Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kanu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kanu. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 maja 2023

BIWAKOWANIE W PARKU PROWINCJONALNYM ARROWHEAD, ONTARIO. 30 SIERPNIA – 4 WRZEŚNIA 2021 ROKU


Dodatkowe Informacje:



Miejsce biwakowe nr 337. Na szczęście tylko wjazd zamienił się w małe jeziorka, samo miejsce było suche 
 
I ponownie przybyłem do parku Arrowhead! Miałem szczęście, że udało mi się zarezerwować miejsce nr 337 — przestronne, prywatne i ciche, a do tego prawie ‘bez-komarowe’. Około 20 metrów znajdowało się urwisko prowadzące do starorzecza, będącego niegdyś częścią rzeki Big East River (ponieważ jest to rzeka meandrująca, takich starorzeczy jest wszędzie pełno i ciągle tworzą się nowe, a stare z czasem zarastają). 

 Miejsce było rozległe i prywatne

Od razu zaprzyjaźniłem się z bardzo sympatyczną wiewióreczką ziemną, dość oswojoną i (jak zwykle) ciągle głodną. Już po paru godzinach skakała po stole i po mnie, szukając jedzenia. Niektórzy nie lubią tych sympatycznych stworzonek, ale ja zawsze lubiłem ich towarzystwo, nawet jeśli było czasami dokuczliwe. Sądząc po ogromnych kałużach wokoło miejsca biwakowego, przed moim przyjazdem musiało mocno padać—mimo wszystko nie widziałem żadnych grzybów – kolejna zagadka natury! Dlaczego grzyby nie wyrosły po deszczach, w miejscach najlepszych grzybobrań?

 Miejsce biwakowe  nr 254, na którym biwakowaliśmy w 2020 roku.  Dobrze, iż wtedy nie padało!
 
Podczas mojego pobytu kilka razy w nocy lało jak z cebra. Namiot Eureka po raz kolejny okazał się w pełni wodoodporny. Przed wjazdem na miejsce utworzyła się ogromna kałuża i gdy wybierałem się z tego miejsca na spacer, musiałem skorzystać z innej ścieżki. To jednak nic w porównaniu z tym, co zobaczyłem na miejscu biwakowym numer 254, na którym biwakowaliśmy z kolegą Guy w 2020 roku: co najmniej połowa jego powierzchni została zalana, w tym ta część, na której rozstawiliśmy namioty! Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie mieliśmy szczęście, bo podczas naszego pobytu ani razu nie padało. Odwiedziłem też kempingi nr 223 i 224, na których biwakowałem w 2001, 2002 i 2006 roku. Niestety zniknęły, a raczej zamieniły się w tzw. „Zadaszone Noclegi” (postawiono na nich małe chatki) – prawdopodobnie park mógł zarobić więcej na ich wynajmie, zresztą cieszyły się powodzeniem. Cóż, kilka lat temu w Parku Bon Echo zbudowano też kilka estetycznych chatek z drewnianych bali na byłych kempingach grupowych. 

 Pomnik Tom Thomson w Huntsville, Ontario

Kilkakrotnie odwiedziłem też pobliskie miasteczko Huntsville — Patrizia, która przyjechała elektrycznym samochodem „Tesla”, szybko odkryła, że stacja ładowania Tesli znajduje się zaledwie 10 minut od parku, na parkingu sklepu „Metro” — ledwie skończyliśmy zakupy, jej samochód został wystarczająco naładowany! Po południu poszliśmy na mszę do kościoła w tym miasteczku.

 Jeden z obrazów w plenerze w Huntsville, Ontario

Byłem pod wrażeniem pokaźnych rozmiarów reprodukcji znanych obrazów bardzo znanej i cenionej Grupy Siedmiu i Toma Thomsona, umieszczonych na budynkach w różnych miejscach Huntsville. Ten, kto wpadł na ten pomysł, z pewnością zasługuje na brawa i gratulacje! Ta bezpłatna galeria na świeżym powietrzu była doskonałym sposobem na zaprezentowanie i promowanie niezmiernie ciekawych i kolorystycznych dzieł słynnych kanadyjskich artystów, którzy potrafili w unikalny i nowatorski sposób przedstawić kanadyjską przyrodę i krajobrazy. Nawet ci, którzy nie interesowali się sztuką i nie wstępowali do muzeów lub galerii, byli zmuszeni zapoznać się z twórczością tych artystów! Ponadto bardzo podobał mi się pomnik Toma Thomsona, odsłonięty w 2005 roku, na którym znajdował się również jeden z jego najsłynniejszych obrazów, „The West Wind”.

Jeden z obrazów w plenerze w Huntsville, Ontario

W 2002 roku, biwakując w Parku Arrowhead, dużo jeździłem samochodem po nierzadko wąskich i ustronny drogach, zwiedzając okolice. Jedna z takich przejażdżek zaprowadziła mnie do miasta Novar, na północ od parku, i wkrótce, jadąc drogą Maws Hill Road, dotarłem do farmy i wytwórni kanu, Northland Canoes (67 Maws Hill, Novar, ON P0A 1R0 ) – a minutę później spotkałem pana Alberta Maw, budowniczego owych kanu! Spędziłem sporo czasu rozmawiając z nim o kanu i ich budowaniu – zawsze fascynowały mnie estetyczne, drewniane kanu, a szczególnie podziwiałem tych, którzy potrafili je zbudować! Pan Maw powiedział, że w przeszłości robił ponad 100 kanu rocznie.

 Warsztat produkcji kanu p. Alberta Maw 

Podczas kolejnej wizyty w parku w 2006 roku ponownie odwiedziłem pana Maw. Gdy rozmawialiśmy, pojawił się jego sąsiad, pan N. Mieszkał kilka kilometrów od farmy p. Maw – do jego domu prowadziła prywatna, wąska droga leśna. Powiedział, że przez lata pracował w Toronto i po przejściu na emeryturę postanowił zamieszkać tutaj wraz z żoną. Ponieważ zimą droga była nieprzejezdna, specjalnym 6-kołowym pojazdem docierał do „cywilizacji”. Gdy powiedziałem mu, że lubię zbierać grzyby, zaprosił mnie na grzybobranie na swoją posesję i nawet znalazłem tam kilka grzybów jadalnych.


Tym razem, w 2021 roku, zdecydowałem się po raz kolejny odwiedzić pana Maw, a także złożyć wizytę jego sąsiadowi i wreszcie zobaczyć jego dom. Minąwszy farmę pana Maw, powoli jechałem leśną i dość wyboistą drogą, w końcu skręciłem w wąską alejkę i po minucie dotarłem do jego domu, otoczonego lasem, z widokiem na bardzo malownicze jezioro. Od razu zaczął szczekać piesek i wkrótce z domu wyszła kobieta. Szybko wyjaśniłem powód mojej nieoczekiwanej wizyty. Była żoną pana N. – a raczej wdową po nim – niestety, jej mąż zmarł na raka w 2014 roku. Porozmawialiśmy chwilę – powiedziałem jej, że chciałbym tak właśnie mieszkać, otoczony dziką przyrodą i zwierzętami (nadmieniła, że czasami czarne niedźwiedzie pojawiają się koło domu). Wiele osób przez lata mówi, że chcieliby wyjechać z miasta i przenieść się w bardziej odległe miejsca, ale tak naprawdę niewiele z nich to rzeczywiście czyni – cóż, państwo N. spełnili swoje marzenia! Tylko jeszcze jedna osoba zamieszkiwała nad tym jeziorem i jako że podjęła się zimą odśnieżać drogę, p. N. sprzedała 6-kołowy pojazd i mogła po prostu zimą jeździć po odśnieżonej drodze swoim pickupem.

Droga leśna

Pożegnawszy się z p. N., dojechałem do farmy pana Maw i poszedłem do jego domu. Miło było mi zobaczyć, że pomimo kilku niefortunnych wypadkach i wieku 86 lat, nadal był bardzo aktywny i zdrowy. Nie dość, że wciąż budował kanu, to jeszcze prowadził małą farmę, a nawet sprzedawał jajka. Pokazał OGROMNĄ cebulę, którą wyhodował w swoim ogrodzie! Opowiedział też o swojej rodzinie ze Szkocji, która pierwotnie się tu osiedliła – on się urodził w tym domu, jego posiadłość miała 1000 akrów, a synowie właśnie wycinali część drzew. Gdyby napisał krótką historię swojej rodziny i swojego życia, jestem pewien, że byłaby całkiem intrygująca!


