Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ognisko. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ognisko. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 12 października 2025

BIWAKOWANIE W PARKU PROWINCJONALNYM ARROWHEAD W ONTARIO, 20–24 LIPCA 2023 ROKU

Tak wyglądał wjazd do naszego miejsca biwakowego. Szkoda, że nie przywiozłem kanu i sprzętu wędkarskiego, mogliśmy już na biwaku pływać i łowić ryby w kałużach!

INTERAKTYWNA MAPA GOOGLE NASZEJ TRASY


Mapa satelitarna parku Arrowhead, na której widoczna jest rzeka Big East River wraz z jej licznymi meandrami. 
Meandry przesuwają się w miarę upływu czasu ku ujściu rzeki, zwiększając swoją krzywiznę oraz poszerzając dolinę. Mogą wówczas zostać odcięte od głównego biegu rzeki, np. wskutek chwilowego podniesienia się poziomu wody i wymycia nowego koryta; wówczas dawny meander staje się starorzeczem--i na tej mapie świetnie widać wiele z takich starorzeczy, zwanych również jeziorami przyrzecznymi. Zazwyczaj posiadają one kształt sierpowy.
Po pewnym czasie starorzecza stopniowo wypełniają się osadami i przekształcają się w bagna lub trzęsawisk, a ostatecznie wysychają i stają się "bliznami meandrowymi", jako że starorzecza zostały odcięte od głównej rzeki i tracą źródła wody z powodu parowania, a do tego cały czas odkładają się w nich osady i szczątki roślinne. Na mapie można dojrzeć "blizny meandrowe."
Lokacja naszego miejsca biwakowego jest oznaczona czerwonym punktem.


Po dość rozczarowującej wyprawie nad rzekę French River mieliśmy ochotę na spędzenie kilku dni pod namiotem w bardziej „cywilizowanym” parku – łatwo dostępnym samochodem i bez potrzeby pływania na kanu. Jako że zakaz palenia ognisk został wreszcie zniesiony, a prognoza pogody zapowiadała się obiecująco – przynajmniej jak na środek lata – mogliśmy spodziewać się co wieczór uczestniczyć w ważnym dla nas rytuale, którego tak bardzo nam brakowało podczas pobytu w parku French River Provincial Park: ogniska. Park Prowincjonalny Arrowhead wydawał się idealny. Kilka miesięcy wcześniej zarezerwowałem miejsce biwakowe numer 337 (45°22'47.2"N 79°12'25.7"W) – dokładnie to samo, na którym biwakowałem parę lat wcześniej.

Pomimo licznych kałuż, nasze miejsce nr 337 była bardzo przestronne, ustronne i prywatne

Co ciekawe, po raz pierwszy nie było już potrzeby posiadania wydrukowanego pozwolenia, które zawsze otrzymywało się w dwóch egzemplarzach—jeden zawieszało na słupku przy miejscu biwakowym, a drugi kładło na desce rozdzielczej w samochodzie. Napis przy wjeździe do parku informował, że jeśli ma się zrobioną rezerwację, można bez zatrzymywania kierować się na biwak. W duchu pogratulowałem tego nowego systemu, który faktycznie ułatwiał życie, zamiast je utrudniać: ileż to razy musieliśmy czekać w długich kolejkach tylko po to, aby „zameldować” nasz przyjazd i otrzymać pozwolenie. Zresztą mniej więcej w 2010 napisałem do administracji parków prowincjonalnych dość długi i detaliczny list, sugerując liczne usprawnienia i krytykując pewne rzeczy—m. in. proponowałem wyeliminowanie „meldowania się” przy wjeździe do parku, jeżeli ma się zrobioną rezerwację, jak też postulowałem zmianę firmy dostarczającej drzewo na ognisko, dostępne w sprzedaży w parkach—było ono strasznie mokre i z trudem się paliło. Otrzymana odpowiedź negowała wszystkie moje sugestie i zarzuty—chociaż już niebawem park przyznał się, że drzewo rzeczywiście było złej jakości, a po 13 latach wreszcie usprawnił system wjazdu do parków.

Plandeka bardzo się przydała. Jednakże specjalnie nie narzekaliśmy na deszcze-głównie padało w dniu naszego przyjazdu, i stosunkowo krótko. Zresztą dzięki takiej pogodzie można było palić ogniska, czego nie byliśmy w stanie robić podczas naszej ostatniej wycieczce na French River

Po dotarciu na miejsce nr 337, zastaliśmy na nim, a szczególnie przy jego wjeździe, ogromne kałuże po ostatnich deszczach. Ponieważ zapowiadano kolejne opady tego dnia, od razu zabraliśmy się za rozstawianie namiotów i plandeki. Decyzja okazała się słuszna – ledwo skończyliśmy, lunęło jak z cebra. Schroniliśmy się w samochodzie, słuchając rytmicznego bębnienia kropel o dach i czekając, aż deszcz ustanie. Gdy w końcu burza minęła, kałuże jeszcze bardziej się powiększyły. Pomyślałem, że powinienem był przywieźć ze sobą kanu i sprzęt wędkarski—moglibyśmy na nim pływać i łowić ryby nie opuszczając naszego miejsca! Na szczęście drewno, które wcześniej schowałem pod plandeką, pozostało zupełnie suche. Późnym popołudniem pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka Huntsville (45°19'35.0"N 79°13'06.2"W). Przeszliśmy się trochę po centrum, zrobiliśmy drobne zakupy wróciliśmy do parku. Wkrótce siedzieliśmy przy ciepłym ognisku, popijając czerwone wino i wsłuchując się w kojące dźwięki lasu.

Główna atrakcja parku, zakole meandrującej rzeki Big East River

Podczas pobytu w parku postanowiliśmy odbyć kilka przejażdżek samochodowych po okolicy. Najpierw pojechaliśmy do głównej atrakcji parku, Big Bend Lookout – krótki spacer prowadzi do punktu widokowego, z którego rozpościera się panorama meandrującej rzeki Big East River (45°23'18.4"N 79°11'30.0"W / 45.388444, -79.191667). W tym miejscu powstało przepiękne zakole rzeki. Niestety, pewnego dnia nastąpi ścięcie zakola lub rozcięcie jego pętli i rzeka popłynie „na skrót”, a obecna część rzeki zostanie opuszczona i przekształci się w starorzecze, stopniowo zarastające i wypełniające się. Otaczające lasy tętniły ptasim śpiewem, szelestem drobnych zwierząt buszujących w podszyciu i intensywnym, ziemistym zapachem, występującym po deszczu.

