Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kanu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kanu. Pokaż wszystkie posty

środa, 16 sierpnia 2017

HALIBURTON HIGHLANDS, ONTARIO. NA JEZIORZE HERB LAKE, OD 21 SIERPNIA DO 1 WRZEŚNIA 2016 ROKU





Spędziwszy kilka godzin wertując mapy i Internet, wraz z Catherine znaleźliśmy kompletnie nowe jeziora, na których można pływać na kanu i biwakować, niedaleko południowych granic parku Algonquin Park w Ontario. Po paru dniach zarezerwowaliśmy miejsce biwakowe na małym jeziorku, niecałe 2 kilometry od parkingu.
 
W ośrodku "Wolf Den", „Nan i Jack’s Cabin”, delektując się lampką wina
Wyjechaliśmy z Toronto 21 sierpnia 2016 r., udając się na północ drogami nr 48 i 35, na krótko zatrzymując się w supermarkecie „Independent” na skrzyżowaniu dróg nr 48 i Argyle Road (w 2000 roku Krzysztof i ja zatrzymaliśmy się w tamtym miejscu na 3 noce w nieistniejącym już motelu, zburzono go, aby postawić supermarket i inne budynki) i zrobiliśmy ostateczne zakupy. Gdy przybyliśmy na parking na jeziorze Herb Lake o godzinie 18:00, było bardzo wietrznie i musielibyśmy płynąć pod wiatr, co niezmiernie utrudniłoby nam wiosłowanie. Ponieważ było późno, zdecydowaliśmy się spędzić noc gdzieś indziej. Pojechaliśmy do niedaleko położonego motelu, ale ten nie wyglądał za ciekawie i kosztował $115 plus podatek za jedną noc.

Udaliśmy się do ośrodka „Wolf Den”, gdzie Catherine kilkakrotnie nocowała i niezmiernie jej się on podobał. W ośrodku roiło się od turystów, jednakże mieliśmy szczęście: właściciel (Francuz) wynajął nam uroczą chatkę, która właśnie okazała się wolna na jedną noc (a to, że posiadaliśmy własne śpiwory, okazało się też dużym plusem, bo właściciel nie musiał przynosić nam pościeli). Domek składał się z jednej sypialni, łazienki, werandy, kuchni, grillu i nie miał telewizora (cudownie!).

Chatka zwała się „Nan i Jack’s Cabin”, na pamiątkę dziadków Jennifer (żony właściciela), którzy byli zapalonymi przyrodnikami. Szybko rozpakowaliśmy się i upiekliśmy na grillu rybę i kukurydzę, a następnie delektowaliśmy się czerwonym winem, siedząc na werandzie. Powietrze było tak czyste, że nas wręcz odurzało (i to zanim zaczęliśmy pić wino!). Później w radiu posłuchałem wiadomości-okazało się, że właśnie odbywały się ceremonie zamknięcia Olimpiady w Rio de Janeiro... Intrygujące, bo nawet nie miałem pojęcia, że się one zaczęła! Spaliśmy jak susły i rankiem obudziliśmy się wypoczęci i pełni energii.

Ośrodek posiadał kilka innych podobnych drewnianych domków po dwóch stronach drogi nr 60, niektóre nowsze, inne bardziej rustykalne, jak też tańsze pokoje w głównym ośrodku. Kuchnia była wspólna. Większe grupy często zatrzymywały się w ośrodku na weekendy. Można też było przejść się do wodospadów Ragged Falls i do rzeki Oxtongue River.

Szkoda, że nie mogliśmy przedłużyć naszego pobytu w tym przepięknym miejscu i wybrać się na przechadzki po okolicy, ale wykorzystując dobrą pogodę, chcieliśmy dopłynąć jak najszybciej do naszego miejsca biwakowego.

W tym miejscu chciałbym trochę odejść do tematu. We wrześniu 2010 roku wraz z Catherine byłem w miasteczku Wilno w Ontario, będącym pierwszą i najstarszą polską osadą w Kanadzie. Zatrzymaliśmy się koło budynku, gdzie znajdowała się kawiarnia „Red Canoe Café”. Była jednak zamknięta, a duża wywieszka przed budynkiem oznajmiała, że budynek był wystawiony na sprzedaż. Ale co momentalnie przykuło moją uwagę to polskie nazwisko agentki nieruchomości, „Anastasia Kuzyk,” i jej zdjęcie-posiadała typowo polskie rysy twarzy. Ponieważ okolica była nadal zasiedlona potomkami oryginalnych przybyszów z Polski, wszędzie można było natknąć się na polskie nazwiska, chociaż często były wypaczone i zanglizowane. Zrobiłem zdjęcie tej wywieszki i później umieściłem go w moim albumie „Flickr”.
 
Wrzesień 2010 roku
Siedząc na werandzie naszej przytulnej chatki, zacząłem przeglądać tegoroczną gazetkę parku Algonquin Park (są one wydawane corocznie przez parki prowincjonalne w Ontario) i w pewnym momencie rzuciła mi się w oczy znajoma fotografia Anastazji Kuzyk, ta sama, która widniała na widzianej parę lat temu wywieszce w Wilnie, a pod nią znajdowała się informacja o następującej treści:

Na Pamiątkę Drogiej Przyjaciółki

Anastasia Kuzyk dzieliła swoje zamiłowanie do natury i przyrody, a szczególnie do ptaków, z każdym, kto ją znał. Anastasia pracowała w parku Algonquin Park w sekcji przyrodniczej pomiędzy 1998 r. i 2001 r. Byliśmy głęboko zszokowani i zasmuceni wiadomością, że niespodziewanie od nas odeszła w dniu 22 września 2015 roku. Pracownicy Centrum dla Turystów w Algonquin Park składają najgłębsze wyrazy współczucia rodzinie Kuzyk.

Ponieważ miała tylko 36 lat, sądziłem, że zmarłą z powodu wypadku samochodowego lub na raka. Po przyjeździe dowiedziałem się, że powód jej śmierci był o wiele bardziej tragiczny: Anastasia Kuzyk oraz jeszcze dwie inne kobiety zostały zamordowane przez niejakiego Basila Borutskiego koło osady Wilno w Ontario. Oskarżony morderca stanie przed sądem w drugiej połowie 2017 roku. Co za niewyobrażalnie straszna tragedia....
Gotowi wyruszyć do naszego miejsca!

Wstaliśmy o 9:00 rano, spakowaliśmy się i opuściliśmy naszą uroczą chatkę, udając się do sklepu „Algonquin Outfitters”, gdzie kupiłem mapę terenów, na które się wybieraliśmy, jak też pojemnik sprayu na niedźwiedzie. Potem pojechaliśmy do miasteczka Dorset i wstąpiliśmy do słynnego sklepu Robinson’s General Store, kupiliśmy wodę i czerwone wino i ponownie udaliśmy się na parking nad jeziorem Herb Lake. Byliśmy sami, tak więc bez pośpiechu rozpakowaliśmy samochód, załadowaliśmy wszystkie rzeczy do kanu i o godzinie 15:55 byliśmy na wodzie, dopływając za niecałe 30 minut do naszego miejsca biwakowego nr 87. Było bardzo malownicze, położone na stromym, skalnym przylądku. Okrążyliśmy przylądek i przycumowaliśmy kanu po drugiej stronie, w małej zatoczce. Szybko rozbiłem namiot, a Catherine przydźwigała wszystkie rzeczy. Najbliższe miejsce biwakowe (jakieś 100 metrów od naszego, położone też na przylądku) było puste i mogliśmy cieszyć się samotnością. Akurat przypadała piąta rocznica śmierci Jacka Laytona (był on wtedy przywódcą oficjalnej opozycji w parlamencie Kanady)—pamiętam, że w tym dniu biwakowaliśmy na rzece French River na wyspie Boomerang Island, zwanej też „Banana Island”, gdy rano w radiu usłyszałem tą nieoczekiwaną wiadomość. Czas nieubłaganie idzie naprzód...
Malowniczy 'parking' dla naszego kanu

Czwartek, 23 sierpnia 2016 roku, nasz pierwszy pełny dzień na jeziorze Herb Lake. O godzinie 17:30 popłynęliśmy do końca jeziora i minęliśmy rodzinę z motorówką. Przyjrzeliśmy się też pozostałym miejscom biwakowym—zakupiona przeze mnie mapa okazałą się bardzo przydatna. Wpłynęliśmy do kilku małych, cudownych zatoczek, przypominających te w parku Killarney Park. Pływające na wodzie nury (rodzice z małym) wydawały swoje niepowtarzalne odgłosy. Niestety, nasz wypad był zakłócony przez warkot motorówki, która dla zabawy pływała po jeziorze. Wieczorem rozpaliłem ognisko i mieliśmy doskonałe polskie kiełbaski z grilla, zakupione w sklepie „Eddy’s Meat Market” w mieście Mississauga. Na najbliższym miejscu biwakowym nr 87A zatrzymała się na dzień para z pieskiem, ale i oni, i piesek, zachowywali się cicho. Następnego dnia to miejsce biwakowe zostało zajęte przez rodzinę z motorówką, ale na szczęście ich też nie słyszeliśmy.
Idealne miejsce na naszym biwaku do spożywania kolacji, delektowaniem się winem oraz obserwowaniem zachodów słońca

W czwartek, 25 sierpnia 2016 r. postanowiliśmy dopłynąć do parkingu i pojechać samochodem do miasteczka Dorset. Jednak nasz odjazd przeciągał się, jako że oboje byliśmy pochłonięci czytaniem bardzo dobrych książek: Catherine nie mogła oderwać się od „Don't Let the Goats Eat the Loquat Trees: The Adventures of an American Surgeon in Nepal” („Uważaj, aby kozy nie zjadły nieśpilnika japońskiego: przygody amerykańskiego chirurga w Nepalu”) autorstwa Thomas Hale, ja natomiast byłem zauroczony “The In-Between World of Vikram Lall” („Pomiędzy-świat Vikrama Lall”) autorstwa M. G. Vassanji (później udało mi się też przeczytać tą książkę o Nepalu).