Jak zwykle zabrałem ze sobą kilka książek do przeczytania. “The Untold Stories of 33 Men Buried in a Chilean Mine and the Miracle that Set Them Free” (polski tytuł „Ciemność)” autorstwa Hector Tobar zawierała bardzo szczegółowy opis wypadku górniczego w Chile i walkę o przetrwanie uwięzionych górników; okazała się ona całkiem interesującą lekturą. Następnie przeczytałem książkę, którą kupiłem dość dawno, „Es Cuba (To właśnie Kuba). Życie i miłość na nielegalnej wyspie” Lei Aschkenas. Ponieważ Kubę odwiedziłem 15 razy, ta książka była dla mnie bardzo absorbująca i niezmiernie bliska moim własnym przeżyciom w tym kraju. Nawiasem mówiąc, wyrażenie „Es Cuba” jest dość powszechnie używane w odniesieniu do istniejących na Kubie niespodziewanych problemów: jeśli w pokoju hotelowym nie ma ciepłej lub zimnej wody, jeśli jedzenie jest poniżej normy (lub go w ogóle nie ma), jeśli w hotelowej restauracji zabraknie piwa , wina lub whisky, jeżeli autobus się spóźnia lub w ogóle się nie pojawia – zamiast zastanawiać się, dlaczego dlaczego tak się stało i narzekać, po prostu najlepiej powiedzieć sobie, „Es Cuba” – to właśnie Kuba — co oznacza, że jest to normalne, bo na Kubie mało-co działa tak, jak powinno!

 Mural Tom Thomson'a w Huntsville, Ontario



 
Additional information: 




 


 

 Jeden z obrazów w plenerze w Huntsville, Ontario



 Leśna droga 


niedziela, 30 sierpnia 2020

MASSASAUGA PROVINCIAL PARK, ONTARIO—CZERWIEC/LIPCIEC 2019 ROKU

More photos from this trip/więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157715782478102 

Blog in English: http://ontario-nature.blogspot.com/2020/08/the-massasauga-provincial-park.html


Park Massasauga znajduje się zaledwie 2 godziny od Toronto i stanowi świetną okolicę do biwakowania i pływania na kanu, niezależnie od posiadanych umiejętności w tym zakresie. Zwykle lubię biwakować na bardziej odległych miejscach, wymagających kilku godzin wiosłowania, ale nie każdy jest gotowy tak długo wiosłować. Dlatego w tym roku zarezerwowałem miejsce na zatoce Blackstone Harbour, blisko parkingu—na tym miejscu wielokrotnie biwakowałem w ostatnich 10 lat.

Widok z naszego miejsca nr 508 na zatoczkę i wyspę

Z powodu wysokiego poziomu wody, niektóre miejsca biwakowe zostały częściowo zalane i praktycznie nie można było ich używać. Chociaż wiedziałem, że moje miejsce nie będzie miało tego problemu, to jednak spora część skał na brzegu była pod wodą. Niedaleko znajdowały się dwa żeremia bobrowe—trzy lata temu przylegały do lądu, a obecnie przypominały małe ‘wysepki’. Również wiele drzew, od kilku lat rosnących w wodzie, zupełnie umarło.

W połowie czerwca 2020 roku nie spodziewałem się już czarnych muszek, ale niestety myliłem się: z powodu deszczowej pogody nadal były aktywne i pomimo używania spreju na komary, podczas mojego 12-dniowego pobytu naliczyłem 20 bardzo paskudnych ugryzień. Co ciekawe, nie było specjalnie problemów z komarami, pewnie przegonił je wiatr. Gdy jednak spacerowałem po lesie, zbierając drzewo na opał, momentalnie atakowały mnie chmary komarów.

Na tym miejscu wielokrotnie biwakowałem w ciągu ostatnich 10 lat. To 'zdjęcie w zdjęciu' pokazuje to samo miejsce 3 lata temu, w 2016 roku. Od tego czasu ubyło jedno drzewo.

Łodzie motorowe stanowią integralny element parku i już zdołałem się przyzwyczaić do ich obecności. Jednak dość dokuczliwe były niezmiernie głośnie skutery wodne—moim zdaniem, powinny być zakazane w parkach i na niektórych jeziorach. Również często słyszeliśmy odgłosy lądujących i startujących na wodzie samolotów dochodzące z niedalekiej zatoki Woods Bay—jeden z nich nawet wylądował na zatoce Blackstone Harbour i przy starcie narobił ogromnego jazgotu. Strażnik parku powiedział, że na tej zatoce samoloty nie mają prawa lądować.

Niegroźny wąż zamieszkiwał na naszym miejscu biwakowym

Pogoda było bardzo dobra—raz czy dwa padało, nie było zbyt gorąco i z przyjemnością pływaliśmy na kanu lub po prostu spędzaliśmy czas siedząc na naszym miejscu i czytając książki, delektowaliśmy się otaczającą nas przyrodą.

Żółwie upatrzyły sobie miejsce na parkingu do znoszenia jajek

Będąc na parkowym parkingu (Pete’s Place) koło podjazdu do wodowania łódek, zobaczyliśmy liczne żółwie, które kopały w ziemi zagłębienia i w nich znosiły jajka. Pracownicy parku postawili pylony i tabliczki informacyjne, aby turyści je omijali. Ciekawe, dlaczego sobie wybrały właśnie to miejsce?
Czapla modra (Blue Heron)

Wędkowanie na zatoce Blackstone Harbour okazało się bardzo kiepskie. Przez kilka dni obserwowałem rybę ‘bass’ (coś w rodzaju polskiego okonia), pływającą przy brzegu i po wielu zmaganiach wreszcie ją złapałem—była pyszna! Nasza druga—i ostatnia ryba—to był mały szczupak. Często obserwowaliśmy wędkarzy, pływających na motorówkach niedaleko naszego miejsca i zawzięcie zarzucających wędki, ale nigdy nie spostrzegliśmy, aby cokolwiek wyciągali z wody. Spędziliśmy też kilka godzin wędkując na zatoce Woods Bay, ale i tam nie mieliśmy szczęścia. Przynajmniej nie musieliśmy się martwić, że naruszymy przepisy wędkarskie, łowiąc powyżej dziennego limitu...


Podczas mojej poprzedniej wizyty w parku, w 2016 roku, widzieliśmy kilka niedźwiadków buszujących po naszych miejscach biwakowych. Tym razem jedyny niedźwiadek, jakiego dostrzegliśmy, przebiegał przez drogę Healy Road—był dość mały, płochliwy i szybko zniknął w lesie—a poruszał się tak śmiesznie i niezręcznie, że oboje wybuchnęliśmy śmiechem.

Wąż wodny

Jednakże mieliśmy okazję zobaczyć wiele innych zwierząt na naszym miejscu biwakowym. Codziennie widzieliśmy wiele węży wodnych, niektóre bardzo duże, albo pływające w wodzie (jeden z nich nawet z ciekawości podpłynął do mnie, gdy kąpałem się w jeziorze), lub też wygrzewające się na skałach. Dwa węże ‘garten snakes’ (zaskrońce) rezydowały w dziupli drzewa rosnącego koło niedźwiedzio-odpornego pojemnika na przechowywanie jedzenia.

Niezmiernie głośna żabka nadrzewna!

Wiewiórki drzewne i ziemne (‘chipmunks’) czasem przebiegały koło nas, nie szukając jednak z nami żadnego kontaktu. Moja automatyczna kamera wideo, którą powiesiłem koło żeremia bobrów, zarejestrowała szopa pracza (‘raccoon’), ale nie przypuszczam, aby on złożył nam nocną wizytę na biwaku, bo z pewnością zauważylibyśmy jego ‘działalność’. Co wieczór widzieliśmy (i często słyszeliśmy) bobry, pływającej niedaleko dookoła przylądka, jak również wydrę wodną czy też piżmaka. Małe ‘nadrzewne’ żabki co wieczór rozpoczynały swój koncert—wydawany przez nie dźwięk był ogłuszający! Dużo się musiałem natrudzić, aby wreszcie zobaczyć jedną z nich—siedziała na ziemi kilka metrów od ogniska. Delikatnie ją przeniosłem kilka metrów dalej—jednakże co noc znajdowałem ją w pierwotnym miejscu!

Five-lined skink

Udało mi się też zobaczyć jaszczurkę (‘five-lined skink’). Kilka sporej wielkości żółwi (‘snapping turtle’) czasem pływało blisko brzegu w poszukiwaniu jedzenia. Co noc mieliśmy okazję wysłuchiwać unikalnych serenad w wykonaniu nurów (‘loon’), jeden z nich zamieszkiwał blisko nas i był stałym bywalcem zatoki. Inny niezmiernie dystynktywny odgłos pochodził od puszczyków huczków (‘barred owl’). Często znajdowały się dosłownie kilka metrów od nas, na gałęziach drzew, ale było niemożliwe je spostrzec czy też usłyszeć, jako że bezszelestnie fruwały z jednej gałęzi na drugą. Kruki czy też wrony często nas budziły z rana, o wiele za wcześnie, niż to planowaliśmy. Dwukrotnie przyleciały kolibry (‘hummingbirds’), ale nie znalazłszy żadnych kwiatów, których to nektar stanowi ich pokarm, szybko odleciały. Przez kilka dni składały nam wizyty mewy, licząc na otrzymanie jakiegoś kąska, ale gdy zorientowały się, iż nic od nas nie dostaną, przestały przylatywać.


