środa, 16 grudnia 2015

BIWAKOWANIE Z NIEDŹWIEDZIAMI I PŁYWANIE NA KANU NA RZECE FRENCH RIVER W ONTARIO, 27 CZERWCA--3 SIERPNIA 2015 ROKU

Nasza trasa w/g GPS
Dwadzieścia lat temu, w sierpniu 1995 roku, pojechałem na tygodniową grupową wycieczkę na kanu na rzekę French River. Była to moja pierwsza wyprawa na kanu w Kanadzie—wyruszyliśmy z mariny Hartley Bay Marina, zrobiliśmy portaż na bystrzynach Dalles Rapids, dopłynęliśmy do wysp Bustard Islands na zatoce Georgian Bay i po dwóch dniach biwakowania skierowaliśmy się w drogę powrotną, tym razem przenosząc kanu przez wyłożony kładką portaż 'tramway' i dotarliśmy do mariny Hartley Bay. Była to najpiękniejsza wycieczka, w jakiej miałem okazję uczestniczyć w Kanadzie i dzięki niej złapałem bakcyla pływania na kanu. Od tamtej pory niejednokrotnie odwiedzałem rzekę French River—jest ona naprawdę magicznym zakątkiem Kanady, gdzie można zobaczyć przepiękne krajobrazy i pozostałości niedawno minionej historii. Sławny francuski eksplorator, Samuel de Champlain, przepłynął rzeką French River i 1 sierpnia 1615 roku dotarł po raz pierwszy do zatoki Georgian Bay (jeziora Huron)! Z niecierpliwością oczekiwałem wyjazdu nad tą niezmiernie ciekawą rzekę (która, nota bene, posiadając ogromną ilość zatoczek, przesmyków, zatok, wysp, skał i wypolerowanych przez lodowce skalistych wybrzeży, mało co podobna jest do rzeki).
Miejsce nr 609 na French River, na wyspie Boom Island, było otwarte i przestronne

Wraz Krzysztofem wyruszyliśmy z Toronto 26 lipca 2015 r.; dzień był niezmiernie upalny, temperatura dochodziła do +33C i w samochodzie nastawiliśmy klimatyzacje na pełne obroty. Na krótko zatrzymaliśmy się w kawiarni Tim Horton’s w King City na autostradzie nr 400, gdzie PONOWNIE pracownicy sknocili moje zamówienie—zdarzyło się im to już kilka razy w poprzednich latach. Po wypiciu kawy i przekąszeniu bajgiel kontynuowaliśmy naszą podróż. Minąwszy miasto Parry Sound, na prawym poboczu drogi dostrzegaliśmy coś w rodzaju stalowego pomnika przedstawiającego perkusistę. Na początku stycznia 2012 r. w tym miejscu czterech nastolatków zginęło w wypadku na oblodzonej powierzchni drogi nr 69. Jednym z nich był dziewiętnastoletni Howard Cole, znany perkusista. Jego ojciec, James Howard, zaaranżował wykonanie rzeźby syna grającego na perkusji i w 2014 roku ustawił ją przy tej drodze w miejscu wypadku. Również znajdują się tam krzyże upamiętniające pozostałe ofiary tej tragedii.


Pierwszą noc postanowiliśmy spędzić w parku Grundy Lake Provincial Park. Według zamieszczonych recenzji na turystycznej stronie internetowej Trip Advisor, turyści narzekali na komary oraz na grasujące w parku niedźwiedzie, toteż zaopatrzyliśmy się w dodatkowy spray na owady. Udało się nam otrzymać miejsce nr 113, na którym biwakowaliśmy wraz z Catherine w 2010 roku, przed wyruszeniem na północną część rzeki French River. Kilkunastometrowa ścieżka z miejsca biwakowego prowadziła do jeziora, gdzie można było usiąść na skale i delektować się pięknym widokiem! Sporo biwakowiczów pływało na kanu (na jeziorach parku nie wolno używać łodzi motorowych); chociaż ponad 90% miejsc było zajętych i park był wypełniony turystami, ogólnie było spokojnie. Na vis-a-vis naszego miejsca znajdował się kran z wodą i niedaleko były dobrze utrzymane toalety. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i upiekliśmy żeberka. Komarów praktycznie w ogóle nie było z powodu niezmiernie gorącej pogody. Słuchając niezapomnianych odgłosów nurów, szybko pogrążyliśmy się w głębokim śnie.
Baza rybacka w 1896 r. na wyspie Bustard Island. W 2009 r. udało się nam to miejsce zidentyfikować i do niego dopłynąć (zdjęcie poniżej)

Rano szybko spakowaliśmy się i pojechaliśmy do "French River Visitors' Centre”, centrum informacyjno-edukacyjnego rzeki French River, gdzie spędziliśmy 20 minut, zapoznając się z wystawionymi eksponatami i historią tej rzeki. Jedna z fotografii przedstawiała bazę rybacką z 1896 r. na wyspach Bustard Islands. W roku 2009 popłynęliśmy do tej wyspy i udało mi się zlokalizować to samo miejsce, jednakże pozbawione widocznych na tym zdjęciu domostw, statków i oczywiście ludzi... Również w centrum zakupiliśmy pozwolenia biwakowe—i dowiedzieliśmy się, że trzy miejsca biwakowe, numer 610, 611 i 617, zostały zamknięte z powodu niedźwiadków buszujących w ich okolicy. Nieprawdopodobne, ale właśnie zamierzaliśmy zatrzymać się na miejscu nr 617!
Miejsce bazy rybackiej na wyspie Bustard Island w 2009 r., 113 lat później. Nie ma ani domów, ani żaglowców, ani ludzi, ale skały pozostały...

Opuściwszy Centrum Informacyjne, udaliśmy się do restauracji Hungry Bear Restaurant, wypiliśmy kawę i zjedliśmy lekką przekąskę—kręciła się masa turystów i trzeba było jakiś czas stać w kolejce. Za kilka lat obecna droga nr 69 zostanie przerobiona w piękną autostradę i dojazd to tej znanej restauracji stanie się znacznie ograniczony; mam nadzieję, że zdoła się ona utrzymać i nadal prosperować, bo przez ostatnie 50 lat była niezmiernie znanym obiektem w okolicy. Napojeni i najedzeni, pojechaliśmy do małego miasteczka Alban w celu dokonania zakupów. W sklepie z alkoholem spotkałem właściciela "Grundy Lake Supply Post”, od którego Catherine i ja kupiliśmy w 2010 r. nasze kanu. Niestety, ale firma, która produkowała kanu marki "Scott" kilka lat temu ogłosiła upadłość. Powiedziałem mu, że był to jeden z naszych najlepszych zakupów w życiu! Z Alban pojechaliśmy do drogi nr 69, skręciliśmy w drogę Hartley Bay Road i po 20 minutach dojechaliśmy do mariny Hartley Bay Marina.
Klub Kaintuck, jeden z najstarszych nadal działających ośrodków na French River

