Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Huntsville. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Huntsville. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 maja 2023

BIWAKOWANIE W PARKU PROWINCJONALNYM ARROWHEAD, ONTARIO. 30 SIERPNIA – 4 WRZEŚNIA 2021 ROKU


Dodatkowe Informacje:



Miejsce biwakowe nr 337. Na szczęście tylko wjazd zamienił się w małe jeziorka, samo miejsce było suche 
 
I ponownie przybyłem do parku Arrowhead! Miałem szczęście, że udało mi się zarezerwować miejsce nr 337 — przestronne, prywatne i ciche, a do tego prawie ‘bez-komarowe’. Około 20 metrów znajdowało się urwisko prowadzące do starorzecza, będącego niegdyś częścią rzeki Big East River (ponieważ jest to rzeka meandrująca, takich starorzeczy jest wszędzie pełno i ciągle tworzą się nowe, a stare z czasem zarastają). 

 Miejsce było rozległe i prywatne

Od razu zaprzyjaźniłem się z bardzo sympatyczną wiewióreczką ziemną, dość oswojoną i (jak zwykle) ciągle głodną. Już po paru godzinach skakała po stole i po mnie, szukając jedzenia. Niektórzy nie lubią tych sympatycznych stworzonek, ale ja zawsze lubiłem ich towarzystwo, nawet jeśli było czasami dokuczliwe. Sądząc po ogromnych kałużach wokoło miejsca biwakowego, przed moim przyjazdem musiało mocno padać—mimo wszystko nie widziałem żadnych grzybów – kolejna zagadka natury! Dlaczego grzyby nie wyrosły po deszczach, w miejscach najlepszych grzybobrań?

 Miejsce biwakowe  nr 254, na którym biwakowaliśmy w 2020 roku.  Dobrze, iż wtedy nie padało!
 
Podczas mojego pobytu kilka razy w nocy lało jak z cebra. Namiot Eureka po raz kolejny okazał się w pełni wodoodporny. Przed wjazdem na miejsce utworzyła się ogromna kałuża i gdy wybierałem się z tego miejsca na spacer, musiałem skorzystać z innej ścieżki. To jednak nic w porównaniu z tym, co zobaczyłem na miejscu biwakowym numer 254, na którym biwakowaliśmy z kolegą Guy w 2020 roku: co najmniej połowa jego powierzchni została zalana, w tym ta część, na której rozstawiliśmy namioty! Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie mieliśmy szczęście, bo podczas naszego pobytu ani razu nie padało. Odwiedziłem też kempingi nr 223 i 224, na których biwakowałem w 2001, 2002 i 2006 roku. Niestety zniknęły, a raczej zamieniły się w tzw. „Zadaszone Noclegi” (postawiono na nich małe chatki) – prawdopodobnie park mógł zarobić więcej na ich wynajmie, zresztą cieszyły się powodzeniem. Cóż, kilka lat temu w Parku Bon Echo zbudowano też kilka estetycznych chatek z drewnianych bali na byłych kempingach grupowych. 

 Pomnik Tom Thomson w Huntsville, Ontario

Kilkakrotnie odwiedziłem też pobliskie miasteczko Huntsville — Patrizia, która przyjechała elektrycznym samochodem „Tesla”, szybko odkryła, że stacja ładowania Tesli znajduje się zaledwie 10 minut od parku, na parkingu sklepu „Metro” — ledwie skończyliśmy zakupy, jej samochód został wystarczająco naładowany! Po południu poszliśmy na mszę do kościoła w tym miasteczku.

 Jeden z obrazów w plenerze w Huntsville, Ontario

Byłem pod wrażeniem pokaźnych rozmiarów reprodukcji znanych obrazów bardzo znanej i cenionej Grupy Siedmiu i Toma Thomsona, umieszczonych na budynkach w różnych miejscach Huntsville. Ten, kto wpadł na ten pomysł, z pewnością zasługuje na brawa i gratulacje! Ta bezpłatna galeria na świeżym powietrzu była doskonałym sposobem na zaprezentowanie i promowanie niezmiernie ciekawych i kolorystycznych dzieł słynnych kanadyjskich artystów, którzy potrafili w unikalny i nowatorski sposób przedstawić kanadyjską przyrodę i krajobrazy. Nawet ci, którzy nie interesowali się sztuką i nie wstępowali do muzeów lub galerii, byli zmuszeni zapoznać się z twórczością tych artystów! Ponadto bardzo podobał mi się pomnik Toma Thomsona, odsłonięty w 2005 roku, na którym znajdował się również jeden z jego najsłynniejszych obrazów, „The West Wind”.