W pierwszej książce jej autor, misjonarz-chirurg, opisuje niesamowite przeżycia w Nepalu na początku lat siedemdziesiątych XX w., gdzie musiał zmagać się z różnorakimi przeciwnościami, m. in. wściekłym tłumem lokalnych ludzi z powodu przejechania przez niego świętej krowy!

Akcja drugiej książki, która otrzymała niezmiernie prestiżową nagrodę Scotiabank Giller Prize (muszę dodać, zasłużenie!), miała miejsce w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w. w Kenii. Śledząc życie Vikrama Lall, autor świetnie przedstawił tej kraj podczas władzy brytyjskich kolonizatorów, przemoc grupy Mau Mau i wreszcie jego niepodległość—i ogromną, bezwstydną korupcję nowych czarnych afrykańskich przywódców kraju, która stała się normą—i przypuszczam, że niewiele się w tym zakresie zmieniło od tamtego czasu...
Wyrwane z korzeniami drzewo koło małego wodospadu

Przeczytawszy te dwie pozycje, również zabrałem się za czytanie książki John’a Grisham’a „The Litigators” (wydanej w języku polskim pt. „Kancelaria”). W końcu lat dziewięćdziesiątych XX w. przeczytałem kilka książek tego autora, które były niezmiernie wciągającymi lekturami… ale po ich przeczytaniu czułem jakiś niedosyt, po prostu nic specjalnego nie wniosły do mojego życia, o wiele bardziej wolałem literaturę faktu (non-fiction) lub bardziej ambitną beletrystykę. Tak więc po raz pierwszy od prawie 20 lat ponownie sięgnąłem po książkę Grisham’a—może też dlatego, że bardzo spodobał mi się jej początek:

„Kancelaria adwokacka Finley & Figg określała się „butikiem.” Butik-to określenie miało sugerować, że jest to mała, specjalizująca się w specyficznej dziedzinie firma. Butik—w rozumieniu ‘znakomita, elegancka firma’; zresztą to francuskie słowo samo w sobie miało jej nadawać pewną aurę ekskluzywizmu. Butik w znaczeniu bycia małą, selektywną i świetnie prosperującą firmą. Lecz poza jej wielkością, firma nie posiadała żadnych wyżej wymienionych cech. Firma Finley & Figg głownie parała się sprawami związanymi z uszkodzeniami i urazami ciała (…). Jej zyski były tak ułudne, jak ranga firmy. Owszem, firma była mała, bo nie posiadała środków na dalszy rozwój; była selektywna, bo nikt nie chciał w niej pracować, włącznie z dwoma adwokatami, którzy byli jej właścicielami.”

I chociaż był to następny thriller prawniczy, jego lektura okazała się całkiem relaksująca, podobna do wizyty w pubie i wypiciu kilku kufli piwa.
Nasze miejsce biwakowe 

Po dopłynięciu do parkingu, przywiązaliśmy kanu łańcuchem i pojechaliśmy do Dorset, zatrzymując się w Bibliotece/Domu Kultury, gdzie Catherine spędziła prawie 2 godziny sprawdzając setki wiadomości email (ale nie ja—uważam, że wakacje oznaczają przerwę od Internetu i telefonu komórkowego). Również porozmawialiśmy z bardzo miłą pracownicą Domu Kultury, Sue Penny, która była niezmiernie ciekawą i pomocną osobą. Swego czasu pracowała w marketingu dla znanych korporacji—okazało się, że oboje pracowaliśmy z p. Clive Minto—ja spotkałem go w kanadyjskiej centrali Pepsi Cola w Toronto w 1985 r. (był wówczas jej prezydentem), a ona w centrali kanadyjskich sklepów Canadian Tire, gdy zajmował stanowisko jednego wyższych rangą wiceprezydentów. Również poinformowała nas, że możemy się w budynku wykąpać za małą opłatą. Oczywiście, jak zwykle spędziłem dużo czasu przeglądając książki i magazyny i nawet kilka z nich kupiłem (zwykle biblioteki wystawiają na sprzedaż starsze pozycje). Potem udaliśmy się do sklepu Robinson’s General Store oraz do sklepu monopolowego (LCBO), kupiliśmy jedzenie, wodę i wino i zafundowaliśmy sobie ogromną porcję lodów w kawiarni Zachary’s. Usiedliśmy koło przesmyku i delektowaliśmy się nimi, przyglądając się przepływającym kanałem łodziom. Przeszedłem się przez most i na poczcie wrzuciłem kilka kartek pocztowych. O godzinie 19:30 udaliśmy się z powrotem do parkingu, gdzie ładując kanu, rozmawialiśmy z kobietą z pieskiem i dwoma młodymi chłopakami. Po drugiej stronie jeziora, na brzegu domku wypoczynkowego, biegał szczekający pies i zobaczywszy pieska po naszej stronie, musiał być bardzo podniecony i zaciekawiony, bo w pewnym momencie wskoczył do wody i dopłynął do nas, aby spotkać i przywitać się ze swoim czworonożnym pobratymcem. Niebawem zaczęliśmy płynąć i podziwiając zachód słońca, dopłynęliśmy do naszego biwaku.

W piątek na przyległym miejscu mieliśmy nowych sąsiadów, też bardzo spokojnych. Sporządziliśmy wyśmienity obiad, zjedliśmy sałatkę i kukurydzę i zaspokoiliśmy nasz głód—czego nie mogę powiedzieć o komarach, które były nadal bardzo łakome i trzeba było je nieustannie odganiać!
Poranne mgły

Jako że następnego dnia miała być rano mgła, wstaliśmy bardzo wcześnie i przez ponad 2 godziny wiosłowaliśmy w wypełnionych mgłami zatoczkach, po prostu magicznie! Na początku prawie nic nie widzieliśmy, wszystko było spowite mgłą, ale gdy wyszło słońce, powoli się mgły rozproszyły. Powróciwszy, zjedliśmy śniadanie, usiedliśmy na krzesłach i zaczęliśmy czytać... ale szybko oboje zasnęliśmy, budząc się dzięki flotylli różnokolorowych kanu, które SŁYSZELIŚMY zanim je ZOBACZYLIŚMY, głównie z powodu bardzo kiepskich umiejętności wiosłowania ich pasażerów, uderzających za każdym razem wiosłami o burtę kanu. Patrzyliśmy, jak z trudem zygzakiem dopłynęli do grupowego miejsca biwakowego oddalonego 1 km od naszego miejsca—szkoda, że nie dalej! Wieczorem dochodziły z ich biwaku różne odgłosy. Pod wieczór przepłynęliśmy koło nich—rozbili wiele namiotów i niektórzy z nich pływali w jeziorze.

Popłynęliśmy dalej—zauważyliśmy, że przy bardzo fajnym miejscu biwakowym było przycumowane piękne drewniane kanu. Biwakowicz stał przy ogromnym, buzującym ognisku i przygotowywał się do opuszczenia miejsca z powodu prognozy pogody zapowiadającej deszcze. Po kilku godzinach, gdy przepływał koło naszego miejsca, pomachaliśmy sobie nawzajem. Miejsce nr 87A było ponownie wolne, toteż mieliśmy dużo prywatności i spokoju. Po zjedzeniu steków i kukurydzy, udaliśmy się do namiotu.

