Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jeziora. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jeziora. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 30 października 2016

PARK MASSASAGA W ONTARIO—DWANAŚCIE DNI NA BIWAKU, 26 CZERWCA-09 LIPCA 2016 ROKU




W marcu 2016 r. zarezerwowałem dwa miejsca biwakowe w Parku Massasauga, obydwa położone na zatoce Blackstone Harbour, jedno na południowej, a drugie na północnej stronie kanału prowadzącego do zatoki Woods Bay, blisko parkingu w Pete’s Place Acess Point, toteż nawet początkujący kanuiści nie powinni mieć problemów z dopłynięciem do nich (wprawdzie podczas wietrznej pogody może okazać się to trudne). Również zaprosiliśmy kilku znajomych, aby do nas zawinęli na parę dni podczas długiego weekendy w związku ze świętem Kanady, Canada Day—ostatecznie Ian & Sue spędzili z nami parę dni.
 
Jack, Catherine, Ian, Sue i piesek Miro
Mieliśmy zamiar wyjechać z Toronto już o godzinie 10.00, ale dopiero to się nam udało cztery godziny później. Było upalnie i słonecznie i po 2 godzinach jazdy dotarliśmy do miasteczka MacTier, wstąpiliśmy tam do sklepu i kupiliśmy zimne piwo. Przed godziną 18.00 dojechaliśmy do Pete’s Place Access Point.
 
Pożółkłe i umierające drzewa
Biuro parku było już zamknięte, ale byliśmy miło zaskoczeni, widząc samoobsługową stację rejestracyjną i płatniczą—nasze imiona już na niej widniały. Zapłaciliśmy pozostałe opłaty biwakowe i podjechaliśmy kilkadziesiąt metrów do zjazdu, gdzie można wodować kanu i łodzie. Dookoła nie było żywej duszy i nie musieliśmy się śpieszyć. Gdy już załadowane kanu było na wodzie, gotowe do odpłynięcia, dość spory wąż wodny ześlizgnął się ze skały, do której dotykała burta kanu, i wskoczył do wody, omalże nie wpadając do środka kanu. Widząc to, Catherine wydała z siebie tak przejmujący okrzyk, że pewnie był słyszalny na całej zatoce. Prawie-że mielibyśmy nieprzewidzianego (i nieproszonego) towarzysza!

Zauważyliśmy, że poziom wody był najwyższy od wielu lat. Rzeczywiście, większość skał, po których w poprzednich latach mogliśmy chodzić, obecnie były pod wodą, jak też widzieliśmy bardzo dużo pożółkłych i pewnie umierających drzew zimozielonych wzdłuż brzegów zatoki. Gdy się bliżej przyjrzeliśmy okazało się, że dolne części ich pni (i oczywiście korzenie) pozostawały pod wodą i bez wątpienia to właśnie powodowało, że powoli usychały—nie były to drzewa przystosowane do rośnięcia w wodzie.
 
Nasze pierwsze miejsce...
Nasze miejsce biwakowe, przylegające do kanału, było w miarę prywatne i ciche z powodu skalnego grzbietu pomiędzy nim i kanałem; poza tym, szybko przyzwyczailiśmy się do przepływających głośnych łodzi motorowych. Prawdę mówiąc tego się spodziewaliśmy—to była już moja siódma wizyta w tym parku i pewnie 3 lub 4 na tym miejscu. Codziennie widzieliśmy wiele wypchanych sprzętem turystycznym kanu i kajaków; jedne płynęły w stronę zatoki Georgian Bay, inne z powrotem do Pete’s Place. Prawie każdego wieczoru siedzieliśmy na skalonym grzebiecie, pod małym, wygiętym drzewkiem, obserwując przepływające łodzie, podziwiając zachody słońca i popijając czerwone wino czy tej zimne piwo. Czasami widzieliśmy turystów biwakujących po drugiej stronie kanału; po dochodzących odgłosach byliśmy pewni, że świetnie się bawili!
 
...i widok z naszego miejsca!
Wzdłuż brzegów pływało sporo węży wodnych, często były zwabiane wywołanym przez nas hałasem, gdy pluskaliśmy coś w wodzie czy nawet chodziliśmy po skałach. Raz udało mi się zauważyć dużego żółwia, ‘snapping turtle’, pływającego koło brzegu, ale gdy tylko zbliżyłem się, do razu zniknął pod wodą. Jednego ranka w przedsionku namiotu znalazłem małego węża z czerwonym podbrzuszem (‘red-bellied snake’)—w pierwszej chwili sądziłem, że to była ogromna rosówka. Niedaleko było spore żeremie bobrowe i w bardzo słoneczny dzień zauważyłem, jak się wygrzewał na nim wąż; gdy mnie zobaczył, tak szybko uciekł, że nie miałem okazji mu się lepiej przyjrzeć w celu identyfikacji. Codziennie obserwowaliśmy pływające bobry dookoła przylądka, na którym znajdowało się nasze miejsce, pływały z jednej żeremi bobrowej do drugiej. Były niezmiernie aktywne w nocy, bo słyszeliśmy, jak uderzały o lustro wody swoimi szerokimi ogonami. Malutka jaszczurka (‘skink’) zamieszkiwała koło miejsca na ognisko i często widzieliśmy, jak się wygrzewała na słońcu. Niekiedy bardzo majestatyczna czapla (‘blue heron’) lądowała niedaleko nas, brodziła jakiś czas w wodzie, próbując złapać ryby i po pomyślnych łowach odfruwała. Późnym popołudniem i w nocy mogliśmy słuchać serenad żab oraz nurów (‘loon’), a rano często budził nas dzięcioł smugoszyi (‘pileated woodpecker’), bardzo mocno uderzając w przyległe drzewa. Kilka pręgowców (‘chipmunk’), wiewióreczek ziemnych, pokazywało się tu i tam, ale nie szukały z nami żadnej interakcji—czasem na innych biwakach wręcz nie mogliśmy się opędzić od tych przyjaznych stworzonek! Również pojawiała się regularnie duża mewa i chodziła po całym biwaku, licząc na jakieś jedzenie—zresztą daremnie. Natomiast w płytkiej wodzie bez ruchu czyhała żaba rycząca (‘American Bullfrog’), cierpliwie czekając na ofiary. Żaby te posiadają niesamowity apetyt i praktycznie zjedzą każde zwierzę, jaki mogą połknąć, włącznie z insektami, ptakami, małymi ssakami i nawet innymi żabami.
 
Water snake
Przez kilka dobrych godzin obserwowałem owady nastecznikowate (‘Spider Wasp’), non-stop kopiące otworki w piaszczystej ziemi. Następnie przyciągały do tych jamek pająki, które wcześniej złapały i sparaliżowały jadem. Nieszczęsny pająk miał się stać żywicielem, karmiącym ich larwy: owady składały na podbrzuszu pająka jajeczko i zamykały gniazdo. Gdy larwa się wylęgła, zaczynała się ona żywić owym jeszcze żywym pająkiem. Po skonsumowaniu wszystkich jadalnych części pająka, larwa robiła kokon i przepoczwarzała się. Co ciekawe, niektóre owady spędziły wiele czasu kopiąc potencjalne gniazda w ziemi, ale nagle coś się im odwidziało i zaczęły ciągnąć sparaliżowanego pająka kilka dobrych metrów po ziemi, a potem do góry po drzewie gdzie, jak się mogę domyślać, zrobiły ostateczne gniazdo.
 
Bullfrog
Podczas naszego pobytu pogoda była prawie idealna—niezmiernie gorąco i sucho, głównie słonecznie i nawet w okolicach miasta Parry Sound wprowadzono zakaz rozpalania ognisk, ale władze parku nadal pozwalały na rozpalanie ognisk. Niestety, dwa ostatnie dni pobytu były deszczowe i burzowe, musieliśmy się pakować i płynąc w ulewnym deszczu, ale ponieważ nadal było gorąco, to nawet za dużo nie narzekaliśmy—deszcz był potrzebny. Być może z powodu braku deszczów komary nie stanowiły specjalnego problemu—zazwyczaj pojawiały się o godzinie 21.00 i znikały po godzinie.
 
Nasz ulubione miejsce, z którego podziwialiśmy zachody słońca, obserwowaliśmy przepływające łodzie i delektowaliśmy się czerwonym winem
W ostatni dzień czerwca, przed dniem Kanady (przypadającym na 1 lipca) popłynęliśmy na kanu do przystani Moon River Marina, aby kupić parę rzeczy. Catherine była zdumiona, że sklep (i agencja monopolowa) zamknęły się już o godzinie 18.00 (ja się tego spodziewałem), ale udało się jej namówić sprzedawczynie do sprzedania nam sześciu puszek zimnego piwa. Płynąc z powrotem na biwak, zobaczyliśmy budynek z neonowym napisem „OTWARTE”; to był ośrodek West View Resort—posiadał mały sklepik, w którym Catherine nabyła śmietankę, bez której nie mogła pić porannej kawy! Właściciel ośrodka, całkiem rozmowny człowiek, siedział na froncie sklepu i zaczęliśmy z nim gawędzić. Spostrzegłem leżącą na ladzie książkę p.t. „Moje Życie na Rzece Moon River” („My Life on the Moon River”) autorstwa Peter (Pete) Grisdale (zmarłego w 2014 r. w wieku 94 lat). Wskazując na tą książkę, powiedziałem Catherine, że autor tej książki miał swego czasu dom w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się parking i biuro parku—„Pete’s Place Access Point” wziął nazwę od jego imienia.