Słynny sklep "Robinson's General Store" w Dorset, Ontario

Następnie pojechaliśmy do Dorset, niewielkiej miejscowości położonej między Big a Little Trading Bay na jeziorze Lake of Bays, połączone Kanałem Dorset. Naszym pierwszym przystankiem był słynny Robinson’s General Store (45°14'41.0"N 78°53'38.0"W). Sklep, prowadzony przez tę samą rodzinę od 1921 do 2023 roku, zachował swój klasyczny, dawny urok – drewniane półki wypełnione przetworami, rękodziełami i drobiazgami, które sprawiały, że przez chwilę zastanawiałem się, czy w miejskim życiu czegoś mi nie brakuje. Catherine zawsze lubiła tu zaglądać podczas naszych podróży, a potem udać się do pobliskiej lodziarni na porcję lodów. Tym razem wraz z Krzysztofem skusiliśmy się na lody i siedząc na zewnątrz przy wąskim kanale i obserwując łodzie płynące w stronę przesmyku, delektowaliśmy się nimi. Jezioro Lake of Bays wyraźnie przyciągało zamożniejszą klientelę, o czym świadczyły domki letniskowe rozsiane wzdłuż brzegu, drogie łodzie, jakimi przypływali do miasteczka, a nawet ceny w sklepie: zauważyłem steki po niemal 200 dolarów za kilogram! Przekonany jestem, że jeżeli potrzeba by było natychmiast lekarza, dentysty czy adwokata, momentalnie znalazłoby się ich kilkadziesiąt wśród wczasowiczów!

Most na przesmyku w Dorset

W 2017 roku umieszczono tam tablicę historyczną (w języku angielskim i odżibwej) , poświęconą Indianom zamieszkałym na tych terenach:

ANISHINAABEG NAD JEZIOREM LAKE OF BAYS

Anishinaabeg – pierwotni mieszkańcy tego regionu – byli społecznością zbieracko-łowiecką, która często podróżowała do cieśniny w zatoce Trading Bay (na Jeziorze Lake of Bays). Obszar, który obecnie jest częścią Dorset, był specjalnym, duchowym miejscem, bogatym w zasoby naturalne. Przez tysiące lat Anishinaabeg zakładali tu małe obozowiska, zbierając syrop klonowy i korę brzozową, łowiąc ryby i handlując wiosną i latem, a także polując i zakładając pułapki jesienią i zimą. W końcu Anishinaabeg zdali sobie sprawę, że ich prawa do polowań i zbiorów oraz ich terytorium zostały utracone na mocy szeregu traktatów. Nadal podróżowali do tego regionu, pracując jako przewodnicy wędkarscy i myśliwscy oraz handlując z sezonowymi turystami i właścicielami domków letniskowych. Potomkowie Anishinaabeg należą do siedmiu Plemion Indian Kanadyjskich objętych Traktatami Williamsa (1923 r.), z których najbliższym są Indianie Odżibwejowie (Czipewejowie) zamieszkali w Rezerwacie Rama. Ślady pierwotnych mieszkańców przetrwały w licznych zabytkach, rzekach, jeziorach i wyspach, które noszą nazwy geograficzne w języku Anishinaabemowin (Odżibwejów).

Witamy w Dorset!

Później odwiedziliśmy parking i punkt wodowania (tzn. spuszczania kanu na wodę) na jeziorze Herb Lake (45°14'44.8"N 78°47'39.1"W), gdzie Catherine i ja spędziliśmy tydzień na wycieczce na kanu w 2016 roku (https://ontario-nature-polish.blogspot.com/2017/08/haliburton-highlands-ontario-na.html). Wspomnienia natychmiast ożyły – mgła unosząca się nad taflą wody, ciche uderzenia wioseł, nawoływanie nurów w oddali… Nawet bez kanu czułem, jak jezioro szepcze: „Witaj z powrotem, stary przyjacielu.”

Albert Maw, legendarny wytwórca drewnianych kanu

Sądzę, że punktem kulminacyjnym wyjazdu była wizyta u Alberta Maw, legendarnego miejscowego konstruktora drewnianych kanu i właściciela firmy Northland Canoes (45°27'22.5"N 79°13'15.1"W). Pisałem już o nim w innym wpisie na blogu: https://ontario-nature-polish.blogspot.com/2023/05/biwakowanie-w-parku-prowincjonalnym.html. Początkowo myślałem, że nie ma go w domu – na werandzie w lodówce były jajka na sprzedaż, ale pomimo pukania, nikt się nie pojawił. Postanowiłem kupić jedno opakowanie i zostawić pieniądze w kopercie – po kanadyjsku (system bazuje na zaufaniu, ale w Toronto raczej by się nie sprawdził—wkrótce nie byłoby ani jajek, ani pieniędzy). Nieoczekiwanie pojawił się pan Maw. Mimo swoich 89 lat był zadziwiająco żwawy, pełen energii, humoru i gotowy do rozmowy. Z uśmiechem wspominał wypadki, które przeszedł przez lata, pokazując nawet swoje zdeformowane kości – a mimo to emanował siłą i radością życia. Poszliśmy do jego warsztatu, gdzie naprawiał duże, stare kanu, wymieniając żebra i konserwując tu i tam przegniłe lub pęknięte poszycie. Wspomniał, że to ostatnie kanu, nad którym pracuje, bo postanowił przejść na emeryturę – ale jestem pewien, że znajdzie tysiąc innych zajęć, które pozwolą mu pozostać aktywnym i twórczym. Jego wieloletnia praca była inspirująca i stanowiła potwierdzenie, że ciężka praca, optymizm i proste życie z dala od zgiełku miast, pozwala pozostać sprawnym i zdrowym nawet w tak zaawansowanym wieku.

Albert Maw właśnie restaurował to kanu-i powiedział, to jest ostatnie kanu, nad którym pracuje, bo przechodzi na emeryturę!

O 8:30 rano, 24 lipca 2023 roku, namioty były już spakowane, plandeka złożona, a miejsce wyglądała tak, jak je zastaliśmy. Pobyt w Parku Arrowhead pozwolił nam „na luzie” spędzić kilka dni na łonie natury, przy conocnym ognisku, jak też odwiedzić okoliczne atrakcje. Gdy odjeżdżaliśmy, ogarnęła mnie głęboka wdzięczność, że mogłem cieszyć się tymi prostymi przyjemnościami: ogniskiem, przyrodą i wypoczynkiem z dala od miejskiej aglomeracji.