Niedziela, 28 sierpnia, powitała nas chmurami—byłby to z pewnością świetny dzień na złożenie wizyty w mieście Huntsville. Ale niebawem przejaśniało i postanowiliśmy poczekać do poniedziałku. Catherine sądziła też, że grupa Azjatów dzisiaj opuści grupowy biwak i na parkingu będzie duże zamieszanie—ale też liczyliśmy, że więcej sklepów będzie otwartych w Huntsville w poniedziałek. Tak więc cały dzień spędziliśmy na biwaku, co jakiś czas machając do przypływających kanuistów i kajakarzy. Sąsiednie miejsce znowu zostało zajęte przez rodzinę z dziećmi, widzieliśmy, jak skakali do wody ze skał. Popłynęliśmy do końca jeziora, do małego wodospadu, zrobiliśmy trochę zdjęć i wysłuchaliśmy półgodzinnych wiadomości o godzinie 18:00. Nieopodal było żeremie bobrowe, jak też ogromne, wywrócone drzewo, którego system korzeni został kompletnie odseparowany od płaskiej skały. Udało się nam powrócić na biwak na czas, aby usiąść na skale, delektować się czerwonym winem i podziwiać zachód słońca, a potem zrobiliśmy grilla na ognisku.

Następnego dnia pojechaliśmy po południu do Dorset i od razu udaliśmy się do Centrum Kultury, gdzie Catherine znowu sprawdziła e-maile, a ja kupiłem kolejne książki i parę filmów. Również skorzystaliśmy z prysznica ($2.50 za osobę) i pojechaliśmy do sklepu Robinson’s General Store. Zamiast tym razem kupić kilka porcji lodów w lodziarni „Zachary's”, Catherine kupiła półtoralitrowy pojemnik lodów w sklepie—o wiele lepiej się opłacało! Po jego spożyciu (pewnie ilość kalorii była wystarczająca na kilka dni) pojechaliśmy do Huntsville, gdzie udaliśmy się do sklepów Trading Post, Thrift Store, Dollarama oraz małego parku, Metro Community Garden. Na głównej ulicy spostrzegłem niezmiernie oryginalną brązową statuę słynnego malarza kanadyjskiego Toma Thomsona, postawioną tamże w 2005 roku. 



Przedstawiała artystę malującego skecz w parku Algonquin Park a na jego kolanach leżało pudełko farb wodnych. Nieopodal znajdowało się wykonane też z brązu kanu, na którym znajdowała się następująca dedykacja:

Na pamiątkę Toma Thomsona, 1877-1917

Artysta, leśnik, przewodnik i marzyciel, którego genialna wizja zdefiniowała dzikość i przyrodę kanadyjską oraz oddała i uchwyciła majestat i różnokolorową atmosferę parku Algonquin Park.

Jednocześnie wstąpiliśmy do resortu Deerhurst Resort, w którym od 25 do 26 czerwca 2010 roku miał miejsce 36-ty Szczyt Grupy G8 (z udziałem m. in. Stephen Harper, Barack Obama, Nicolas Sarkozy, Angela Merkel, Dmitry Medvedev, David Cameron i Silvio Berlusconi), a potem wróciliśmy do parkingu na jeziorze Herb Lake. Było już po godzinie 22:00, gdy zaczęliśmy wiosłować. Płynęliśmy w kompletnych ciemnościach—jedynie mogliśmy podziwiać miliony gwiazd świecących na bezchmurnym niebie.

Następnego dnia pozostaliśmy na naszym miejscu, czytając i rozmawiając, a wieczorem udaliśmy się do wodospadu i przez jakiś czas odpoczywaliśmy, wsłuchując się w szumiącą wodę.
Plandeka chroniąca nas od deszczu

Wtorek, 30 sierpnia 2016 roku. Dzień był pochmurny i o godzinie 14:00 zaczęło padać, a po kilkunastu minutach usłyszeliśmy grzmoty i zobaczyliśmy odblaski błyskawic. Usiedliśmy pod rozwieszoną plandeką i ugotowaliśmy wyborny żurek. O godzinie 15:12 oślepiła nas błyskawica i w kilka sekund później wstrząsnął nami huk grzmotu, piorun musiał uderzyć bardzo blisko nas. Szybko uciekliśmy do namiotu i zasnęliśmy, ukojeni hipnotycznym stukotem deszczu. Wydawało się nam, że słyszeliśmy jakieś podejrzane szmery koło namiotu, ale prawdopodobnie były one spowodowane deszczem. Nasi sąsiedzi opuścili miejsce przed burzą, zatem znowu byliśmy sami.
Przy małym wodospadzie

Środa, 31 sierpnia 2016 r. Rano dopłynęliśmy do parkingu, gdzie spotkaliśmy rodzinę, która właśnie opuściła miejsce biwakowe nr 107—mieli piękne, wykonane ręcznie drewniane kanu. Poprzedniego dnia piorun uderzył w wysoką sosnę dosłownie metry od ich namiotu (tak, ten sam piorun, który słyszeliśmy na naszym miejscu!). Powiedzieli, że schowali się do namiotu z powodu deszczu, nagle zostali porażeni blaskiem błyskawicy i ogłuszeni hukiem. Po wyjściu z namiotu zobaczyli, że sosna, mająca jakieś 14 metrów wysokości, była uderzona przez piorun i dosłownie eksplodowała, rozrzucając mniejsze i większe kawałki drzewa i gałęzie dookoła ich miejsca biwakowego i w zatoczce, pozostawiając też żywicę na powierzchni wody. To cud, że im się nic nie stało!
Miejsce biwakowe, w które uderzył piorun

Pojechaliśmy do osady Port Cunnington, przeszliśmy się po małym cmentarzu—bardzo dużo pochowanych na nim ludzi nosiło nazwisko „Cunnington”. Wpadliśmy też do jakiegoś ośrodka, zobaczyliśmy elektryczny samochód Tesla, który się właśnie ładował i porozmawialiśmy z jego właścicielem, z pewnością taki pojazd jest świetnym tematem do rozmów! Ponownie wpadliśmy do sklepu Robinson’s General Store i do Domu Kultury, Catherine sprawdziła e-maile i raz jeszcze za jedyne $2,99 kupiliśmy pojemnik lodów. Również nazbierałem ogromną ilość grzybów, które później ususzyłem nad ogniskiem, w ten sposób suszone, są świetne do bigosu.
Zanim dopłynęliśmy do naszego biwaku, udaliśmy się do tego miejsca biwakowego uderzonego przez piorun, obejrzeliśmy dewastacje i znalazłem kawałek niezmiernie oryginalnego drzewa, odłupanego piorunem.

W czwartek, 1 września 2016 roku spakowaliśmy się i popłynęliśmy do parkingu, gdzie też zebrałem ogromne ilości grzybów. Pojechaliśmy do miasta Minden, zatrzymaliśmy się w lokalnej bibliotece, przeglądając i kupując kilka interesujących książek, w supermarkecie kupiliśmy kurę z grilla, konsumując ją na brzegach rzeki Gull River, a następnie przeszliśmy się wzdłuż tej rzeki (Minden River Walk).


Była to niezmiernie przyjemna, urozmaicona i odprężająca wycieczka, tym bardziej, że w nowym dla nas miejscu!




środa, 16 grudnia 2015

BIWAKOWANIE Z NIEDŹWIEDZIAMI I PŁYWANIE NA KANU NA RZECE FRENCH RIVER W ONTARIO, 27 CZERWCA--3 SIERPNIA 2015 ROKU

Nasza trasa w/g GPS
Dwadzieścia lat temu, w sierpniu 1995 roku, pojechałem na tygodniową grupową wycieczkę na kanu na rzekę French River. Była to moja pierwsza wyprawa na kanu w Kanadzie—wyruszyliśmy z mariny Hartley Bay Marina, zrobiliśmy portaż na bystrzynach Dalles Rapids, dopłynęliśmy do wysp Bustard Islands na zatoce Georgian Bay i po dwóch dniach biwakowania skierowaliśmy się w drogę powrotną, tym razem przenosząc kanu przez wyłożony kładką portaż 'tramway' i dotarliśmy do mariny Hartley Bay. Była to najpiękniejsza wycieczka, w jakiej miałem okazję uczestniczyć w Kanadzie i dzięki niej złapałem bakcyla pływania na kanu. Od tamtej pory niejednokrotnie odwiedzałem rzekę French River—jest ona naprawdę magicznym zakątkiem Kanady, gdzie można zobaczyć przepiękne krajobrazy i pozostałości niedawno minionej historii. Sławny francuski eksplorator, Samuel de Champlain, przepłynął rzeką French River i 1 sierpnia 1615 roku dotarł po raz pierwszy do zatoki Georgian Bay (jeziora Huron)! Z niecierpliwością oczekiwałem wyjazdu nad tą niezmiernie ciekawą rzekę (która, nota bene, posiadając ogromną ilość zatoczek, przesmyków, zatok, wysp, skał i wypolerowanych przez lodowce skalistych wybrzeży, mało co podobna jest do rzeki).
Miejsce nr 609 na French River, na wyspie Boom Island, było otwarte i przestronne

Wraz Krzysztofem wyruszyliśmy z Toronto 26 lipca 2015 r.; dzień był niezmiernie upalny, temperatura dochodziła do +33C i w samochodzie nastawiliśmy klimatyzacje na pełne obroty. Na krótko zatrzymaliśmy się w kawiarni Tim Horton’s w King City na autostradzie nr 400, gdzie PONOWNIE pracownicy sknocili moje zamówienie—zdarzyło się im to już kilka razy w poprzednich latach. Po wypiciu kawy i przekąszeniu bajgiel kontynuowaliśmy naszą podróż. Minąwszy miasto Parry Sound, na prawym poboczu drogi dostrzegaliśmy coś w rodzaju stalowego pomnika przedstawiającego perkusistę. Na początku stycznia 2012 r. w tym miejscu czterech nastolatków zginęło w wypadku na oblodzonej powierzchni drogi nr 69. Jednym z nich był dziewiętnastoletni Howard Cole, znany perkusista. Jego ojciec, James Howard, zaaranżował wykonanie rzeźby syna grającego na perkusji i w 2014 roku ustawił ją przy tej drodze w miejscu wypadku. Również znajdują się tam krzyże upamiętniające pozostałe ofiary tej tragedii.