Budynek biurowy znajdował się zaledwie kilka metrów od torów kolejowych linii CNR i wstąpiliśmy do niego, aby otrzymać pozwolenie na parkowanie samochodu—kosztuje $10 dziennie oraz $10 za wodowanie kanu. Porozmawialiśmy z dwoma miłymi pracownikami/(współ)właścicielami tej przystani; powiedzieli nam o biwakowiczach dzwoniących do nich, że "niedźwiedzie buszują na naszym biwaku!" Nazywali niedźwiedzie "dużymi szopami praczami" i całkowicie się zgodziłem z tym określeniem. Dowiedziałem się, że pan Palmer (właściciel), którego spotkałem podczas mojej pierwszej wizyty w 1995 r. nadal aktywnie pracował w marinie. Pokrótce opowiedziałem im też o Celinie Mróz i Jarku Frąckowiaku, dwóch kajakarzach z Polski, którzy się ze mną skontaktowali w 2008 r. w związku z ich planowaną podróżą kajakową po rzece French River i następnie posłałem im wiele informacji związanych z pływanie na kanu w Ontario oraz na temat tej rzeki. Rok później przybyli do Kanady wraz ze swoim malutkim składanym kajakiem i wyruszyli właśnie z mariny Hartley Bay i dopłynęli do Ottawy! Do tej pory pamiętam fotografię, jak siedzą na doku mariny Hartley Bay, przed wyruszeniem w podróż. W 2011 r. polecieli do Peru kajakować na rzece Ucayali i zostali na niej z zimną krwią zamordowani przez tamtejszych Indian, gdy przepływali koło ich wioski.
Widok z naszego miejsca biwakowego. Zapewne rzęsiście lało w Hartley Bay!

Otrzymawszy pozwolenie na parking, powoli dojechaliśmy do nadbrzeża. Ten sam pracownik, którego pamiętałem z 2008 r., wskazał nam, gdzie możemy zaparkować samochód. Również zrobiłem parę zdjęć w tym samym miejscu, gdzie w 1995 r. zrobiliśmy grupową fotografię po zakończeniu naszej wycieczki. Gdy ładowaliśmy kanu, dwie kobiety również przygotowywały się do rozpoczęcia podróży, planując płynąć kanałem Voyageour Channel (którym nigdy nie płynąłem), a inna para wybierała się na wyspy Bustard Islands (zazdrościłem im!). Wypełniwszy kanu naszym ekwipunkiem, pozostawiłem samochód z kluczykiem w stacyjce (tak, marina zapewniała 'valet parking', odprowadzając samochód na duży parking!) i wskoczyłem do kanu.
Kanu w nocy
Będąc na wodzie, z przyjemnością powitaliśmy wiejący wiaterek. Po 25 minutach opuściliśmy zatokę Hartley Bay, wpłynęliśmy na zatokę Wanapitei Bay i szybko dotarliśmy do miejsca biwakowego nr 601 na jednej z wysepek. Za bardzo się ono nam nie podobało—było zbyt mroczne—toteż popłynęliśmy do miejsca nr 612, na wschodnim brzegu zatoki. Było lepsze, ale też nie przypadło nam do gustu. Ponieważ następne miejsce (nr 613) było zajęte, przepłynęliśmy wskroś zatoki, manewrując pomiędzy wyspami i skałami, i powoli płynąc wzdłuż zachodniego brzegu, dotarliśmy do biwaku nr 609.
Widok z naszego miejsca. Te czarne chmury spowodowały, że postanowiliśmy nie wybierać się na ryby
Miejsce to posiadało otwartą półokrągłą 'plażę', usianą piaskiem, kamyczkami, skałami i karłowatą roślinnością. Sądząc z linii wody pozostawionych na skałach i na terenie biwaku, to całe miejsce biwakowe musiało być kompletnie zalane podczas wiosny i jesieni (co później potwierdził strażnik parku) i wtedy nie było na nim możliwe rozbicie namiotu. Głębiej w lesie znajdowała się w zagłębieniu mała polanka, gdzie ewentualnie można było rozłożyć namioty, ale pewnie w czasie deszczów stawała się podmokła. Ponieważ miejsce to było odsłonięte, mieliśmy nadzieję, że będzie na nim mniej komarów. Również znajdowało się na nim kilka palenisk na ogniska oraz kilkanaście metrów w głębi lasu prymitywna ‘toaleta’. Jako że przyległe miejsca biwakowe nr 610 i 611 były zamknięte, nie mieliśmy ochoty i siły kontynuować poszukiwań innego miejsca i postanowiliśmy na nim pozostać. Oczywiście, zdawaliśmy sobie świetnie sprawę, że te dwa przyległe biwaki, znajdujące się zaledwie kilkaset metrów od nas, były zamknięte z powodu nagminnych wizyt niedźwiedzi i że nie istniała żadna bariera, uniemożliwiająca przyjście niedźwiadków na nasze miejsce, ale specjalnie się nad tym nie zastanawialiśmy. Zatem szybko ustawiliśmy dwa namioty na 'plaży' i powiesiliśmy na mocnej gałęzi drzewa beczkę i 'cooler', lodówkę turystyczną (w których znajdowała się żywność). Zbyt zmęczeni, aby wybrać się ponownie na przejażdżkę na kanu, rozpaliliśmy ognisko i zrobiliśmy na grillu kilka steków. Paręset metrów na przeciwko naszego miejsca stało kilka domków letniskowych na wysepkach i wieczorem w niektórych z nich zabłysły światełka.
Krzysztof z kolacją, tzn. dość dużym szczupakiem

Nasze miejsce biwakowe było zlokalizowane na wyspie Boom Island (‘boom’ znaczy ‘zapora pływająca’); według opisu na oficjalnej mapie parku, "Podczas okresu karczowania lasów i spławiania drzewa, odcinek rzeki znajdujący się dokładnie na przeciwko naszego biwaku, był używany do gromadzenia kłód drzewnych, które następnie były spławione przez kaskady rzeczne. Były one razem wiązane i holowane przez ziemno-wodne łodzie zwane 'aligatorami.'" Nawet udało mi się znaleźć koło namiotu bardzo starą zardzewiała metalową część, być może ponad sto lat temu stanowiła część takiej łodzi.


Z naszego miejsca z trudnością dostrzegaliśmy na drugim brzegu zatoki miejsce biwakowe nr 612 (na którym niebawem pojawił się namiot) oraz znaną wyspę Kentucky Club Island (jakieś 2 km od nas), na której znajdował się Kamp Kaintuck, prywatny klub wędkarski, do którego od 1912 r. corocznie przybywały grupy biznesmenów i ludzi wolnych zawodów z Loiusville, Kentucky.
"Na naszym miejscu biwakowym jest niedźwiedź!"

Następny dzień był gorący i słoneczny. W takim upale nie dało się nic robić, toteż przesunęliśmy krzesła w głąb lasu i siedzieliśmy w cieniu. Zabrałem ze sobą kilka książek i gdy zastanawiałem się, którą z nich zacząć czytać, nagle usłyszałem niezmiernie spokojny—aż za spokojny—głos Krzysztofa.

            — Jacek, tam chodzi niedźwiedź!

Rzeczywiście, zobaczyliśmy czarnego niedźwiadka—jego czarne jak smoła futro kontrastowało z zielonym drzewostanem lasu. Musiał się nam jakiś czas przyglądać; następnie przesuwał się za drzewami i wreszcie zniknął w lesie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże—powiesiliśmy szybko lodówkę i beczkę na drzewie—jakby nie było, niedźwiedź był zainteresowany nie nami, ale naszym jedzeniem (przynajmniej taką mieliśmy nadzieję).