            – To był mój brat – powiedział właściciel ośrodka.

To dopiero! Nazywał się George Grisdale (a ośrodek był usytuowany przy ulicy Grisdale Road!) i trochę nam opowiedział o swoim bracie. Gdy wspomniałem opuszczony ośrodek Calhoun Lodge (wizytowaliśmy ją kilkakrotnie w przeszłości), pan Grisdale sięgnął po broszurę wydaną przez park, „Ośrodek Calhoun Lodge i Gospodarstwo Baker’a” („Calhoun Lodge and the Baker Homestead”), otworzył ją na stronie 5 i wskazując na zdjęcie przedstawiające dwóch mężczyzn pracujących koło kominka, powiedział,

            – Chociaż moje imię nie jest wymienione pod zdjęciem, ten młodzieniaszek po prawej stronie—to jestem ja!

Oczywiście, kupiłem tą książkę (z autografem!), zawiera bardzo dużo opowieści o latach wojny, spędzonych przez autora w armii kanadyjskiej w Europie, jak też wiele fascynujących historii na temat lokalnych mieszkańców i wydarzeń, mających miejsce w tych okolicach.
 
Na kanu w pobliżu naszego miejsca biwakowego
Uwielbialiśmy pływać po zatoce Blackstone Harbour w godzinach wieczornych, a nawet i w nocy. Jednego dnia popłynęliśmy do Pete’s Place i pojechaliśmy samochodem do miasta Parry Sound (i przy okazji widzieliśmy, jak przed samochodem średniej wielkości niedźwiadek przebiegł drogę Healey Lake Road). Wieczorna burza, wraz z piorunami, grzmotami, błyskawicami i lejącym jak z cebra deszczem bardzo opóźniła zwodowanie kanu i dopłynięcie z powrotem do naszego miejsca. Ponad godzinę siedzieliśmy na parkingu w samochodzie, czekając, aż burza się oddali i przestanie padać. Gdy wreszcie przeszła, zapanowała niesamowita cisza i spokój, wydawać się mogło, że niedawna burza była jedynie złym snem. O godzinie 22.30, w kompletnych ciemnościach, skierowaliśmy się w stronę biwaku. Nie było wiatru i jedynie nasze kanu znajdowało się w zatoce; od czasu do czasu na niebie pojawiały się dalekie błyskawice, ale nie słyszeliśmy grzmotów. Było to cudowne uczucie! Gdy po godzinie 23.00 dopływaliśmy do brzegu, wreszcie mogłem wypróbować moją nową latarkę, która świetnie wszystko oświetliła, aczkolwiek używałem jedynie małą część jej maksymalnej mocy 1000 lumenów.
 
Idzie burza...
Będąc w mieście Parry Sound, poszliśmy do sklepu spożywczego No Frills oraz do taniego sklepu Hart Store w kompleksie Parry Sound Mall i pojechaliśmy do rzeki Sequin River, gdzie tradycyjnie pod potężnym wiaduktem kolejowym spożyliśmy lunch. Wiadukt był wybudowany w 1907 r i ma 32 metrów wysokości i ponad pół kilometra długości—jest to najdłuższy wiadukt kolejowy na wschód od gór skalistych. W 1914 r. Tom Thomson, jeden z najsłynniejszych malarzy kanadyjskich, płynął na kanu po rzece Sequin River i zatrzymał się koło mostu, uwieczniając ów wiadukt oraz dawny tartak na obrazie, którego reprodukcja znajdowała się na historycznej tablicy koło wiaduktu.
 
Wiadukt w Parry Sound oraz obraz Tom'a Thomson'a z 1914 r.
Po posileniu się wybraliśmy się na przechadzkę po Parry Sound i ‘odkryliśmy’ fantastyczną księgarnię z używanymi książkami „Bearly Used Books”. Nie tylko byłem miło zaskoczony wielkością sklepu i ilością książek, ale też różnorodnością kategorii i tytułów książek! Szczególnie podobała mi się sekcja na temat lokalnych pisarzy i historii—od razu zauważyłem plakat, reklamujący „My Life on the Moon River” autorstwa Peter (Pete) Grisdale! Po półgodzinnym szperaniu kupiłem kilka świetnych i już dawno wyczerpanych książek, których nigdy nie znalazłbym w innuch księgarniach typu „Chapters”!
 
Stara stalowa klamra na naszym miejscu
Akurat skończyłem czytać „City of Thieves” („Miasto Złodziei”) Davida Benioff—świetną książkę, której akcja rozgrywa się podczas Blokady Leningradu podczas II wojny światowej i która zapewne była luźno oparta na autentycznej historii, przekazanej autorowi przez jego dziadka—i od razu zabrałem się za czytanie kupionej w księgarni w Parry Sound „The Gates of Hell” („Bramy Piekła”) Harrisona E. Salisbury. Również i ta powieść rozgrywa się w Związku Sowieckim—bardzo szybko domyśliłem się, że postać głównego bohatera była oparta na życiu pisarza Aleksandra Sołżenicyna. Zatem książka była bazowana na wielu prawdziwych wydarzeniach i w niezmiernie realistyczny sposób ukazywała zawiłości brutalnego systemu sowieckiego począwszy do Rewolucji Październikowej do lat siedemdziesiątych XX w. Co ciekawe, jej autor (Salisbury) także napisał „The 900 Days: The Siege of Leningrad” („Dziewięćset Dni: Blokada Leningradu”) i David Benioff obficie czerpał z niej informacje, do swojej książki.
 
Pomnik Francis Pegahmagabow
Udaliśmy się tez do „Charles W. Stockey Center for the Performing Arts” (‘Centrum Sztuki Widowiskowej’), w którym jest wystawianych bardzo dużo koncertów i widowisk. Usytuowane na brzegach zatoki Georgian Bay, również stanowi wyśmienitą lokację do oglądania zachodów słońca. Również zauważyliśmy nowy pomnik, który odsłonięto dwa tygodnie temu—przedstawiał naturalnej wielkości figurę z brązu Francis Pegahmagabow, bohatera I wojny światowej i najbardziej odznaczonego Indianina w tejże wojnie.

Później wolno pospacerowaliśmy szlakiem Rotary and Algonquin Fitness Trail i dotarliśmy do parku & plaży Waubuno Beach. W parku znajdowała się dość duża kotwica i historyczna tablica pamiątkowa:

ZATOPIENIE STATKU WAUBUNO W 1879 ROKU

Owa kotwica, wydobyta w 1959 r., należała do parowca „Waubuno”, drewnianego bocznokołowca o wyporności 180 ton, zbudowanego w Port Robinson w 1865 roku. Statek przewoził towary i pasażerów na prosperujących trasach żeglugowych na jeziorze Huron w XIX wieku. Będący pod dowództwem kapitana J. Burkett statek opuścił miasto Collingwood w dniu 22 listopada 1879 r. w drodze do miasta Parry Sound. Tego dnia Waubuno natrafił na potężną wichurę i zatonął na zatoce Georgian Bay około 32 kilometry od tego miejsca. Wszyscy pasażerowie i załoga zginęli i chociaż później odkryto jego wrak, nigdy nie znaleziono ciał 24 ofiar, jak też nigdy nie ustalono, co dokładnie spowodowało katastrofę.

W 2013 r. biwakowaliśmy na wyspie Wreck Island (też w parku Massasauga), gdzie się znajdował wrak „Waubuno”. Popłynęliśmy w to miejsce i widzieliśmy go w płytkiej wodzie, pomiędzy wyspami Wreck Island i Braden Island.
 
Nasze drugie miejsce biwakowe
Ponieważ nasze miejsce biwakowe już było przez kogoś zarezerwowane od czwartku, na ostatnie dwa dni pobytu musieliśmy się przenieść na miejsce znajdujące się na północnej stronie kanału, dosłownie rzut kamieniem od poprzedniego miejsca nr 508. W czwartek po południu trzy razy popłynęliśmy kanu, przewożąc nasze rzeczy. Nowy biwak był rozległy i malowniczy, namiot rozbiliśmy najdalej paleniska, koło skał. Nie posiadał on jednak skalnego grzbietu wzdłuż kanału, toteż doskonale widzieliśmy i szczególnie słyszeliśmy wszystkie przepływające łodzie motorowe—było to hałaśliwe miejsce. Nie mogliśmy też oglądać przepięknych zachodów słońca.
 