Jednego dnia stałem na biwaku pod drzewem, gdy nagle usłyszałem stukanie. Sądziłem, że może Krzysztof rąbie drzewo. Za chwilę ponownie usłyszałem stukanie—jak też z drzewa zaczęły na mnie spadać kawałki kory i drzazgi. Spojrzałem w górę—metr ode mnie na drzewie siedział przepiękny dzięcioł smugoszyi (‘pileated woodpecker’), z zapałem opukujący drzewo! Kilka dni później widziałem go ponownie w tym samym miejscu. Również pojawił się jego mniejszy kuzyn, dzięcioł krasnogłowy (‘red headed woodpecker’). Jednakże najbardziej lubiłem przyglądać się czaplom modrym (‘blue heron’), które majestatycznie fruwały nad powierzchnią wody i pełne gracji, lądowały na skałach. Dwa razy rodzina gąsek, wraz z małymi gąsiątkami, odwiedziła nasze miejsce, trochę się pokręciła koła namiotów i wszystkie z powrotem podążyły do wody. Często też pojawiały się kaczki i kaczątka, pływając vis-a-vis biwaku.


Mieliśmy piękne widok na małą, zalesioną wysepkę

Gdy siedziałem pochłonięty czytaniem książki, nagle spostrzegłem przepiękną sarenkę, stojącą zaledwie kilka metrów ode mnie, intensywnie się we mnie wpatrującą—po paru sekundach uciekła do lasu! Również muszę parę słów powiedzieć o różnych owadach. W nocy pojawiały się jętki (‘mayflies’), które pewnie osiągnęły ostatnie stadium swojego krótkiego żywota i grunt dookoła ogniska był nimi pokryty, przypominając ‘żywy dywan’. Bardzo dużo ważek latało dookoła nas, polując na komary. Również widzieliśmy nimfy ważek, wolno poruszające się na drzewach i skałach—rankiem pozostały po nich jedynie porzucone zewnętrzne szkielety (‘exuvia”), z których zapewne niedawno wyłoniły się ważki. Co noc chrabąszcze majowe (‘cockchafer’) fruwały nad naszymi głowami, wabione światłem latarek. I oczywiście wszędzie było dużo mrówek—niektóre małe, inne większe, jedne mieszkające na drzewach, inne w ziemi—jak też ciągle pojawiały się mrówki-królowe, posiadające skrzydełka.

 

Zawsze lubiłem siedzieć koło tego charakterystycznego drzewka-a to mniejsze zdjęcie, przedstawiające Catherine i mnie, było zrobione 3 lata temu, w 2016 roku

Kilkakrotnie popłynęliśmy na kanu do parkingu w Pete’s Place i następnie samochodem udaliśmy się do miasta MacTier lub Parry Sound, aby zrobić zakupy. W Parry Sound tradycyjnie poszliśmy do supermarketu No Frills, zrobiliśmy zakupy i potem pojechaliśmy do opuszczonej przystani pod wiaduktem kolejowym, gdzie spożyliśmy lunch. Po posiłku wpadliśmy do sklepu z używanymi książkami, „Bearly Used Books”. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć jego nową lokację na główniej ulicy—w tym samy budynku posłowie Partii Konserwatywnej do Parlamentu Federalnego (w Ottawie) oraz Prowincjonalnego (w Toronto) mieli swoje biura. Księgarnia było ogromna, lecz momentalnie znalazłem sekcję z najbardziej interesującymi mnie książkami i czułem się ‘jak w domu’! Książek było dziesiątki tysięcy, obsługa jak zwykle niezmiernie miła i uprzejma. Chociaż nie byłem w stanie spędzić w tym sklepie zbyt wiele czasu, udało mi się kupić 3 świetne książki.

I jeszcze przed wyjazdem wspólne pamiątkowe zdjęcie

Po drugiej stronie ulicy znajdowało się studio artystyczne Jessica Vergeer Studio. Ponad rok temu na Internecie oglądałem prace Jessica Vergeer, bardzo mi się podobały, i wreszcie mogłem osobiście tam się udać, a nawet krótką z artystką porozmawiać. Rzeczywiście, malowane przez nią obrazy, przedstawiające głównie pobliskie pejzaże i krajobrazy, były bardzo oryginalne i niezmiernie mi się podobały—szczególnie, że przez wiele lat pływałem na kanu po zatoce Georgian Bay i mogłem te przepiękne zakątki ujrzeć na własne oczy. Kupiłem kilka pocztówek z jej malunkami, jak też kartki pocztowe przedstawiające, w specyficznym klasycznym stylu z poprzedniej epoki, miasto Parry Sound, wyspę Wreck Island, park Killbear Provincial Park oraz latarnie morskie w Snug Harbour i Red Rock. Jako że wszystkie te miejsca odwiedziłem na kanu, a na niektórych nawet biwakowałem, te malowidła przywołały wiele wspaniałych wspomnień.

Była to niezwykle udana wycieczka. Życzyłbym sobie, aby przy następnej wizycie do tego parku udało mi się biwakować w jego bardziej dzikiej części, ale zatoka Blackstone Harbour też okazała się świetnym miejscem.


More photos from this trip/więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157715782478102 

Blog in English: http://ontario-nature.blogspot.com/2020/08/the-massasauga-provincial-park.html

środa, 1 sierpnia 2018

WYCIECZKA SAMOCHODOWO-KEPMPINGOWA: PARKI KILLBEAR, KILLARNEY I CHUTES ORAZ WYSPA PHILIP EDWARD ISLAND, ONTARIO, 7-27 WRZEŚNIA 2017 ROKU


Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157699705142605

Trasa naszej podróży w Ontario


Pięć dni temu zakończyliśmy naszą podróż samochodowo-kempingową po USA i Ontario (http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2018/07/wycieczka-samochodowo-kempingowa.html)—i ponownie byliśmy gotowi na następną jesienną przygodę, tym razem tylko w Ontario—każdy z nas jechał osobnym samochodem i zabraliśmy też ze sobą kanu. Już przedtem zarezerwowaliśmy miejsce biwakowe w parku Killarney (dopiero od 10 września 2017 r.) i postanowiliśmy spędzić pierwsze 3 noce w parku Grundy Lake Provincial Park. Wyruszyliśmy z Mississauga bardzo wcześnie i zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound—wstąpiliśmy do naszej ulubionej księgarni z używanymi książkami, „Bearly Used Books”. Będąc w środku, usłyszeliśmy w radiu prognozę pogody i Catherine uchwyciła, jak wymieniono Killbear Provincial Park—cóż za świetny pomysł, kompletnie zapomnieliśmy o tym miejscu! Po szybkiej wizycie w sklepach No Frills i Hart Store, tradycyjnie poszliśmy na lunch pod mostem kolejowym nad rzeką Seguin River i pojechaliśmy do parku Killbear. Pracownik parku dał nam listę z numerami wolnych miejsc biwakowych i szczególnie jedno z nich niezmiernie się nam spodobało, numer 1042: było przepiękne, z widokiem na plażę i pozwalało nam podziwiać spektakularne zachody słońca. Co ciekawe, wyglądało ono mi znajomo, miałem uczucie, że już kiedyś na nim byłem… Gdy Catherine cofała samochód z tego miejsca, rura wydechowa samochodu utknęła w ziemi… i właśnie wtedy miałem wrażenie deja vu: w roku 2014 spędziliśmy w tym parku jedną noc, biwakując na pobliskim biwaku (nr 1139, po drugiej stronie skalnego wzgórza)—wtedy też kontemplowaliśmy wybranie obecnego miejsca i gdy Catherine cofała samochód, stała się ta sama rzecz—rura wydechowa utknęła w tym samym miejscu w ziemi!


Tak szybko, jak mogliśmy pojechaliśmy do biura parku, uiściliśmy opłatę i wkrótce zacząłem rozbijać namiot. Normalnie bez problemu robię to sam, tym razem wiał silny i chłodny wiatr i musiałem poprosić Catherine o pomoc—a nawet przywiązałem tropik dodatkowymi linkami.

Cudowny widok z naszego miejsca biwakowego

Zabrałem ze sobą intrygującą książkę autorstwa Michael Weisskopf „Blood Brothers. Among the Soldiers of Ward 54” („Bracia Krwi. Wśród Żołnierzy Oddziału 54”). Autor, który był korespondentem magazynu „Time” i finalistą nagrody Pulitzer, stracił rękę w 2003 roku podczas przejazdu w Bagdadzie samochodem armii amerykańskiej „Humvee”. Udało mu się dostać na rehabilitację na oddział 57 w centrum medycznym „Walter Reed Medical Center”, zarezerwowany dla członków sił zbrojnych po amputacji, gdzie spotkał bardzo dużo żołnierzy, którzy utracili ręce i nogi na wojnach. Książka była bardzo przejmująca i ukazywała zwykle nieznaną stronę wojny. Być rannym to jedna sprawa—ale proces powrotu do zdrowia w wielu przypadkach był niezmiernie długi, zawiły, bolesny i niezwykle frustrujący. Książka z pewnością przedstawiała rzeczy, które zazwyczaj są odstawiane na boczny tor i o których nie mamy dużo wiedzy i wiadomości. Zajęło mi kilka wieczorów, aby przeczytać wszystkie 300 stron. Ogólnie bardzo wzruszająca i emocjonalna pozycja.