Jeden z obrazów w plenerze w Huntsville, Ontario

W 2002 roku, biwakując w Parku Arrowhead, dużo jeździłem samochodem po nierzadko wąskich i ustronny drogach, zwiedzając okolice. Jedna z takich przejażdżek zaprowadziła mnie do miasta Novar, na północ od parku, i wkrótce, jadąc drogą Maws Hill Road, dotarłem do farmy i wytwórni kanu, Northland Canoes (67 Maws Hill, Novar, ON P0A 1R0 ) – a minutę później spotkałem pana Alberta Maw, budowniczego owych kanu! Spędziłem sporo czasu rozmawiając z nim o kanu i ich budowaniu – zawsze fascynowały mnie estetyczne, drewniane kanu, a szczególnie podziwiałem tych, którzy potrafili je zbudować! Pan Maw powiedział, że w przeszłości robił ponad 100 kanu rocznie.

 Warsztat produkcji kanu p. Alberta Maw 

Podczas kolejnej wizyty w parku w 2006 roku ponownie odwiedziłem pana Maw. Gdy rozmawialiśmy, pojawił się jego sąsiad, pan N. Mieszkał kilka kilometrów od farmy p. Maw – do jego domu prowadziła prywatna, wąska droga leśna. Powiedział, że przez lata pracował w Toronto i po przejściu na emeryturę postanowił zamieszkać tutaj wraz z żoną. Ponieważ zimą droga była nieprzejezdna, specjalnym 6-kołowym pojazdem docierał do „cywilizacji”. Gdy powiedziałem mu, że lubię zbierać grzyby, zaprosił mnie na grzybobranie na swoją posesję i nawet znalazłem tam kilka grzybów jadalnych.


Tym razem, w 2021 roku, zdecydowałem się po raz kolejny odwiedzić pana Maw, a także złożyć wizytę jego sąsiadowi i wreszcie zobaczyć jego dom. Minąwszy farmę pana Maw, powoli jechałem leśną i dość wyboistą drogą, w końcu skręciłem w wąską alejkę i po minucie dotarłem do jego domu, otoczonego lasem, z widokiem na bardzo malownicze jezioro. Od razu zaczął szczekać piesek i wkrótce z domu wyszła kobieta. Szybko wyjaśniłem powód mojej nieoczekiwanej wizyty. Była żoną pana N. – a raczej wdową po nim – niestety, jej mąż zmarł na raka w 2014 roku. Porozmawialiśmy chwilę – powiedziałem jej, że chciałbym tak właśnie mieszkać, otoczony dziką przyrodą i zwierzętami (nadmieniła, że czasami czarne niedźwiedzie pojawiają się koło domu). Wiele osób przez lata mówi, że chcieliby wyjechać z miasta i przenieść się w bardziej odległe miejsca, ale tak naprawdę niewiele z nich to rzeczywiście czyni – cóż, państwo N. spełnili swoje marzenia! Tylko jeszcze jedna osoba zamieszkiwała nad tym jeziorem i jako że podjęła się zimą odśnieżać drogę, p. N. sprzedała 6-kołowy pojazd i mogła po prostu zimą jeździć po odśnieżonej drodze swoim pickupem.

Droga leśna

Pożegnawszy się z p. N., dojechałem do farmy pana Maw i poszedłem do jego domu. Miło było mi zobaczyć, że pomimo kilku niefortunnych wypadkach i wieku 86 lat, nadal był bardzo aktywny i zdrowy. Nie dość, że wciąż budował kanu, to jeszcze prowadził małą farmę, a nawet sprzedawał jajka. Pokazał OGROMNĄ cebulę, którą wyhodował w swoim ogrodzie! Opowiedział też o swojej rodzinie ze Szkocji, która pierwotnie się tu osiedliła – on się urodził w tym domu, jego posiadłość miała 1000 akrów, a synowie właśnie wycinali część drzew. Gdyby napisał krótką historię swojej rodziny i swojego życia, jestem pewien, że byłaby całkiem intrygująca!