Pierwszą noc postanowiliśmy spędzić w parku Grundy Lake Provincial Park. Według zamieszczonych recenzji na turystycznej stronie internetowej Trip Advisor, turyści narzekali na komary oraz na grasujące w parku niedźwiedzie, toteż zaopatrzyliśmy się w dodatkowy spray na owady. Udało się nam otrzymać miejsce nr 113, na którym biwakowaliśmy wraz z Catherine w 2010 roku, przed wyruszeniem na północną część rzeki French River. Kilkunastometrowa ścieżka z miejsca biwakowego prowadziła do jeziora, gdzie można było usiąść na skale i delektować się pięknym widokiem! Sporo biwakowiczów pływało na kanu (na jeziorach parku nie wolno używać łodzi motorowych); chociaż ponad 90% miejsc było zajętych i park był wypełniony turystami, ogólnie było spokojnie. Na vis-a-vis naszego miejsca znajdował się kran z wodą i niedaleko były dobrze utrzymane toalety. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i upiekliśmy żeberka. Komarów praktycznie w ogóle nie było z powodu niezmiernie gorącej pogody. Słuchając niezapomnianych odgłosów nurów, szybko pogrążyliśmy się w głębokim śnie.
Baza rybacka w 1896 r. na wyspie Bustard Island. W 2009 r. udało się nam to miejsce zidentyfikować i do niego dopłynąć (zdjęcie poniżej)

Rano szybko spakowaliśmy się i pojechaliśmy do "French River Visitors' Centre”, centrum informacyjno-edukacyjnego rzeki French River, gdzie spędziliśmy 20 minut, zapoznając się z wystawionymi eksponatami i historią tej rzeki. Jedna z fotografii przedstawiała bazę rybacką z 1896 r. na wyspach Bustard Islands. W roku 2009 popłynęliśmy do tej wyspy i udało mi się zlokalizować to samo miejsce, jednakże pozbawione widocznych na tym zdjęciu domostw, statków i oczywiście ludzi... Również w centrum zakupiliśmy pozwolenia biwakowe—i dowiedzieliśmy się, że trzy miejsca biwakowe, numer 610, 611 i 617, zostały zamknięte z powodu niedźwiadków buszujących w ich okolicy. Nieprawdopodobne, ale właśnie zamierzaliśmy zatrzymać się na miejscu nr 617!
Miejsce bazy rybackiej na wyspie Bustard Island w 2009 r., 113 lat później. Nie ma ani domów, ani żaglowców, ani ludzi, ale skały pozostały...

Opuściwszy Centrum Informacyjne, udaliśmy się do restauracji Hungry Bear Restaurant, wypiliśmy kawę i zjedliśmy lekką przekąskę—kręciła się masa turystów i trzeba było jakiś czas stać w kolejce. Za kilka lat obecna droga nr 69 zostanie przerobiona w piękną autostradę i dojazd to tej znanej restauracji stanie się znacznie ograniczony; mam nadzieję, że zdoła się ona utrzymać i nadal prosperować, bo przez ostatnie 50 lat była niezmiernie znanym obiektem w okolicy. Napojeni i najedzeni, pojechaliśmy do małego miasteczka Alban w celu dokonania zakupów. W sklepie z alkoholem spotkałem właściciela "Grundy Lake Supply Post”, od którego Catherine i ja kupiliśmy w 2010 r. nasze kanu. Niestety, ale firma, która produkowała kanu marki "Scott" kilka lat temu ogłosiła upadłość. Powiedziałem mu, że był to jeden z naszych najlepszych zakupów w życiu! Z Alban pojechaliśmy do drogi nr 69, skręciliśmy w drogę Hartley Bay Road i po 20 minutach dojechaliśmy do mariny Hartley Bay Marina.
Klub Kaintuck, jeden z najstarszych nadal działających ośrodków na French River

Budynek biurowy znajdował się zaledwie kilka metrów od torów kolejowych linii CNR i wstąpiliśmy do niego, aby otrzymać pozwolenie na parkowanie samochodu—kosztuje $10 dziennie oraz $10 za wodowanie kanu. Porozmawialiśmy z dwoma miłymi pracownikami/(współ)właścicielami tej przystani; powiedzieli nam o biwakowiczach dzwoniących do nich, że "niedźwiedzie buszują na naszym biwaku!" Nazywali niedźwiedzie "dużymi szopami praczami" i całkowicie się zgodziłem z tym określeniem. Dowiedziałem się, że pan Palmer (właściciel), którego spotkałem podczas mojej pierwszej wizyty w 1995 r. nadal aktywnie pracował w marinie. Pokrótce opowiedziałem im też o Celinie Mróz i Jarku Frąckowiaku, dwóch kajakarzach z Polski, którzy się ze mną skontaktowali w 2008 r. w związku z ich planowaną podróżą kajakową po rzece French River i następnie posłałem im wiele informacji związanych z pływanie na kanu w Ontario oraz na temat tej rzeki. Rok później przybyli do Kanady wraz ze swoim malutkim składanym kajakiem i wyruszyli właśnie z mariny Hartley Bay i dopłynęli do Ottawy! Do tej pory pamiętam fotografię, jak siedzą na doku mariny Hartley Bay, przed wyruszeniem w podróż. W 2011 r. polecieli do Peru kajakować na rzece Ucayali i zostali na niej z zimną krwią zamordowani przez tamtejszych Indian, gdy przepływali koło ich wioski.
Widok z naszego miejsca biwakowego. Zapewne rzęsiście lało w Hartley Bay!

Otrzymawszy pozwolenie na parking, powoli dojechaliśmy do nadbrzeża. Ten sam pracownik, którego pamiętałem z 2008 r., wskazał nam, gdzie możemy zaparkować samochód. Również zrobiłem parę zdjęć w tym samym miejscu, gdzie w 1995 r. zrobiliśmy grupową fotografię po zakończeniu naszej wycieczki. Gdy ładowaliśmy kanu, dwie kobiety również przygotowywały się do rozpoczęcia podróży, planując płynąć kanałem Voyageour Channel (którym nigdy nie płynąłem), a inna para wybierała się na wyspy Bustard Islands (zazdrościłem im!). Wypełniwszy kanu naszym ekwipunkiem, pozostawiłem samochód z kluczykiem w stacyjce (tak, marina zapewniała 'valet parking', odprowadzając samochód na duży parking!) i wskoczyłem do kanu.
Kanu w nocy
Będąc na wodzie, z przyjemnością powitaliśmy wiejący wiaterek. Po 25 minutach opuściliśmy zatokę Hartley Bay, wpłynęliśmy na zatokę Wanapitei Bay i szybko dotarliśmy do miejsca biwakowego nr 601 na jednej z wysepek. Za bardzo się ono nam nie podobało—było zbyt mroczne—toteż popłynęliśmy do miejsca nr 612, na wschodnim brzegu zatoki. Było lepsze, ale też nie przypadło nam do gustu. Ponieważ następne miejsce (nr 613) było zajęte, przepłynęliśmy wskroś zatoki, manewrując pomiędzy wyspami i skałami, i powoli płynąc wzdłuż zachodniego brzegu, dotarliśmy do biwaku nr 609.
Widok z naszego miejsca. Te czarne chmury spowodowały, że postanowiliśmy nie wybierać się na ryby
Miejsce to posiadało otwartą półokrągłą 'plażę', usianą piaskiem, kamyczkami, skałami i karłowatą roślinnością. Sądząc z linii wody pozostawionych na skałach i na terenie biwaku, to całe miejsce biwakowe musiało być kompletnie zalane podczas wiosny i jesieni (co później potwierdził strażnik parku) i wtedy nie było na nim możliwe rozbicie namiotu. Głębiej w lesie znajdowała się w zagłębieniu mała polanka, gdzie ewentualnie można było rozłożyć namioty, ale pewnie w czasie deszczów stawała się podmokła. Ponieważ miejsce to było odsłonięte, mieliśmy nadzieję, że będzie na nim mniej komarów. Również znajdowało się na nim kilka palenisk na ogniska oraz kilkanaście metrów w głębi lasu prymitywna ‘toaleta’. Jako że przyległe miejsca biwakowe nr 610 i 611 były zamknięte, nie mieliśmy ochoty i siły kontynuować poszukiwań innego miejsca i postanowiliśmy na nim pozostać. Oczywiście, zdawaliśmy sobie świetnie sprawę, że te dwa przyległe biwaki, znajdujące się zaledwie kilkaset metrów od nas, były zamknięte z powodu nagminnych wizyt niedźwiedzi i że nie istniała żadna bariera, uniemożliwiająca przyjście niedźwiadków na nasze miejsce, ale specjalnie się nad tym nie zastanawialiśmy. Zatem szybko ustawiliśmy dwa namioty na 'plaży' i powiesiliśmy na mocnej gałęzi drzewa beczkę i 'cooler', lodówkę turystyczną (w których znajdowała się żywność). Zbyt zmęczeni, aby wybrać się ponownie na przejażdżkę na kanu, rozpaliliśmy ognisko i zrobiliśmy na grillu kilka steków. Paręset metrów na przeciwko naszego miejsca stało kilka domków letniskowych na wysepkach i wieczorem w niektórych z nich zabłysły światełka.
Krzysztof z kolacją, tzn. dość dużym szczupakiem