W parku przebywaliśmy 3 dni (do niedzieli) i codziennie wybieraliśmy się na przechadzkę (szlak pieszy biegł równolegle do drogi parkowej), widzieliśmy bardzo dużo saren, zrobiłem fotografię ciekawie wyglądających grzybów jak też wdaliśmy się w rozmowę z parą, która właśnie nabyła mały domek kempingowy na kółkach. Centrum dla odwiedzających było też interesujące—pogadaliśmy z młodą pracownicą, powiedziała nam, że w poprzednich latach park borykał się z wieloma problemami z czarnymi niedźwiedziami: niektórym udało się włamać do zamkniętych samochodów (z pewnością bez używania kluczyków!), a jeden niedźwiadek był odpowiedzialny za ponad 20 takich kradzieży—musiał być zastrzelony i mogliśmy go oglądać (wypchanego) w środku centrum. Każdego popołudnia podziwialiśmy z naszego miejsca zachody słońca i do późna siedzieliśmy przy ognisku. W piątek przybyło do parku więcej ludzi, ale nadal panowała cisza i spokój.


W sobotę pojechaliśmy z powrotem do Parry Sound po zakupy w sklepach No Frills i Hart Store, jak też powtórnie wstąpiliśmy na godzinkę do księgarni „Bearly Used Books”. Catherine kupiła kilka książek autobiograficznych kanadyjskich aktorów komediowych i dyski z nagranymi czytanymi książkami (aby miała co słuchać w drodze powrotnej do USA). Ja zauważyłem książkę „The Secret Speech” autorstwa Tom Rob Smith i od razu ją kupiłem. Co ciekawe, w 2014 roku też w Parry Sound kupiłem jego książkę „Child 44” i momentalnie ją pochłonąłem podczas biwakowania na wyspie Franklin Island! Obecna książka stanowiła drugą część trylogii. Chociaż nie była tak dobra jak pierwsza część, z przyjemnością ją wertowałem przy ognisku w parku Killarney i na wyspie Philip Edward Island. Również kupiłem „Miła 19” Leona Urisa oraz „Holocaust Journey. Travelling in Search of the Past” Martina Gilbert—obie książki ukazywały wiele miejsc, które znałem lub o których czytałem. Trochę porozmawialiśmy z właścicielką księgarni i powiedziała nam sporo ciekawych rzeczy o mieście Parry Sound i jej księgarni. Również zauważyłem kilka książek napisanych przez Terry Boyle (spotkałem go dwukrotnie, ostatnim razem w 2015 r. w restauracji „Gilly’s”, po zakończeniu drugiej wyprawy na wyspę Franklin Island) i dowiedziałem się, że zmarł 11 lipca 2016 roku. Miał 63 lata. Szkoda… bardzo lubiłem jego książki na temat Ontario!

Parry Sound-od lat jest to nasze tradycyjne miejsce, gdzie spożywamy lunch-pod mostem kolejowym!

Również zatrzymaliśmy się przy opuszczonym szpitalu w Parry Sound (z powodu wybudowania nowego szpitala) oraz stacji kolejowej—obecnie zatrzymywało się tam tylko parę pociągów pasażerskich na trasie Toronto-Sudbury.

Catherine szybko nawiązuje znajomości... nawet w restauracji "The Hungry Bear", z głodnym niedźwiadkiem!

W niedzielę, 10 września 2017 r. opuściliśmy nasze wspaniałe miejsce w parku Killbear i pojechaliśmy na północ autostradą nr 400 do restauracji „The Hungry Bear”, stanowiącej jeden z naszych de rigueur przystanków w okolicy. Znajdowała się od razu przy drodze, ale dookoła widać było budowę nowej autostrady, z której będzie osobny zjazd do restauracji i sklepu z pamiątkami. Mam nadzieję, że autostrada nie spowoduje zbytniego uszczerbku w ilości klienteli i że będą pomyślnie prosperowały przez następne dziesięciolecia!

Nasze miejsce biwakowe pomiędzy jeziorami Lake Carlyle i Terry Lake

Wreszcie przybyliśmy do biura parku Killarney. Chociaż posiadaliśmy rezerwację, mieliśmy mnóstwo problemów z ostatecznym rachunkiem, który opiewał na o wiele wyższą kwotę i pracownicy mieli dużo problemów z ustaleniem właściwej kwoty (mieliśmy 2 samochody), ale w końcu opuściliśmy biuro usatysfakcjonowani. Sądzę, że wszystkie parki prowincjonalne powinny uprościć system rezerwacji abyśmy nie musieli spędzać tak dużo czasu w kolejkach w biurach parku, jeżeli mamy już zrobioną rezerwację online.

A na tym stromym miejscu trzymaliśmy kanu

Generalnie nie jest łatwo zarezerwować miejsce biwakowe w tym parku i oczywiście, zrobiłem ją kilka miesięcy przed naszym przyjazdem. Nie rezerwuje się też danego miejsca biwakowego—na każdym jeziorze jest kilka miejsc biwakowych i po przyjeździe można biwakować na jakimkolwiek wolnym miejscu. Ponieważ po raz czwarty przyjeżdżaliśmy na to jezioro, świetnie wiedzieliśmy, które miejsce najbardziej preferowaliśmy (było ich razem 6). Na szczęście ani jedno nie było zajęte, to też wybraliśmy nr 55. Znajdowało się pomiędzy jeziorami Carlyle i Terry i nieopodal był mały wodospad, ale ani go nie widzieliśmy, ani nie słyszeliśmy z naszego miejsca. Jedyną jego wadą były dość strome wzgórze. Musieliśmy ostrożnie przymocowywać kanu do skał i korzeni i następnie nosić wszystkie nasze rzeczy po wyboistym i kamienistym wzniesieniu. Szybko poczułem się jak w domu i w rekordowym czasie ustawiłem namiot, a Catherine przygotowała kuchnię—byliśmy gotowi pitrasić wyśmienite posiłki!

Widok z naszego miejsca-od czasu do czasu widzieliśmy kanu zmierzające ku portażowi do następnego jeziora

Podczas całego pobytu mieliśmy idealną pogodę—było słonecznie i ciepło, ani jednej kropli deszczu i nie widzieliśmy zbyt wielu turystów na jeziorze. Jednego razu rozmawialiśmy z Irlandzką kanuistką, która skręciła sobie nogę w kostce i nie była w stanie wraz z swoimi znajomymi wybrać się na przechadzkę po górach w parku Killarney. Catherine nie chciała wieszać jedzenia pomiędzy drzewami, ale ja absolutnie nalegałem i po kilku razach udało mi się przerzucić linę dookoła grubej gałęzi. Chociaż jedzenie wisiało stosunkowo niedaleko naszego namiotu i ogniska, z pewnością było to lepsze rozwiązanie, niż zostawianie beczki z jedzeniem na ziemi. Ani razu nie widzieliśmy niedźwiedzi, chociaż dwukrotnie słyszeliśmy głośny odgłos, tak jakby coś spadło na ziemię—Catherine myślała, że to może być niedźwiedź, ale ponieważ nie słyszeliśmy żadnych innych odgłosów, najprawdopodobniej był on spowodowany upadkiem drzewa lub gałęzi.


Niektóre poranki były niezmiernie mgliste—Catherine mnie obudziła i udało mi się zrobić bardzo dużo przepięknych fotografii. Późnym popołudniem popłynęliśmy ku jeziorze Johnnie Lake, przez wąski kanał, gdzie bobry zrobiły tamę (była dość luźna i nawet nie musieliśmy przez nią przenosić kanu), a dalej widzieliśmy kilka bobrowych żeremi.


Niemalże codziennie wiosłowaliśmy z naszego miejsca to parkingu (około 30 minut) i jechaliśmy do miasta Killarney, gdzie spożywaliśmy frytki & ryby w restauracji Herbert Fisheries. Restauracja się kompletnie zmieniła—nie było już czerwonego autobusu (był prawie-że symbolem Killarney) i obecnie postawiono nowy, duży budynek. Jedzenie było dobre, ale wystrój w środku taki sobie… Sądzę, że dodanie więcej historycznych zdjęć z okolicy i różnych eksponatów dotyczących rybołówstwa bardzo podniosłoby wygląd tego miejsca. W każdym razie za każdym razem spożywaliśmy jedzenie na zewnątrz, siedząc na doku. Również wpadliśmy do sklepu LCBO (gdzie można kupić napoje alkoholowe) i Pittfield’s (jedyny sklep spożywczy w mieście).