Jak zwykle zabrałem ze sobą kilka książek do przeczytania. “The Untold Stories of 33 Men Buried in a Chilean Mine and the Miracle that Set Them Free” (polski tytuł „Ciemność)” autorstwa Hector Tobar zawierała bardzo szczegółowy opis wypadku górniczego w Chile i walkę o przetrwanie uwięzionych górników; okazała się ona całkiem interesującą lekturą. Następnie przeczytałem książkę, którą kupiłem dość dawno, „Es Cuba (To właśnie Kuba). Życie i miłość na nielegalnej wyspie” Lei Aschkenas. Ponieważ Kubę odwiedziłem 15 razy, ta książka była dla mnie bardzo absorbująca i niezmiernie bliska moim własnym przeżyciom w tym kraju. Nawiasem mówiąc, wyrażenie „Es Cuba” jest dość powszechnie używane w odniesieniu do istniejących na Kubie niespodziewanych problemów: jeśli w pokoju hotelowym nie ma ciepłej lub zimnej wody, jeśli jedzenie jest poniżej normy (lub go w ogóle nie ma), jeśli w hotelowej restauracji zabraknie piwa , wina lub whisky, jeżeli autobus się spóźnia lub w ogóle się nie pojawia – zamiast zastanawiać się, dlaczego dlaczego tak się stało i narzekać, po prostu najlepiej powiedzieć sobie, „Es Cuba” – to właśnie Kuba — co oznacza, że jest to normalne, bo na Kubie mało-co działa tak, jak powinno!

 Mural Tom Thomson'a w Huntsville, Ontario



 
Additional information: 




 


 

 Jeden z obrazów w plenerze w Huntsville, Ontario



 Leśna droga 


środa, 16 sierpnia 2017

HALIBURTON HIGHLANDS, ONTARIO. NA JEZIORZE HERB LAKE, OD 21 SIERPNIA DO 1 WRZEŚNIA 2016 ROKU





Spędziwszy kilka godzin wertując mapy i Internet, wraz z Catherine znaleźliśmy kompletnie nowe jeziora, na których można pływać na kanu i biwakować, niedaleko południowych granic parku Algonquin Park w Ontario. Po paru dniach zarezerwowaliśmy miejsce biwakowe na małym jeziorku, niecałe 2 kilometry od parkingu.
 
W ośrodku "Wolf Den", „Nan i Jack’s Cabin”, delektując się lampką wina
Wyjechaliśmy z Toronto 21 sierpnia 2016 r., udając się na północ drogami nr 48 i 35, na krótko zatrzymując się w supermarkecie „Independent” na skrzyżowaniu dróg nr 48 i Argyle Road (w 2000 roku Krzysztof i ja zatrzymaliśmy się w tamtym miejscu na 3 noce w nieistniejącym już motelu, zburzono go, aby postawić supermarket i inne budynki) i zrobiliśmy ostateczne zakupy. Gdy przybyliśmy na parking na jeziorze Herb Lake o godzinie 18:00, było bardzo wietrznie i musielibyśmy płynąć pod wiatr, co niezmiernie utrudniłoby nam wiosłowanie. Ponieważ było późno, zdecydowaliśmy się spędzić noc gdzieś indziej. Pojechaliśmy do niedaleko położonego motelu, ale ten nie wyglądał za ciekawie i kosztował $115 plus podatek za jedną noc.

Udaliśmy się do ośrodka „Wolf Den”, gdzie Catherine kilkakrotnie nocowała i niezmiernie jej się on podobał. W ośrodku roiło się od turystów, jednakże mieliśmy szczęście: właściciel (Francuz) wynajął nam uroczą chatkę, która właśnie okazała się wolna na jedną noc (a to, że posiadaliśmy własne śpiwory, okazało się też dużym plusem, bo właściciel nie musiał przynosić nam pościeli). Domek składał się z jednej sypialni, łazienki, werandy, kuchni, grillu i nie miał telewizora (cudownie!).

Chatka zwała się „Nan i Jack’s Cabin”, na pamiątkę dziadków Jennifer (żony właściciela), którzy byli zapalonymi przyrodnikami. Szybko rozpakowaliśmy się i upiekliśmy na grillu rybę i kukurydzę, a następnie delektowaliśmy się czerwonym winem, siedząc na werandzie. Powietrze było tak czyste, że nas wręcz odurzało (i to zanim zaczęliśmy pić wino!). Później w radiu posłuchałem wiadomości-okazało się, że właśnie odbywały się ceremonie zamknięcia Olimpiady w Rio de Janeiro... Intrygujące, bo nawet nie miałem pojęcia, że się one zaczęła! Spaliśmy jak susły i rankiem obudziliśmy się wypoczęci i pełni energii.