Zacząłem czytać książkę („Phantoms” autorstwa Deana Koontza; tytuł polskiego wydania „Odwieczny Wróg”) i jakieś 30 minut później zobaczyłem przesuwający się w lesie czarny kształt—następny niedźwiedź! Za nim podążał zabawnie wyglądający mały, młody niedźwiadek! Zatem mieliśmy okazję zobaczyć niedźwiedzicę z niedźwiedziątkiem! Oba niedźwiedzie krążyły dookoła biwaku kilkanaście metrów od nas, ale jedynie co jakiś czas dostrzegaliśmy ich czarne futerka i ruszające się gałęzie i krzaki; po kilku minutach zniknęły w lesie, nie dając mi nawet okazji na zrobienie im zdjęcia.


Około godziny 18:00 zrobiło się chłodniej i popłynęliśmy na kanu wędkować. Udaliśmy się na południe i niebawem złapałem małego szczupaka, ale go wypuściłem. Następnie powoli płynęliśmy wzdłuż brzegu, ciągle zarzucając wędki. Udało mi się złapać większą sztukę, ale po krótkiej walce uciekła, zanim ją mogłem zobaczyć. Gdy powoli dopływaliśmy do naszego miejsca biwakowego, będąc popychani lekkim wiatrem, usłyszałem hałas dochodzący z jego kierunku. Ponieważ duża skała blokowała nam widok, chwyciliśmy za wiosła i energicznie zaczęliśmy wiosłować, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Usłyszeliśmy następny dźwięk i jakieś inne podejrzane brzdęki—i wreszcie mieliśmy pełny widok na nasze miejsce.
Czarny niedźwiedź na biwaku robi inspekcję naszych rzeczy

Jak podejrzewałem, koło przezroczystego plastikowego pojemnika, w którym przechowywaliśmy niejadalne rzeczy, stał czarny niedźwiadek. Wyglądał na jakieś 220 funtów; niewinnie się nam jakiś czas przyglądał i ponownie zajął się eksploracją naszego pojemnika, którego przykrywę już zdołał zdjąć, starając się w nim grzebać łapami. Dopłynęliśmy bliżej i Krzysztof, uzbrojony w wiosło, wyszedł na brzeg przepędzić szkodnika, który na jego widok momentalnie czmychnął do lasu. Plastikowy pojemnik było podziurawiony, podpałki do rozpalania ogniska nadgryzione, jak też plastikowa butelka z czerwonym winem zgnieciona i przeciekała. Kontynuowaliśmy wędkowanie i skierowaliśmy się ku małej, zarośniętej zatoczce koło biwaku nr 608 (zatrzymało się tam dwóch kanuistów), bo sądziłem, że właśnie w niej może żerować duża ryba. Nie pomyliłem się—momentalnie złapałem czterokilogramowego szczupaka, miał prawie 90 cm długości. Od razu wróciliśmy na biwak—na szczęście niedźwiadka nie widzieliśmy, ale pokrywa pojemnika leżała na ziemi, co znaczyło, iż parę minut temu ponownie buszował (i nie byłbym zdziwiony, że nas cały czas obserwował, ukryty w lesie). Gdy Krzysztof odszedł sprawić rybę, ja umyłem kanu, cały czas bacznie obserwując, czy nie ma niedźwiadka—obawiałem się, że zapach ryby mógł go przyciągnąć i zapragnąłby sprawdzić jego źródło. Ostatecznie jednak to nie niedźwiedź, ale chmary komarów i much najbardziej dały się Krzysztofowi we znaki, bezlitośnie go atakując. Po sprawieniu ryby Krzysztof szybko wykąpał się w jeziorze, będąc przez cały napastowany przez hordy komarów. Nagle został otoczony kilkudziesięcioma ważkami, które się znienacka pojawiły wokół niego i polowały na komary—wreszcie mieliśmy sprzymierzeńców!
Niedźwiadek niezmordowanie kręcił się dookoła naszego miejsca biwakowego

Parę minut później siedzieliśmy przy ognisku i konsumowaliśmy ostatnią porcję przywiezionych żeberek (szczupaka pozostawiliśmy na jutro). Przed pójściem spać, skrupulatnie wpakowaliśmy jedzenie i wszelkie kosmetyki do beczki i lodówki i zawiesiliśmy je na drzewie. Jednak nic nie zakłóciło naszego snu—a spaliśmy świetnie!

Środa... następny gorący i słoneczny dzień! Większość czasu spędziliśmy siedząc w cieniu i czytając książki i magazyny. Krzysztof natrafił na dwa węże—zielonego węża i małego węża z czerwonym podbrzuszem (red bellied snake), oba zresztą niejadowite—jak też przyleciało kilka szarych kolibrów, a jeden z nich szczególnie zainteresował się głową Krzysztofa, krążąc dookoła niej przez jakiś czas.

Znowu spostrzegliśmy niedźwiadka, ale był ukryty w lesie i szybko się wycofał. Późnym popołudniem zamierzaliśmy wybrać się na ryby, lecz niebo pokryło się ciemnymi chmurami i niebawem drobny deszczyk przerodził się w ulewę. Z pewnością deszcz był potrzebny; obawiałem się, że jeżeli nadal będzie tak gorąco i sucho, może być ogłoszony zakaz palenia ognisk, pozbawiając nas jednej z najprzyjemniejszych atrakcji biwakowania—conocnego ogniska. Udaliśmy się do namiotów i wkrótce zasnęliśmy.

W środku nocy obudziły mnie nieziemskie wycia i jęczenia, najprawdopodobniej wydawane przez stado kojotów, które musiały znajdować się bardzo blisko naszego biwaku, bo dźwięki były niezmiernie głośne i wyraźne. Obudziłem Krzysztofa i oboje jakiś czas słuchaliśmy tego surrealistycznego spektaklu, który gwałtownie się skończył i zapanowała kompletna cisza.

W czwartek, 30 lipca 2015 r. obudziłem się o godzinie 8:00 rano, ale niebawem ponownie zasnąłem i gdy właśnie pogrążony byłem w jakimś bajecznym śnie, Chris przywołał mnie do rzeczywistości.

            — Jacek, koło twojego namiotu jest niedźwiedź!

Gdy pośpiesznie się ubierałem, Krzysztof poinformował mnie, że niedźwiedź właśnie oddalił się ku brzegowi.

"Cóż” – pomyślałem – "niebezpieczeństwo minęło.” Postanowiłem pozostać w namiocie, ale dwie minuty później ponownie byłem poderwany przez krzyki Krzysztofa.

            — Przyszła niedźwiedzica z małym niedźwiadkiem!

„Nie dadzą mi się wyspać!” – pomyślałem i wygramoliłem się z namiotu.

Rzeczywiście, zobaczyłem milutkiego niedźwiadka z matką na plaży, jak podążały do lasu, w stronę 'polanki na namioty’. Oba stworzonka szybko zniknęły w lesie i znowu nie udało mi się im zrobić zdjęcia.

Udałem się w stronę lasu, usiadłem na krześle i gdy piłem herbatę, Krzysztof wskazał ręką ku północnej części naszego miejsca.

            — Patrz, na skałach chodzi niedźwiedź, po tamtej stronie biwaku!

Średniej wielkości niedźwiedź (może ten sam, którego widzieliśmy poprzednio) powoli dreptał na skałach ku naszej beczce z jedzeniem, którą właśnie opuściliśmy, aby wyjąć parę rzeczy na śniadanie—dokładnie tam, gdzie siedzieliśmy. Zrobiłem mu kilka zdjęć, podczas gdy niedźwiadek niemrawo zbliżał się do nas. Wreszcie stanąłem i mocnym, asertywnym głosem zacząłem krzyczeć w jego stronę. Zatrzymał się, rzucił mi nieprzyjemne spojrzenie i odszedł do lasu—ale minutę później pojawił się znowu na skałach, pochodził po nich jakiś czas i zniknął w lesie.