Również jest dostępne wideo/vlog na temat tej wycieczki w języku angielskim.

This blog is available in the English language/ten blog jest dostępny w języku angielskim.

Więcej zdjęć z tej wycieczki.


sobota, 20 maja 2023

BIWAKOWANIE W PARKU PROWINCJONALNYM ARROWHEAD, ONTARIO. 30 SIERPNIA – 4 WRZEŚNIA 2021 ROKU


Dodatkowe Informacje:



Miejsce biwakowe nr 337. Na szczęście tylko wjazd zamienił się w małe jeziorka, samo miejsce było suche 
 
I ponownie przybyłem do parku Arrowhead! Miałem szczęście, że udało mi się zarezerwować miejsce nr 337 — przestronne, prywatne i ciche, a do tego prawie ‘bez-komarowe’. Około 20 metrów znajdowało się urwisko prowadzące do starorzecza, będącego niegdyś częścią rzeki Big East River (ponieważ jest to rzeka meandrująca, takich starorzeczy jest wszędzie pełno i ciągle tworzą się nowe, a stare z czasem zarastają). 

 Miejsce było rozległe i prywatne

Od razu zaprzyjaźniłem się z bardzo sympatyczną wiewióreczką ziemną, dość oswojoną i (jak zwykle) ciągle głodną. Już po paru godzinach skakała po stole i po mnie, szukając jedzenia. Niektórzy nie lubią tych sympatycznych stworzonek, ale ja zawsze lubiłem ich towarzystwo, nawet jeśli było czasami dokuczliwe. Sądząc po ogromnych kałużach wokoło miejsca biwakowego, przed moim przyjazdem musiało mocno padać—mimo wszystko nie widziałem żadnych grzybów – kolejna zagadka natury! Dlaczego grzyby nie wyrosły po deszczach, w miejscach najlepszych grzybobrań?

 Miejsce biwakowe  nr 254, na którym biwakowaliśmy w 2020 roku.  Dobrze, iż wtedy nie padało!
 
Podczas mojego pobytu kilka razy w nocy lało jak z cebra. Namiot Eureka po raz kolejny okazał się w pełni wodoodporny. Przed wjazdem na miejsce utworzyła się ogromna kałuża i gdy wybierałem się z tego miejsca na spacer, musiałem skorzystać z innej ścieżki. To jednak nic w porównaniu z tym, co zobaczyłem na miejscu biwakowym numer 254, na którym biwakowaliśmy z kolegą Guy w 2020 roku: co najmniej połowa jego powierzchni została zalana, w tym ta część, na której rozstawiliśmy namioty! Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie mieliśmy szczęście, bo podczas naszego pobytu ani razu nie padało. Odwiedziłem też kempingi nr 223 i 224, na których biwakowałem w 2001, 2002 i 2006 roku. Niestety zniknęły, a raczej zamieniły się w tzw. „Zadaszone Noclegi” (postawiono na nich małe chatki) – prawdopodobnie park mógł zarobić więcej na ich wynajmie, zresztą cieszyły się powodzeniem. Cóż, kilka lat temu w Parku Bon Echo zbudowano też kilka estetycznych chatek z drewnianych bali na byłych kempingach grupowych. 

 Pomnik Tom Thomson w Huntsville, Ontario

Kilkakrotnie odwiedziłem też pobliskie miasteczko Huntsville — Patrizia, która przyjechała elektrycznym samochodem „Tesla”, szybko odkryła, że stacja ładowania Tesli znajduje się zaledwie 10 minut od parku, na parkingu sklepu „Metro” — ledwie skończyliśmy zakupy, jej samochód został wystarczająco naładowany! Po południu poszliśmy na mszę do kościoła w tym miasteczku.

 Jeden z obrazów w plenerze w Huntsville, Ontario

Byłem pod wrażeniem pokaźnych rozmiarów reprodukcji znanych obrazów bardzo znanej i cenionej Grupy Siedmiu i Toma Thomsona, umieszczonych na budynkach w różnych miejscach Huntsville. Ten, kto wpadł na ten pomysł, z pewnością zasługuje na brawa i gratulacje! Ta bezpłatna galeria na świeżym powietrzu była doskonałym sposobem na zaprezentowanie i promowanie niezmiernie ciekawych i kolorystycznych dzieł słynnych kanadyjskich artystów, którzy potrafili w unikalny i nowatorski sposób przedstawić kanadyjską przyrodę i krajobrazy. Nawet ci, którzy nie interesowali się sztuką i nie wstępowali do muzeów lub galerii, byli zmuszeni zapoznać się z twórczością tych artystów! Ponadto bardzo podobał mi się pomnik Toma Thomsona, odsłonięty w 2005 roku, na którym znajdował się również jeden z jego najsłynniejszych obrazów, „The West Wind”.

Jeden z obrazów w plenerze w Huntsville, Ontario

W 2002 roku, biwakując w Parku Arrowhead, dużo jeździłem samochodem po nierzadko wąskich i ustronny drogach, zwiedzając okolice. Jedna z takich przejażdżek zaprowadziła mnie do miasta Novar, na północ od parku, i wkrótce, jadąc drogą Maws Hill Road, dotarłem do farmy i wytwórni kanu, Northland Canoes (67 Maws Hill, Novar, ON P0A 1R0 ) – a minutę później spotkałem pana Alberta Maw, budowniczego owych kanu! Spędziłem sporo czasu rozmawiając z nim o kanu i ich budowaniu – zawsze fascynowały mnie estetyczne, drewniane kanu, a szczególnie podziwiałem tych, którzy potrafili je zbudować! Pan Maw powiedział, że w przeszłości robił ponad 100 kanu rocznie.

 Warsztat produkcji kanu p. Alberta Maw 

Podczas kolejnej wizyty w parku w 2006 roku ponownie odwiedziłem pana Maw. Gdy rozmawialiśmy, pojawił się jego sąsiad, pan N. Mieszkał kilka kilometrów od farmy p. Maw – do jego domu prowadziła prywatna, wąska droga leśna. Powiedział, że przez lata pracował w Toronto i po przejściu na emeryturę postanowił zamieszkać tutaj wraz z żoną. Ponieważ zimą droga była nieprzejezdna, specjalnym 6-kołowym pojazdem docierał do „cywilizacji”. Gdy powiedziałem mu, że lubię zbierać grzyby, zaprosił mnie na grzybobranie na swoją posesję i nawet znalazłem tam kilka grzybów jadalnych.