Ośrodek posiadał kilka innych podobnych drewnianych domków po dwóch stronach drogi nr 60, niektóre nowsze, inne bardziej rustykalne, jak też tańsze pokoje w głównym ośrodku. Kuchnia była wspólna. Większe grupy często zatrzymywały się w ośrodku na weekendy. Można też było przejść się do wodospadów Ragged Falls i do rzeki Oxtongue River.

Szkoda, że nie mogliśmy przedłużyć naszego pobytu w tym przepięknym miejscu i wybrać się na przechadzki po okolicy, ale wykorzystując dobrą pogodę, chcieliśmy dopłynąć jak najszybciej do naszego miejsca biwakowego.

W tym miejscu chciałbym trochę odejść do tematu. We wrześniu 2010 roku wraz z Catherine byłem w miasteczku Wilno w Ontario, będącym pierwszą i najstarszą polską osadą w Kanadzie. Zatrzymaliśmy się koło budynku, gdzie znajdowała się kawiarnia „Red Canoe Café”. Była jednak zamknięta, a duża wywieszka przed budynkiem oznajmiała, że budynek był wystawiony na sprzedaż. Ale co momentalnie przykuło moją uwagę to polskie nazwisko agentki nieruchomości, „Anastasia Kuzyk,” i jej zdjęcie-posiadała typowo polskie rysy twarzy. Ponieważ okolica była nadal zasiedlona potomkami oryginalnych przybyszów z Polski, wszędzie można było natknąć się na polskie nazwiska, chociaż często były wypaczone i zanglizowane. Zrobiłem zdjęcie tej wywieszki i później umieściłem go w moim albumie „Flickr”.
 
Wrzesień 2010 roku
Siedząc na werandzie naszej przytulnej chatki, zacząłem przeglądać tegoroczną gazetkę parku Algonquin Park (są one wydawane corocznie przez parki prowincjonalne w Ontario) i w pewnym momencie rzuciła mi się w oczy znajoma fotografia Anastazji Kuzyk, ta sama, która widniała na widzianej parę lat temu wywieszce w Wilnie, a pod nią znajdowała się informacja o następującej treści:

Na Pamiątkę Drogiej Przyjaciółki

Anastasia Kuzyk dzieliła swoje zamiłowanie do natury i przyrody, a szczególnie do ptaków, z każdym, kto ją znał. Anastasia pracowała w parku Algonquin Park w sekcji przyrodniczej pomiędzy 1998 r. i 2001 r. Byliśmy głęboko zszokowani i zasmuceni wiadomością, że niespodziewanie od nas odeszła w dniu 22 września 2015 roku. Pracownicy Centrum dla Turystów w Algonquin Park składają najgłębsze wyrazy współczucia rodzinie Kuzyk.

Ponieważ miała tylko 36 lat, sądziłem, że zmarłą z powodu wypadku samochodowego lub na raka. Po przyjeździe dowiedziałem się, że powód jej śmierci był o wiele bardziej tragiczny: Anastasia Kuzyk oraz jeszcze dwie inne kobiety zostały zamordowane przez niejakiego Basila Borutskiego koło osady Wilno w Ontario. Oskarżony morderca stanie przed sądem w drugiej połowie 2017 roku. Co za niewyobrażalnie straszna tragedia....
Gotowi wyruszyć do naszego miejsca!

Wstaliśmy o 9:00 rano, spakowaliśmy się i opuściliśmy naszą uroczą chatkę, udając się do sklepu „Algonquin Outfitters”, gdzie kupiłem mapę terenów, na które się wybieraliśmy, jak też pojemnik sprayu na niedźwiedzie. Potem pojechaliśmy do miasteczka Dorset i wstąpiliśmy do słynnego sklepu Robinson’s General Store, kupiliśmy wodę i czerwone wino i ponownie udaliśmy się na parking nad jeziorem Herb Lake. Byliśmy sami, tak więc bez pośpiechu rozpakowaliśmy samochód, załadowaliśmy wszystkie rzeczy do kanu i o godzinie 15:55 byliśmy na wodzie, dopływając za niecałe 30 minut do naszego miejsca biwakowego nr 87. Było bardzo malownicze, położone na stromym, skalnym przylądku. Okrążyliśmy przylądek i przycumowaliśmy kanu po drugiej stronie, w małej zatoczce. Szybko rozbiłem namiot, a Catherine przydźwigała wszystkie rzeczy. Najbliższe miejsce biwakowe (jakieś 100 metrów od naszego, położone też na przylądku) było puste i mogliśmy cieszyć się samotnością. Akurat przypadała piąta rocznica śmierci Jacka Laytona (był on wtedy przywódcą oficjalnej opozycji w parlamencie Kanady)—pamiętam, że w tym dniu biwakowaliśmy na rzece French River na wyspie Boomerang Island, zwanej też „Banana Island”, gdy rano w radiu usłyszałem tą nieoczekiwaną wiadomość. Czas nieubłaganie idzie naprzód...
Malowniczy 'parking' dla naszego kanu