W końcu mogłem dokończyć picie herbaty i podczas gdy podekscytowanie dyskutowaliśmy te niezwykłe spotkania z niedźwiadkami, wskazując w stronę lasu, krzyknąłem:

            — Popatrz, znowu przyszedł niedźwiadek!


Jego czarna głowa wyraźnie widoczna była na zielonym tle lasu. Okazało się, że tym razem to była niedźwiedzica, za którą niezdarnie podążało maleńkie niedźwiedziątko—najprawdopodobniej były to te same niedźwiedzie, które widzieliśmy rano i dwa dni temu. Jakiś czas przyglądały się nam i następnie powoli poczłapały w stronę skał i do lasu; mały niedźwiadek cały czas nieporadnie podążał za matką. Nigdy w życiu nie miałem okazji zobaczyć tylu niedźwiedzi na wolności (pomijając na wysypiskach śmieci), a w szczególności na miejscu kempingowym!
Niedźwiadek zawzięcie chodził dookoła naszego biwaku i czekał, kiedy go wreszcie opuścimy

Do godziny czwartej po południu czytaliśmy książki i potem wybraliśmy się na krótką przejażdżkę na kanu: najpierw popłynęliśmy do biwaku po lewej stronie (nr 608), potem na południe do małej zatoczki z dwoma miejscami biwakowymi (nr 614 & 615), oba były wolne, a na dalszym miejscu nr 616 stał namiot. Chcieliśmy dopłynąć do miejsca nr 617 (tego zamkniętego, na którym planowaliśmy się początkowo zatrzymać—to właśnie na tym miejscu biwakowała nasz grupa w 2009 r. podczas wyprawy na wyspy Bustard Islands), ale było tak wietrznie, że pozostaliśmy jakiś czas w zatoczce. Wpłynęliśmy do jeszcze mniejszej skalnej ingresji i złapałem małego szczupaka, idealnie nadawał się na kolację! Popychani przez wiatr, powoli dryfowaliśmy z powrotem ku naszemu biwakowi, minęliśmy go i znaleźliśmy się koło biwaku nr 608, gdzie Krzysztof złapał małego szczupaka, ale go wypuścił.

Dopływając do naszego miejsca zauważyłem coś niebieskiego leżącego na ziemi—ponieważ beczka i lodówka wisiały na gałęzi drzewa, sądziłem że mi się coś przewidziało. Gdy wyszliśmy z kanu, okazało się, iż owa niebieska rzecz to wieko naszej lodówki! Otóż niedźwiadek musiał wspiąć się na drzewo i chociaż lodówka wisiała jakiś metr od niego, jakoś udało mu się ją dosięgnąć łapami i odrzucić przykrywę, jak też wyrzucić z lodówki kilka plastikowych butelek z wodą (przed wyjazdem je zamroziliśmy i włożyliśmy do lodówki, w niektórych były jeszcze kawałki lodu). Poza butelkami w lodówce znajdowała się tylko jedna inna rzecz—pudełko z dżdżownicami—niedźwiadek też je wyciągnął, ale większość rosówek pozostała w lodówce. Gdy ją opuściłem na ziemię, zobaczyłem na jej ściankach kilka śladów zębów (oprócz otworu zrobionego przez innego niedźwiedzia na naszym biwaku w parku Algonquin Park w 2011 r.).
Nasze miejsce biwakowe w całej okazałości

Niedźwiedź również przedziurawił zębami butelki z wodą (pozostawione na ziemi), ponownie ‘sprawdził’ zawartość plastikowego pojemnika, w którym trzymaliśmy wyłącznie niejadalny ekwipunek—m. in. papierowe ręczniki, kubki do kawy i talerze, z których wiele zostało zniszczonych lub przedziurawionych—jak też sam pojemnik został dotkliwie uszkodzony. Na dodatek przedziurawił dwie plastikowe czterolitrowe butle ze źródlaną wodą. Był to cud, iż nie wszedł do naszych namiotów! Beczka, w której trzymaliśmy jedzenie, bezpiecznie wisiała na gałęzi i była nieuszkodzona, widocznie nie mógł jej dosięgnąć.
Niedźwiadek również próbował podejść od strony wody

Słysząc przed wyjazdem o chmarach komarów, przywieźliśmy ze sobą aerozol na komary. Jeden z nich włożyliśmy do plastikowego pojemnika—obecnie był pusty i widniały w nim trzy otwory, zapewne zrobione ostrymi zębami misia. Biorąc pod uwagę, że pojemnik był pod ciśnieniem, przypuszczalnie w momencie, gdy niedźwiadek go przegryzł, nastąpiła dość silna eksplozja i to prosto w jego otwarty pysk, opryskując go tą raczej nieprzyjemnie pachnącą substancją, zawierającą 30% środka na komary DEET. Jako że więcej tego niedźwiadka na biwaku nie widzieliśmy, doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej jego kontakt ze sprejem na komary okazał się tak odpychający oraz, w dosłownym słowa znaczeniu, niesmaczny, że niedźwiedź postanowił się trzymać od tego czasu z dala od nas. Niewykluczone, że w przyszłości przywieziemy ze sobą kilka pojemników aerozolu z nieprzyjemnie pachnącymi substancjami i specjalnie zostawimy je na widocznym miejscu dla niedźwiadka—to może okazać się najlepszym i w miarę bezpiecznym środkiem odstraszającym niedźwiedzie!


Krzysztof pokleił plastrem podziurawione butelki i pojemniki z wodą i udało mu się uratować trochę wody. Mieliśmy ze sobą urządzenie do filtrowania wody z jeziora, ale nie bardzo chcieliśmy go używać, preferując wodę mineralną, jaką ze sobą przywieźliśmy.
I to ma być ta duża ryba???

Krzysztof sprawił rybę, ja pociąłem marchew, czosnek i cebulę, nafaszerowaliśmy tym rybę, zawinęliśmy ją w aluminiową folię i grillowaliśmy w ognisku—szczupak okazał się wyśmienity! Przez kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku, podziwiając tzw. ‘blue moon’, niebieski księżyc, tzn. drugą pełnię księżyca w tym samym miesiącu, i po północy udaliśmy się na spoczynek.

Piątek był znacznie chłodniejszy, ale nie mieliśmy nic przeciwko tej zmianie pogody. Byliśmy na nogach o godzinie 10 rano i nie zauważyliśmy śladów żadnej niedźwiedziej ‘działalności.’ Mieliśmy zamiar popłynąć do mariny Hartley Bay, ale zobaczywszy gromadzące się złowieszczo wyglądające chmury i pojedyncze błyskawice, postanowiliśmy pozostać na miejscu. W pewnym momencie kilkanaście metrów w głębi lasu mignęła nam sylwetka niedźwiedzicy z małym brzdącem, ale szybko cała ta rodzinka wycofała się w głąb lasu. Niedługo potem zaczęło padać; szybciutko wślizgnęliśmy się do namiotów i zasnęliśmy, budząc się dopiero o godzinie 18:00, gdy przestało padać. Przez jakiś czas wędkowaliśmy ze skał na brzegu (tych samych, gdzie przedtem chodził niedźwiedź). Kilka kilometrów od nas, w okolicach mariny Hartley Bay, zaczęły formować się czarne chmury i bez wątpienia tam rzęsiście lało. Wkrótce zobaczyliśmy błyski i usłyszeliśmy grzmoty. Raptownie wzmógł się wiatr i gdy mieliśmy udać się do namiotów, Krzysztof złapał sporego szczupaka, którego z powodu deszczu nie mógł sprawić i pozostawił na skale. Będąc w już w namiotach, rozpadało się na dobre, wokoło waliły pioruny i co jakiś czas widzieliśmy błyskawice.