Żeremie bobrowe koło naszego pierwszego miejsca biwakowego
Pierwszego ranka na nowym biwaku usłyszeliśmy jakiś hałas; gdy Catherine wyszła z namiotu, zobaczyła czarnego niedźwiadka nieopodal pojemnika z żywnością zabezpieczonego przed niedźwiedziami, „bear proof container”. Zobaczywszy ją, od razu uciekł i zniknął w lesie. Piętnaście minut później usłyszeliśmy jakieś hałasy i krzyki dochodzące z miejsca biwakowego po drugiej stronie kanału—„niedźwiedź, niedźwiedź!”. Widocznie niedźwiadek postanowił przepłynąć przez kanał i złożyć wizytę naszym sąsiadom.

Następnej nocy też słyszeliśmy podejrzane odgłosy blisko namiotu, jakby coś powoli człapało, ale cokolwiek to było, to zniknęło zanim miałem okazję wyjść z namiotu i zaświecić moją silną latarką dookoła biwaku.
 
Spider Wasp ze swoją ofiarą, pająkiem
W piątek, ostatni cały dzień naszego pobytu w parku, było gorąco i wilgotno, a po południu mogliśmy doświadczyć klasyczną ‘ciszę przed burzą’, nawet powietrze nabrało specyficznego zapachu. Już o godzinie 19.00 rozpaliliśmy ognisko, kilka godzin wcześniej, niż to czyniliśmy. Był to doskonały pomysł—zaledwie upiekliśmy na grillu steki, pojawiły się czarne chmury wraz z towarzyszącymi błyskawicami i grzmotami i za chwilę rozpadało się na dobre! Szybko zdjąłem steki z grilla i już zjedliśmy je siedząc pod plandeką. Po jakimś czasie w strugach deszczu weszliśmy do namiotu. Cały czas padało i szybko zasnęliśmy, utulani przez szum deszczu, uderzającego w tropik namiotu.

Mieliśmy w planie wstać wcześnie i spakować się, ale rano też lało i dopiero w południe, korzystając z krótkiej przerwy w deszczu, szybko zapakowaliśmy mokry namiot, śpiwory, materace i nasze ubrania i umieściliśmy je w kanu. Gdy byliśmy już gotowi do wypłynięcia, ponownie nadeszły złowrogie, czarne chmury i strasznie się rozpadało! W ostatnim momencie przykryłem kanu plandeką, co okazało się świetnym pomysłem. Przynajmniej było ciepło, a to, że trochę zmokliśmy, nie było dla nas żadnym problemem. Pół godziny później, dokładnie o godzinie 14.00 (oficjalna godzina, o której należy opuścić biwak), zaczęliśmy wiosłować do Pete's Place, dopływając do niego w niecałe 30 minut. Już z daleka mogliśmy zauważyć tłumik ludzi, stojących na dokach i w miejscach wodowania kanu—kilkadziesiąt dziewczynek z pobliskiego obozu właśnie wyruszało na 4 noce na biwak do parku, aby doświadczyć dzikiej przyrody, biwakowania i pływania na kanu! Również kręciło się sporo innych turystów—jedni czekali, aby wypłynąć, inni właśnie przypłynęli i się rozpakowywali.
Tęcza nas zatoką Kempenfelt Bay

W drodze do Toronto zatrzymaliśmy się w mieście Barrie, w parku na brzegach zatoki Kempenfelt Bay (należącej do jeziora Lake Simcoe), gdzie spożyliśmy lunch—i wpatrywaliśmy się przez kilka minut w przepiękną, podwójną tęczę! Potem pojechaliśmy do Minet’s Point, gdzie rodzice ojca Catherine mieli domek letniskowy (‘cottage’), w którym jej ojciec spędził dzieciństwo i lata młodości (lata dwudzieste do początków czterdziestych XX w.). Domek nadal stał (209 Southview Road)—jak też i park, do którego bardzo często chodził z kolegami.

POJEMNIKI ZABEZPIECZONE PRZED NIEDŹWIEDZIAMI DO PRZECHOWYWANIA ŻYWNOŚCI

Od lat w Pete’s Place Access Point witał nas ogromny napis, „Jesteście w krainie niedźwiedzi”, co jest prawdą: w poprzednich latach widzieliśmy w parku te pokaźne stworzenia i słyszeliśmy wiele opowiadać o nieszczęsnych i często wystraszonych biwakowiczach, którym niedźwiedzie nie tylko zniszczyły jedzenie i podręczne lodówki, ale nieraz również i namioty. Dlatego zawsze pedantycznie zawieszaliśmy bagaże z żywnością na linach pomiędzy drzewami w taki sposób, aby niedźwiedzie nie mogły się do nich dobrać. Było to raczej żmudne zajęcie i zawsze czuliśmy do tego niechęć—za każdym razem przed opuszczeniem biwaku czy też udaniem się na spoczynek musieliśmy zabezpieczyć jedzenie i wciągnąć je do góry; za każdym razem, gdy chcieliśmy wyciągnąć coś do zjedzenia, musieliśmy wszystkie bagaże i lodówki opuścić na ziemię—i znowu wciągać na górę. To była dość mozolna praca, szczególnie dla Catherine, która była odpowiedzialna za jedzenie i sprawy kuchenne.
Food Storage Container
Tego roku czekała nas ogromna niespodzianka—na biwaku postawiono pojemnik zabezpieczony przed niedźwiedziami (‘food storage locker’, albo ‘the bear box’, albo ‘the box/bear proof bin’). Jak się okazało, takie pojemniki zainstalowano na kilkunastu miejscach biwakowych, szczególnie tych najbardziej nawiedzanych przez niedźwiedzie. To był absolutnie ŚWIETNY pomysł i pragnę wyrazić moją szczerą wdzięczność i podziękowanie dla Parku za zainstalowanie tych pojemników.

Niemniej jednak… nie jest moim zamiarem być drobiazgowym, szukając dziury w całym i krytykować tą użyteczną rzecz, ale już po pierwszym użyciu tego pojemnika, oboje momentalnie spostrzegliśmy kilka problemów z jego zaprojektowaniem.

Po pierwsze, pojemnik otwiera się od góry i potrzeba trochę siły, nieraz nawet sporo, aby unieść wieko—w szczególności Catherine miała trudności z otwieraniem (i zamykaniem) wieka i kilka razy uderzyło ją ono w głowę (warto było wtedy posłuchać jej głośnych narzekań!). Również podczas zamykania wieka musieliśmy na nie naciskać, co wywoływało dość głośny hałas. W środku były dwa niezgrabne zawiasy—moim zdaniem, utrudniały zamykanie/otwieranie pojemnika i mogły się popsuć.

Gdy przybyliśmy na biwak, pojemnik był zamknięty, ale w środku było trochę wody (i gruba rosówka); ponieważ nie było żadnego otworu w podłodze pojemnika, pozwalającego na ujście wody, musieliśmy ją wybierać ręcznie, używając papierowego kubeczka do kawy i następnie dużo papierowych ręczników w celu wytarcia podłogi do sucha. Po deszczu zauważyliśmy, że znowu się zebrała na dole woda, pomimo że pojemnik pozostawał cały czas zamknięty—co znaczyło, że nie był kompletnie wodoszczelny.

Równocześnie mechanizm zamykający był raczej niepraktyczny. Na każdej stronie pojemnika była klamerka i skobel oraz dwa karabinki, przytwierdzone do pojemnika za pomocą cienkich stalowych linek. Od razu wyraziłem opinię, że wcześniej czy później (prawdopodobnie wcześniej) stalowe linki pękną czy też rozplączą się i karabinki oderwą się, po prostu były za delikatne, aby wytrzymać ustawiczną używalność przez dziesiątki biwakowiczów, nie wspominając już o sporadycznych wandalach—czy też o upartych i zręcznych niedźwiadkach.

Po przeniesieniu się na nasze drugie miejsce, gdy Catherine chciała włożyć jedzenie do pojemnika na nowym miejscu, po prostu nie mogła go otworzyć. Oboje musieliśmy dobrze się namęczyć, aby wreszcie podnieść do góry wieko—okazało się, że jeden z zawiasów się skrzywił i prawie oderwał się od pojemnika, blokując w ten sposób wieczko. A w dodatku jednego z karabinków nie było, a drugi był, niemniej jednak stalowa linka była oderwana do pojemnika. Nie mogliśmy uwierzyć, że nasze przewidywania tak szybko się sprawdziły! Poza tym, pojemnik stał na nierównym gruncie i gdy otwieraliśmy wieczko, przechylał się w tył.

Niecały rok temu, na jesieni 2015 r., spędziliśmy kilka tygodni biwakując w kilku parkach w USA (szczególnie w Yellowstone) i wszystkie z nich posiadały podobnego rodzaju przeciw-niedźwiedziowe pojemniki (głównie z powodu niedźwiedzi Grizzly), toteż mogliśmy porównać pojemniki w parku Massasauga z pojemnikami w parkach w USA.

