jak gdyby zostały wypchnięte przez wulkaniczne eksplozje, wypolerowanych i gładkich, przypominających zjeżdżalnie.  Na wyspie Martins Island tu i tam zobaczyliśmy biwakujących wodniaków.  Wpłynęliśmy do dużej zatoki na wschodnim krańcu wyspy.  Wzdłuż brzegu znajdowało się wiele kamieni i skał i było bardzo ślisko, musieliśmy więc bardzo uważać, wychodząc z kanu i wciągając je na ląd.

Gdy kanu zostało zabezpieczone (dawniej, gdy go nie przywiązywaliśmy, dwa razy nam odpłynęło!), weszliśmy stromym, ale krótkim zboczem na miejsce, gdzie miała się znajdować geocache.  Rozciągał się stamtąd przepiękny widok — widzieliśmy wyspę West Fox Island i miejsce, gdzie rok temu biwakowaliśmy, jak też wyspę Green Island i wiele innych skalistych wysepek.  Geocache o nazwie The Spider Tree (Drzewo Pajęcze) miała znajdować się (według współrzędnych odbiornika GPS) tam gdzie sosna, której gałęzie rzeczywiście przypominały odnóża pająka.

Dookoła sosny było mnóstwo pęknięć i szczelin, toteż sądziłem, że geocache była w nich umieszczona.  Ponieważ niedaleko znajdował się biwak, nie chcieliśmy się za bardzo do niego zbliżać i przeszkadzać odpoczywającym tam kajakarzom — niewątpliwie zastanawiali się, po co tam przyszliśmy!  W każdym razie spędziliśmy ponad godzinę, przeszukując każdy zakamarek, szczelinę, pęknięcie i rysę wokoło drzewa, ale bez skutku.

Ba, nawet dokładnie zbadaliśmy to drzewo i zakamarki znajdujące się koło przyległych drzew, ale nie natknęliśmy się na nic, co przypominałoby geocache.  Niestety, zapomniałem zabrać ze sobą wydruk z opisem geocache (który dawał wskazówkę „biała sosna”), ale nie przypuszczam, aby to mi coś pomogło — przecież szukałem na obszarze w promieniu 5–10 metrów od współrzędnych GPS.  W końcu opuściliśmy to miejsce z pustymi rękami, nie znalazłszy niczego, lecz absolutnie warto było zrobić ten poranny wypad!  Zeszliśmy do kanu i powiosłowaliśmy dookoła wyspy Martins Island.  Zatrzymaliśmy się na moment w dobrym miejscu na biwak (Catherine odwiedziła je już rok temu), a następnie wróciliśmy na nasz biwak.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Wypoczynek na naszym biwaku na wyspie Jill Island... jak w raju!

Zdecydowaliśmy spakować się jeszcze tego samego dnia i po południu popłynąć do miejsca biwakowego znajdującego się na wyspie Philip Edward Island, naprzeciwko ujścia rzeki Chikanishing River — tego samego, na którym spędziliśmy jedną noc dwa lata temu.  O 5:00 po południu opuściliśmy to urocze miejsce i już o 6:30 przypłynęliśmy na nowe.  Poziom wody był znacznie niższy z wody wystawały dwie duże skały, które dwa lata temu całkowicie przykrywała woda.  Byłem niezmiernie rozczarowany, gdy zobaczyłem zrobione z kamieni wielkie palenisko, a w środku mnóstwo śmieci, rozbitych butelek po piwie i innych odpadków.

Ponieważ trudno było go używać, parę metrów dalej zbudowano nowe palenisko — pewnie było to łatwiejsze zadanie niż oczyszczenie tego zaśmieconego.  Jednak w tym nowym ognisku też już leżało sporo rozbitego szkła, które uważnie usunąłem. 

Przypomniał mi się jeden z odcinków serialu The Simpsons pod tytułem Trash of the Titans, w którym Homer Simpson został komisarzem odpowiedzialnym za oczyszczanie miasta Springfield.  Oczywiście nie trzeba było długo czekać na katastrofalne rezultaty jego zarządzania — po krótkim czasie miasto tonęło w śmieciach.  Ponieważ nikt nie kwapił się do uprzątnięcia tego bałaganu, burmistrz miasta postanowił przenieść całe miasto w nowe miejsce, kilka mil dalej.  Lisa Simpson proroczo przewidziała, że gdy tylko Springfield zostanie przeniesione, jego mieszkańcy zaczną je od nowa zaśmiecać.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Ostatni biwak na wyspie Philip Edward Island.  W tym samym miejscu biwakowaliśmy w ostatnią noc naszej podróży dookoła wyspy Philip Edward Island w sierpniu 2010 roku

Szybciutko ustawiłem mały namiot, umieściłem w nim materace i śpiwory i wskoczyliśmy do kanu, popłynęliśmy do samochodu i pojechaliśmy do miasteczka Killarney. 