Sobota, 1 sierpnia 2015 r. Tego dnia wypadała dokładnie 400 rocznica przybycia słynnego eksploratora Samuela de Champlain na jezioro Huron Lake (zatokę Georgian Bay), po dotarciu na niego właśnie rzeką French River (musiał przepływać kilka kilometrów od naszego biwaku); w radio słyszeliśmy o organizowanych z tego powodu uroczystościach. Również przypadała 71 rocznica Powstania Warszawskiego z 1944 r.

Jako że pogoda się poprawiła, popłynęliśmy do mariny Hartley Bay, przepływając koło wyspy Kentucky Club Island, ale Kamp Kaintuck wydawał się w tym czasie niezamieszkały. Marina tętniła życiem; nie mieliśmy zbyt dużo rzeczy, to też szybko wyłożyliśmy je z kanu, pracownik mariny przyprowadził samochód i pozwolił nam zostawić na doku nasze kanu. Pojechaliśmy do miasteczka Noëlville, gdzie większość mieszkańców jest pochodzenia francuskiego i mówi po francusku (oraz po angielsku), chociaż powiedziano mi, iż mają niekiedy problemy w dogadaniu się z francuskojęzycznymi przybyszami z prowincji Quebec i z Francji. Udaliśmy się do supermarketu, jak też wpadliśmy do dolarowego sklepiku, gdzie porozmawiałem z jego właścicielką o spędzaniu wakacji na Dominikanie, to tam właśnie rokrocznie jeździła na 2 miesiące. Następnie udaliśmy się do restauracji Hungry Bear Restaurant, Krzysztof wypił kawę, a następnie powróciliśmy do mariny Hartley Bay, zwodowaliśmy kanu i powiosłowaliśmy na nasze miejsce. Było dość wietrznie i jak zwykle, płynęliśmy pod wiatr! Najbardziej uciążliwy odcinek to przepłynięcie wskroś zatoki Wanapitei Bay, fale były dość wysokie, ale nie ich się obawialiśmy, lecz mocnego przeciwnego wiatru, który niezmiernie utrudniał nam wiosłowanie, powodując, iż posuwanie się naprzód stało się rzeczą żmudną i powolną. Pomimo, że oboje bardzo silnie wiosłowaliśmy, szybkość kanu dochodziła zaledwie do 3 km/h. Gdy tylko osiągnęliśmy brzeg biwaku, z rozkoszą wypiliśmy zimne piwo i z ulgą stwierdziliśmy, że nie żadnych śladów buszowania niedźwiadka nie było. Krzysztof złowił z brzegu pokaźnego szczupaka i mieliśmy go na kolację. Siedzieliśmy przy ognisku do godziny pierwszej nad ranem; od czasu do czasu słyszeliśmy przejeżdżające pociągi i ich głośną sygnalizację dźwiękową, słyszalną w promieniu wielu kilometrów. Zrobiłem też sporo nocnych zdjęć pełni księżyca i kanu, oświetlając go światłem latarki.

W niedzielę było pochmurnie, ale ciepło. Głównie czytaliśmy i wypoczywaliśmy. Skończyłem czytać książkę „Phantoms”, nawet mi się podobała, i sięgnąłem po nową lekturę, niezmiernie wzruszającą i pouczającą książkę „The Nurse’s Story” napisaną przez pielęgniarkę Carol Gino. Po raz pierwszy od 2 dni nie widzieliśmy niedźwiedzia—prawie-że zaczęło ich nam brakować, tak się do nich przyzwyczailiśmy—nawet wybaczyliśmy temu futerkowemu łobuzowi wyrządzone szkody! Krzysztof z brzegu złapał pokaźnego ‘walleye’ (sandacz amerykański), sprawił go i gdy już mieliśmy go usmażyć na patelni, zaczęło padać, zatem schowaliśmy go do lodówki. Bez rozpalania ogniska udaliśmy się do namiotów. Padało przez całą noc.
Gotowi płynąć z powrotem!

I oto nadszedł poniedziałek, 3 sierpnia 2015 r., nasz ostatni dzień na rzece French River. Wstaliśmy o godzinie 9:30 i rozpoczęliśmy się pakować—ale najpierw musieliśmy wysuszyć namioty i plandeki, toteż wszystko rozłożyliśmy na słońcu. W pewnym momencie do naszego miejsca dobiła motorówka z dwoma strażnikami parkowymi. Nota bene, po raz pierwszy spotkałem w tym parku strażników—czasem pragnąłem, aby częściej patrolowali park, bo niektóre miejsca biwakowe, na których się zatrzymywaliśmy w poprzednich latach były strasznie zaniedbane, rozrzuconych było na nich masę potłuczonych butelek, a paleniska były pełne śmieci. Szybko obejrzeli miejsce. Powiedziałem im o wizytach niedźwiadków i nawet pokazałem jednemu z nich zdjęcia i filmy; stwierdził, że to był całkiem duży niedźwiedź (chociaż spotkałem o wiele większe) oraz że na innych miejscach biwakowych też były problemy z niedźwiedziami, biwakowicze narzekali m. in na niedźwiedzicę z małym niedźwiadkiem. Również spytałem się ich, dlaczego tak wiele potężnych drzew było przewróconych i wyrwanych z korzeniami—stało się to 8 lat temu z powodu gwałtownego wiatru. Strażnicy też potwierdzili nasze przypuszczenia, że na wiosnę i na jesieni to całe miejsce biwakowe było zalane i znajdowało się pod wodą. Poproszono też nas o okazanie pozwolenia kempingowego—wprawdzie zawsze go kupuję, ale kilka napotkanych w ubiegłych latach osób twierdziło, że nigdy się nie fatygują go nabyć, ponieważ strażnicy pojawiają się niezmiernie rzadko. Jednakże powiedzieli nam, że w tym dniu wszyscy biwakowicze, jakich dotychczas sprawdzili, posiadali pozwolenia. Na końcu strażnicy przymocowali nowy znak do drzewa pod istniejącym już znakiem z numerem naszego miejsca: „Miejsce biwakowe jest zamknięte.” Tak, z powodu aktywności niedźwiadków! Chciałem z nimi dłużej porozmawiać, ale widocznie się śpieszyli i szybko odpłynęli. Zanim my opuściliśmy biwak, usmażyliśmy na patelni złapanego przez Krzysztofa sandacza; podczas gdy szczupak był bardzo dobry, sandacz okazał się wyśmienity!