Pojemniki w USA były w stylu szafek kuchennych, posiadały dwa frontowe drzwi, niezmiernie praktyczne—górną część pojemnika można było wygodnie używać jako ‘stołu’ i tymczasowo kłaść na niej różne przedmioty czy też artykuły spożywcze. Wkładanie szczególnie ciężkich rzeczy do środka pojemnika było też o wiele prostsze i łatwiejsze. Mechanizm zamykający/otwierający pojemnik był prosty i cichy (nie było niezgrabnych zawiasów), zamek/zasuwka była wbudowana i nie potrzeba było robić żadnych kombinacji z karabinkami (mniej części, które mogły potencjalnie się zepsuć lub zgubić). Pojemniki również były na stałe wkopane w ziemię. Nie przypominam sobie, aby w nich zbierała się woda—a sprzątanie było bardzo proste.

Pomimo tego, co napisałem powyżej, byliśmy i nadal jesteśmy bardzo zobowiązani, że park zainstalował tego rodzaju pojemniki!
Catherine; z tyłu nasze miejsce biwakowe
Podsumowując, chociaż nie pływaliśmy za dużo na kanu, świetnie wypoczęliśmy w parku i z przyjemnością do niego nie raz jeszcze powrócimy!

sobota, 31 października 2015

Killarney, Ontario—Biwakowanie i Pływanie na Kanu na Jeziorach Carlyle i Terry Lake, 26 Czerwiec-03 Lipiec 2014 r.

Na jeziorach Carlyle Lake i Terry Lake


W ubiegłym roku spędziliśmy ponad tydzień biwakując na jeziorze Carlyle Lake i bardzo chcieliśmy ponownie odwiedzić te okolice. Oczywiście, musieliśmy zrobić przedtem rezerwacje—jakby nie było, Killarney jest jednym z najpopularniejszych parków w Ontario
 
Zdezorientowany niedżwiadek
Jazda z Toronto zajęła nam ponad 6 godzin, ale była przyjemnością. Wkrótce po zjechaniu z autostrady nr. 69 na drogę numer 637, prowadzącą do parku, zobaczyliśmy maszerującego po poboczu małego czarnego niedźwiadka. Zatrzymaliśmy się i przez kilka minut obserwowaliśmy to zabawne stworzonko. Misio zdawał się trochę zdezorientowany—najpierw szedł prawym poboczem drogi, potem środkiem, następnie lewym poboczem, znowu przeszedł na prawe, aż wreszcie ponownie przeszedł na prawą stronę i zniknął w lesie. Pewnie poprzedniej nocy za dużo turystom wypił piwa…
 
Nasze miejsce biwakowe pomiędzy jeziorami Carlyle i Terry Lake
Przybywszy do biura parku w Lake George o godzinie 14:30, szybko otrzymaliśmy pozwolenie i udaliśmy się do wjazdu na jezioro Carlyle Lake, gdzie rozładowaliśmy samochód i już o godzinie 15:30 byliśmy na wodzie. Poprzedniego roku mieliśmy nadzieję zatrzymać się na miejscu nr. 55, ale było one już zajęte przez grupę młodych ludzi i biwakowaliśmy na miejscu nr. 56, które okazało się wyśmienite! Tym razem wszystkie miejsca były wolne. Chociaż ubiegłoroczne miejsce nr. 56 było chyba lepsze, zdecydowaliśmy się jednak wybrać to drugie, nr. 55, bo nigdy na nim nie byliśmy, jak też posiadało mały wodospad i rozciągał się z niego również widok na jezioro Terry Lake—jak też na miejsce nr 56. Dostęp do tego miejsca był trochę kłopotliwy, musieliśmy nieść nasze rzeczy pod dość strome wzgórze, ale gdy się z tym uporaliśmy, miejsce się nam niezmiernie podobało.
 
Droga do toalety była niezwykle malownicza!
Ubikacja, tzw. ‘thunderbox’ (drewniana skrzynia z okrągłym otworem) wymagało ponad minutowego spaceru przez przepiękną okolicę, ale niektórzy turyści zapewne jej nie używali, na co wskazywały pozostałości rozrzuconego papieru toaletowego. Muchy meszki (black flies), które powinny już w tym czasie zniknąć, były cały czas aktywne i nas trochę pokąsały. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i po krótkim czasie udaliśmy się na spoczynek do namiotu.
 
Sue i Ian (oraz ich piesek) przenoszą kanu z jeziora Carlyle na jezioro Terry Lake
Nasi znajomi, Sue i Ian, przybyli następnego dnia w południe i po niedługim czasie cała nasza czwórka wykonała mały portaż, przenosząc kanu przez wodospady (ok. 15 metrów) to przylegającego jeziora Terry Lake, na którym popływaliśmy przez godzinę czasu w pełnym słońcu. Podczas ponownego portażu na jezioro Carlyle Lake, Catherine wpadła do wody—przynajmniej nie musiała tego dnia się kąpać! W czasie lunchu przybyła Andrea wraz z córką, Barbarą (która właśnie zdała egzamin adwokacki). Okazało się, że firma Killarney Outfitters nie dostarczyła ich kanu na czas i pomimo kilku telefonów, musiały czekać przez 2 godziny. Barbara natknęła się na naszym miejscu na dużego węża wodnego—byłem zaskoczony, że odszedł tak daleko od wody, gdzie zazwyczaj można je spotkać. 
Tama bobrowa na jeziorze Carlyle Lake

Wieczorem wraz z Catherine, Andrea i Barbara wybraliśmy się na przejażdżkę po jeziorze Carlyle Lake, płynąc w stronę jeziora Johnie Lake. Zawróciliśmy dopiero koło tamy bobrów, znajdującej się w przesmyku łączącym oba jeziora. Gdy płynęliśmy do naszego biwaku, zaczęły pojawiać się gwiazdy i po niedługim czasie zrobiło się ciemno; z daleka zobaczyliśmy ognisko, rozpalone przez Ian’a i Sue. Komary zawzięcie atakowały i musieliśmy spryskiwać się środkiem przeciw komarom.
 
Sue i Ian udają opuszczają nasze miejsce
Następnego dnia Sue i Ian udali się w drogę powrotną i przez kilka godzin siedzieliśmy na biwaku, relaksując się i rozmawiając, a po kilku godzinach Barbara i Andrea spakowały się i jakiś czas płynęliśmy razem, a potem pożegnaliśmy się, udając się do parkingu, gdzie przymocowaliśmy kanu łańcuchem do drzewa i pojechaliśmy samochodem do miasteczka Killarney. Od razu zauważyliśmy, że zniknął słynny czerwony szkolny autobus, który przez kilka dekad stanowił znaną restaurację Herbert Fisheries Restaurant! Parę metrów dalej stała częściowo wykończona nowa restauracja, a Herbert Fisheries serwował słynne posiłki z tymczasowo ustawionej przyczepy. Kilka dni później w radiu usłyszałem krótką relację na temat tej restauracji—właścicielka powiedziała, że gdy odholowywano czerwony autobus, niemal leciały jej łzy! 
Słynna Restauracja Herbert Fisheries

Po zjedzeniu frytek i wypiciu zimnego piwa (zakupionego do przylegającego sklepu z piwem, LCBO), udaliśmy się do głównego (i pewnie jedynego) sklepu w tym miasteczku, Pitfield’s. Nagle poczuliśmy nagły spadek temperatury, na niebie pojawiły się czarne, kłębiące się chmury, przecinane błyskawicami i po kilku minutach spadł rzęsisty deszcz. Siedząc na werandzie sklepu, przyglądaliśmy się płynącym po kanale łodziom. Burza, burza i po burzy—wkrótce rozpogodziło się i wybraliśmy się na krótką przechadzkę wzdłuż kanału. Parząc w kierunku południowo-wschodnim, dostrzegłem zarysy trzech wysp: Martins Island, Center Island i West Fox Island, na której biwakowaliśmy przez prawie tydzień kilka lat temu. Zamierzaliśmy pojechać też do latarni morskiej, ale prowadząca do niej droga była rozmyta i nie chcieliśmy ryzykować. Przy okazji zobaczyliśmy ‘samoobsługowe’ lotnisko—piloci są w stanie sami włączyć światłą, oświetlające pas startowy, używając radia. Ściemniało się, toteż szybko pojechaliśmy do parkingu, położyliśmy kanu na wodzie i w zupełnych ciemnościach przypłynęliśmy po pół godzinie do naszego biwaku.
 
Catherine, Andrea, Jack, Barbara, Ian and Barbara
Ponieważ uwielbiamy steki z rusztu, pieczone nad ogniskiem, przed wyjazdem kupiłem sporo wołowych steków ze sklepu Value Mart i je zamarynowałem. Cóż za rozczarowanie—okazały się tak niesmaczne (twarde, bez smaku), że zamiast grillować, udusiliśmy je, ale nadal były niesmaczne. Nie po raz pierwszy się nam coś takiego zdarzyło—czasem wołowe steki są wyśmienity, niekiedy tez mogą okazać się prawie-że niejadalne [kilka miesięcy później u Catherine zrobiliśmy na ruszcie kilka steków z kością (T-bone) i były tak niesmaczne i twarde, że następnego dnia zwróciliśmy je do sklepu Value Mart]. Z tego tez powodu postanowiliśmy przywozić ze sobą jedynie steki wieprzowe lub żeberka, które nie tylko są tańsze, ale zawsze przepyszne!