Jednego wieczora poszliśmy do ośrodka „Killarney Mountain Lodge”, który właśnie przeszedł ekstensywne i drogie renowacje. Na początku spotkaliśmy managera obiektu, p. Kelly McAree, bardzo miłego i rzeczowego człowieka, mającego za sobą wiele lat doświadczenia w hotelarstwie. Biorąc pod uwagę, że jego pozycja wymagała bezustannego zajmowania się pracownikami i gośćmi, z pewnością musiał mieć specjalne predyspozycje, aby pomyślnie zarządzać takim obiektem. Od razu zaoferował nam pokazanie całego ośrodka i nawet wstąpiliśmy do pięknego domu, w którym swego czasu mieszkała rodzina pierwszego właściciela. Widok z domków był wspaniały—można było w tym samym czasie delektować się luksusem i naturą.


Z balkonu hotelu ujrzeliśmy samochód, który holował kajak. Powiedział, że należał do Traci Lynn Martin (http://www.justaroundthepointe.com/), dzielnej i niesamowicie wytrwałej kobiety z Missouri, która wyruszyła na 13.760 kilometrową odyseję po Wielkich Jeziorach w marcu 2017 roku, mając nadzieję ją zakończyć w tym samym roku. Według gazety „Detroit News”, przerwała swoją podróż w końcu 2017 roku z powodu ciężkich warunków zimowych na jeziorze Ontario. Mimo wszystko od marca przepłynęła 5.731 kilometrów, pokonując jeziora Górne, Huron i Michigan. Piętnastego października 2017 r. stała się pierwszą osobą, która opłynęła dookoła trzech Wielkich Jezior w jednym roku kalendarzowym—i powiedziała, że powtórnie spróbuje w 2019 roku.
Następnej nocy poszliśmy do Killarney Mountain Lodge i spożyliśmy smaczny obiad, siedząc na zewnątrz na tarasie.


Również wstąpiliśmy do parku i wykąpaliśmy się pod gorącym prysznicem (co za luksus!). Następnie przeszliśmy się 4-ro kilometrowym, malowniczym szlakiem Cranberry Bog Trail, ciągnącym się pośród mokradeł, bagien, moczarów i jezior. W jednym miejscu musieliśmy wspinać się na bardzo strome wzgórze—i potem schodzić jego stromym zboczem. Dookoła rosło sporo ciekawie wyglądających grzybów i pewien jestem, że natrafiłem na najbardziej trujący grzyb, Amanita Ocreata (Muchomor Sromotnikowy). Po jego zjedzeniu pojawiają się jedynie lekkie problemy żołądkowe i takie symptomy jak ból brzucha, biegunka i wymioty, ale znikają one po 2-3 dniach. Jednak przez cały czas toksyny wyrządzają ogromne spustoszenie organów wewnętrznych i prowadzą do śpiączki, niewydolności nerek, wątroby i wreszcie zgonu. W jednym miejscu pojawił się szlak pieszy La Cloch Silhouette Trail—tablica informacyjna ostrzegała, że ciągnie się on przez następne 78 kilometrów. Nawet normalnie dzielna Catherine nie wyraziła zainteresowanie przejścia się tym szlakiem…


Dwa razy, gdy wracaliśmy z miasteczka do parking Carlyle Lake Access Point, spotkaliśmy dwie kobiety, ustawiające na statywach aparaty fotograficzne, aby zrobić zdjęcia zorzy polarnej. Były zaskoczone, że będziemy płynąć do naszego miejsca biwakowego w kompletnych ciemnościach! Gdy mijaliśmy miejsce nr 56, powiedzieliśmy biwakującej tam rodzinie o tym zjawisku, lecz przypuszczam, że zorza nie pojawiła się tej nocy—nie jest ją łatwo przewidzieć.
Tego żółwia (snapping turtle) zobaczyłem na głównej drodze, gdy ją próbował przejść. Zawróciłem i pomogliśmy mu w tym zadaniu

Noc z 16 na 17 września (sobota/niedziela) była naszą ostatnią w parku Killarney. Pragnęliśmy przedłużyć nasz pobyt i codziennie szliśmy do biura parku dowiadując się, czy być może zwolniło się jakieś miejsce na jeziorach Carlyle/Terry Lakes, ale wszystkie pozostawały zarezerwowane. W sobotę późnym popołudniem popłynęliśmy do parkingu—na miejscu biwakowym na vis-a-vis naszego zauważyliśmy samotnego biwakowicza. Gdy powróciliśmy wieczorem do parkingu, dochodziła już godzina 22:00 i w kompletnych ciemnościach zaczęliśmy wiosłować do naszego biwaku. Chociaż trasa była prosta i łatwa, gdy już znajdowaliśmy się blisko biwaku, musiałem użyć mojej mocnej, 1000-lumenowej latarki, aby znaleźć miejsce—zapomnieliśmy przytwierdzić do drzewa migającego światełka, które często zostawiamy i w ten sposób wskazuje nam drogę powrotną.

Nowy budynek restauracji Herbert Fisheries w Killarney

Gdy wychodziliśmy z kanu i rozładowywaliśmy nasze rzeczy na brzegu (nie było to proste, bo skały były śliskie i panowały ciemności), nagle Catherine głośno wrzasnęła, bo zobaczyła dwa węże wodne, pływające koło kanu, świetnie widoczne w świetle latarki—i była przekonana, że za chwilę wskoczą do kanu i ją zaatakują! Ja się wężami nie przejmowałem, toteż powoli wyciągnąłem kanu z wody i wciągnąłem na spadzisty i kamienisty brzeg, przywiązując do skał i korzeni. Parę sekund później usłyszałem ogłuszający łoskot (biorąc pod uwagę, że dookoła panowała kompletna cisza, był on jeszcze bardzo spotęgowany i rozniósł się po całym jeziorze). Kanu po prostu zsunęło się ze spadzistego brzegu, wpadło do wody i powoli odpływało! Okazało się, że w ciemnościach nie przyczepiłem prawidłowo liny do kanu. Musieliśmy podjąć szybką decyzję. Catherine momentalnie przejęła inicjatywę, zdecydowanie mówiąc:

            — Absolutnie nie wejdę do wody!

Ale nieporządek! Na szczęście Catherine jest odpowiedzialna za kuchnię

Na szczęście mieliśmy linę i kilka mocnych latarek—jak też dawno temu przylepiliśmy do kanu nalepki odblaskowe; pomimo, że coraz dalej odpływało, nadal mogliśmy go widzieć. Miałem pewne opory wskoczyć do wody i płynąć w ciemnościach—pomyślałem o założeniu kamizelki asekuracyjnej, ale nie było to możliwe: zawsze pozostawialiśmy kamizelki w kanu i teraz też w nim zostały—zanim mogłem cokolwiek innego wymyśleć, rozebrałem się i wskoczyłem do wody (zapominając o wężach wodnych i legendarnym potworze jeziorowym z Killarney, jeżeli taki w ogóle istniał). Z liną w ręku i latarką na głowie, zacząłem płynąć w kierunku kanu, oświetlanego z brzegu moją mocną latarką, trzymaną przez Catherine. Nie pamiętam, jak długo mi zajęło dopłynięcie do kanu, ale gdy tylko go dotknąłem, przywiązałem do niego linę (tym razem dokładnie!) i popłynąłem z powrotem, ciągnąc za sobą kanu. Chociaż woda była chłodna, było dość ciepło. W ciągu 10 minut byłem wysuszony, ubrany i siedziałem przy buzującym ognisku. Pewnie turysta biwakujący po drugiej stronie jeziora sądził, że jesteśmy kompletnymi nowicjuszami, bez żadnego doświadczenia biwakowo-kajakarskiego, nieprzestrzegającymi etykiety kempingowej!


Następne kilka nocy planowaliśmy spędzić na wyspie Philip Edward Island, której połacie nadal należały do Korony-to znaczy do rządu kanadyjskiego, a zatem to nas wszystkich. Jednak trzeba było gdzieś zaparkować samochody—musieliśmy wykupić pozwolenia z parku Killarney na parking koło potoku Chikanishing. Ponownie pracownicy parku zrobili pomyłki i zabrało nam trochę czasu, zanim wydedukowali właściwą opłatę.


O godzinie 16:00 już płynęliśmy na potoku Chikanishing Creek, ale gdy tyko wypłynęliśmy z niego na pełne wody zatoki Georgian Bay, wiejący wiatr powodował spore fale. Chociaż mieliśmy zamiar biwakować na zachodnim cypelku wyspy (South Point Island), tak czy owak musieliśmy wiosłować około 800 metrów na otwartych i wietrznych wodach. Gdy tylko trochę na nie wypływaliśmy, od razu kanu bujało się na falach. Przypomniało mi się, jak parę lat temu płynęliśmy tą samą trasą—wtedy fale były tak duże, że co jakiś czas woda wlewała się do kanu.