Czwartek, 23 sierpnia 2016 roku, nasz pierwszy pełny dzień na jeziorze Herb Lake. O godzinie 17:30 popłynęliśmy do końca jeziora i minęliśmy rodzinę z motorówką. Przyjrzeliśmy się też pozostałym miejscom biwakowym—zakupiona przeze mnie mapa okazałą się bardzo przydatna. Wpłynęliśmy do kilku małych, cudownych zatoczek, przypominających te w parku Killarney Park. Pływające na wodzie nury (rodzice z małym) wydawały swoje niepowtarzalne odgłosy. Niestety, nasz wypad był zakłócony przez warkot motorówki, która dla zabawy pływała po jeziorze. Wieczorem rozpaliłem ognisko i mieliśmy doskonałe polskie kiełbaski z grilla, zakupione w sklepie „Eddy’s Meat Market” w mieście Mississauga. Na najbliższym miejscu biwakowym nr 87A zatrzymała się na dzień para z pieskiem, ale i oni, i piesek, zachowywali się cicho. Następnego dnia to miejsce biwakowe zostało zajęte przez rodzinę z motorówką, ale na szczęście ich też nie słyszeliśmy.
Idealne miejsce na naszym biwaku do spożywania kolacji, delektowaniem się winem oraz obserwowaniem zachodów słońca

W czwartek, 25 sierpnia 2016 r. postanowiliśmy dopłynąć do parkingu i pojechać samochodem do miasteczka Dorset. Jednak nasz odjazd przeciągał się, jako że oboje byliśmy pochłonięci czytaniem bardzo dobrych książek: Catherine nie mogła oderwać się od „Don't Let the Goats Eat the Loquat Trees: The Adventures of an American Surgeon in Nepal” („Uważaj, aby kozy nie zjadły nieśpilnika japońskiego: przygody amerykańskiego chirurga w Nepalu”) autorstwa Thomas Hale, ja natomiast byłem zauroczony “The In-Between World of Vikram Lall” („Pomiędzy-świat Vikrama Lall”) autorstwa M. G. Vassanji (później udało mi się też przeczytać tą książkę o Nepalu).

W pierwszej książce jej autor, misjonarz-chirurg, opisuje niesamowite przeżycia w Nepalu na początku lat siedemdziesiątych XX w., gdzie musiał zmagać się z różnorakimi przeciwnościami, m. in. wściekłym tłumem lokalnych ludzi z powodu przejechania przez niego świętej krowy!

Akcja drugiej książki, która otrzymała niezmiernie prestiżową nagrodę Scotiabank Giller Prize (muszę dodać, zasłużenie!), miała miejsce w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w. w Kenii. Śledząc życie Vikrama Lall, autor świetnie przedstawił tej kraj podczas władzy brytyjskich kolonizatorów, przemoc grupy Mau Mau i wreszcie jego niepodległość—i ogromną, bezwstydną korupcję nowych czarnych afrykańskich przywódców kraju, która stała się normą—i przypuszczam, że niewiele się w tym zakresie zmieniło od tamtego czasu...
Wyrwane z korzeniami drzewo koło małego wodospadu

Przeczytawszy te dwie pozycje, również zabrałem się za czytanie książki John’a Grisham’a „The Litigators” (wydanej w języku polskim pt. „Kancelaria”). W końcu lat dziewięćdziesiątych XX w. przeczytałem kilka książek tego autora, które były niezmiernie wciągającymi lekturami… ale po ich przeczytaniu czułem jakiś niedosyt, po prostu nic specjalnego nie wniosły do mojego życia, o wiele bardziej wolałem literaturę faktu (non-fiction) lub bardziej ambitną beletrystykę. Tak więc po raz pierwszy od prawie 20 lat ponownie sięgnąłem po książkę Grisham’a—może też dlatego, że bardzo spodobał mi się jej początek:

„Kancelaria adwokacka Finley & Figg określała się „butikiem.” Butik-to określenie miało sugerować, że jest to mała, specjalizująca się w specyficznej dziedzinie firma. Butik—w rozumieniu ‘znakomita, elegancka firma’; zresztą to francuskie słowo samo w sobie miało jej nadawać pewną aurę ekskluzywizmu. Butik w znaczeniu bycia małą, selektywną i świetnie prosperującą firmą. Lecz poza jej wielkością, firma nie posiadała żadnych wyżej wymienionych cech. Firma Finley & Figg głownie parała się sprawami związanymi z uszkodzeniami i urazami ciała (…). Jej zyski były tak ułudne, jak ranga firmy. Owszem, firma była mała, bo nie posiadała środków na dalszy rozwój; była selektywna, bo nikt nie chciał w niej pracować, włącznie z dwoma adwokatami, którzy byli jej właścicielami.”

I chociaż był to następny thriller prawniczy, jego lektura okazała się całkiem relaksująca, podobna do wizyty w pubie i wypiciu kilku kufli piwa.
Nasze miejsce biwakowe 

Po dopłynięciu do parkingu, przywiązaliśmy kanu łańcuchem i pojechaliśmy do Dorset, zatrzymując się w Bibliotece/Domu Kultury, gdzie Catherine spędziła prawie 2 godziny sprawdzając setki wiadomości email (ale nie ja—uważam, że wakacje oznaczają przerwę od Internetu i telefonu komórkowego). Również porozmawialiśmy z bardzo miłą pracownicą Domu Kultury, Sue Penny, która była niezmiernie ciekawą i pomocną osobą. Swego czasu pracowała w marketingu dla znanych korporacji—okazało się, że oboje pracowaliśmy z p. Clive Minto—ja spotkałem go w kanadyjskiej centrali Pepsi Cola w Toronto w 1985 r. (był wówczas jej prezydentem), a ona w centrali kanadyjskich sklepów Canadian Tire, gdy zajmował stanowisko jednego wyższych rangą wiceprezydentów. Również poinformowała nas, że możemy się w budynku wykąpać za małą opłatą. Oczywiście, jak zwykle spędziłem dużo czasu przeglądając książki i magazyny i nawet kilka z nich kupiłem (zwykle biblioteki wystawiają na sprzedaż starsze pozycje). Potem udaliśmy się do sklepu Robinson’s General Store oraz do sklepu monopolowego (LCBO), kupiliśmy jedzenie, wodę i wino i zafundowaliśmy sobie ogromną porcję lodów w kawiarni Zachary’s. Usiedliśmy koło przesmyku i delektowaliśmy się nimi, przyglądając się przepływającym kanałem łodziom. Przeszedłem się przez most i na poczcie wrzuciłem kilka kartek pocztowych. O godzinie 19:30 udaliśmy się z powrotem do parkingu, gdzie ładując kanu, rozmawialiśmy z kobietą z pieskiem i dwoma młodymi chłopakami. Po drugiej stronie jeziora, na brzegu domku wypoczynkowego, biegał szczekający pies i zobaczywszy pieska po naszej stronie, musiał być bardzo podniecony i zaciekawiony, bo w pewnym momencie wskoczył do wody i dopłynął do nas, aby spotkać i przywitać się ze swoim czworonożnym pobratymcem. Niebawem zaczęliśmy płynąć i podziwiając zachód słońca, dopłynęliśmy do naszego biwaku.

W piątek na przyległym miejscu mieliśmy nowych sąsiadów, też bardzo spokojnych. Sporządziliśmy wyśmienity obiad, zjedliśmy sałatkę i kukurydzę i zaspokoiliśmy nasz głód—czego nie mogę powiedzieć o komarach, które były nadal bardzo łakome i trzeba było je nieustannie odganiać!
Poranne mgły