Nasze miejsce biwakowe było zlokalizowane na wyspie Boom Island (‘boom’ znaczy ‘zapora pływająca’); według opisu na oficjalnej mapie parku, "Podczas okresu karczowania lasów i spławiania drzewa, odcinek rzeki znajdujący się dokładnie na przeciwko naszego biwaku, był używany do gromadzenia kłód drzewnych, które następnie były spławione przez kaskady rzeczne. Były one razem wiązane i holowane przez ziemno-wodne łodzie zwane 'aligatorami.'" Nawet udało mi się znaleźć koło namiotu bardzo starą zardzewiała metalową część, być może ponad sto lat temu stanowiła część takiej łodzi.


Z naszego miejsca z trudnością dostrzegaliśmy na drugim brzegu zatoki miejsce biwakowe nr 612 (na którym niebawem pojawił się namiot) oraz znaną wyspę Kentucky Club Island (jakieś 2 km od nas), na której znajdował się Kamp Kaintuck, prywatny klub wędkarski, do którego od 1912 r. corocznie przybywały grupy biznesmenów i ludzi wolnych zawodów z Loiusville, Kentucky.
"Na naszym miejscu biwakowym jest niedźwiedź!"

Następny dzień był gorący i słoneczny. W takim upale nie dało się nic robić, toteż przesunęliśmy krzesła w głąb lasu i siedzieliśmy w cieniu. Zabrałem ze sobą kilka książek i gdy zastanawiałem się, którą z nich zacząć czytać, nagle usłyszałem niezmiernie spokojny—aż za spokojny—głos Krzysztofa.

            — Jacek, tam chodzi niedźwiedź!

Rzeczywiście, zobaczyliśmy czarnego niedźwiadka—jego czarne jak smoła futro kontrastowało z zielonym drzewostanem lasu. Musiał się nam jakiś czas przyglądać; następnie przesuwał się za drzewami i wreszcie zniknął w lesie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże—powiesiliśmy szybko lodówkę i beczkę na drzewie—jakby nie było, niedźwiedź był zainteresowany nie nami, ale naszym jedzeniem (przynajmniej taką mieliśmy nadzieję).

Zacząłem czytać książkę („Phantoms” autorstwa Deana Koontza; tytuł polskiego wydania „Odwieczny Wróg”) i jakieś 30 minut później zobaczyłem przesuwający się w lesie czarny kształt—następny niedźwiedź! Za nim podążał zabawnie wyglądający mały, młody niedźwiadek! Zatem mieliśmy okazję zobaczyć niedźwiedzicę z niedźwiedziątkiem! Oba niedźwiedzie krążyły dookoła biwaku kilkanaście metrów od nas, ale jedynie co jakiś czas dostrzegaliśmy ich czarne futerka i ruszające się gałęzie i krzaki; po kilku minutach zniknęły w lesie, nie dając mi nawet okazji na zrobienie im zdjęcia.


Około godziny 18:00 zrobiło się chłodniej i popłynęliśmy na kanu wędkować. Udaliśmy się na południe i niebawem złapałem małego szczupaka, ale go wypuściłem. Następnie powoli płynęliśmy wzdłuż brzegu, ciągle zarzucając wędki. Udało mi się złapać większą sztukę, ale po krótkiej walce uciekła, zanim ją mogłem zobaczyć. Gdy powoli dopływaliśmy do naszego miejsca biwakowego, będąc popychani lekkim wiatrem, usłyszałem hałas dochodzący z jego kierunku. Ponieważ duża skała blokowała nam widok, chwyciliśmy za wiosła i energicznie zaczęliśmy wiosłować, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Usłyszeliśmy następny dźwięk i jakieś inne podejrzane brzdęki—i wreszcie mieliśmy pełny widok na nasze miejsce.
Czarny niedźwiedź na biwaku robi inspekcję naszych rzeczy

Jak podejrzewałem, koło przezroczystego plastikowego pojemnika, w którym przechowywaliśmy niejadalne rzeczy, stał czarny niedźwiadek. Wyglądał na jakieś 220 funtów; niewinnie się nam jakiś czas przyglądał i ponownie zajął się eksploracją naszego pojemnika, którego przykrywę już zdołał zdjąć, starając się w nim grzebać łapami. Dopłynęliśmy bliżej i Krzysztof, uzbrojony w wiosło, wyszedł na brzeg przepędzić szkodnika, który na jego widok momentalnie czmychnął do lasu. Plastikowy pojemnik było podziurawiony, podpałki do rozpalania ogniska nadgryzione, jak też plastikowa butelka z czerwonym winem zgnieciona i przeciekała. Kontynuowaliśmy wędkowanie i skierowaliśmy się ku małej, zarośniętej zatoczce koło biwaku nr 608 (zatrzymało się tam dwóch kanuistów), bo sądziłem, że właśnie w niej może żerować duża ryba. Nie pomyliłem się—momentalnie złapałem czterokilogramowego szczupaka, miał prawie 90 cm długości. Od razu wróciliśmy na biwak—na szczęście niedźwiadka nie widzieliśmy, ale pokrywa pojemnika leżała na ziemi, co znaczyło, iż parę minut temu ponownie buszował (i nie byłbym zdziwiony, że nas cały czas obserwował, ukryty w lesie). Gdy Krzysztof odszedł sprawić rybę, ja umyłem kanu, cały czas bacznie obserwując, czy nie ma niedźwiadka—obawiałem się, że zapach ryby mógł go przyciągnąć i zapragnąłby sprawdzić jego źródło. Ostatecznie jednak to nie niedźwiedź, ale chmary komarów i much najbardziej dały się Krzysztofowi we znaki, bezlitośnie go atakując. Po sprawieniu ryby Krzysztof szybko wykąpał się w jeziorze, będąc przez cały napastowany przez hordy komarów. Nagle został otoczony kilkudziesięcioma ważkami, które się znienacka pojawiły wokół niego i polowały na komary—wreszcie mieliśmy sprzymierzeńców!
Niedźwiadek niezmordowanie kręcił się dookoła naszego miejsca biwakowego

Parę minut później siedzieliśmy przy ognisku i konsumowaliśmy ostatnią porcję przywiezionych żeberek (szczupaka pozostawiliśmy na jutro). Przed pójściem spać, skrupulatnie wpakowaliśmy jedzenie i wszelkie kosmetyki do beczki i lodówki i zawiesiliśmy je na drzewie. Jednak nic nie zakłóciło naszego snu—a spaliśmy świetnie!

Środa... następny gorący i słoneczny dzień! Większość czasu spędziliśmy siedząc w cieniu i czytając książki i magazyny. Krzysztof natrafił na dwa węże—zielonego węża i małego węża z czerwonym podbrzuszem (red bellied snake), oba zresztą niejadowite—jak też przyleciało kilka szarych kolibrów, a jeden z nich szczególnie zainteresował się głową Krzysztofa, krążąc dookoła niej przez jakiś czas.

Znowu spostrzegliśmy niedźwiadka, ale był ukryty w lesie i szybko się wycofał. Późnym popołudniem zamierzaliśmy wybrać się na ryby, lecz niebo pokryło się ciemnymi chmurami i niebawem drobny deszczyk przerodził się w ulewę. Z pewnością deszcz był potrzebny; obawiałem się, że jeżeli nadal będzie tak gorąco i sucho, może być ogłoszony zakaz palenia ognisk, pozbawiając nas jednej z najprzyjemniejszych atrakcji biwakowania—conocnego ogniska. Udaliśmy się do namiotów i wkrótce zasnęliśmy.