Czekaliśmy u ujścia potoku i nawet myśleliśmy o biwakowaniu w tamtym miejscu, ale nie byliśmy pewni, czy należy ono do parku, czy też do Korony (później stwierdziłem, że był to park) — poza tym to miejsce nie przypadło mi do gustu. Wyciągnąłem krótkofalówkę i posłuchałem najświeższej prognozy pogodowej dla statków na północnej zatoce Georgian Bay—na szczęście zapowiadano, że wiatr ucichnie późnym popołudniem! Odczekaliśmy niecałą godzinę i powtórnie wypłynęliśmy. Trzymając kanu prostopadle do fal, płynąłem nie ku wyspie, ale ku bezkresnym wodom zatoki Georgian Bay, bo właśnie z tamtego kierunku szły fale. Wreszcie zrobiliśmy ostry, lewy zakręt, bardzo silnie wiosłując, i wpłynęliśmy do małego przesmyku pomiędzy wyspą South Point Island i kilkoma skałami. Zacumowaliśmy kanu wzdłuż skalistego brzegu i postanowiliśmy rozłożyć biwak w tym cudownym miejscu. Po drugiej stronie biwakowała rodzina złożona z rodziców, 2 dziewczynek i 2 piesków rasy labrador, które przyszły na naszą stronę, aby się przywitać. Rodzina była cichutka i szybko zapomnieliśmy o ich obecności.


Widok był spektakularny—kiedykolwiek pływam na kanu w tych okolicach, jestem wręcz odurzony otaczającym mnie krajobrazem! Rozbiliśmy namiot na skałach, ale nie rozpalaliśmy tego wieczora ogniska. Przyglądaliśmy się mijającym z oddali światełkom z latarni morskich i boi. Następnego dnia rodzina odpłynęła i poszliśmy zobaczyć ich miejsce, jak też przeszliśmy się po wyspie. W roku 2012 też tutaj biwakowaliśmy, jakieś 50 metrów od naszego obecnego miejsca, ale obecne było o wiele lepsze. Tu i tam widzieliśmy stare miejsca na ogniska, a często jedynie popękane warstwy skały—dawno temu ktoś rozpalał w tych miejscach ogniska. Rozpaliliśmy ognisko w gotowym palenisku—było świetnie obudowane kamieniami i koło niego ktoś zbudował prymitywny, aczkolwiek użyteczny stół.

Pierwszej nocy o godzinie 4:00 nad ranem obudziły nas głosy. Wyjrzeliśmy z namiotu i zobaczyliśmy flotyllę złożoną z kilku kanu, płynącą do parkingu. Każde kanu miało przyczepiony świecący w ciemności ‘glow stick’ i wyglądało to przepięknie! Oczywiście, kanuiści musieli wstać bardzo wcześnie, aby uniknąć potencjalnych wiatrów i fal, które mogłyby uniemożliwić im powrót.


Planowaliśmy biwakowanie przez 3-4 dni, ale gdy po drugiej nocy obudziliśmy się, pogoda była niepewna—nie padało, ale było pochmurnie i potem zaczęło bardzo lekko kropić. Nie przejmowałem się specjalnie samym deszczem, bardziej obawiałem się śliskich skał i postanowiliśmy się spakować i popłynąć do parkingu. Przynajmniej nie było wiatru, toteż nie musieliśmy się obawiać fal.


Pojechaliśmy do restauracji Herbert Fisheries w miasteczku Killarney na ryby i frytki, a potem zatrzymaliśmy się w parku Point Grondine Park. O tym parku dowiedzieliśmy się z broszury informacyjnej—położony w rezerwacie indiańskim i zarządzany przez Indian. Zadzwoniliśmy na podany numer telefonu, ale jedynie było nagranie, które podało… witrynę internetową! Biorąc pod uwagę, że na większości terenów parku nie działały telefony komórkowe, raczej byłoby trudno nam iść na ich stronę internetową! Przy wjeździe znajdowała się mapa i samo-obsługowa stacja do płacenia. Porozmawialiśmy z młodym człowiekiem, właścicielem ogromnego psa, który właśnie wybierał się na przechadzkę po długim szlaku pieszym—miał problemy z uiszczeniem opłaty, maszyna nie chciała zaakceptować jego banknotów i dopiero, gdy rozmieniliśmy mu pieniądze, był w stanie zapłacić. W książce dla odwiedzających znaleźliśmy kilka komentarzy turystów, którzy też mieli problemy z zapłaceniem należności i opuścili przez to park. Mam nadzieję, że te problemy zostaną wyeliminowane w następnym sezonie. O ile wiem, to park posiada jedynie szlaki piesze oraz szlak kanu, który wymaga trzykilometrowego portażu—lub też ‘bez-portażowego’ pływania dookoła wyspy Philip Edward Island. Sądzę, że to był świetny pomysł z tym parkiem i mam nadzieję, że będzie się on cieszył w przyszłości powodzeniem.

W parku Chutes Provincial Park, biwakowaliśmy na tym samym miejscu, co miesiąc temu!

Pojechaliśmy do Sudbury, gdzie Catherine wstąpiła do banku Toronto Dominion w sprawie przekazu pieniężnego; niestety, miała tak bardzo dużo problemów z tym bankiem i spędziła bardzo dużo czasu na telefonie—cała ta historia była wynikiem błędu pracownika banku TD w Mississauga, który nie wprowadził do komputera jednego numeru, uniemożliwiając przetransferowanie pieniędzy.

Park posiadał wiele wodospadów i bystrz

Również poszliśmy do dużego supermarketu Independent, gdzie kupiliśmy bardzo dużo artykułów żywnościowych ze ‘znakiem jakości (tzn. różowymi naklejkami obniżającymi cenę o 50%). Potem pojechaliśmy do Massey, do parku Chutes Provincial Park—tak, tego samego, w którym biwakowaliśmy 2 tygodnie temu i nawet udało się nam otrzymać to samo miejsce, nr 98! Park był pustawy—nikt nie przypuszczał, że lato zacznie się o kilka miesięcy później! Porozmawialiśmy też z Amandą, pracownicą parku, która mieszkała w Massey.

Lubiliśmy siedzieć na tym miejscu biwakowym, vis-a-vis naszego

Catherine często spacerowała na miejsce vis-a-vis naszego, które było pokryte warstwą opadających, kolorowych liści, i na nim delektowała się poranną kawą, słuchała radia lub też po prostu wsłuchiwała się w szum niedalekich wodospadów i medytowała. Jednego dnia spotkaliśmy młodą kobietę z Tajlandii z trzynastomiesięcznym małym pieskiem (Chow/Australian Sheep Herder), którego kupiła od hodowcy i był on CUDOWNY! Lubiłem go głaskać—jego futerko była niezmiernie bardzo mięciutkie w dotyku. Potem pojawił się jej mąż-właśnie złapali łososia i go nieśli na miejsce biwakowe. Kilka dni później spotkaliśmy ich na plaży, pogadaliśmy z jego ojcem z Sudbury, całkiem ciekawy facet w wieku ok. 80 lat.

A to następne nasze ulubione miejsce, gdzie lubiliśmy siedzieć, spoglądać na wodospad i wsłuchiwać się w dźwięk spadającej wody

W parku zacząłem czytać książkę „Red Heat: Conspiracy, Murder, and the Cold War in the Caribbean” (“Czerwony Skwar: Konspiracja, Morderstwo i Zimna Wojna na Karaibach”) autorstwa Alex von Tunzelmann, którą kupiłem (jak zwykle) w antykwariacie w Toronto. Książka była fascynująca od pierwszej strony i skupiała się głównie na Kubie, Haiti i Republice Dominikańskiej oraz ich przywódcach (Fidel Castro, Che Guevara, Rafael Trujillo i Francois „Papa Doc”) podczas prezydentur Eisenhowera, Kennedy’ego i Johnsona. Supermocarstwa sądziły, że mogą sterować tymi krajami niczym kukiełkami podczas zimnej wojny, ale żadne z nich nie przypuszczało, że nagle kukiełki ożyją. Nie mogłem się od tej książki oderwać, była niezwykła! Nota bene, przypuszczałem, że jej autor jest starszym, dystyngowanym dżentelmenem noszącym monokl, pochodzącym z niemieckiej arystokratycznej rodziny. Jednak kompletnie się myliłem: Alex von Tunzelman to brytyjska historyczka, wykształcona na Oxfordzie, urodzona w 1977 roku—i napisała tą niezwykle interesującą książkę w wieku zaledwie 34 lat! Przez wiele lat jeździłem na Kubę i jeszcze w Polsce, jako nastolatek, bardzo interesowałem się tym regionem i tamtejszą polityką, toteż wybór tej pozycji był strzałem w dziesiątkę.


Gdy w niedzielę byliśmy w Massey w sklepie LCBO, zobaczyliśmy 10 konnych bryczek z Menonitami, jadącymi drogą prowadzącą w kierunku parku. W okolicy zamieszkiwało bardzo dużo Menonitów—niektórzy nawet sprzedawali przy skrzyżowaniu dróg 17 i 553 robione w domu wyroby cukiernicze. Natomiast na drugim rogu tegoż skrzyżowania znajdował się… jak by to nazwać… niezwykle zagracony sklep z używanymi rzeczami, posiadający tysiące różnych przedmiotów, włącznie z meblami. A sklep z artykułami żelaznymi („The Home Hardware”) miał nawet specjalny parking dla bryczek konnych!