Tym razem, w 2021 roku, zdecydowałem się po raz kolejny odwiedzić pana Maw, a także złożyć wizytę jego sąsiadowi i wreszcie zobaczyć jego dom. Minąwszy farmę pana Maw, powoli jechałem leśną i dość wyboistą drogą, w końcu skręciłem w wąską alejkę i po minucie dotarłem do jego domu, otoczonego lasem, z widokiem na bardzo malownicze jezioro. Od razu zaczął szczekać piesek i wkrótce z domu wyszła kobieta. Szybko wyjaśniłem powód mojej nieoczekiwanej wizyty. Była żoną pana N. – a raczej wdową po nim – niestety, jej mąż zmarł na raka w 2014 roku. Porozmawialiśmy chwilę – powiedziałem jej, że chciałbym tak właśnie mieszkać, otoczony dziką przyrodą i zwierzętami (nadmieniła, że czasami czarne niedźwiedzie pojawiają się koło domu). Wiele osób przez lata mówi, że chcieliby wyjechać z miasta i przenieść się w bardziej odległe miejsca, ale tak naprawdę niewiele z nich to rzeczywiście czyni – cóż, państwo N. spełnili swoje marzenia! Tylko jeszcze jedna osoba zamieszkiwała nad tym jeziorem i jako że podjęła się zimą odśnieżać drogę, p. N. sprzedała 6-kołowy pojazd i mogła po prostu zimą jeździć po odśnieżonej drodze swoim pickupem.

Droga leśna

Pożegnawszy się z p. N., dojechałem do farmy pana Maw i poszedłem do jego domu. Miło było mi zobaczyć, że pomimo kilku niefortunnych wypadkach i wieku 86 lat, nadal był bardzo aktywny i zdrowy. Nie dość, że wciąż budował kanu, to jeszcze prowadził małą farmę, a nawet sprzedawał jajka. Pokazał OGROMNĄ cebulę, którą wyhodował w swoim ogrodzie! Opowiedział też o swojej rodzinie ze Szkocji, która pierwotnie się tu osiedliła – on się urodził w tym domu, jego posiadłość miała 1000 akrów, a synowie właśnie wycinali część drzew. Gdyby napisał krótką historię swojej rodziny i swojego życia, jestem pewien, że byłaby całkiem intrygująca!


Jak zwykle zabrałem ze sobą kilka książek do przeczytania. “The Untold Stories of 33 Men Buried in a Chilean Mine and the Miracle that Set Them Free” (polski tytuł „Ciemność)” autorstwa Hector Tobar zawierała bardzo szczegółowy opis wypadku górniczego w Chile i walkę o przetrwanie uwięzionych górników; okazała się ona całkiem interesującą lekturą. Następnie przeczytałem książkę, którą kupiłem dość dawno, „Es Cuba (To właśnie Kuba). Życie i miłość na nielegalnej wyspie” Lei Aschkenas. Ponieważ Kubę odwiedziłem 15 razy, ta książka była dla mnie bardzo absorbująca i niezmiernie bliska moim własnym przeżyciom w tym kraju. Nawiasem mówiąc, wyrażenie „Es Cuba” jest dość powszechnie używane w odniesieniu do istniejących na Kubie niespodziewanych problemów: jeśli w pokoju hotelowym nie ma ciepłej lub zimnej wody, jeśli jedzenie jest poniżej normy (lub go w ogóle nie ma), jeśli w hotelowej restauracji zabraknie piwa , wina lub whisky, jeżeli autobus się spóźnia lub w ogóle się nie pojawia – zamiast zastanawiać się, dlaczego dlaczego tak się stało i narzekać, po prostu najlepiej powiedzieć sobie, „Es Cuba” – to właśnie Kuba — co oznacza, że jest to normalne, bo na Kubie mało-co działa tak, jak powinno!

 Mural Tom Thomson'a w Huntsville, Ontario



 
Additional information: 




 


 

 Jeden z obrazów w plenerze w Huntsville, Ontario



 Leśna droga 


wtorek, 3 listopada 2015

THE MASSASAUGA PROVINCIAL PARK, ONTARIO: BIWAKOWANIE I SPOTKANIE Z GRZECHOTNIKIEM, WRZESIEŃ 2014 R.

Nasza trasa w/g GPS w parku Massasauga
Park Massasauga z pewnością jest jednym z ulubionych miejsc, do których często powracam i na początku września 2014 r. wybrałem się do niego po raz szósty. Pogoda była nadal letnia i nie zapowiadano opadów deszczu. Dojechaliśmy do Pete Access Point, gdzie znajdował się niewielki budynek biurowy parku, jak też wypożyczalnia kanu i rozległy parking. Od razu poinformowano nas o bardzo aktywnych niedźwiedziach buszujących w parku i uczulono, aby zawsze wieszać na gałęziach drzew nasze jedzenie, co zresztą i tak zamierzaliśmy robić. Było trochę wietrznie, ale jako że większość naszej trasy wiodła przez osłonięte od wiatru kanały, nie stanowił on dla nas dużego problemu. Zabrało nam prawie 4 godziny, aby dotrzeć do miejsca biwakowego—tym razem zarezerwowaliśmy miejsce nr. 601, na małej zatoce Jenner Bay. Mój kolega, jako kanuista raczej nowicjusz, był dość zmęczony wiosłowaniem i odetchnął z ulgą, gdy wreszcie dopłynęliśmy do biwaku.
Miejsce biwakowe nr 601 na zatoce Jenner Bay