Przez pozostałe dni pływaliśmy po jeziorze Carlyle Lake—czasem było dość wietrznie—i ponownie zawitaliśmy do miasteczka Killarney. Poszliśmy też do kościoła (przypominającego latarnię morską) i na znajdujący się kilka kilometrów na północ od miasteczka cmentarz. Na grobowcach było wiele znajomo brzmiących nazwisk—większość mieszkańców Killarney jest potomkami oryginalnych pionierów którzy poślubili Indianki i do tej pory wiele z nich posiada oficjalny status indiański (Certificate of Indian Status). Ów status zwalnia ich od płacenia pewnych podatków, zwłaszcza gdy dokonują zakupów na terenie rezerwatu indiańskiego lub gdy zakupione towary są dostarczone do rezerwatu. Akurat tak się składa, że niedaleko położony rezerwat indiański (Point Grondine Indian Reserve-parę lat temu biwakowaliśmy na nim przez noc) przylega do drogi nr. 637 i właśnie tam została wybudowana stacja benzynowa i mały sklepik, prowadzone przez Indiankę. Powiedziała nam ona, że wiele mieszkańców Killarney przyjeżdża tu zakupić benzynę, bo nie muszą płacić na nią podatków.
 
Catherine koło mapy okolic rzeki French River, koło French River Trading Post
i Restauracji "The Hungry Bear"
Trzeciego lipca 2014 r. spakowaliśmy się, popłynęliśmy do parkingu i pojechaliśmy do parku, gdzie wzięliśmy niezwykle odświeżający prysznic i zmieniliśmy ubranie. Następnie udaliśmy się w stronę Toronto, zatrzymując się na godzinę w restauracji The Hungry Bear (Głodny Niedźwiadek) i odwiedzając niezwykle oryginalny sklep, Trading Post, oferujący na sprzedaż wiele fascynujących książek, albumów i filmów na temat lokalnej i ontaryjskiej historii, unikalne wyroby ceramiczne (niektóre z nich z malunkami malarzy słynnej Grupy Siedmiu i indiańskiego artysty Benjamina Chee Chee), wyroby indiańskie, kartki pocztowe, ubrania, buty, koszulki pokryte jedynymi w swoim rodzaju wzorami, sprzęt wędkarski, noże, rzeźby i nawet wyroby kulinarne. Chociaż ceny są dość wysokie, warto czasem wydać więcej i kupić coś bardziej nieszablonowego.
 
Pointe au Baril
Po prawie godzinie jazdy skręciliśmy na drogę nr. 644 w Pointe au Baril i zatrzymaliśmy się koło urokliwego kościółka, a następnie dojechaliśmy do przystani Payne Marina. Małżeństwo (Rob Harris z żoną) z dwoma kudłatymi pieskami akurat przygotowywało się do odpłynięcia i podczas gdy ja zabawiałem się z psiakami, Catherine nawiązała z nimi rozmowę: zawsze pragnęliśmy wybrać się na kanu w tych okolicach i byliśmy ciekawi, czy możliwe byłoby biwakowanie na brzegach, będących własnością korony (tzn. rządu Kanady). Nie tylko dowiedzieliśmy się od nich wielu ciekawych rzeczy, ale zaprosili nas na trzydziestominutową przejażdżkę łódką! Rzeczywiście, okolica była przepiękna, niemniej jednak trochę obawiałem się otwartych połaci wody, na których musielibyśmy płynąc kanu. Podziękowaliśmy im za przejażdżkę i skierowaliśmy się z powrotem ku autostradzie. Nota bene, owe spotkanie niebawem zaowocowało: powróciwszy do domu, spędziłem kilka godzin wertując mapy, książki i Internet i kilka tygodni potem pojechaliśmy na wyspę Franklin Island, gdzie spędziliśmy tydzień, biwakując w przepięknym miejscu.
 
Na biwaku na jeziorze Carlyle Lake w parku Killarney Provincial Park

Marzę o tym, aby kiedyś wybrać się na dłuższą wycieczkę w głąb parku Killarney, gdzie znajduje się wiele przepięknych szlaków, aczkolwiek taka wyprawa wiązałaby się z szeregiem długich, często trudnych portaży. Niemniej jednak jest zawsze niezmiernie przyjemnie odwiedzić park Killarney i popływać po niewymagających portaży jeziorach!


czwartek, 7 sierpnia 2014

NA KANU W PARKU CHARLESTON LAKE I PARKU IVY LEA, WRZESIEŃ 2013 r.

Trasa z Toronto do parków Charleston Lake i Ivy Lea
Pomimo że w parku Charleston Lake byłem dwukrotnie, zawsze obozowałem w części ‘samochodowej’; tym razem postanowiliśmy rozbić namiot w bardziej ustronnym miejscu, do którego trzeba dopłynąć na kanu (‘interior campsite’). Jako że Catherine w parku tym nie była, podróż do niego był dla nas obojga czymś nowym.
Dopływamy do naszego miejsca-i na szczęście jest wolne!

Początek jesieni jest idealną porą wybrania się to parków w Ontario—po ostatnim ‘oficjalnym’ długim weekendzie (Labour Day) dzieci wracają do szkoły i parki świecą pustkami, nie potrzeba robić żadnych rezerwacji, odwiedzające je grupy szkolne nie są jeszcze zorganizowane, a co najważniejsze, liczba latających insektów drastycznie spada i w rezultacie można spokojnie spocząć przy ognisku bez przymusu używania środków anty-komarowych.

Po paru godzinach jazdy przybyliśmy do parku, zarejestrowaliśmy się w głównym biurze i dopłynęliśmy do najlepszego biwaku w parku w Ukrytej Zatoczce (Hidden Cove), nr 506. Miejsce było wolne (jego poprzedni mieszkańcy musieli opuścić go tego samego dnia). Posiadało ono dwie drewniane podwyższone platformy na namioty; postanowiliśmy rozbić namiot na platformie znajdującej się bliżej wyniosłej skały, a pozostałą używaliśmy na rozmieszczenie naszych rzeczy i na wykonywanie codziennych ćwiczeń fizycznych. Pierwsza noc była dość zimna, temperatura spadła do +5C—kolosalna różnica w porównaniu do ostatniego tygodnia, gdy noce były przynajmniej o 10C cieplejsze! Cóż, nadciągała jesień… I niestety, sprawdza się powiedzenie, że po długim weekendzie ‘Labour Day’ kończy się lato. Niemniej jednak 3 śpiwory doskonale zabezpieczały nas od chłodu.
Nasze miejsce biwakowe w parku Charleston Lake-znajdowało
się koło ogromnej skały, w zatoczce chroniącej nas od wiatru

Piątek okazał się pięknym, słonecznym dniem i wybraliśmy się na krótki spacer. Zaraz koło naszego miejsca przechodził szlak pieszy ‘Tallow Rock Bay East Trail’. Poszliśmy nim do mostu znajdującego się na przesmyku pomiędzy jeziorem Charleson Lake i Slim Bay (most ten został zamknięty w 2014 r., zresztą już wtedy zwróciliśmy uwagę, że nie wyglądał najsolidniej). Szlak prowadził przez ciekawe formacje skalne i stosunkowo stary las—cóż, praktycznie wszystkie drzewa w Ontario były wykarczowane w XIX w. i na początku XX wieku, zatem trudno się spodziewać kilkusetletnich drzew (które jednak się zdarzają tu i tam). Były to niezmiernie urocze zakątki. Przeszliśmy przez pomost i Catherine poszła szukać miejsca biwakowego „Bob’s Cove”, ale ujrzawszy biwakowiczów, wycofała się, nie chcąc naruszać ich prywatności i powróciliśmy na nasze miejsce.

Nasze trasy pływania na kanu w parku Charleston Lake

W nocy długo słuchaliśmy mistycznych i pamiętnych serenad w wykonaniu nur lodowiec (‘Northern Loons’). Wydają one różne odgłosy, z których najbardziej znane są przeciągłe, tzw. skarga, wydawane wieczorem i nocą i słyszalne z odległości nawet kilku kilometrów oraz tremolo, chichot, seria powtarzających się po sobie głosów z dużą szybkością. Słuchanie tych niezwykłych odgłosów jest tak niezapomnianym przeżyciem, że warto chociażby z tego powodu biwakować nad jeziorem. Wizerunek nura znajduje się na kanadyjskich monetach jednodolarowych, zwanych od jego angielskiej nazwy Loonie.