Raz jeszcze wybraliśmy się na szlak pieszy Twin Bridge Trail w parku Chutes. Jak wspomniałem poprzednio, pogoda stopniowo stawała się letnia, było słonecznie i wilgotno, a w pobliskim mieście Sudbury temperatura pobiła rekord, dochodząc do +35C. Kilka razy jeździliśmy do Espanola i raz Catherine wstąpiła do banku TD, chcąc otworzyć specjalne konto bankowe, ale z nieznanych powodów nie było to możliwe pomimo pomocy konsultanta bankowego.

Na rzece Spanish River koło Massey, ON

Podczas naszego pobytu w Chutes odbyliśmy wiele jednodniowych przejażdżek na kanu—park okazał się świetną bazą wypadową na pobliskie jeziora. Pojechaliśmy do Espanola, a stamtąd drogą Panache Lake Road dojechaliśmy do małego mostku, zaparkowaliśmy samochód i spuściliśmy kanu na wodę. Najpierw płynęliśmy potokiem Darkies Creek, który wkrótce wpadł do rzeki Spanish River. Dookoła panowała cisza i nie widzieliśmy żywej duszy. Brzegi były piaszczyste i strome. Z daleka dostrzegliśmy fabrykę Domtar Paper Mill w Espanola. Po powrocie jeszcze zdążyliśmy wpaść do sklepów Hart, Independent, Canadian Tire i Dollarama.

Malownicza droga to Willisville

W czwartek znowu pojechaliśmy do Espanola i jechaliśmy na południe drogą nr 6 (prowadzącą na wyspę Manitoulin Island) i skręciliśmy w lewo, do małej osady Willisville. Droga była bardzo stroma, ale również malownicza i rozciągał się z niej przepiękny widok. Gdy dojechaliśmy do osady, kontynuowałem jazdę po dość wąskiej drodze, ale gdy ta ‘droga’ stała się bardzo wąska i wyboista, zorientowałem się, że jechałem po opuszczonym szlaku kolejowym! Musiałem wyjechać tyłem i wreszcie dojechaliśmy do ośrodka Bearskin Resort.

Kiedyś w Willisville była stacja kolejowa! Źródło: http://www.willisville.ca 

Willisville powstało ponad 100 lat temu i w tamtym czasie linia kolejowa „Algoma Eastern Railway” została otwarta z Sudbury do Little Current (na wyspie Manitoulin Island). Pociągi pasażerskie do Little Current przestały kursować w 1963 roku, a nieużywana linia kolejowa została porzucona. Obecnie większość byłej trasy funkcjonuje jako szlak pieszy lub droga dla pojazdów terenowych—zauważyliśmy, jak po niej pędziło kilku motocyklistów. Również wiele członków słynnej kanadyjskiej „Grupy Siedmiu” kreowało swoje arcydzieła w tych okolicach.

Rodzina Willis, od której pochodzi nazwa "Willisville". By permission. Źródło: http://www.willisville.ca 

Zaparkowaliśmy w ośrodku Bearskin Lodge & Outfitters i przez jakiś czas rozmawialiśmy z Darcy, który zabawiał nas interesującymi opowiadaniami dotyczącymi Willisville i powiedział, że domek letni Franklin Carmichael’a (członka „Grupy Siedmiu”) nadal stoi na niedalekim jeziorze. Ośrodek był usytuowany na dwóch brzegach cieśniny i mały prom transportował turystów do domków po drugiej stronie cieśniny. Zapłaciliśmy $5 za zaparkowanie samochodu.

Na kanu koło Willisville

Pływaliśmy po jeziorze Frood Lake—dookoła otaczały nas wzgórza, zbudowane z białego kwarcu—a potem skierowaliśmy się na jezioro na północ od ośrodka. Dopłynęliśmy do małego kanału prowadzącego do jeziora Charloton Lake, gdzie znajdowało się sporo wysepek z domkami letniskowymi. Innego dnia znowu wiosłowaliśmy wzdłuż brzegów jeziora Frood Lake ku kamieniołomom Lawson Quarry, tamtędy przebiegała była linia kolejowa. Dopłynęliśmy do tamy—tu i tam stały małe, opuszczone budynki—i trochę się przeszliśmy po okolicy. Niedaleko stał całkiem przyjemny domek, aczkolwiek był opuszczony i ogólnie w nie najlepszym stanie—ktoś sprejem wypisał na drzwiach, „Proszę wejść”, co też uczyniliśmy. Pewnie jeszcze nie tak dawno był zamieszkały i tętnił życiem, ale obecnie był porzucony i pokryty graffiti, a wiele urządzeń było zdemolowanych (cóż, są różne dewiacje i dewianci…). Ciekawe, dlaczego nikt go nie kupił—od niego prowadziła droga, dochodząca do drogi nr 6. Kilkanaście metrów od domu wiła się stara droga kolejowa i nadal można było dostrzec gnijące podkłady kolejowe.

Opuszczony dom koło drogi nr 6

Pojechaliśmy też do ośrodka Widgawa Lodge & Outfitters (przy drodze nr 6, na południe od Espanola), skąd chcieliśmy popływać na kanu, ale właścicielka liczyła sobie $20 za parking (kosztował on tylko $5 w ośrodku Bearskin Lodge) i musielibyśmy w dodatku nieść kanu do brzegu jeziora po trochę stromym terenie. Zresztą szybko zorientowałem się, że mogliśmy dopłynąć do tych samych jezior wypływając z ośrodka Bearskin Lodge, toteż pojechaliśmy tam ponownie.

Park La Cloche Provincial Park

Innego dnia pojechaliśmy drogą La Cloche Lake Road to samego końca (tak nam zasugerował strażnik parku) do jeziora La Cloche Lake—część jeziora było ziemią Korony, część parkiem prowincjonalny, a jeszcze inna część należała do rezerwatu indiańskiego Sagamok Indian Reserve. Był bardzo słoneczny i upalny dzień, na niebie ani jednej chmurki i trudno było w takim skwarze wiosłować na otwartych wodach jeziora. Gdy znaleźliśmy zacienioną polankę na skalnym brzegu, ze zbudowanym ze skał ‘stołem’, zatrzymaliśmy się na niej i przez kilka godzin czytaliśmy książki, opalaliśmy się, a na końcu wskoczyliśmy do wody, co nas niezmiernie orzeźwiło.


Po raz ostatni pływaliśmy na kanu w Massey, na rzece Spanish River. Kanu zwodowaliśmy koło starego mostu (jedynie pozostały po nim potężne filary). Powiedziano nam, że był to bardzo wąski most i rozebrano go dziesiątki lat temu, gdy wybudowano nowy most. Z rzeki Spanish River skręciliśmy w lewo na mniejszą rzeczkę Sables-Spanish River (tą samą, która przepływała przez park Chutes) i dopłynęliśmy do jej końca—to znaczy to trzech mostów—mostu kolejowego, mostu drogi nr 17 i starego, łukowatego mostu, obecnie służącego jedynie pieszym. Gdy płynęliśmy z powrotem, wdaliśmy się w rozmowę z wędkarzem. O ile pamiętam, pochodził z Hamilton i przeniósł się tutaj wraz z żoną na emeryturę. Uwielbiał te okolice. Powiedział, że jego żona była woluntariuszką w muzeum w Massey—rzeczywiście, gdy na drugi dzień tam poszliśmy, od razu mnie zidentyfikowała, z pewnością jej opowiedział jej o naszym spotkaniu. Delektowaliśmy się cudownym zachodem słońca na rzece i zrobiłem dużo zdjęć. Gdy dopłynęliśmy do brzegu i ładowaliśmy kanu na dach samochodu, podjechał bardzo duży samochód i również na wodzie pojawiła się 24-stopowa łódź osadzona na pontonach (pływakach)—oba pojazdy czekały na nasz odjazd. Z samochodu podeszła kobieta i nam pomagała z kanu—była ona Indianką, uczęszczała na studia magisterskie na uniwersytecie Queen’s University w Kingston, studiując przedsiębiorczość. Właśnie zakończyły się zawody wędkarskie, gdzie oferowano dla zwycięzców bardzo duże nagrody! Powiedziałem jej, że 10 lat temu mój znajomy zajął pierwsze miejsce na takich zawodach i otrzymał w nagrodę samochód—ale od tamtego czasu nie udało mu się powtórzyć tego sukcesu. Sądzę, że umiejętności, sprzęt i doświadczenie są ważne, ale jednak bardzo dużo zależy od szczęścia, szczególnie jeśli się pragnie złapać dużą rybę!

Miejsce, gdzie znajdowała się Garnier High School dla chłopców. Obecnie pozostał tylko postument, na którym kiedyś stał posąg Chrystusa.

W przeddzień naszego wyjazdu udaliśmy się do miasta Spanish, zwanego „bramą do północnego kanału”. Drogą Garnier Road dojechaliśmy do przystani miejskiej, „Spanish Municipal Marina”. W nowoczesnym budynku znajdowały się przyrządy do ćwiczeń, a koło niego przechodził szlak pieszy, który Catherine postanowiła zaliczyć—ja czekałem w samochodzie i czytałem książkę. Było tak gorąco, że musiałem znaleźć zacienione miejsce, bo inaczej nie dałoby się w środku wytrzymać (aż trudno uwierzyć, że 25 września temperatura osiągnęła +30 C!).