Miejsce to odwiedziłem wraz z Catherine kilka lat temu; położone w bardzo specyficznym, a wręcz magicznym lesie, było dosyć mroczne… jak też było w nim coś upiornego i niesamowitego—wówczas oboje to czuliśmy i nawet żartowaliśmy, że byłoby idealne do nakręcenia taniego krwawego horroru. Na brzegu znajdowała się niewielka plaża, gdzie ustawiono parkową ławę oraz palenisko. Ponieważ zawsze biwakowałem na skalistych brzegach czy też wysepkach, często rozbijając namiot bezpośrednio na gołych skałach, tym razem z przyjemnością namioty ustawiliśmy w lesie, kilkanaście metrów od brzegu. Sądzę, że drugi powód, dla którego wybrałem to właśnie miejsce miał też inne podłoże—po prostu chciałem przekonać się, czy owe uczucie grozy, jakiego doznaliśmy kilka lat temu, urzeczywistni się czymś konkretnym i złowrogim… podobnie, jak to ma (przynajmniej na filmach) miejsce w domach nawiedzonych przez duchy (a w naszym przypadku, na nawiedzonych biwakach). Na zatoce Jenner Bay znajdowały się jeszcze dwa inne miejsca biwakowe (w czasie naszego pobytu nikt na nich nie przebywał), ale obydwa były o wiele gorsze od naszego. Po rozbiciu namiotów znaleźliśmy idealne gałęzie, na których powiesiliśmy beczkę z jedzeniem oraz plastikową lodówkę.
Widok z naszego miejsca na zatokę Jenner Bay

Tu i tam widniało kilka głębokich zagłębień, najprawdopodobniej utworzonych przez człowieka—przypominały trochę okopy, jakich masę spotykałem w polskich lasach. Gdy po powrocie spytałem się strażnika, czy może znał ich pochodzenie, powiedział, że dziesiątki lat temu w parku prowadzono różnoraką działalność (wyrąb drzewa, rybołówstwo) i jest bardzo możliwe, że w tym miejscu stały zabudowania. Wgłębienia przypominały masowe groby, które, po rozpadnięciu się zakopanych w nich ciał, zapadły się… jednakże nie próbowałem przeprowadzać żadnych amatorskich badań archeologicznych.
Ryba catfish (sum) nie wygłąda może zachęcająco, ale za to smakuje wybornie!

Zatoczka Jenner Bay była całkiem prywatna, jednak przez dwie noce zakotwiczyła się w niej średniej wielkości łódź motorowa oraz parę razy wpływały małe motorówki z wędkarzami.
Krzysztof z naszą kolacją

Codziennie wypływaliśmy na kanu wędkować na zatoce Jenner Bay oraz na jeziorze Huron; drugiego dnia złapałem dużego, 7-8 kilogramowego suma (cat fish), którego usmażyliśmy na patelni i z rozkoszą zjedliśmy, był wyborny! Później jeszcze złapaliśmy dwa szczupaki, obydwa na naszej zatoce i również trafiły na patelnie.

Co ciekawe, poziom wody w jeziorze nieustannie się zmieniał; jednego dnia woda dochodziła do paleniska, a następnego cofała się o przynajmniej jeden metr. Jedzenie skrupulatnie wieszaliśmy wysoko na gałęziach drzew i nigdy żadne stworzenie nie starało się do niego dobrać; jedynie w nocy widzieliśmy, jak przy ognisku biegały zabawne myszki. Kilka razy zauważyliśmy kolibry, które żywiły się nektarem kwiatów rosnących na brzegu.

Kilka dni po przyjeździe powiosłowaliśmy do wyspy Frying Pan Island, gdzie wstąpiliśmy do małego sklepiku (również posiadał napoje alkoholowe), uzupełniliśmy zapasy piwa i lodu i następnie skierowaliśmy się ku słynnej restauracji Henry’s Restaurant, znajdującej się w innej części tejże wyspy. Gdy się do niej zbliżaliśmy, byłem zdziwiony, że jej doki, przy których normalnie było zacumowanych kilkadziesiąt ogromnych łodzi, motorówek, żaglówek i nawet samolotów, tym razem świeciły pustką. Domyśliłem się, że restauracja zakończyła swoją sezonową działalność po święcie „Dnia Pracy” (2 września 2014 r.), kilka dni przed naszym przybyciem! Zawiedzeni—bo szykowaliśmy się na smażoną rybę—zatrzymaliśmy się przy dokach należących do Sans Souci and Copperhead Association i wreszcie mogłem zapoznać się z napisami znajdującymi się na ustawionych tam obeliskach (w poprzednich latach zawsze widziałem je z daleka i nigdy nie mieliśmy czasu się tam zatrzymać). Jedna z tablic poświęcona była słynnemu podróżnikowi Samuel de Champlain, który płynął w tej okolicy 399 lat temu (w 1615 r.):

Samuel de Champlain
na
Kanu
1615 r.

„Jeżeli o mnie chodzi, to zawsze trudzę się
Aby przygotować drogę dla tych
Co po mnie są gotowi nią podążać”.

Prowincja Ontario
Stowarzyszenie Zatoki Georgian Bay
1948

Po krótkim wypoczynku udaliśmy się z powrotem na nasze miejsce, otworzyliśmy puszkę pysznego, zimnego piwa i obserwowaliśmy wschodzący księżyc, który właśnie osiągnął pełnię.

Przedostatniego dnia wieczorem, gdy siedziałem na brzegu zatoki, pochłonięty czytaniem czasopism, nagle zauważyłem koło kanu zwiniętego węza; niewątpliwie, był to grzechotnik (Eastern Massasauga Rattlesnake), jedyny jadowity wąż w Ontario, od którego zresztą wywodzi się nazwa parku. Od razu zawołałem Krzysztofa i sięgnąłem po aparat fotograficzny. Krzysztof początkowo sądził, że zrobiłem mu dowcip i umieściłem sztucznego węża, aby go przestraszyć, bo wąż pozostawał przez długi czas w kompletnym bezruchu—ale po kilku minutach zaczął powoli pełznąć, potrząsając ogonem zakończonym grzechotką. 
Grzechotnik "The Easter Massasauga Rattlesnake" na naszym biwaku

Grzechotka składała się z 9 obrączek. Nie jest tak łatwo spotkać grzechotnika w Ontario—to był piąty raz, gdy maiłem okazję zobaczyć taki okaz na wolności—i z pewnością był to największy grzechotnik, jakiego widziałem: miał prawie metr długości, był bardzo gruby i w odróżnieniu od poprzednich, kompletnie się nas nie bał i nie próbował uciec, jak to zwykle one robią. Bez pardonu posuwał się ku nam, przeszedł przez palenisko i powoli zniknął w krzakach. Wiedząc, że grzechotniki zwykle polują w nocy, cierpliwie wyczekując przechodzących gryzoni, staliśmy się niezmiernie ostrożni, gdy spacerowaliśmy w lesie, szczególnie wieczorami i w nocy. Chociaż od lat sześćdziesiątych XX w. nie było w Ontario ofiar śmiertelnych spowodowanych ukąszeniem grzechotnika, nie zamierzaliśmy ryzykować (nota bene, szpital w niedalekim mieście Parry Sound posiada surowicę).
Koliber

Gdy ostatniego dnia opuściliśmy nasze miejsce i skierowaliśmy się ku Pete’s Place, mój GPS firmy Garmin nagle przestał wskazywać właściwą lokację i pomimo kilku prób, nie udało mi się go naprawić. Na szczęście posiadałem ze sobą zapasowy. Bez wątpienia, poradzilibyśmy sobie ze znalezieniem drogi powrotnej bez używania tego urządzenia, ale było o wiele wygodniej płynąc z jego pomocą. Dość mocno wiało i musieliśmy szczególnie mocno wiosłować na dość wzburzonej zatoce Woods Bay, ale gdy wpłynęliśmy w zatokę Blacktone Harbour, wiatr ucichł.