Koleby skalne w parku Charleston Provincial Park
Następnego dnia (sobota) popłynęliśmy do naszego samochodu (jako że prognoza pogody przewidywała w 60% możliwość deszczu) i przejechaliśmy się po miejscach biwakowych w parku. Oczywiście, wybraliśmy się też do znanych skalnych koleb (‘Rock Shelters’).

Koleby te, uformowane przez nawisy ogromnej skały, znajdują się około 30 metrów od jeziora, na wzgórzu 16 metrów ponad jeziorem. Sama skała nie jest homogeniczna, ale składa się z głazów o średnicy do 25 cm, wtopionych w formacje wapienne. Poprzez lata części nawisowej skały oderwały się i upadły, zatem podłoże jest pokryte rumowiskiem skalnym. Chronione od żywiołów, miejsce to dawałoby idealne schronienie dla okolicznych podróżników.

Koleby skalne
Jedną z najbardziej ciekawych rzeczy na tym miejscu było duże wgłębienie o wymiarach pół metra na metr i głębokie na 30 cm. Owe wgłębienie nie zawierało żadnych przedmiotów kultury materialnej, ale za to było wypełnione kamieniami i bardzo ciemnym piaskiem. Znajdowało się koło znacznego miejsca na ognisko i być może niegdyś było wyłożone wodoszczelnym materiałem (np. korą brzozową i smołą) i używane do podgrzewania wody za pomocą zanurzania w niej rozgrzanych w ognisku kamieni.

Szlak pieszy przechodzi koło koleb
Prace wykopaliskowe dokonane w maju 1967 r. wskazały, że istniały przynajmniej dwa krótkie okresy, w których koleby były zamieszkałe. Podczas pierwszego okresu koleby były używane jako miejsca tymczasowego obozowania lokalnych wędrowników w okresie „Late Middle Woodland” (około 500 A.D.), którzy pozostawili wyroby garncarskie i narzędzie z kości. Druga fala podróżników pozostawiła po sobie naboje do muszkietów, krzemienie i klamerkę, zatem musieli przybyć tam już w okresie, gdy nawiązano kontakt z białymi przybyszami z Europy. Żadna z tych dwóch grup nie używała jednak tych schronień zbyt długo, bowiem nie pozostawiła po sobie zbyt wielu śladów [Informacje z publikacji L. Gordon’ pt. „Koleby na Jeziorze Charleston” z 1967 r.].

Krajobraz wokoło tych skalnych schronień był wręcz magiczny—dookoła leżały powalone drzewa, kamienie, skały oraz niezwykle kolorowe grzyby, ogromne paprocie i przepiękne mchy. Staraliśmy się wyobrazić ludzi, którzy zamieszkiwali w tych kolebach półtora tysiąca lat temu…
Most w miasteczku Lyndhurst

Następnie złożyliśmy wizytę w niedaleko położonym mieście Lyndhurst, gdzie znajdował się piękny, kamienny most. Tu właśnie w sklepiku o nazwie „Groceteria” byliśmy na lodach i spędziliśmy trochę czasu w sklepie z antykami/starociami. Dla Catherine była to podróż wspomnień w czasie. Koło miasteczka mieścił się w przyczepie samochodowej sezonowy sklepik „Petras” (którego właścicielką była Niemka) i gdzie zakupiliśmy niezwykle smaczne pomidory ‘beefsteak’.
Miasteczko Delta i stary kamienny budynek młyna z 1810 r.

Pojechaliśmy też do miasteczka Delta, gdzie w oczy rzucał się stary kamienny budynek młyna z 1810 r., który miałem okazję w środku zwiedzić w 2004 r. Były wtedy plany, aby młyn uruchomić i nawet wypiekać dla turystów chleb ze zmielonej w nim mąki, ale ponieważ był zamknięty, nie przypuszczam, aby ten pomysł wcielono w życie. Pamiętam, jak przewodnik pokazywał mi drewniane kanały, po których zsuwano zboże i mąkę—mówił, że gdy rano przychodził młynarz i je otwierał, od razu podstawiał worek, bo wypadało z nich po kilka… szczurów: gdy w nocy buszowały w młynie w poszukiwaniu jedzenia, często wpadały do nich, a ponieważ było tak niesamowicie wypolerowane i wyślizgane przez zboże, szczury nie były w stanie wydostać się z nich.

Również trafiliśmy na doroczne zgromadzenia klubu „Old Bastards Vintage Motorcycle Club” (miłośników starych motycykli), corocznie spotykających się we wrześniu w Delta. Sklep monopolowy LCBO był najbardziej popularnym miejscem w mieście, a na drugim miejscu była stacja benzynowa i mały supermarket. Z zaciekawieniem oglądaliśmy stare budynki (wiele z nich było pustych i wisiały wywieszki ‘do wynajęcia’) i wysłużony most. Miasteczko na pewno nie przeżywało rozkwitu.

Również udaliśmy się do miasteczka o nazwie Ateny (Athens), które miało niezmiernie ciekawe malowidła ścienne. Przypadkowo byłem w Atenach w 2004 r. dokładnie podczas Olimpiady Letniej w… Atenach! Ta wizyta pozwoliła mi się chwalić, iż w czasie Ateńskich Letnich Igrzysk Olimpijskich byłem w Atenach!

Powróciliśmy do parku, wsiedliśmy do kanu i popłynęliśmy do naszego miejsca. Przepłynięcie przez otwarte wody jeziora okazało się dość uciążliwe z powodu silnego wiatru i musieliśmy ciągle uważać, aby kanu było odpowiednio ustawione do fal—mimo wszystko parę razy dobrze nas bujało i woda dostała się do środka.

Na jeziorze Charleston Lake. Niedawno część tej ogromnej skały musiała się wyłamać i wpaść
do wody-nadal są widoczne korzenie drzew (które zapewne przyczyniły się do tego wydarzenia).
Kilkakrotnie pływaliśmy na jeziorze Charleston Lake, jak też dopłynęliśmy do pozostałych (pustych już) miejsc biwakowych. Niektóre były zbyt ciemne; miejsce najbliżej naszego (Bob’s Cove), składające się z 3 indywidualnych miejsc, było niezłe, natomiast miejsce najbliżej parkingu (składające się z 2 miejsc) nie było najlepsze i wymagało wspinania się pod górę.

Pływanie na jeziorze Charleston Lake o zachodzie słońca było cudowne!
Pewnego dnia pracownik parku przypłynął łodzią do naszego miejsca i przyjemnie sobie z nim porozmawialiśmy o parku, ogólnie o zajęciach związanych z parkiem i o muszelkach ‘zebra mussles’ (Racicznica Zmienna), które były wszechobecne w jeziorach. Na koniec pozostawił nam 2 worki z drzewem na ognisko, w razie gdyby się skończyło przywiezione przez nas drzewo (nie potrzebowaliśmy go, nasze drzewo wystarczyło).

Widzieliśmy dużo roślin Poison Ivy (Trujący Bluszcz), jak też Hickory Nuts (Orzesznik), którego orzeszki są jadalne, ale jest bardzo ciężko wydłubać z nich miąższ. Od czasu do czasu widzieliśmy majestatyczne Blue Herons (Czaple Modre) i oczywiście, dużo nurów, których odgłosy są integralną częścią wakacji nad jeziorami. Pogoda było dobra-jednakże raz w nocy mieliśmy dość sporą burzę i rzęsisty deszcz.

Jedenastego września 2013 r. opuściliśmy park i zaczęliśmy drugą część naszej wyprawy.

Nasze miejsce biwakowe w parku Ivy Lea, zaraz koło granicznego mostu Tysiąca Wysp
Pojechaliśmy w kierunku Międzynarodowego Mostu Tysiąca Wysp, łączącego Kanadę i USA i unoszącego się ponad rzeką Św. Wawrzyńca (Saint Lawrence River). W 1938 r. prezydent USA Franklin D. Roosevelt i premier Kanady Mackenzie King oficjalnie dokonali otwarcia mostów (składa się on z 5 części). Konstrukcja mostu wyniosła wówczas ponad 3 miliony dolarów i obecnie każdego roku przekracza go ponad 2 miliony samochodów. Nie zabraliśmy ze sobą paszportów i nie mogliśmy pojechać mostem na stronę amerykańską—jednak zatrzymaliśmy się na jednej z wysepek znajdujących się jeszcze na terytorium Kanady, przez którą przechodzi most (Hill Island) i odwiedziliśmy unikalny sklep z pamiątkami, w którym było dużo różnych wypchanych głów zwierząt z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Następnie udaliśmy się do parku Ivy Lea St. Lawrence Waterway Park, w którym zamierzaliśmy zatrzymać się przynajmniej na jedną noc. Było bardzo gorąco, prawie +30C i jeżdżąc po parku, szybko staraliśmy się znaleźć dobre miejsce. Kilka miejsc położonych na brzegach rzeki było wolnych i wybraliśmy nr 103, z którego rozciągał się widok na rzekę, Most Tysiąca Wysp oraz przepływające statki, niektóre z nich pełne turystów. Szybko pojechaliśmy do miasteczka na zakupy i jeszcze szybciej powróciliśmy do parku, gdzie zwodowaliśmy kanu na rzekę. Popłynęliśmy na zachód (pod prąd) na rzece Św. Wawrzyńca ku miasteczku Ganagoque. Rzeka obfitowała w wiry i w niektórych miejscach były silne prądy, ale nie stanowiły one żadnego problemu dla kanu, bo trzymaliśmy się blisko brzegu. Przepłynęliśmy koło przepięknego żaglowca ‘Mist of Avalon’ (który również posiada swoją witrynę internetową, www.mistofavalon.ca), a powróciwszy już do domu, znalazłem na YouTube wideo pokazujące ten wspaniały jacht. Na rzece było sporo wysepek (z domkami letniskowymi); na jednej z nich była statua Maryi Dziewicy, a wyspa nazywała się Wyspą Dziewicy.
Przepiękny jacht Mist of Avalon na rzece Św. Wawrzyńca