Dopłynięcie do mariny Hartley Bay zajęło nam poniżej godziny. I tym razem roiło się tam od wodniaków—jedni przybywali, drudzy wyjeżdżali i nie było łatwo znaleźć wolnego miejsca przy doku. Jakkolwiek pracownicy mariny byli świetnie zorganizowani—m. in. jeden z ich samochodów miał zainstalowane z przodu urządzenie do holowania łodzi i szybko wyciągał z wody lub na nią spuszczał łodzie motorowe. Zapłaciłem za parking, a Krzysztof stopniowo przynosił z kanu nasze rzeczy. Po dziesięciu minutach przyprowadzono mój samochód, szybko go załadowaliśmy i udaliśmy się do miasteczka Noëlville. Niestety, supermarket był zamknięty (było to święto, długi weekend) i pojechaliśmy do miasteczka Alban, gdzie wstąpiliśmy do sklepu spożywczego „Lemieux”, zakupiliśmy kilka steków, jeszcze raz wpadliśmy do sklepu po zimne piwo i skierowaliśmy się do restauracji Hungry Bear. Na drodze minęliśmy wypadek, jeden samochód leżał na dachu, drugi też był uszkodzony, ale chyba nikt nie odniósł poważnych obrażeń. Krzysztof zamówił kawę, a ja spędziłem z pół godziny w sklepie „The Trading Post”, posiadającym bardzo dużo ciekawych i oryginalnych wyrobów indiańskich, koszulek, biżuterii oraz niezmiernie ciekawych książek—szczególnie interesowały mnie te na temat miejscowej historii i rzeki French River. Następnie pojechaliśmy do parku Grundy Lake; prawie wszystkie miejsca były zajęte i mieliśmy wybór z 3 wolnych miejsc—pojechaliśmy na nie i wybraliśmy miejsce nr 152—rosła na nim imponująca, rozłożysta sosna i zauważyliśmy, że podobne sosny rosły również na innych miejscach. Chociaż na przyległych miejscach biwakowali turyści, prawie-że ich nie zauważaliśmy. Podczas pobytu nie spotkaliśmy żadnego niedźwiadka (wprawdzie nie przypuszczam, abyśmy się ich wystraszyli po tych wszystkich niedźwiedzich spotkaniach na rzece French River), ale pojawiło się dużo ciekawskich ptaków, starających się ukraść nasze jedzenie.
Strażnicy parku przybili taki ów znak: "Miejsca zamknięte".

Komary również nie były specjalnie dokuczliwe i w nocy słyszeliśmy niezapomniany ‘koncert’ nurów. Niestety, nie mieliśmy czasu popływać na kanu na jednym z 4 jezior w parku.
Miejsce nr 152 w parku Grundy Lake Provincial Park

Grundy Lake jest sporym parkiem, posiadającym setki miejsc kempingowych, niektóre są przystosowane głównie dla ogromnych samochodów i przyczep rekreacyjnych, inne bardziej dla namiotów, toteż stopień prywatności może się znacznie wahać w zależności od miejsca, w którym się biwakuje. Warto przed wybraniem się do parku zapoznać się z rozkładem i wyglądem miejsc lub po przybyciu do parku, pojeździć jakiś czas samochodem i wybrać najbardziej odpowiednie miejsce.

Park organizował wiele zajęć dla biwakowiczów—akurat organizowano warsztaty rzeźbienia w steatycie. Uczestnicy mogli nabyć kawałki steatytu od $2 do $60 i następnie zamienić je w kanu, niedźwiadka, serce lub inne przedmioty—narzędzia były zapewnione. Byliśmy zdumieni, że nawet dzieci potrafiły wyrzeźbić imponujące, wypolerowane rzeźby—to był niezmiernie trafny pomysł, aby umożliwić turystom partycypowanie w tego rodzaju zajęciach! W sklepach rzeźby wykonane w steatycie często kosztują setki dolarów. Miałem chęć spróbować swoich sił w tym zakresie i coś wyrzeźbić, ale znając moje ‘wybitne’ zdolności manualne, nie skusiłem się.


Mimo że w radio podawali, że z powodu panującej gorącej i słonecznej pogody, ‘zawodowi’ zbieracze czarnych jagód borykali się z ogromnymi problemami ze znalezieniem jagód, we wtorek rano zabrałem Krzysztofa do mojego ‘sekretnego’ miejsca, w którym roku temu było takie zatrzęsienie jagód, że w ciągu godziny wypełniłem nimi czterolitrowy pojemnik! Pojechaliśmy drogą nr 69, a potem drogą nr 529; dookoła nie była żadnych domów, jedynie lasy! Od czasu do czasu pojawiały się napisy „Zakaz palenia ognisk” — lecz były już chyba zdezaktualizowane, bo gdy jechaliśmy, to rzęsiście lało. Wreszcie przybyliśmy na miejsce… i cóż za rozczarowanie! Większość krzewów jagodowych było kompletnie wypalonych słońcem, ich liście suche i ściemniałe, tak jakby po nich przeszedł miotacz ognia! Tu i tam na krzewach były jagody, ale skarłowaciałe i suche, nienadające się do jedzenia. Po 15 minutach udało się nam może znaleźć garść jagód.
Miejsce nr 152 w parku Grundy Lake Provincial Park

Brak jagód wyjaśniał też, dlaczego widzieliśmy w tym roku tak wiele niedźwiedzi. Według przeprowadzonych w Ontario badań statystycznych, gdy w lasach jest wystarczająca ilość pożywienia dla niedźwiedzi, dochodzi do o wiele mniejszej ilości kontaktów pomiędzy ludźmi i niedźwiedziami i wtedy jest trudno przez całe lato nawet z daleka zobaczyć niedźwiadka. Gdy jednak niedźwiedzie nie mogą sobie poradzić ze znalezieniem pożywienia w lesie—np. w przypadku braku jagód, jak to się dzieje w tym roku—wtedy wychodzą z lasu i starają się poszukiwać pożywienie w innych miejscach i liczba niedźwiedzi pojawiających się na biwakach czy też na zamieszkałych terenach znacznie się zwiększa.

Zawiedzeni, udaliśmy się do osady Pointe au Barril na drodze nr 69, gdzie zjedliśmy kawałek pizzy i poutine, pojechaliśmy do głównego sklepu, kupiliśmy kawałek wieprzowiny na grilla i powróciliśmy do parku—nie było tam śladu deszczu. Nasi ‘sąsiedzi’ na dwóch przyległych miejscach wyjechali, toteż mieliśmy sporo prywatności. Wieczorem zacząłem piec na ognisku mięso—i się rozpadało! Usiedliśmy pod rozłożystymi konarami sosny, które trochę chroniły nas od przemoknięcia. Założyłem na siebie nieprzemakalną kurtkę i co jakiś czas podchodziłem do ogniska, sprawdzając steki. Gdy były gotowe, szybko je zjedliśmy i zawiedzeni taką pogodą w tą ostatnią noc, schowaliśmy się w namiocie. Lało przez całą noc!
Widok z naszego miejsca biwakowego