Jako że następnego dnia miała być rano mgła, wstaliśmy bardzo wcześnie i przez ponad 2 godziny wiosłowaliśmy w wypełnionych mgłami zatoczkach, po prostu magicznie! Na początku prawie nic nie widzieliśmy, wszystko było spowite mgłą, ale gdy wyszło słońce, powoli się mgły rozproszyły. Powróciwszy, zjedliśmy śniadanie, usiedliśmy na krzesłach i zaczęliśmy czytać... ale szybko oboje zasnęliśmy, budząc się dzięki flotylli różnokolorowych kanu, które SŁYSZELIŚMY zanim je ZOBACZYLIŚMY, głównie z powodu bardzo kiepskich umiejętności wiosłowania ich pasażerów, uderzających za każdym razem wiosłami o burtę kanu. Patrzyliśmy, jak z trudem zygzakiem dopłynęli do grupowego miejsca biwakowego oddalonego 1 km od naszego miejsca—szkoda, że nie dalej! Wieczorem dochodziły z ich biwaku różne odgłosy. Pod wieczór przepłynęliśmy koło nich—rozbili wiele namiotów i niektórzy z nich pływali w jeziorze.

Popłynęliśmy dalej—zauważyliśmy, że przy bardzo fajnym miejscu biwakowym było przycumowane piękne drewniane kanu. Biwakowicz stał przy ogromnym, buzującym ognisku i przygotowywał się do opuszczenia miejsca z powodu prognozy pogody zapowiadającej deszcze. Po kilku godzinach, gdy przepływał koło naszego miejsca, pomachaliśmy sobie nawzajem. Miejsce nr 87A było ponownie wolne, toteż mieliśmy dużo prywatności i spokoju. Po zjedzeniu steków i kukurydzy, udaliśmy się do namiotu.

Niedziela, 28 sierpnia, powitała nas chmurami—byłby to z pewnością świetny dzień na złożenie wizyty w mieście Huntsville. Ale niebawem przejaśniało i postanowiliśmy poczekać do poniedziałku. Catherine sądziła też, że grupa Azjatów dzisiaj opuści grupowy biwak i na parkingu będzie duże zamieszanie—ale też liczyliśmy, że więcej sklepów będzie otwartych w Huntsville w poniedziałek. Tak więc cały dzień spędziliśmy na biwaku, co jakiś czas machając do przypływających kanuistów i kajakarzy. Sąsiednie miejsce znowu zostało zajęte przez rodzinę z dziećmi, widzieliśmy, jak skakali do wody ze skał. Popłynęliśmy do końca jeziora, do małego wodospadu, zrobiliśmy trochę zdjęć i wysłuchaliśmy półgodzinnych wiadomości o godzinie 18:00. Nieopodal było żeremie bobrowe, jak też ogromne, wywrócone drzewo, którego system korzeni został kompletnie odseparowany od płaskiej skały. Udało się nam powrócić na biwak na czas, aby usiąść na skale, delektować się czerwonym winem i podziwiać zachód słońca, a potem zrobiliśmy grilla na ognisku.

Następnego dnia pojechaliśmy po południu do Dorset i od razu udaliśmy się do Centrum Kultury, gdzie Catherine znowu sprawdziła e-maile, a ja kupiłem kolejne książki i parę filmów. Również skorzystaliśmy z prysznica ($2.50 za osobę) i pojechaliśmy do sklepu Robinson’s General Store. Zamiast tym razem kupić kilka porcji lodów w lodziarni „Zachary's”, Catherine kupiła półtoralitrowy pojemnik lodów w sklepie—o wiele lepiej się opłacało! Po jego spożyciu (pewnie ilość kalorii była wystarczająca na kilka dni) pojechaliśmy do Huntsville, gdzie udaliśmy się do sklepów Trading Post, Thrift Store, Dollarama oraz małego parku, Metro Community Garden. Na głównej ulicy spostrzegłem niezmiernie oryginalną brązową statuę słynnego malarza kanadyjskiego Toma Thomsona, postawioną tamże w 2005 roku. 



Przedstawiała artystę malującego skecz w parku Algonquin Park a na jego kolanach leżało pudełko farb wodnych. Nieopodal znajdowało się wykonane też z brązu kanu, na którym znajdowała się następująca dedykacja:

Na pamiątkę Toma Thomsona, 1877-1917

Artysta, leśnik, przewodnik i marzyciel, którego genialna wizja zdefiniowała dzikość i przyrodę kanadyjską oraz oddała i uchwyciła majestat i różnokolorową atmosferę parku Algonquin Park.