Zafundowaliśmy sobie porcję ryb i frytek, a ja zamówiłem 2 funty wędzonej ryby, którą miałem odebrać następnego dnia.  Rozmawiałem z bratem właściciela restauracji, który powiedział mi, że rybacy muszą kupować specjalne quotas (kontyngenty), pozwalające im na złowienie określonej ilości ryb w roku — zapewnił mnie też, że właściciel restauracji (który jako jedyny zajmował się w Killarney rybołówstwem — aż się nie chce wierzyć, bo dawniej stanowiło ono podstawę lokalnej ekonomii) posiada dużo quotas i w restauracji nie powinno zabraknąć ryb! 

Najczęściej rybacy łowili White Fish (ryba o białym mięsie), ale w sieci dostawały się też szczupaki, a nawet  jesiotry — szczupaki były wypuszczane, a połów jesiotrów, nawet przez wędkarzy, został kompletnie zakazany w Ontario parę lat temu i oczywiście one też musiały być wypuszczane (chociaż nie znam nikogo, kto kiedykolwiek złowił lub próbował złowić jesiotra).  Notabene, wędkowanie na jesiotra było niezmiernie popularne w Ontario w XIX w. i na początku XX w., niektóre okazy osiągały kilka metrów i ważyły setki kilogramów.  Według kilku świadków jeszcze nie tak dawno w parku Bon Echo w jeziorze Lake Mazinaw widziano „Potwora Jeziora Mazinaw”.  Niektórzy biolodzy uważają, że być może świadkom się nie przewidziało — jezioro Mazinaw Lake jest jednym z najgłębszych w Ontario (ok. 180 metrów głębokości) i możliwe, że uchował się w nim ogromny jesiotr.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Zaplecze słynnego sklepu i restauracji Herbert Fisherine w Killarney
Gdy dwa dni temu byłem w Killarney, widziałem kilka korpulentnych wydr baraszkujących koło łodzi rybackiej — były trochę oswojone (ale nadal dzikie — wystarczyło spojrzeć na ich potężne i ostre zęby, aby czuć dla nich respekt) i pewnie żywiły się rybimi odpadami!  Tym razem łódź rybacka, zacumowana z tyłu restauracji, była już wyczyszczona, pusta i gotowa do porannego rejsu następnego dnia.

Była już godzina 8:00 wieczorem i sklepy w Killarney zamykano.  Przeszliśmy się główną ulicą i pojeździliśmy samochodem po bocznych uliczkach.  Większość biznesów w zimie nie była otwarta, a ich właściciele wyjeżdżali do większych miast kanadyjskich lub do południowych, cieplejszych stanów w USA, jak to co roku czynią setki tysięcy Kanadyjczyków, tzw. snow birds.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Noc na wyspie Jill Island

Gdy dotarliśmy na parking, zapadły już ciemności i dookoła nikogo nie było.  Kiedy przy świetle latarek ładowaliśmy kanu, usłyszeliśmy hałas silnika, a po chwili z ciemności wyłoniła się motorówka, powoli płynąca po rzece i zbliżająca się do doku.  Ani łódź, ani żaden z jej pasażerów widocznie nie posiadał latarki (???) i gdy w ciemności wyciągali łódkę z wody i mocowali do przyczepy samochodowej, mieli wiele problemów. 

Po zaparkowaniu samochodu wsiedliśmy do kanu — była godzina 21:15 i panowały kompletne ciemności, ale (na szczęście) nie wiał wiatr.  Nie słyszeliśmy ani nie widzieliśmy żadnych innych świateł łodzi, jedynie w oddali zapalały się i gasły w regularnych odstępach światła nawigacyjne.  Niemniej jednak założyliśmy zapalone headlights (latarki czołowe) i wiosłowaliśmy do naszego biwaku.  Czasami spoglądałem na odbiornik GPS, aby upewnić się, że płyniemy we właściwym kierunku.  Na ogół zostawiamy na biwaku migającą latarkę, która bardzo pomaga nam w nocy znaleźć drogę.  W końcu dotarliśmy na biwak, ale przedtem kanu lekko uderzyło w jedną z tych dwóch wystających z wody skał!  Szybciutko rozpaliłem ognisko i upiekliśmy na grillu kilka doskonałych kiełbasek kupionych poprzedniego dnia w sklepie Pitfield’s.  Była to nasza ostatnia noc w tej okolicy i z przyjemnością siedzieliśmy przy ognisku do późna w nocy.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Takie obręcze, jak na naszym ostatnim biwaku na Philip Edward Island, spotyka się często -- służyły one tartakom do spławiania drzewa ponad sto lat temu oraz do cumowania łodzi