Wdaliśmy się w rozmowę z pracownikami parku i powiedzieli nam, że codziennie biwakujący w nim turyści informowali o niedźwiedziach, odwiedzających ich miejsca biwakowe, ale akurat działo się to nie w tej części parku, w której biwakowaliśmy. Na szczęście, niedźwiedzie były jedynie zainteresowane jedzeniem, nie ludźmi, jednak mogę sobie tylko wyobrazić, jak przerażające i nieprzyjemne musiały być takie spotkania z niedźwiedziami, bo sam doświadczyłem ich w przeszłości.
Przy ognisku

Nic strasznego ani nadprzyrodzonego nie wydarzyło się podczas naszego pobytu na tym miejscu, jednakże rok później Krzysztof powiedział, że rzeczywiście, było na nim coś nieprzyjemnego i przyprawiającego o gęsią skórkę i do tej pory to uczucie go nie opuszczało.

Ogólnie była to fajna wyprawa: park był prawie kompletnie pusty, prawie że nie widzieliśmy przepływających motorówek, sezon komarów prawie dobiegł końca, jak też nadal utrzymywała się dobra pogoda. Mieliśmy nadzieję złowić więcej ryb, lecz cóż, nie zawsze można mieć wszystko, co się pragnie! W każdym razie z przyjemnością odwiedziłbym ten park w następnym roku.




sobota, 31 października 2015

Port Burwell, Ontario, Maj 2014 r.

W końcu maja 2013 roku wybraliśmy się na cztery noce do parku Algonquin, mając nadzieję wypocząć wśród ontaryjskiej dziczy i zrobić kilkaset zdjęć łosiom, które w tym czasie włóczą się w dużych ilościach po parku. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę jednej rzeczy: małych czarnych much meszek! Ich ogromne ilości, dzielnie wspomagane przez armię komarów, non-stop nas atakowały i w rezultacie byliśmy zmuszeni skrócić wycieczkę, powracając z parku po zaledwie dwóch nocach. Nie chcąc się powtórnie narazić na podobne przygody, zdecydowaliśmy się w tym roku pojechać na południe Ontario, do parku Port Burwell Provincial Park, gdzie zupełnie nie ma much meszek. Pomimo że tamtejszy krajobraz kompletnie różni się od terenów bardziej na północy, położonych na tarczy kanadyjskiej, z niecierpliwością oczekiwaliśmy na ten wyjazd.
Nasze miejsce w parku Port Burwell Provincial Park

Wyjechaliśmy z Toronto 19 maja 2014 roku, w Dzień Wiktorii—pierwszy długi weekend okresu wakacyjnego. Przez pierwszą godzinę jechaliśmy autostradą nr. 401, potem z niej zjechaliśmy i bocznymi drogami dojechaliśmy do miejscowości Delhi (wymawia się ‘del-haj’), zaparkowaliśmy w parku koło Muzeum Tytoniu i przeszliśmy się po parku. Miasteczko Delhi jest znane jako Centrum Regionu Tytoniowego; to tu właśnie uprawia się praktycznie 100% kanadyjskiego tytoniu. Jednakże poziom produkcji tytoniu znacznie zmalał w ciągu ostatnich dekad, głównie z powodu spadającej liczby palaczy, prowadząc do pokaźnej redukcji upraw tytoniu. Chociaż nadal tytoń jest uprawiany, również spostrzegliśmy uprawę nowej i egzotycznej w tym regionie rośliny, a mianowicie żeń-szenia; pomimo że okres pomiędzy zasadzeniem i zbiorami żeń-szenia wynosi kilka lat, jest na niego duży popyt, szczególnie ze strony Chińczyków i jego ceny są wysokie.
Plaża na jeziorze Erie w parku--spowita mgłą i tajemnicza...

W Delhi osiedliło się bardzo dużo emigrantów z różnych krajów i jest to niezmiernie wielokulturowe miasteczko. Przejeżdżając przez miasto, widzieliśmy polski, niemiecki, belgijski i holenderski dom kultury, a powiedziano nam, iż w przeszłości istniały tez portugalski i włoski. Gdy zatrzymaliśmy się na prywatnej wyprzedaży używanych rzeczy (de rigueur Catherine), sprzedawcy byli pochodzenia holenderskiego. Zauważyliśmy zwisającą czarną flagę na froncie Domu Polskiego; jak się potem okazało, właśnie zmarł Bazyli Piekarski, który był managerem tej instytucji.
Anglikański kościół Św. Trójcy w Port Burwell

Następnie pojechaliśmy do Wiednia. Catherine, zbierając na Internecie informacje na temat okolicznych atrakcji, odniosła wrażenie, że to miasto przypomina stolicę Austrii (i jakoby pracownik parku, z którym rozmawiała przez telefon, potwierdził to). Nie chciałem jej wyprowadzać z błędu i oświadczyłem, że owszem, w Wiedniu znajduje się imponujący budynek opery i właśnie wystawiano „Carmen” Bizeta. Catherine niezmiernie ta wiadomość ucieszyła i już szykowała się zobaczyć ów spektakl.

            — Dlaczego mi nie powiedziałeś tego w Toronto? Zapytała z wyrzutem. – Gdybym to wiedziała, to zabrałabym ze sobą odpowiednie ubranie.