W środku nocy obudziły mnie nieziemskie wycia i jęczenia, najprawdopodobniej wydawane przez stado kojotów, które musiały znajdować się bardzo blisko naszego biwaku, bo dźwięki były niezmiernie głośne i wyraźne. Obudziłem Krzysztofa i oboje jakiś czas słuchaliśmy tego surrealistycznego spektaklu, który gwałtownie się skończył i zapanowała kompletna cisza.

W czwartek, 30 lipca 2015 r. obudziłem się o godzinie 8:00 rano, ale niebawem ponownie zasnąłem i gdy właśnie pogrążony byłem w jakimś bajecznym śnie, Chris przywołał mnie do rzeczywistości.

            — Jacek, koło twojego namiotu jest niedźwiedź!

Gdy pośpiesznie się ubierałem, Krzysztof poinformował mnie, że niedźwiedź właśnie oddalił się ku brzegowi.

"Cóż” – pomyślałem – "niebezpieczeństwo minęło.” Postanowiłem pozostać w namiocie, ale dwie minuty później ponownie byłem poderwany przez krzyki Krzysztofa.

            — Przyszła niedźwiedzica z małym niedźwiadkiem!

„Nie dadzą mi się wyspać!” – pomyślałem i wygramoliłem się z namiotu.

Rzeczywiście, zobaczyłem milutkiego niedźwiadka z matką na plaży, jak podążały do lasu, w stronę 'polanki na namioty’. Oba stworzonka szybko zniknęły w lesie i znowu nie udało mi się im zrobić zdjęcia.

Udałem się w stronę lasu, usiadłem na krześle i gdy piłem herbatę, Krzysztof wskazał ręką ku północnej części naszego miejsca.

            — Patrz, na skałach chodzi niedźwiedź, po tamtej stronie biwaku!

Średniej wielkości niedźwiedź (może ten sam, którego widzieliśmy poprzednio) powoli dreptał na skałach ku naszej beczce z jedzeniem, którą właśnie opuściliśmy, aby wyjąć parę rzeczy na śniadanie—dokładnie tam, gdzie siedzieliśmy. Zrobiłem mu kilka zdjęć, podczas gdy niedźwiadek niemrawo zbliżał się do nas. Wreszcie stanąłem i mocnym, asertywnym głosem zacząłem krzyczeć w jego stronę. Zatrzymał się, rzucił mi nieprzyjemne spojrzenie i odszedł do lasu—ale minutę później pojawił się znowu na skałach, pochodził po nich jakiś czas i zniknął w lesie.

W końcu mogłem dokończyć picie herbaty i podczas gdy podekscytowanie dyskutowaliśmy te niezwykłe spotkania z niedźwiadkami, wskazując w stronę lasu, krzyknąłem:

            — Popatrz, znowu przyszedł niedźwiadek!


Jego czarna głowa wyraźnie widoczna była na zielonym tle lasu. Okazało się, że tym razem to była niedźwiedzica, za którą niezdarnie podążało maleńkie niedźwiedziątko—najprawdopodobniej były to te same niedźwiedzie, które widzieliśmy rano i dwa dni temu. Jakiś czas przyglądały się nam i następnie powoli poczłapały w stronę skał i do lasu; mały niedźwiadek cały czas nieporadnie podążał za matką. Nigdy w życiu nie miałem okazji zobaczyć tylu niedźwiedzi na wolności (pomijając na wysypiskach śmieci), a w szczególności na miejscu kempingowym!
Niedźwiadek zawzięcie chodził dookoła naszego biwaku i czekał, kiedy go wreszcie opuścimy

Do godziny czwartej po południu czytaliśmy książki i potem wybraliśmy się na krótką przejażdżkę na kanu: najpierw popłynęliśmy do biwaku po lewej stronie (nr 608), potem na południe do małej zatoczki z dwoma miejscami biwakowymi (nr 614 & 615), oba były wolne, a na dalszym miejscu nr 616 stał namiot. Chcieliśmy dopłynąć do miejsca nr 617 (tego zamkniętego, na którym planowaliśmy się początkowo zatrzymać—to właśnie na tym miejscu biwakowała nasz grupa w 2009 r. podczas wyprawy na wyspy Bustard Islands), ale było tak wietrznie, że pozostaliśmy jakiś czas w zatoczce. Wpłynęliśmy do jeszcze mniejszej skalnej ingresji i złapałem małego szczupaka, idealnie nadawał się na kolację! Popychani przez wiatr, powoli dryfowaliśmy z powrotem ku naszemu biwakowi, minęliśmy go i znaleźliśmy się koło biwaku nr 608, gdzie Krzysztof złapał małego szczupaka, ale go wypuścił.

Dopływając do naszego miejsca zauważyłem coś niebieskiego leżącego na ziemi—ponieważ beczka i lodówka wisiały na gałęzi drzewa, sądziłem że mi się coś przewidziało. Gdy wyszliśmy z kanu, okazało się, iż owa niebieska rzecz to wieko naszej lodówki! Otóż niedźwiadek musiał wspiąć się na drzewo i chociaż lodówka wisiała jakiś metr od niego, jakoś udało mu się ją dosięgnąć łapami i odrzucić przykrywę, jak też wyrzucić z lodówki kilka plastikowych butelek z wodą (przed wyjazdem je zamroziliśmy i włożyliśmy do lodówki, w niektórych były jeszcze kawałki lodu). Poza butelkami w lodówce znajdowała się tylko jedna inna rzecz—pudełko z dżdżownicami—niedźwiadek też je wyciągnął, ale większość rosówek pozostała w lodówce. Gdy ją opuściłem na ziemię, zobaczyłem na jej ściankach kilka śladów zębów (oprócz otworu zrobionego przez innego niedźwiedzia na naszym biwaku w parku Algonquin Park w 2011 r.).
Nasze miejsce biwakowe w całej okazałości

Niedźwiedź również przedziurawił zębami butelki z wodą (pozostawione na ziemi), ponownie ‘sprawdził’ zawartość plastikowego pojemnika, w którym trzymaliśmy wyłącznie niejadalny ekwipunek—m. in. papierowe ręczniki, kubki do kawy i talerze, z których wiele zostało zniszczonych lub przedziurawionych—jak też sam pojemnik został dotkliwie uszkodzony. Na dodatek przedziurawił dwie plastikowe czterolitrowe butle ze źródlaną wodą. Był to cud, iż nie wszedł do naszych namiotów! Beczka, w której trzymaliśmy jedzenie, bezpiecznie wisiała na gałęzi i była nieuszkodzona, widocznie nie mógł jej dosięgnąć.
Niedźwiadek również próbował podejść od strony wody

Słysząc przed wyjazdem o chmarach komarów, przywieźliśmy ze sobą aerozol na komary. Jeden z nich włożyliśmy do plastikowego pojemnika—obecnie był pusty i widniały w nim trzy otwory, zapewne zrobione ostrymi zębami misia. Biorąc pod uwagę, że pojemnik był pod ciśnieniem, przypuszczalnie w momencie, gdy niedźwiadek go przegryzł, nastąpiła dość silna eksplozja i to prosto w jego otwarty pysk, opryskując go tą raczej nieprzyjemnie pachnącą substancją, zawierającą 30% środka na komary DEET. Jako że więcej tego niedźwiadka na biwaku nie widzieliśmy, doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej jego kontakt ze sprejem na komary okazał się tak odpychający oraz, w dosłownym słowa znaczeniu, niesmaczny, że niedźwiedź postanowił się trzymać od tego czasu z dala od nas. Niewykluczone, że w przyszłości przywieziemy ze sobą kilka pojemników aerozolu z nieprzyjemnie pachnącymi substancjami i specjalnie zostawimy je na widocznym miejscu dla niedźwiadka—to może okazać się najlepszym i w miarę bezpiecznym środkiem odstraszającym niedźwiedzie!


Krzysztof pokleił plastrem podziurawione butelki i pojemniki z wodą i udało mu się uratować trochę wody. Mieliśmy ze sobą urządzenie do filtrowania wody z jeziora, ale nie bardzo chcieliśmy go używać, preferując wodę mineralną, jaką ze sobą przywieźliśmy.
I to ma być ta duża ryba???

Krzysztof sprawił rybę, ja pociąłem marchew, czosnek i cebulę, nafaszerowaliśmy tym rybę, zawinęliśmy ją w aluminiową folię i grillowaliśmy w ognisku—szczupak okazał się wyśmienity! Przez kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku, podziwiając tzw. ‘blue moon’, niebieski księżyc, tzn. drugą pełnię księżyca w tym samym miesiącu, i po północy udaliśmy się na spoczynek.