Prognoza pogody zapowiadała pogorszenie się pogody i rzeczywiście, niebo wyglądało co najmniej ‘podejrzanie’. Popłynęliśmy z powrotem i zostawiliśmy kanu przycumowane do parkowego doku w małej zatoce, a następnie poszliśmy do stosunkowo niedaleko znajdującego się naszego miejsca, rozbiliśmy namiot i godzinę później siedzieliśmy dookoła ogniska, spoglądając na oświetlony most Tysiąca Wysp i przejeżdżające po nim ciężarówki, których przejazd wywoływał głośny, grzechoczący dźwięk.

Zatoka, w której pozostawiliśmy kanu, miała charakterystyczną nazwę „Smugglers Cove” (Zatoczka Przemytników) — niewątpliwie pochodziła z czasów Prohibicji: gdy w 1920 r. Stany Zjednoczone wprowadziły Prohibicję i gdy w 1926 r. zniesiono ją w Ontario, zaczął się na ogromną skalę przemyt napojów alkoholowych pomiędzy Kanadą i USA, szczególnie na odcinku rzeki Św. Wawrzyńca do jeziora Ontario. Biorąc pod uwagę setki mil niestrzeżonej granicy oraz niezliczone zatoczki, przesmyki, odnogi i wysepki, kraina Tysiąca Wysp stała się istnym rajem dla szmuglerów, składających się z lokalnych mieszkańców. Ich gruntowne obeznanie się z okolicą i świetne opanowanie arkan nawigacji rzecznej spowodowało, iż przodowali w tym nielegalnym, acz intratnym fachu.


Prof. Tadeusz Pasek, zdjęcie z 2008 r. Biwakowaliśmy w lipcu 2001 r. w parku Ivy Lea.

Urodzony 21 września 1925 w Poznaniu, zm. 22 marca 2011 w Toronto – polski jogin, 
terapeuta, naukowiec, jeden z pierwszych popularyzatorów i nauczycieli jogi 
w powojennej Polsce. Absolwent Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, 
Bihar School of Yoga w Munger (w stanie Bihar w Indiach), doktorant AWF 
w Warszawie, pracownik Kliniki Psychiatrycznej Akademii Medycznej 
w Poznaniu i Uniwersytetu Toronto w Kanadzie. Twórca programów leczenia 
nerwic za pomocą jogi i współorganizator kursów instruktorskich pierwszego
 stopnia dla instruktorów jogi w Polsce. Prowadził prace badawcze w zakresie 
medycyny psychosomatycznej i psychokinezyterapii. Od 1981 roku mieszkał 
w Toronto w Kanadzie.

Ukończył Akademię Ekonomiczną w Poznaniu z tytułem magistra ekonomii. 
W latach 1968−1972 odbył studia doktoranckie w AWF Warszawa pod kierunkiem 
prof. Dr n.med. Wiesława Romanowskiego, w czasie których przebywał też 
w Indiach (przechodząc roczny kurs w Bihar School of Yoga, Mungyr), 
zapoznając się z systemami zdrowotnymi jogi, a szczególnie z bezruchowymi 
pozycjami hathajogi (asanami) i ćwiczeniami oddechowymi (pranajamami). 
Był uczniem sławnego współczesnego jogina Swamiego Śiwanady z Rishikesh 
w Indiach, z którym utrzymywał korespondencję.

Wyjechał z Polski w 1981 roku, by podjąć pracę naukową na 
Uniwersytecie Toronto w Kanadzie. Zmarł 22 marca 2011 roku w Toronto.


Chciałbym obecnie cofnąć się 12 lat wstecz. W czerwcu i lipcu 2001 r. wybrałem się wraz ze znajomym, Tadeuszem Paskiem do USA. Z Toronto dotarliśmy do gór Catskill Mountains, następnie do Milford w stanie Connecticut, odwiedzając przy okazji miasto Nowy York (a jakże, byliśmy na dachu/platformie obserwacyjnej na szczycie budynku World Trade Center, który za niecałe 3 miesiące został zburzony), a potem przejechaliśmy przez Saratogę, Lake Placid i wróciliśmy do Kanady przez Most Tysiąca Wysp. Zanim przekroczyliśmy granicę, zamierzaliśmy zatrzymać się na noc w amerykańskim parku Wellesley Island State Park położonym na wyspie—wjechaliśmy do niego i powiedziano nam, iż jeszcze powinniśmy znaleźć parę wolnych miejsc na namiot. Okazało się, że park był w 99.9% wypełniony ogromnymi samochodami turystycznymi, przyczepami kempingowymi i podobnymi wehikułami, które stały zaparkowane koło siebie jak sardynki w puszce. Jedyne miejsce biwakowe na rozbicie namiotu (bardzo malutkie zresztą) jakie udało się nam znaleźć w tym modernistycznym getcie znajdowało się pomiędzy dwoma przeogromnymi przyczepami kempingowymi (a raczej domkami na kółkach)… Dokumentnie zero prywatności i jakiejkolwiek przyjemności! Bezzwłocznie udaliśmy się do Kanady i spędziliśmy kilka nocy właśnie w parku Ivy Lea na miejscu nr 121, prawie pod mostem—do dzisiaj pamiętam hałas powodowany przez przejeżdżające mostem ciężarówki, jak też burzliwe celebracje amerykańskiego Święta Niepodległości 4 lipca, odbywające się po drugiej stronie granicy (tzn. w tym parku ‘samochodowym’ w USA).
Tadeusz Pasek

Nota bene, prof. Tadeusz Pasek był znanym popularyzatorem jogi w Polsce. Po ponad rocznym pobycie w Indiach w latach sześćdziesiątych XX w., w trakcie którego poznawał tajniki jogi i ją trenował pod kierunkiem doświadczonych hinduskich joginów, powrócił do Polski, gdzie zaczął popularyzować ćwiczenia jogi oraz jej duchowe, mentalne i fizyczne zalety. Również napisał książkę o jodze i liczne artykuły na tematy związane z jogą i ogólnie z relaksacją. Tadeusz Pasek zmarł w 2011 r. w Copernicus Lodge w Toronto w wieku 85½ lat.
Koło Międzynarodowego Mostu Tysiąca Wysp

Tej nocy przeszła nad parkiem silna burza, która właściwie dopiero skończyła się o godzinie10 nad ranem. Gdy obudziliśmy się, postanowiliśmy spędzić jeszcze jedną noc w parku. Po śniadaniu pojechaliśmy na wschód, w stronę miasta Brockville. Bez przerwy mijaliśmy różnolite historyczne miejsca i byliśmy oczarowani architekturą mijanych miasteczek; postanowiliśmy powrócić tutaj w przyszłości i spędzić więcej czasu na ich zwiedzenie, a szczególnie tych związanych z wojną 1812 r. (pomiędzy Kanadą i USA). Zatrzymaliśmy się w Mallorytown Landing i wdepnęliśmy na lunch do restauracji Trattatoria, porozmawialiśmy też z jej intrygującym właścicielem, Dale, który poprzednio pracował w kasynie i w hotelu Constellation Hotel w Toronto. Jechaliśmy potem ‘aleją’ Long Sault Parkway, w pewnym momencie stała się ona groblą (causeway), łączącą kilka wysepek. Każda z nich była częścią parku St. Lawrence Park i można było na nich biwakować, ale nie zatrzymaliśmy się, ponieważ na niebie kłębiły się czarne chmury i obawialiśmy się, że może nie tylko zacząć się burza, ale nawet i trąba powietrzna. W drodze powrotnej padało, ale gdy dojechaliśmy do biwaku w parku, deszcz ustał i nawet okazało się, że w parku w ogóle nie padało. Tak więc rozpaliliśmy ognisko i mieliśmy parę steków z grilla.

Na kanu na rzecze Św. Wawrzyńca, koło mostu Tysiąca Wysp

Następnego dnia, 13 września 2013 r., rano się obudziliśmy, spakowaliśmy, włożyliśmy kanu na samochód i wyruszyliśmy do Toronto.