Piątego sierpnia 2015 r. już wczesnym rankiem byliśmy na nogach. Namiot był mokry; mimo wszystko spakowaliśmy go, aby nie tracić czasu i zdecydowaliśmy się go wysuszyć po powrocie do domu. Na parę minut zatrzymaliśmy się w Pointe au Barril, a potem wpadliśmy w Parry Sound do supermarketu No Frills, gdzie kupiliśmy świeżą sałatę, chleb, ser feta i wodę mineralną. Również wstąpiliśmy do sklepu Hart, ale tym razem nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. Pojechaliśmy na miejskie nadbrzeże, gdzie pod wysokim mostem kolejowym nad rzeką Sequin River, na starym doku, gdzie swego czasu cumował statek „Chippewa”, spożyliśmy lunch. Chciałem pokazać Krzysztofowi pamiątkową tabliczkę, jaką widziałem w ubiegłym roku, na której widniała reprodukcja obrazu słynnego malarza kanadyjskiego Toma Thomsona z 1914 r. przedstawiającego ów estakadę, ale nie mogłem jej znaleźć. Zapytana kobieta powiedziała, że tabliczka została zniszczona przez wandali! Również rozmawiałem z Keith Saulnier, właścicielem Georgian Bay Airways Ltd. (linii lotniczych), oferujących przeloty samolotowe, głównie loty widokowe dla turystów (około 20 lat temu zafundowałem sobie taki krótki lot krajobrazowy i był warty każdego wydanego grosza, a raczej centa!), ale też i do Toronto. Zastanawiałem się, czy możliwe byłoby wypożyczenie samolotu wraz z jeszcze 2 innymi osobami-fotografami, w celu zrobienia zdjęć z lotu ptaka parku Massasauga, wyspy Franklin Island, Krainy Trzydziestu Tysięcy Wysp i innych miejsc, które odwiedzałem na kanu. Również porozmawialiśmy z jednym z właścicieli ogromnej łodzi motorowej z kabiną—jej bak mieścił 500 galonów benzyny i zużywała ona około półtora galonu benzyny na milę. Niezmiernie imponująca—i droga łódź! Widzieliśmy też dużą wyścigową łódź motorową, którą pewnie można by było porównać do drogiego samochodu sportowego—jej główna funkcja to pędzić po wodzie z ogromną szybkością. Zrobiłem tez zdjęcia kilku innym interesującym łodziom zacumowanym na nadbrzeżu. Pokazałem Krzysztofowi Centrum Artystyczne, ale nie mieliśmy już czas do niego zajrzeć. Bez problemu dojechaliśmy do Toronto, gdzie wjechałem na płatną autostradę, unikając korków w godzinach szczytu.
Nasz biwak i wizytujące je czarny niedźwiadek

Szkoda, że więcej nie pływaliśmy na kanu i ze nie odwiedziliśmy innych części rzeki French River. Ale z drugiej strony złapaliśmy sporo ryb i niewątpliwie główną atrakcją wycieczki były wielokrotne wizyty niedźwiedzi na naszym biwaku, bez wątpienia będziemy je wspominać przez wiele lat!



Więcej zdjęć: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157661833578890

BIWAKOWANIE I PŁYWANIE NA KANU NA WYSPIE FRANKLIN ISLAND, ONTARIO, CZERWIEC 2015

Nasze trasy na wyspie Franklin Island w/g GPS

W 2014 r. po raz pierwszy wybraliśmy się na wyspę Franklin Island na zatoce Georgian Bay, na północ od miasta Parry Sound. Wyspa ta jest własnością Korony (‘crown land’-domena królewska) i niewymagane są żadne pozwolenia czy też opłaty kempingowe—każdy rezydent Kanady ma prawo na niej się zatrzymać przez 21 dni (po tym czasie techniczne powinien się przenieść o ok. 100 metrów), nierezydenci zobowiązani są płacić, ale jakoś nie wyobrażam sobie jakichkolwiek kontroli w tym zakresie! Wyspa została nazwana na cześć słynnego brytyjskiego żeglarza i badacza Arktyki, Sir John Franklin (1786-1847), który przepływał zatoką Georgian Bay w 1825 r. podczas drugiej wyprawy do Arktyki. W 1845 roku Franklin wyruszył w ostatnią ekspedycję w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego na północy Kanady. Załoga porzuciła dwa statki uwięzione w lodach i w rezultacie sam eksplorator i 128 osobowa załoga powoli zginęli z głodu, hipotermii, gruźlicy, zatrucia się ołowiem i szkorbutu. W 2015 r. naukowcy z uniwersytetu w Albercie i Wielkiej Brytanii, po zbadaniu pozostałości 36 popękanych kości znalezionych na wyspie King William Island doszli do wniosku, że przekazywane słownie przez Eskimosów opowieści o mającym miejsce kanibalizmie wśród członków załogi ostatniej ekspedycji Franklina były prawdziwe.
Widok wieczorem z naszego miejsca biwakowego na zatokę Georgian Bay 

Wyspa Franklin Island ma kształt jajowaty, o wymiarach 5.5 km na 3 km i po stronie wschodniej oddzielona jest od lądu kanałem Shebeshekong Channel, którego szerokość wynosi od niecałych 100 metrów do ponad 2 kilometrów, toteż dopłynięcie na wyspę nie jest trudne i nie zajmuje zbyt wiele czasu. Wyspa jest skalista, jej brzegi upstrzone skałami i zatoczkami, a w jej środku posiada kilka jezior.


W niedzielę, 21 czerwca 2015 r., po trzygodzinnej jeździe samochodem, dotarliśmy do osady Snug Harbour. Rok temu mogliśmy bezpłatnie zaparkować samochód; okazało się, że w tym roku lokalne władze miejskie zarezerwowały cały parking dla mieszkańców i musieliśmy zaparkować na płatnym parkingu należącym do pobliskiej restauracji/przystani Gilly’s Snug Harbour Restaurant & Marina, dla której z pewnością te nowe przepisy stanowią świetne źródło dochodów! Napisy na parkingu dla lokalnych mieszkańców były bardzo mylące i Catherine poprosiła jednego z mieszkańców o pomoc w ich rozszyfrowaniu. Powiedział, że ów przepisy zostały wprowadzone w 2015 roku i bardzo dużo samochodów otrzymuje mandaty za złe parkowanie, kosztujące $70. Pogoda była idealna i po godzinie nasze wypełnione po brzegi kanu było na wodzie. Według GPS, dopłynięcie do ubiegłorocznego miejsca biwakowego powinno nam zająć godzinę.
Nasze miejsce biwakowe na wyspie Franklin Island-musieliśmy zwinąć częściowo plandekę z powodu silnych wiatrów

Po kilkunastu minutach wiosłowania opuściliśmy zatoczkę Snug Harbour, minęliśmy malowniczą latarnie morską Snug Harbour Lighthouse na wyspie Snug Island i znaleźliśmy się na otwartych wodach zatoki Georgian Bay. Ponieważ wiatry zwykle wieją z zachodu na wschód—a płynęliśmy w kierunku zachodnim i nadal byliśmy osłonięci wyspą—fale były nieduże i bez żadnych problemów mknęliśmy naprzód.
Widok z naszego miejsca biwakowego na wzburzone wody zatoki Georgian Bay i Latarnie Morską Red Rock Lighthouse. Nawet w naszych osłoniętych zatoczkach było ciężko wiosłować