Jednocześnie wstąpiliśmy do resortu Deerhurst Resort, w którym od 25 do 26 czerwca 2010 roku miał miejsce 36-ty Szczyt Grupy G8 (z udziałem m. in. Stephen Harper, Barack Obama, Nicolas Sarkozy, Angela Merkel, Dmitry Medvedev, David Cameron i Silvio Berlusconi), a potem wróciliśmy do parkingu na jeziorze Herb Lake. Było już po godzinie 22:00, gdy zaczęliśmy wiosłować. Płynęliśmy w kompletnych ciemnościach—jedynie mogliśmy podziwiać miliony gwiazd świecących na bezchmurnym niebie.

Następnego dnia pozostaliśmy na naszym miejscu, czytając i rozmawiając, a wieczorem udaliśmy się do wodospadu i przez jakiś czas odpoczywaliśmy, wsłuchując się w szumiącą wodę.
Plandeka chroniąca nas od deszczu

Wtorek, 30 sierpnia 2016 roku. Dzień był pochmurny i o godzinie 14:00 zaczęło padać, a po kilkunastu minutach usłyszeliśmy grzmoty i zobaczyliśmy odblaski błyskawic. Usiedliśmy pod rozwieszoną plandeką i ugotowaliśmy wyborny żurek. O godzinie 15:12 oślepiła nas błyskawica i w kilka sekund później wstrząsnął nami huk grzmotu, piorun musiał uderzyć bardzo blisko nas. Szybko uciekliśmy do namiotu i zasnęliśmy, ukojeni hipnotycznym stukotem deszczu. Wydawało się nam, że słyszeliśmy jakieś podejrzane szmery koło namiotu, ale prawdopodobnie były one spowodowane deszczem. Nasi sąsiedzi opuścili miejsce przed burzą, zatem znowu byliśmy sami.
Przy małym wodospadzie

Środa, 31 sierpnia 2016 r. Rano dopłynęliśmy do parkingu, gdzie spotkaliśmy rodzinę, która właśnie opuściła miejsce biwakowe nr 107—mieli piękne, wykonane ręcznie drewniane kanu. Poprzedniego dnia piorun uderzył w wysoką sosnę dosłownie metry od ich namiotu (tak, ten sam piorun, który słyszeliśmy na naszym miejscu!). Powiedzieli, że schowali się do namiotu z powodu deszczu, nagle zostali porażeni blaskiem błyskawicy i ogłuszeni hukiem. Po wyjściu z namiotu zobaczyli, że sosna, mająca jakieś 14 metrów wysokości, była uderzona przez piorun i dosłownie eksplodowała, rozrzucając mniejsze i większe kawałki drzewa i gałęzie dookoła ich miejsca biwakowego i w zatoczce, pozostawiając też żywicę na powierzchni wody. To cud, że im się nic nie stało!
Miejsce biwakowe, w które uderzył piorun

Pojechaliśmy do osady Port Cunnington, przeszliśmy się po małym cmentarzu—bardzo dużo pochowanych na nim ludzi nosiło nazwisko „Cunnington”. Wpadliśmy też do jakiegoś ośrodka, zobaczyliśmy elektryczny samochód Tesla, który się właśnie ładował i porozmawialiśmy z jego właścicielem, z pewnością taki pojazd jest świetnym tematem do rozmów! Ponownie wpadliśmy do sklepu Robinson’s General Store i do Domu Kultury, Catherine sprawdziła e-maile i raz jeszcze za jedyne $2,99 kupiliśmy pojemnik lodów. Również nazbierałem ogromną ilość grzybów, które później ususzyłem nad ogniskiem, w ten sposób suszone, są świetne do bigosu.
Zanim dopłynęliśmy do naszego biwaku, udaliśmy się do tego miejsca biwakowego uderzonego przez piorun, obejrzeliśmy dewastacje i znalazłem kawałek niezmiernie oryginalnego drzewa, odłupanego piorunem.

W czwartek, 1 września 2016 roku spakowaliśmy się i popłynęliśmy do parkingu, gdzie też zebrałem ogromne ilości grzybów. Pojechaliśmy do miasta Minden, zatrzymaliśmy się w lokalnej bibliotece, przeglądając i kupując kilka interesujących książek, w supermarkecie kupiliśmy kurę z grilla, konsumując ją na brzegach rzeki Gull River, a następnie przeszliśmy się wzdłuż tej rzeki (Minden River Walk).


Była to niezmiernie przyjemna, urozmaicona i odprężająca wycieczka, tym bardziej, że w nowym dla nas miejscu!