Gdy wjechaliśmy do Wiednia, dobrze się uśmiałem, bo była to mała, rolnicza osada, posiadająca może kilkanaście sklepików. Wskazując na jeden ze zniszczonych budynków, przypominających stodołę, spytałem się jej:

            — A może to jest właśnie opera?
Wszędzie było widać turbiny na wiatr

Niemniej jednak Wiedeń mógł stać się słynnym miasteczkiem z innego powodu: kiedyś zamieszkiwała go rodzina Edisonów. Samuel Edison, ojciec słynnego wynalazcy Thomas Alva Edison, musiał uciec z Kanady to Stanów Zjednoczonych po Rebelii 1837 roku; gdyby pozostał, Thomas Alva Edison być może urodziłby się w Kanadzie! Jako małe dziecko, Thomas Edison często przyjeżdżał do Wiednia na wakacje, do swojego dziadka. Co ciekawe, oryginalny dom Edisonów został przeniesiony do USA przez Henry Forda w latach trzydziestych XX wieku!

Jadąc do parku, wstąpiliśmy też do małego sklepiku znajdującego się na skrzyżowaniu dwóch dróg. Cieszył się on powodzeniem i również sprzedawał jedzenie meksykańskie oraz tkaniny, głownie dla Menonitów zamieszkujących w okolicy. Byliśmy zaskoczeni widząc, że Menonici używali karty kredytowe i jeździli dużymi samochodami, a nie zaprzęgami konnymi!
Cmentarz dla małych zwierzątek

Również zatrzymaliśmy się na unikalnym cmentarzu dla małych stworzonek (Sandy Ridge Pet Cemetery) na południe od miasta Tillsonburg. Było na nim wiele nagrobków z wyrytymi inskrypcjami dla piesków, kotków i innych stworzonek domowych. Ba, nawet widzieliśmy nawet napisy w językach polskim, rosyjskim, chińskim i hebrajskim! Czytając te wzruszające słowa można było czuć, iż bez wątpienia były całkowicie autentyczne i płynące z serca.

Przyjechawszy do parku Port Burwell, skierowaliśmy się do pustego biura. Według wywieszonych informacji, mieliśmy wybrać sobie sami miejsce biwakowe i sami się zarejestrować. Park był prawie pusty; pojechaliśmy najpierw do miejsca nr. 118, wokół którego rosły gąszcze kwitnących trójliści (symbolu prowincji Ontario), ale nie podobało się nam, że było z niego widać z daleka jakąś fabrykę. Pojeździliśmy trochę po parku i wreszcie wybraliśmy miejsce nr. 36, którego nie można było rezerwować—innymi słowy, nikt nas z niego nie mógł wykolegować.

Jak poprzednio nadmieniłem, park był prawie pusty (na 356 miejsc jedynie 5 było zajętych) i chociaż dookoła było wiele miejsc biwakowych, mogliśmy cieszyć się całkowitą prywatnością… do czasu, gdy następnego dnia przyjechały trzy młode dziewczyny i rozbiły namiot na przyległym do naszego miejscu! Czasem trudno jest zrozumieć ludzi…

Miasteczko Portu Burwell posiada bardzo charakterystyczną latarnię morską (a raczej jeziorową, jedną z najstarszych w Kanadzie), anglikański kościół Św. Trójcy i cmentarz, gdzie spoczywa wiele potomków założyciela miasteczka, Mahlon’a Burwell. Biwakując w tym parku w 2006 r., natknąłem się w tutejszej bibliotece na ogłoszenie o Fred Bodsworth, znanym pisarzu, dziennikarzu i przyrodniku, urodzonym w Port Burwell w 1918 r., który miał właśnie przybyć do swojego miejsca urodzenia i podpisywać książki. Chociaż w czasie jego wizyty nie zamierzałem w Port Burwell przebywać, udało mi się kupić jedną z jego najsłynniejszych książek (i to z autografem!), „The Last of the Curlews” („Ostatnie Kuliki Eskimoskie”). Fred Bodsworth zmarł w 2012 roku i pochowany został na cmentarzu w Port Burwell.
Grób Fred Bodsworth w Port Burwell

Anglikański kościół Trójcy był prezentem pułkownika Mahlon Burwell i został oficjalnie otwarty przez znanego biskupa John Strachan 22 maja 1836 roku. W czasie naszej wizyty kościół był zamknięty i nie mogliśmy obejrzeć jego wnętrza.

W XIX wieku Port Burwell słynął z przemysłu budowy statków (oczywiście żaglowych), jak też prosperowało rybołówstwo, które jednak borykało się z problemami powodowanymi załamaniem się populacji ryb. W 2014 roku tylko jeden kuter rybacki regularnie wypływał na połowy z Port Burwell i można było kupić świeże i wędzone ryby bezpośrednio od rybaków.

Jednakże jedną z najbardziej godnych zapamiętania branżą przemysłową był transport węgla. Od 1906 r. do 1950 r. prom kolejowy (rodzaj statku przystosowany do transportu wagonów kolejowych) o nazwie "The Ashtabula" (nazwa wywodzi się od wyrazu ashtepihəle, oznaczającego w języku Indian Delawarów 'zawsze starczy ryb do podzielenia się') kursował z miasta Ashtabula, Ohio do Port Burwell i z powrotem, transportując po jeziorze Erie węgiel do Kanady, a z powrotem do USA powracał z papierem gazetowym i wapniem. Węgiel był następnie przewożony koleją do okolic Tillsonburg i Woodstock i często używany w piecach do suszenia liści tytoniowych. Do roku 1955 statek Ashtabula odbył 12.000 rejsów w obie strony, robiąc po 250 rejsów rocznie w okresie powojennym. Transport węgla zakończył się, gdy coraz popularniejsze stały się silniki spalinowe. W dniu 18 września 1958 roku statek Ashtabula zderzył się z masowcem „Ben Moreell” blisko portu w stanie Ohio. Chociaż nie było żadnych ofiar w ludziach, uszkodzenia statku były tak znaczne, iż został on zezłomowany. W czasie kolizji Ashtabula była prowadzona przez kapitana Louisa Sabo, który spędził na niej 31 lat, połowę swojego życia. Wstępne śledztwo przeprowadzone przez Straż Przybrzeżną obwiniło kapitana Sabo o liczne naruszenia przepisów, które doprowadziły do wypadku. W przededniu mającego się odbyć postępowania dyscyplinarnego kapitan Sabo udał się wieczorem do swojego garażu, uruchomił samochód i rano znaleziono go uduszonego spalinami. Również inspektor ubezpieczeniowy uległ śmiertelnemu wypadkowi podczas przeprowadzania kontroli Ashtabula. Tak więc kolizja Ashtabula pośrednio pociągnęła za sobą dwie ofiary śmiertelne.
Naścienny mural portu w Port Burwell, widoczna jest statek "Ashtabula

Do dzisiaj można zobaczyć zgniłe podkłady kolejowe u ujścia rzeczki Big Otter Creek, gdzie znajdował się terminal kolejowy, służący do przeładowywania towarów pomiędzy statkiem i wagonami kolejowymi. Tory kolejowe już dawno usunięto i jedynie pozostała wąska przesieka w miejscu, gdzie przebiegała linia kolejowa. Około 10 lat temu byłem w miasteczku Port Stanley; dzięki entuzjastom kolei, turyści mogli się przejechać pociągiem do miasta St. Thomas i z powrotem. Jeden ze starszych maszynistów powiedział mi, że to właśnie on prowadził ostatni pociąg z Port Burwell.