Piątek był znacznie chłodniejszy, ale nie mieliśmy nic przeciwko tej zmianie pogody. Byliśmy na nogach o godzinie 10 rano i nie zauważyliśmy śladów żadnej niedźwiedziej ‘działalności.’ Mieliśmy zamiar popłynąć do mariny Hartley Bay, ale zobaczywszy gromadzące się złowieszczo wyglądające chmury i pojedyncze błyskawice, postanowiliśmy pozostać na miejscu. W pewnym momencie kilkanaście metrów w głębi lasu mignęła nam sylwetka niedźwiedzicy z małym brzdącem, ale szybko cała ta rodzinka wycofała się w głąb lasu. Niedługo potem zaczęło padać; szybciutko wślizgnęliśmy się do namiotów i zasnęliśmy, budząc się dopiero o godzinie 18:00, gdy przestało padać. Przez jakiś czas wędkowaliśmy ze skał na brzegu (tych samych, gdzie przedtem chodził niedźwiedź). Kilka kilometrów od nas, w okolicach mariny Hartley Bay, zaczęły formować się czarne chmury i bez wątpienia tam rzęsiście lało. Wkrótce zobaczyliśmy błyski i usłyszeliśmy grzmoty. Raptownie wzmógł się wiatr i gdy mieliśmy udać się do namiotów, Krzysztof złapał sporego szczupaka, którego z powodu deszczu nie mógł sprawić i pozostawił na skale. Będąc w już w namiotach, rozpadało się na dobre, wokoło waliły pioruny i co jakiś czas widzieliśmy błyskawice.


Sobota, 1 sierpnia 2015 r. Tego dnia wypadała dokładnie 400 rocznica przybycia słynnego eksploratora Samuela de Champlain na jezioro Huron Lake (zatokę Georgian Bay), po dotarciu na niego właśnie rzeką French River (musiał przepływać kilka kilometrów od naszego biwaku); w radio słyszeliśmy o organizowanych z tego powodu uroczystościach. Również przypadała 71 rocznica Powstania Warszawskiego z 1944 r.

Jako że pogoda się poprawiła, popłynęliśmy do mariny Hartley Bay, przepływając koło wyspy Kentucky Club Island, ale Kamp Kaintuck wydawał się w tym czasie niezamieszkały. Marina tętniła życiem; nie mieliśmy zbyt dużo rzeczy, to też szybko wyłożyliśmy je z kanu, pracownik mariny przyprowadził samochód i pozwolił nam zostawić na doku nasze kanu. Pojechaliśmy do miasteczka Noëlville, gdzie większość mieszkańców jest pochodzenia francuskiego i mówi po francusku (oraz po angielsku), chociaż powiedziano mi, iż mają niekiedy problemy w dogadaniu się z francuskojęzycznymi przybyszami z prowincji Quebec i z Francji. Udaliśmy się do supermarketu, jak też wpadliśmy do dolarowego sklepiku, gdzie porozmawiałem z jego właścicielką o spędzaniu wakacji na Dominikanie, to tam właśnie rokrocznie jeździła na 2 miesiące. Następnie udaliśmy się do restauracji Hungry Bear Restaurant, Krzysztof wypił kawę, a następnie powróciliśmy do mariny Hartley Bay, zwodowaliśmy kanu i powiosłowaliśmy na nasze miejsce. Było dość wietrznie i jak zwykle, płynęliśmy pod wiatr! Najbardziej uciążliwy odcinek to przepłynięcie wskroś zatoki Wanapitei Bay, fale były dość wysokie, ale nie ich się obawialiśmy, lecz mocnego przeciwnego wiatru, który niezmiernie utrudniał nam wiosłowanie, powodując, iż posuwanie się naprzód stało się rzeczą żmudną i powolną. Pomimo, że oboje bardzo silnie wiosłowaliśmy, szybkość kanu dochodziła zaledwie do 3 km/h. Gdy tylko osiągnęliśmy brzeg biwaku, z rozkoszą wypiliśmy zimne piwo i z ulgą stwierdziliśmy, że nie żadnych śladów buszowania niedźwiadka nie było. Krzysztof złowił z brzegu pokaźnego szczupaka i mieliśmy go na kolację. Siedzieliśmy przy ognisku do godziny pierwszej nad ranem; od czasu do czasu słyszeliśmy przejeżdżające pociągi i ich głośną sygnalizację dźwiękową, słyszalną w promieniu wielu kilometrów. Zrobiłem też sporo nocnych zdjęć pełni księżyca i kanu, oświetlając go światłem latarki.

W niedzielę było pochmurnie, ale ciepło. Głównie czytaliśmy i wypoczywaliśmy. Skończyłem czytać książkę „Phantoms”, nawet mi się podobała, i sięgnąłem po nową lekturę, niezmiernie wzruszającą i pouczającą książkę „The Nurse’s Story” napisaną przez pielęgniarkę Carol Gino. Po raz pierwszy od 2 dni nie widzieliśmy niedźwiedzia—prawie-że zaczęło ich nam brakować, tak się do nich przyzwyczailiśmy—nawet wybaczyliśmy temu futerkowemu łobuzowi wyrządzone szkody! Krzysztof z brzegu złapał pokaźnego ‘walleye’ (sandacz amerykański), sprawił go i gdy już mieliśmy go usmażyć na patelni, zaczęło padać, zatem schowaliśmy go do lodówki. Bez rozpalania ogniska udaliśmy się do namiotów. Padało przez całą noc.
Gotowi płynąć z powrotem!

I oto nadszedł poniedziałek, 3 sierpnia 2015 r., nasz ostatni dzień na rzece French River. Wstaliśmy o godzinie 9:30 i rozpoczęliśmy się pakować—ale najpierw musieliśmy wysuszyć namioty i plandeki, toteż wszystko rozłożyliśmy na słońcu. W pewnym momencie do naszego miejsca dobiła motorówka z dwoma strażnikami parkowymi. Nota bene, po raz pierwszy spotkałem w tym parku strażników—czasem pragnąłem, aby częściej patrolowali park, bo niektóre miejsca biwakowe, na których się zatrzymywaliśmy w poprzednich latach były strasznie zaniedbane, rozrzuconych było na nich masę potłuczonych butelek, a paleniska były pełne śmieci. Szybko obejrzeli miejsce. Powiedziałem im o wizytach niedźwiadków i nawet pokazałem jednemu z nich zdjęcia i filmy; stwierdził, że to był całkiem duży niedźwiedź (chociaż spotkałem o wiele większe) oraz że na innych miejscach biwakowych też były problemy z niedźwiedziami, biwakowicze narzekali m. in na niedźwiedzicę z małym niedźwiadkiem. Również spytałem się ich, dlaczego tak wiele potężnych drzew było przewróconych i wyrwanych z korzeniami—stało się to 8 lat temu z powodu gwałtownego wiatru. Strażnicy też potwierdzili nasze przypuszczenia, że na wiosnę i na jesieni to całe miejsce biwakowe było zalane i znajdowało się pod wodą. Poproszono też nas o okazanie pozwolenia kempingowego—wprawdzie zawsze go kupuję, ale kilka napotkanych w ubiegłych latach osób twierdziło, że nigdy się nie fatygują go nabyć, ponieważ strażnicy pojawiają się niezmiernie rzadko. Jednakże powiedzieli nam, że w tym dniu wszyscy biwakowicze, jakich dotychczas sprawdzili, posiadali pozwolenia. Na końcu strażnicy przymocowali nowy znak do drzewa pod istniejącym już znakiem z numerem naszego miejsca: „Miejsce biwakowe jest zamknięte.” Tak, z powodu aktywności niedźwiadków! Chciałem z nimi dłużej porozmawiać, ale widocznie się śpieszyli i szybko odpłynęli. Zanim my opuściliśmy biwak, usmażyliśmy na patelni złapanego przez Krzysztofa sandacza; podczas gdy szczupak był bardzo dobry, sandacz okazał się wyśmienity!

Dopłynięcie do mariny Hartley Bay zajęło nam poniżej godziny. I tym razem roiło się tam od wodniaków—jedni przybywali, drudzy wyjeżdżali i nie było łatwo znaleźć wolnego miejsca przy doku. Jakkolwiek pracownicy mariny byli świetnie zorganizowani—m. in. jeden z ich samochodów miał zainstalowane z przodu urządzenie do holowania łodzi i szybko wyciągał z wody lub na nią spuszczał łodzie motorowe. Zapłaciłem za parking, a Krzysztof stopniowo przynosił z kanu nasze rzeczy. Po dziesięciu minutach przyprowadzono mój samochód, szybko go załadowaliśmy i udaliśmy się do miasteczka Noëlville. Niestety, supermarket był zamknięty (było to święto, długi weekend) i pojechaliśmy do miasteczka Alban, gdzie wstąpiliśmy do sklepu spożywczego „Lemieux”, zakupiliśmy kilka steków, jeszcze raz wpadliśmy do sklepu po zimne piwo i skierowaliśmy się do restauracji Hungry Bear. Na drodze minęliśmy wypadek, jeden samochód leżał na dachu, drugi też był uszkodzony, ale chyba nikt nie odniósł poważnych obrażeń. Krzysztof zamówił kawę, a ja spędziłem z pół godziny w sklepie „The Trading Post”, posiadającym bardzo dużo ciekawych i oryginalnych wyrobów indiańskich, koszulek, biżuterii oraz niezmiernie ciekawych książek—szczególnie interesowały mnie te na temat miejscowej historii i rzeki French River. Następnie pojechaliśmy do parku Grundy Lake; prawie wszystkie miejsca były zajęte i mieliśmy wybór z 3 wolnych miejsc—pojechaliśmy na nie i wybraliśmy miejsce nr 152—rosła na nim imponująca, rozłożysta sosna i zauważyliśmy, że podobne sosny rosły również na innych miejscach. Chociaż na przyległych miejscach biwakowali turyści, prawie-że ich nie zauważaliśmy. Podczas pobytu nie spotkaliśmy żadnego niedźwiadka (wprawdzie nie przypuszczam, abyśmy się ich wystraszyli po tych wszystkich niedźwiedzich spotkaniach na rzece French River), ale pojawiło się dużo ciekawskich ptaków, starających się ukraść nasze jedzenie.
Strażnicy parku przybili taki ów znak: "Miejsca zamknięte".