A tak oryginalnie wyglądała szkołą Garnier High School. Na zdjęciu widać postument wraz ze statuą Chrystusa

Kilkadziesiąt lat temu, bardzo blisko przystani znajdowały się dwie Szkoły Rezydencjalne dla dzieci indiańskich. Jedna była dla chłopców (St. Peter Claver School i Garnier High School, mieszcząca się w budynku tej pierwszej szkoły) i prowadzili ją Jezuici. Druga szkoła, St. Josheph’s School for Girls (Szkoła Św. Jozefa dla Dziewcząt) prowadzona była przez zakon „Daughters of the Heart of Mary”. Szkołę średnią „Garnier High School” (również zwaną „Garnier College”) zamknięto w 1965 roku i jej budynek wyburzono w 2004 roku. Szkoła Św. Józefa dla Dziewcząt zamknęła się w 1962 roku, a w 1981 r. opuszczony budynek strawił pożar.

Ruiny szkoły St. Joseph's School for Girls

Pamiętam, że w 1994 r. odwiedziłem miasteczko Spanish i przejeżdżałem koło jeszcze stojącego, aczkolwiek pustego budynku szkoły Garnier School—na froncie, przed jej wejściem, stał postument, jakkolwiek bez statuy—na starych fotografiach widać na cokole posąg Chrystusa z otwartymi ramionami. W 2017 roku w miejscu, gdzie był budynek szkoły, znajdowało się pole i jedynie pozostawiono samotny postument. Również umieszczono granitowy pomnik, przedstawiający wizerunki obu szkół—został on ustawiony na pamiątkę wszystkich dzieci, które uczęszczały do tych szkół.

Granitowy pomnik

Kilkaset metrów od szkoły dla chłopców nadal stał budynek, a raczej jego szkielet, w którym mieściła się szkoła Św. Józefa dla Dziewcząt. Statua Św. Józefa była widoczna w nawie nad głównym wejściem do szkoły. Brama była otwarta, weszliśmy na jej posesję—ktoś mieszkał koło tej szkoły, całe to miejsce było niezmiernie oryginalne i chętnie porozmawialibyśmy z właścicielem.

Stara fotografia przedstawiająca obie szkoły-Garnier High School dla chłopców i St. Joseph's School dla dziewcząt

Szkoły rezydencjalne pozostawiły po sobie bardzo bolesne wspomnienia i przez lata ci, którzy do tych szkół chodzili, często publicznie wspominali spędzone w nich lata.
Od 1994 roku corocznie uczestniczyłem w jezuickich rekolekcjach w ośrodku Manresa, w mieście Pickering w Ontario. Zaraz koło domu rekolekcyjnego znajduję się dom opieki dla jezuitów, Rene Goupil House, gdzie większość starszych i chorych jezuitów spędza ostatnie lata życia. Przez lata czytałem nekrologi zmarłych tam jezuitów i od czasu do czasu pojawiały się w nich wzmianki, że dany jezuita swego czasu uczył lub pracował w Szkole Rezydencjalnej w Spanish. Podczas moich ostatnich rekolekcji, w końcu 2017 roku, dowiedziałem się, że jeszcze żyje jeden jezuita, będący kiedyś związany ze Szkołą Rezydencjalną w miejscowości Spanish i obecnie przebywa właśnie w domu opieki w Pickering.


W drodze powrotnej do parku wstąpiliśmy do sklepiku na lody i porozmawialiśmy z parą Francuzów, którzy specjalnym rowerem przemierzali Kanadę od Vancouver do miasta Quebec City—zaczęli swoją podróż w lipcu. Zawsze jestem pełen podziwu dla takich ludzi!


I wreszcie przyszedł 27 dzień września 2017 roku, ostatni nasz dzień nie tylko w parku, ale też ostatni dzień naszego wspólnego pobytu! Po spakowaniu się pojechaliśmy do muzeum w Massey, ale tyko spędziliśmy w nim 10 minut, kupując bardzo tanie książki i filmy DVD. Przed południem, po 36 dniach wspólnego podróżowania, pożegnaliśmy się! Catherine pojechała na zachód do Minnesoty, a ja z powrotem do Mississauga. Jeszcze po raz ostatni zatrzymałem się w Espanola, bo Catherine poprosiła mnie o kupno kilku latarek, jak też poszedłem do sklepu The Giant Tiger—było strasznie gorąco (+32C) i już nie miałem żadnych czystych koszulek z krótkim rękawem—wyjeżdżając na te wakacje, nie spodziewałem się, że będzie tak upalna pogoda i zabrałem ze sobą o wiele więcej cieplejszego ubrania. Koło sklepu przechodziły tory kolejowe, prowadzące z fabryki Domtar Paper Mill w kierunku południowym. Jest to jedyna istniejąca i rzadko używana część kolei Algoma Eastern Railway, która kiedyś kończyła się na wyspie Manitoulin Island.


Na krótko też zatrzymałem się w mojej ulubionej restauracji Hungry Bear Restaurant i wpadłem na chwilę do sklepu z pamiątkami The Trading Post, a potem dojechałem do skrzyżowania dróg 69 i 522. Jeszcze nie tak dawno znajdował się tam Grundy Supply Post, w którym zakupiliśmy nasze kanu w 2010 roku. Obecnie nie było żadnych budynków, jedynie pozostały rdzewiejące dystrybutory paliwa. Na szczęście cały ten biznes po prostu przeniósł się i nadal działał przy wjeździe do parku Grundy Lake Provincial Park—najprawdopodobniej nowa autostrada nr 400 będzie niebawem przechodziła przez ten teren.

Była lokacja Grundy Lake Supplies Post na skrzyżowaniu dróg 69 i 522, gdzie w 2010 r. kupiliśmy nasze kanu. Biznes przeniósł się 1 km dalej i nadal prosperuje koło wjazdu do parku Grundy Lake Provincial Park.

Planowałem spędzić noc w parku Six Mile Lake Provincial Park, ale szybko zorientowałem się, że nie uda mi się do niego dotrzeć na czas. Na szczęście blisko Parry Sound znajdował się park Oastler Lake Provincial Park, który był prawie kompletnie pusty, jego biura były zamknięte i szybko udałem się na miejsce nr 132, na którym kiedyś też spędziliśmy noc. Ponieważ tym razem miałem jedynie malutki ‘zapasowy’ namiot Catherine, mój dmuchany materac nawet się w nim nie mieścił, ale jakoś go dopasowałem—jedną noc mogę przecierpieć! Aby namiot nie przeciekał, nakryłem go tarpoliną. Nadal było niezmiernie gorąco i parno, ale prognoza pogody zapowiadała o wiele chłodniejsze dni—nasz koniec wakacji wybraliśmy w idealnym czasie!

Miejsce nr 132 w parku Oastler Lake Provincial Park i mój malutki 'zastępczy' namiot, w którym ledwie się mieściłem.

Pojechałem do biura parku, na zewnątrz znajdowała się budka telefoniczna i właśnie miałem zamiar z niej skorzystać… i wtedy po raz pierwszy usłyszałem przejeżdżający nieopodal pociąg. Był on strasznie głośny! Nie przesadzam, ale myślałem, że nagle pociąg pojawi się na drodze i mnie przejedzie, tak jak się czasem zdarza w filmach z dreszczykiem! Musiałem poczekać z rozmową telefoniczna, aż się oddalił, bo niemożliwe byłoby cokolwiek usłyszeć. Następnie pojechałem z powrotem na miejsce biwakowe i przez jakiś czas czytałem książkę i delektowałem się czerwonym winem. Kilkakrotnie słyszałem przejeżdżające pociągi (bardzo blisko parku były dwie linie kolejowe, po jednej jechały pociągi na wschód, po drugiej na zachód). Kiedykolwiek nadjeżdżał pociąg, najpierw słyszałem jego głośny gwizd, który stawał się coraz głośniejszy i wreszcie mogłem słyszeć rytmiczne odgłosy pociągu, tak przenikliwe, że często miałem wrażenie, że pociągi przejeżdżały koło mojego namiotu! Udało mi się zasnąć po godzinie pierwszej w nocy, ale przynajmniej raz obudził mnie przejeżdżający pociąg. Przed godziną 6:00 rano obudziłem się z powodu przenikliwego gwizdu pociągu—nie miało sensu powtórnie zasnąć, bo po kilku minutach usłyszałem następny pociąg—i potem jeszcze jeden. W poprzednich latach w tym parku zatrzymywałem się kilkakrotnie i nie mam pojęcia, dlaczego wówczas odgłosy pociągów mi nie przeszkadzały! Szybko spakowałem namiot—akurat zaczęło lekko kropić—i opuściłem park po godzinie 7:00 rano. Po krótkiej wizycie w sklepie MEC (Mountain Equipment Co-op) w Barrie, przed godziną 11:00 szczęśliwie dotarłem do domu.


Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157699705142605