 Następnego dnia wstaliśmy późnym rankiem, a ponieważ większość naszych rzeczy była już załadowana do samochodu, nie było dużo do pakowania.  Wypłynęliśmy po południu i jeszcze trochę popływaliśmy wzdłuż przeciwległego brzegu, gdzie znajdował się szlak pieszy Chikanishing Trail.  Catherine wielokrotnie chciała go zaliczyć, ale nigdy nie miała na to czasu.  Na parkingu było sporo ludzi, spuszczali lub wyciągali łodzie. 

Włożywszy wszystkie nasze rzeczy do samochodu (co nigdy nie jest prostym zadaniem — z jakichś niewyjaśnionych przyczyn zawsze wydaje mi się, że wracamy z większym bagażem), pojechaliśmy do miasteczka Killarney.  Odebrałem wędzone ryby z Herbert Fisheries, a Catherine kupiła porcję frytek i zimne piwo; siedząc na doku restauracji, w drewnianych fotelach typu Adirondac, po raz ostatni patrzyliśmy na kanał Killarney i przepływające nim łodzie.  W drodze powrotnej wpadliśmy jeszcze do parku Killarney, wykąpaliśmy się pod prysznicem i założyłem na siebie czyste ubranie, a Catherine jeszcze kupiła mi książkę o Killarney: Georgian Bay Jewel: The Killarney Story i napisała w niej miłą dedykację z okazji moich 50. urodzin.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Przy nowej mapie terenów rzeki French River koło restauracji The Hungry Bear przy drodze nr. 69

Zatrzymaliśmy się (ponownie!) w restauracji The Hungry Bear, gdzie spotkaliśmy Hungry Bear i jego kolegę, Bluberry Hound (tzn. pracowników restauracji przebranych za niedźwiadka i pieska).  Posiliłem się miską świetnej zupy oraz wypiłem kawę.  Wdepnęliśmy na chwilę do sąsiedniego sklepu – The Trading Post — istotnie, niektóre rzeczy, jakie posiadał na składzie, były niezmiernie oryginalne (np. kubki, talerze i krawaty z rysunkami indiańskiego artysty Benjamina Chee Chee, rzeźby, koszulki z unikalnymi wzorami, książki, filmy wideo), ale moim zdaniem, były za drogie i nic nie kupiliśmy. 

Do Toronto jechało się dobrze — w pewnym momencie zobaczyliśmy na drodze bardzo stary autobus (który powinien znajdować się w muzeum), wlokący się z szybkością ok. 20 km/h drogą, gdzie maksymalna szybkość to 90 km/h.  Niektórzy kierowcy musieli ostro hamować, aby się z nim nie zderzyć.  Kiedy dojeżdżaliśmy do Toronto autostradą nr 400, tuż przed zjazdem na drogę King Road utworzył się korek z powodu prac drogowych.  Zauważyłem samochód ciągnący łódź z dużym silnikiem.  Powoli wyprzedził mnie z lewej strony i przez jakiś czas patrzyłem na tył łodzi, jako że znajdował się przede mną.  Parę minut później, gdy wszystkie samochody zwalniały z powodu korka, ktoś nie był w stanie wyhamować i uderzył w tył przyczepy, na której była łódź.  Nie wiem, czy łódka lub silnik zostały uszkodzone, ale zobaczyłem kilka osób wysiadających z samochodów i stojących koło nich.  Ponieważ wypadek zdarzył się w miejscu, gdzie rozpoczynał się pas zjazdowy na drogę King Road, zdecydowałem się pojechać tym zjazdem, a potem drogą King Street. W końcu dojechaliśmy do domu.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Na parkingu restauracji The Hungry Bear i French River Trading Post

Była to jedna z naszych najdłuższych wypraw, składająca się z dwóch oddzielnych wycieczek, po jednym z najpiękniejszych obszarów Ontario.  Z pewnością powrócimy w te okolice w niedalekiej przyszłości! 


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Gotowi do rozpoczęcia drugiej części podróży -- Chikanishing River