Oczywiście, udaliśmy się też na piaszczystą plaże na jeziorze Erie. Ponieważ przez ostatnie dni dość mocno padało, z plaży unosiły się gęste pary osnuwające wydmy—cała okolica przypominała scenę z horroru! Catherine wybrała się na przechadzkę i po niecałej minucie zniknęła w gęstej mgle, aby się z niej wynurzyć pół godziny później.
Przed sklepem Mennonitów w Aylmer
Następnego dnia padało i pojechaliśmy samochodem do miasta Aylmer, gdzie przez kilka godzin przechadzaliśmy się po targu, gdzie zakupiliśmy warzywa, owoce i kiełbasę. Sporo sprzedawców stanowili Menonici. Następnie pojechaliśmy do pobliskiej Szkoły Policyjnej; każdy policjant w Ontario musi w niej odbyć 13-to tygodniowy trening. Otrzymaliśmy przepustki dla gości i pochodziliśmy po budynku. Mieściło się tam małe muzeum policyjne i memoriał poświęcony policjantom, którzy stracili życie na służbie—niektórych z nich dobrze pamiętam, bo ich zabójstwa odbiły się dużym echem w Toronto i przez wiele dni były na pierwszych stronach gazet. Wszędzie kręciło się wiele studentów—wszyscy byli umundurowani i nawet nosili pistolety, aczkolwiek nie prawdziwe (tak się domyślałem—nie chciałbym być nauczycielem i kłócić się z uzbrojonymi studentami na temat ich ocen!). Na zewnątrz była też atrapa pasażu handlowego, strzelnica i tor jazdy. Szkoła została wybudowana na miejscu byłej szkoły lotniczej Królewskich Kanadyjskich Sił Lotniczych, prowadzącej zajęcia dla przyszłych lotników w czasie drugiej wojny światowej.
Pomieszczenie z torpedami

Bez wątpienia największą atrakcją naszego wyjazdu był nowy eksponat w Port Burwell—a mianowicie, najprawdziwsza łódź podwodna! Łódź ta o nazwie HMSC Ojibwa, służyła w Królewskiej Kanadyjskiej Marynarce Wojennej, głównie szpiegując i podsłuchując okręty należące do Układu Warszawskiego. Po wycofaniu z eksploatacji, w 2012 r. przyholowano ją do Port Burwell i udostępniono do zwiedzania turystom.
Łódź podwodna w Port Burwell

Najpierw weszliśmy do pomieszczenia, w którym znajdowały się torpedy i nasi bardzo znający się na temacie przewodnicy opowiedzieli nam wiele fascynujących faktów dotyczących torped i procedur związanych z ich wystrzeliwaniem. Następnie przeszliśmy do stanowiska kontrolnego, maszynowni i rufowego pomieszczenia z torpedami. Był to absolutnie fantastyczny wypad—wreszcie mogłem na własne oczy zobaczyć to, co jedynie widziałem na filmach! Niesamowite, w jakich warunkach musiała mieszkać załoga łodzi i jak mało jej członkowie mieli prywatności. Marynarze spali w sześciostopowych kojach, których liczba była mniejsza, niż ilość załogi—jakby nie było, nigdy wszyscy nie spali w tym samym czasie, toteż po prostu po skończonej służbie zajmowali wolną koję. Jedynie kapitan miał prywatną kajutę—jeżeli w ogóle można nazwać to kajutą, bo przypominała raczej bardzo ciasną pakamerę—pewien jestem, że więźniowie w kanadyjskich zakładach karnych mają o wiele większe cele! Kabiny ubikacyjne były tak małe, że niemożliwością było w nich się zmieścić bez pozostawienia otwartych drzwi. Chociaż łódź została wycofana z eksploatacji w 1998 roku, jej wnętrze nadal przesiąknięte było zapachem oleju napędowego. Wreszcie weszliśmy do pomieszczenia, gdzie znajdował się silnik—według przewodniczki, poziom hałasu był przyrównywany do hałasu startującego odrzutowca i marynarze tam pracujący zazwyczaj tracili częściowo słuch. Cała tura trwała ponad godzinę i kosztowała prawie $20, a dla bardziej zainteresowanych osób są organizowany dłuższe wycieczki. W każdym razie nie sądzę, abym był w stanie służyć na łodzi podwodnej, a w szczególności przebywać na niej przez kilka miesięcy... nadal preferuję moje kanu!
W parku Port Burwell Provincial Park, pośród kwiatów Trillium grandiflorum;
jest to też oficjalny kwiat prowincji Ontario

W drodze powrotnej przejechaliśmy się drogami prowadzącymi wzdłuż brzegów jeziora Erie i dotarliśmy do Long Point, niezwykle długiego przylądka, stanowiącego słynnego z migracji ptaków—jak też wpadliśmy do parku o tej samej nazwie. Pole biwakowe dla samochodów turystycznych było raczej nieciekawe, ale Catherine od razu zakochała się w o wiele mniejszych, przytulnych i prywatnych miejscach biwakowych mieszczących się na piaszczystych wydmach koło plaży. Przynajmniej wiadomo, gdzie wybierzemy się w maju następnego roku! Pojechaliśmy też do parku Turkey Point Provincial Park, posiadającego długą, ale kompletnie pustą plażę.


Ogólnie była to bardzo udana i pełna wrażeń wyprawa, która pozwoliła nam poznać nową część Ontario—i zwiedzić autentyczną łódź podwodną! Pomimo że nadal preferujemy surowe krajobrazy tarczy kanadyjskiej, z pewnością odwiedzimy wybrzeża jeziora Erie w następnych latach, szczególnie w maju lub w czerwcu.