Przejeżdżaliśmy przez Kingston, niezmiernie historyczne miasto: w 1673 r. pojawił się tam pierwszy punk wymiany handlowej (Trading Post), zwany Fort Frontenac, a w 1841 r. Kingston był pierwszą stolicą Prowincji Kanady. Było to rzeczywiście piękne miasto, posiadające stare budynki, znany uniwersytet (Queen’s University), szkołę wojskową (Royal Military College of Canada) i bazę wojskową (CFB Kingston). Gdy opuściliśmy miasto, zobaczyliśmy drogę prowadzącą do więzienia Millhaven Penitentiary, jednego z najbardziej znanych więzień o zaostrzonym rygorze, w którym przebywa wiele (nie)sławnych więźniów—i pomimo wyblakłych ostrzegających tablic, Catherine postanowiła wjechać na jego teren. Z daleka zobaczyliśmy podwójne lub potrójne ogrodzenia i budynki więzienne. Zatrzymaliśmy się na parkingu i zaczęliśmy rozmawiać z przechodzącym młodym strażnikiem. Oznajmił, że w ogóle nie powinniśmy się w tym miejscu znajdować i jeżeli nie opuścimy natychmiast tego miejsca, nasz samochód może być zrewidowany, a nawet skonfiskowany (pewnie wraz z kanu). Dodał, że jeżeli chcemy zobaczyć więzienie, potrzebujemy mieć specjalną przepustkę od władz więziennych… lub popełnić poważne przestępstwo kryminalne (aczkolwiek tej ostatnie opcji nie postulował). Wzięliśmy pod uwagę jego poradę i szybko znaleźliśmy się na głównej drodze.

Sprzedaż warzyw i owoców prosto od farmera
Jechaliśmy w kierunku powiatu Prince Edward County, położonego na pokaźnym przylądku, chociaż lokalni ludzie często mówili, iż była to wyspa. Powiat nazwany został na cześć księcia Edwarda Augustus, Księcia Kentu (syna króla Jerzego III). Po Rewolucji Amerykańskiej, korona brytyjska przyznała bezpłatne działki Lojalistom, którzy opuścili Stany Zjednoczony, tracąc pozostawione tam swoje mienie, i przenieśli się do Ontario, aby od nowa rozpocząć życie. W pewnym momencie droga Loyalist Parkway, po której jechaliśmy, skończyła się i musieliśmy użyć promu, Glenora Ferry. Prom jest bezpłatny, szybki i często kursuje; po niecałych 10 minutach byliśmy na drugim brzegu. Po niedługim czasie dotarliśmy do miasta Picton. Zaparkowaliśmy na głównej ulicy i przeszliśmy się po niej, wstępując do kilku sklepików i muzeum morskiego. Byłem zdumiony widokiem setek książek poświęconych tematyce morskiej, znajdujących się w muzeum—niewątpliwie można byłoby napisać wiele prac naukowych na te tematy bez opuszczania gmachu!
Konik i kucyk farmera, niezmiernie łase na kolby kukurydzy

Również udaliśmy się do parku Sandbanks Provincial Park i pojeździliśmy po głównie pustych miejscach biwakowych. W tym parku zatrzymaliśmy się w 2008 r. i Catherine uwielbiała go, ale z powodu nadal niepewnej pogody zdecydowaliśmy się kontynuować podróż do Toronto. Również obejrzeliśmy ciekawy domek znajdujący się w parku—obecnie był własnością parku i można było go wynająć.

Opuściwszy park, zatrzymaliśmy się koło punktu farmerskiego sprzedaży owoców i warzyw. Jego właściciel wraz z synem właśnie powrócili z pola ze świeżo zebraną kukurydzą. Z pochodzenia Holender, był on całkiem rozmownym człowiekiem. Na przyległym ogrodzonym polu pasły się koń i kucyk—farmer powiedział, że trzyma je jako zwierzątka domowe. Dał nam parę kolb kukurydzy i oba zwierzaki szybko do nas przybiegły i z zapałem zaczęły jeść z ręki kukurydzę. Również nabyliśmy przepyszne pomidory, cebulę, czosnek i dwie ogromne dynie, idealne jako dekoracje na Halloween.
Ted Maczka, niezmiernie oryginalna postać, zwany 'człowiekiem czosnku' i 'królem czosnku', zdjęcie zrobione w Perth, Ontario w 2004 r. w czasie festiwalu czosnku
Gdy kupowałem czosnek, wspomniałem farmerowi, że dziewięć lat temu spotkałem bardzo ciekawego człowieka, który zajmował się hodowlą czosnku, zawsze brał udział w festiwalach czosnkowych (nawet natknąłem się na jego zdjęcia w broszurach turystycznych) i mieszkał w tych okolicach. Był to Ted Mączka, zwany „królem czosnku” i „człowiekiem czosnku.” Od razu wiedzieli, o kim mówię, a jeden z lokalnych klientów powiedział, że parę dni temu widział Teda Mączkę w supermarkecie! Gdy po raz pierwszy spotkałem Teda Mączkę w 2004 r. w mieście Perth w Ontario podczas dorocznego Festiwalu Czosnku, szybko zorientowałem się, że jest Polakiem, urodzonym w Tarnowie, i kontynuowaliśmy naszą rozmowę po polsku. Dość znacznie utykał na jedną nogę—powiedział mi, że podczas drugiej wojny wraz z rodziną zostali wywiezieni przez Sowietów i pracowali w sowieckim obozie pracy, gdzie złamał nogę i nigdy nie zrosła się ona tak, jak powinna. Do Kanady przyjechał ‘znaną’ trasą, która wiodła przez Persję, Jerozolimę i Londyn.

Ted Maczka, niezmiernie oryginalna postać, zwany 'człowiekiem czosnku' i 'królem czosnku', zdjęcie zrobione w Perth, Ontario w 2004 r. w czasie festiwalu czosnku
Cóż, setki tysięcy Polaków doznało podobnych przejść na ‘nieludzkiej ziemi’. Według historyków, liczba Polaków deportowanych do sowieckich obozów pracy przymusowej po podstępnej inwazji sowieckiej na Polskę 17 września 1939 r. wynosi od 566,000 zweryfikowanych ofiar do całkowitej liczby 934,000 ofiar—i przynajmniej 10% z nich zmarło z głodu, zimna, chorób i wyczerpania spowodowanego ponadludzką pracą fizyczną i zepchnięciem na margines sowieckiego społeczeństwa.

Pan Mączka prowadził eksperymentalną farmę hodowli czosnku, sprzedawał go i zawsze chętnie udzielał porad dotyczących różnorakich aspektów hodowli, użycia i zalet tej rośliny. Ciągłe wychwalał benefity czosnku (na przykład opowiadał, że w czasie wojny czosnek był przykładany do ran, bo nie było innych lekarstw, i działał jak antybiotyk—z pewnością sam go stosował w czasie makabrycznego pobytu na nieludzkiej ziemi w Związku Sowieckim) i był zagorzałym przeciwnikiem popularnego i taniego czosnku sprowadzanego z Chin („dlaczego masz kupować to gówno”, powiedział mi, „gdy można kupić zdrowy czosnek hodowany w Ontario?”). Miał ze sobą bardzo dużo wycinków z gazet, w których pisano o nim—był on całkiem znaną osobą w ‘kręgach czosnkowych’. Nigdy nie zapomnę jednego z artykułów, opublikowanego w „The Brantford Expositor” w dniu 1 września 1990 r pt. „Mądrości człowieka czosnku”. Redaktor K. J. Strachan miał okazję tego dnia spotkać się z dwoma osobami: z Davidem Peterson, premierem prowincji Ontario, i wysłuchania jego przemówień, oraz z Tedem Mączką, „Człowiekiem Czosnku z Rybiego Jeziora” (‘Fish Lake Garlic Man’, bo taki właśnie tytuł widniał na jego wizytówce). Ted Mączka długo zabawiał go rozmaitymi historiami dotyczącymi różnorakich aspektów hodowli i właściwości czosnku oraz dzielił się z nim swoimi niejednokrotnie nieszablonowymi poglądami. Ten dość długi artykuł dziennikarz zakończył następującym ustępem:

„Wtorek okazał się wspaniałym dniem. Zasób posiadanej przez mnie wiedzy był znacznie większy po powrocie do domu niż przed pójściem do pracy, co jest jedną z przyjemności pracowania dla prasy. Miałem nieoczekiwaną okazję posłuchać przemówień premiera Ontario oraz opowieści Człowieka Czosnku z Rybiego Jeziora. I dowiedziałem się czegoś wartościowego—od jednego z nich.”

Nie wydaje mi się, aby autor miał na myśli premiera Ontario! Ted Mączka zmarł w styczniu 2014 r., w wieku 85 (lub 87) lat.

Jako że już było ciemno, wjechaliśmy na autostradę nr 401 i po paru godzinach dojechaliśmy po północy do Toronto, zmęczeni, ale pełni wspaniałych przeżyć!