Komary również nie były specjalnie dokuczliwe i w nocy słyszeliśmy niezapomniany ‘koncert’ nurów. Niestety, nie mieliśmy czasu popływać na kanu na jednym z 4 jezior w parku.
Miejsce nr 152 w parku Grundy Lake Provincial Park

Grundy Lake jest sporym parkiem, posiadającym setki miejsc kempingowych, niektóre są przystosowane głównie dla ogromnych samochodów i przyczep rekreacyjnych, inne bardziej dla namiotów, toteż stopień prywatności może się znacznie wahać w zależności od miejsca, w którym się biwakuje. Warto przed wybraniem się do parku zapoznać się z rozkładem i wyglądem miejsc lub po przybyciu do parku, pojeździć jakiś czas samochodem i wybrać najbardziej odpowiednie miejsce.

Park organizował wiele zajęć dla biwakowiczów—akurat organizowano warsztaty rzeźbienia w steatycie. Uczestnicy mogli nabyć kawałki steatytu od $2 do $60 i następnie zamienić je w kanu, niedźwiadka, serce lub inne przedmioty—narzędzia były zapewnione. Byliśmy zdumieni, że nawet dzieci potrafiły wyrzeźbić imponujące, wypolerowane rzeźby—to był niezmiernie trafny pomysł, aby umożliwić turystom partycypowanie w tego rodzaju zajęciach! W sklepach rzeźby wykonane w steatycie często kosztują setki dolarów. Miałem chęć spróbować swoich sił w tym zakresie i coś wyrzeźbić, ale znając moje ‘wybitne’ zdolności manualne, nie skusiłem się.


Mimo że w radio podawali, że z powodu panującej gorącej i słonecznej pogody, ‘zawodowi’ zbieracze czarnych jagód borykali się z ogromnymi problemami ze znalezieniem jagód, we wtorek rano zabrałem Krzysztofa do mojego ‘sekretnego’ miejsca, w którym roku temu było takie zatrzęsienie jagód, że w ciągu godziny wypełniłem nimi czterolitrowy pojemnik! Pojechaliśmy drogą nr 69, a potem drogą nr 529; dookoła nie była żadnych domów, jedynie lasy! Od czasu do czasu pojawiały się napisy „Zakaz palenia ognisk” — lecz były już chyba zdezaktualizowane, bo gdy jechaliśmy, to rzęsiście lało. Wreszcie przybyliśmy na miejsce… i cóż za rozczarowanie! Większość krzewów jagodowych było kompletnie wypalonych słońcem, ich liście suche i ściemniałe, tak jakby po nich przeszedł miotacz ognia! Tu i tam na krzewach były jagody, ale skarłowaciałe i suche, nienadające się do jedzenia. Po 15 minutach udało się nam może znaleźć garść jagód.
Miejsce nr 152 w parku Grundy Lake Provincial Park

Brak jagód wyjaśniał też, dlaczego widzieliśmy w tym roku tak wiele niedźwiedzi. Według przeprowadzonych w Ontario badań statystycznych, gdy w lasach jest wystarczająca ilość pożywienia dla niedźwiedzi, dochodzi do o wiele mniejszej ilości kontaktów pomiędzy ludźmi i niedźwiedziami i wtedy jest trudno przez całe lato nawet z daleka zobaczyć niedźwiadka. Gdy jednak niedźwiedzie nie mogą sobie poradzić ze znalezieniem pożywienia w lesie—np. w przypadku braku jagód, jak to się dzieje w tym roku—wtedy wychodzą z lasu i starają się poszukiwać pożywienie w innych miejscach i liczba niedźwiedzi pojawiających się na biwakach czy też na zamieszkałych terenach znacznie się zwiększa.

Zawiedzeni, udaliśmy się do osady Pointe au Barril na drodze nr 69, gdzie zjedliśmy kawałek pizzy i poutine, pojechaliśmy do głównego sklepu, kupiliśmy kawałek wieprzowiny na grilla i powróciliśmy do parku—nie było tam śladu deszczu. Nasi ‘sąsiedzi’ na dwóch przyległych miejscach wyjechali, toteż mieliśmy sporo prywatności. Wieczorem zacząłem piec na ognisku mięso—i się rozpadało! Usiedliśmy pod rozłożystymi konarami sosny, które trochę chroniły nas od przemoknięcia. Założyłem na siebie nieprzemakalną kurtkę i co jakiś czas podchodziłem do ogniska, sprawdzając steki. Gdy były gotowe, szybko je zjedliśmy i zawiedzeni taką pogodą w tą ostatnią noc, schowaliśmy się w namiocie. Lało przez całą noc!
Widok z naszego miejsca biwakowego

Piątego sierpnia 2015 r. już wczesnym rankiem byliśmy na nogach. Namiot był mokry; mimo wszystko spakowaliśmy go, aby nie tracić czasu i zdecydowaliśmy się go wysuszyć po powrocie do domu. Na parę minut zatrzymaliśmy się w Pointe au Barril, a potem wpadliśmy w Parry Sound do supermarketu No Frills, gdzie kupiliśmy świeżą sałatę, chleb, ser feta i wodę mineralną. Również wstąpiliśmy do sklepu Hart, ale tym razem nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. Pojechaliśmy na miejskie nadbrzeże, gdzie pod wysokim mostem kolejowym nad rzeką Sequin River, na starym doku, gdzie swego czasu cumował statek „Chippewa”, spożyliśmy lunch. Chciałem pokazać Krzysztofowi pamiątkową tabliczkę, jaką widziałem w ubiegłym roku, na której widniała reprodukcja obrazu słynnego malarza kanadyjskiego Toma Thomsona z 1914 r. przedstawiającego ów estakadę, ale nie mogłem jej znaleźć. Zapytana kobieta powiedziała, że tabliczka została zniszczona przez wandali! Również rozmawiałem z Keith Saulnier, właścicielem Georgian Bay Airways Ltd. (linii lotniczych), oferujących przeloty samolotowe, głównie loty widokowe dla turystów (około 20 lat temu zafundowałem sobie taki krótki lot krajobrazowy i był warty każdego wydanego grosza, a raczej centa!), ale też i do Toronto. Zastanawiałem się, czy możliwe byłoby wypożyczenie samolotu wraz z jeszcze 2 innymi osobami-fotografami, w celu zrobienia zdjęć z lotu ptaka parku Massasauga, wyspy Franklin Island, Krainy Trzydziestu Tysięcy Wysp i innych miejsc, które odwiedzałem na kanu. Również porozmawialiśmy z jednym z właścicieli ogromnej łodzi motorowej z kabiną—jej bak mieścił 500 galonów benzyny i zużywała ona około półtora galonu benzyny na milę. Niezmiernie imponująca—i droga łódź! Widzieliśmy też dużą wyścigową łódź motorową, którą pewnie można by było porównać do drogiego samochodu sportowego—jej główna funkcja to pędzić po wodzie z ogromną szybkością. Zrobiłem tez zdjęcia kilku innym interesującym łodziom zacumowanym na nadbrzeżu. Pokazałem Krzysztofowi Centrum Artystyczne, ale nie mieliśmy już czas do niego zajrzeć. Bez problemu dojechaliśmy do Toronto, gdzie wjechałem na płatną autostradę, unikając korków w godzinach szczytu.
Nasz biwak i wizytujące je czarny niedźwiadek

Szkoda, że więcej nie pływaliśmy na kanu i ze nie odwiedziliśmy innych części rzeki French River. Ale z drugiej strony złapaliśmy sporo ryb i niewątpliwie główną atrakcją wycieczki były wielokrotne wizyty niedźwiedzi na naszym biwaku, bez wątpienia będziemy je wspominać przez wiele lat!



Więcej zdjęć: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157661833578890