Po przepłynięciu 3 kilometrów dopłynęliśmy do południowej części wyspy Franklin Island i wiosłowaliśmy pomiędzy kilkoma masywnymi skałami [o niezbyt miłej nazwie Okrutne Skały (Savage Rocks)] a brzegiem wyspy, usianym zatoczkami i skałami. Ponieważ nasz biwak znajdował się po zachodniej stronie wyspy, która była kompletnie nieosłonięta i narażona na wiatry, ten stosunkowo krótki kawałek trasy mógł potencjalnie okazać się najbardziej skomplikowany. Gdy po naszej prawej stronie pojawił się południowo-zachodni przylądek wyspy Henrietta Point, skręciliśmy w prawo, w kierunku północnym, i zaczęliśmy płynąć blisko zachodniego brzegu wyspy, lawirując pomiędzy masywnymi skalnymi wysepkami i ostrymi skałami wystającymi z wody lub kryjącymi się pod jej powierzchnią. Momentalnie zorientowaliśmy się, że wiejący z zachodu wiatr był na tyle silny, że wywoływał dość duże fale; poza tym w strefie brzegowej, gdzie było płytko i znajdowały się połacie skalne pod powierzchnią wody, fale ulegały spiętrzeniu i nagle osiągały dość sporą wysokość—przynajmniej dla naszego kanu. Z tego powodu raptownie znaleźliśmy się w dość nieciekawej sytuacji—wiejący wiatr utrudniał nam wiosłowanie, musieliśmy uważać, aby nie uderzyć w skały, a co najważniejsze, fale były na tyle wysokie, że były w stanie wywrócić kanu. Oboje silnie wiosłowaliśmy i non-stop musiałem ustawiać kanu dziobem do fal, które nim i tak rzucały na wszystkie strony. Po prawej stronie zobaczyliśmy na skalistym wzgórzu namiot, ale pochłonięty wiosłowaniem, nawet nie zwróciłem na niego uwagi. Od wejścia do zatoczki dzieliło nas kilkadziesiąt metrów; z powodu kierunku fal nie mogliśmy po prostu skręcić w jej stronę, bo płynąc równolegle do kierunku fal, narażeni bylibyśmy na wywrócenie. Toteż płynęliśmy w przeciwnym kierunku, prostopadle do fal, które w zależności od znajdujących się dookoła nadwodnych i podwodnych skał były na tyle wysokie, że Catherine zaczęła krzyczeć, iż z przodu dostaje się do kanu woda, a ja natomiast uklęknąłem na podłodze kanu, aby poprawić jego stabilność. Po kilku minutach takich zmagań postanowiliśmy wykonać szybki skręt o 180 stopni—udało nam się wybrać taki moment, gdy jedna fala właśnie przeszła, a następna jeszcze nie zdążyła się pojawić—i popychani od strony rufy falami i wiatrem, po minucie wpłynęliśmy do pierwszej zatoczki, która zapewniła nam wreszcie kompletne bezpieczeństwo. Kilkadziesiąt metrów dalej wpłynęliśmy do następnej zatoczki i ucieszyliśmy się widząc, że nasze zeszłoroczne miejsce biwakowe jest wolne. Jeszcze parę pchnięć wiosłem i dopłynęliśmy do skalnego brzegu.
Nasze miejsce biwakowe

Przy palenisku było już trochę drzewa, pozostawionego przez poprzednich biwakowiczów. Zastanawialiśmy się, gdzie rozłożyć namiot—ubiegłoroczne miejsce (oczywiście, na skale) nie było najgorsze, ale nie za bardzo dobrze mi się na nim spało i dlatego tym razem wybraliśmy inne, bliżej ogniska. Podczas gdy ja zająłem się rozbiciem namiotu, napompowaniem materacy i rozpakowaniem śpiworów, Catherine przyniosła pozostałe rzeczy, ustawiając je na skale, pod rozłożystą sosną. Jeszcze tego wieczoru rozwiesiliśmy ogromną plandekę i następnie odbyliśmy ponad godzinną przejażdżkę kanu po naszej zatoce—na vis-a-vis biwakowało parę osób, ale praktycznie ich nie widzieliśmy. Przy okazji zebraliśmy z brzegów drzewo na ognisko, co było o wiele łatwiejsze, niż szukanie go na naszym miejscu. Na wyspie było masę krzewów jagodowych i już zawiązały się jagody—w ubiegłym roku mogliśmy je zbierać, w tym roku przybyliśmy trochę za wcześnie.
Wreszcie mogliśmy usiąść przy ognisku i rozkoszować się wieczornym widokiem

Mówiąc o naszym miejscu, to było ono istotnie niepowtarzalne: pomiędzy nim a zatoką Georgian Bay było kilka zatoczek, na których mogliśmy bez problemu pływać nawet podczas silnych wiatrów, jak też po wschodniej stronie były następne zatoczki, oddzielone od pozostałych bardzo wąską skałą (rok temu czasem przenosiliśmy przez nią kanu) — na wspomniane zatoczki można było też wpłynąć kanałem z zatoki Georgian Bay i zatrzymywało się w nich sporo łodzi motorowych z kabinami oraz żaglówek. Na szczęście ich załogi zachowywały się cicho i nie wariowały na głośnych dmuchanych łodziach motorowych. Siedząc przy ognisku, mieliśmy przepiękny widok na skalne zatoczki oraz bezkresne wody zatoki Georgian Bay. Prawie-że na przeciwko (5.5 km od nas) wyrastała masywna latarnia morska na skale Red Rock (posiadała na dachu lądowisko dla helikopterów); wieczorem co 10 sekund wysyłała jednosekundowe sygnały świetlne. Bardziej na północ rozciągały się na prawie 10 km połacie wysp Mink Islands (wyspy norek), do których często przypływają kajakarze—są one niezmiernie malownicze, na niektórych znajdują się prywatne domki letniskowe i nieraz trudno jest znaleźć dobre miejsce biwakowe. Rozważaliśmy popłynięcie do tych wysp z naszego miejsca, ale obawialiśmy się zmiennej pogody—pomiędzy nimi a naszą wyspą nie ma żadnych wysepek i przez 5-6 kilometrów płynęlibyśmy na kompletnie otwartych wodach zatoki Georgian Bay—w razie zmiany pogody i nawet stosunkowo lekkiego wiatru, moglibyśmy się znaleźć w dużych tarapatach albo też nie być w stanie dopłynąć z powrotem do naszego biwaku.
Uwielbialiśmy pływać na kanu przed zachodem słońca na otwartych wodach zatoki Georgian Bay!

Rozwieszona plastikowa plandeka nad naszą ‘kuchnią’ umożliwiała nam schronienie się pod nią podczas deszczu—a prognoza pogody nie była najbardziej optymistyczna. Rzeczywiście, w poniedziałek ledwie się nam udało zrobić żeberka z grilla nad ogniskiem, gdy zaczęło padać i szybko schowaliśmy się w namiocie. Lało rzęsiście całą noc, a do tego zerwał się silny wiatr, w porywach dochodzący do 60 km/h. Rano na jakiś czas przestało padać, ale było tak wietrznie, że zatoka Georgian Bay pokryta była spienionymi grzywaczami i pióropuszami wody z rozpryskujących się fal, uderzających w skały; ba, nawet na naszej zatoczce utworzyły się fale—nie byłyby one oczywiście żadnym zagrożeniem dla naszego kanu, ale wiejący wiatr pewnie bardzo utrudniałby nam wiosłowanie i dlatego nigdzie tego dnia nie popłynęliśmy, spędzając sporo czasu pod plandeką.
Gdy zachodziło słońce, skały nabierały przepięknych kolorów

Przywiozłem ze sobą kilka nieprzeczytanych tygodników „The Economist” jak też dwie książki, „The Day Trader” autorstwa Stephen Frey i „The Passage” Justin’a Cronin. Miałem zamiar zacząć od tej pierwszej, ale niestety, wpadła ona przedtem w ręce Catherine, toteż zacząłem czytać tą drugą, „The Passage.” Według zamieszczonych na pierwszych stronach fragmentów kilkudziesięciu niezmiernie entuzjastycznych recenzji, spodziewałem się, że całkowicie mnie ona pochłonie. Owszem, pierwsze 200 stron było całkiem niezłe, ale po przerobieniu następnych 100 stron przestałem ją czytać i nie zamierzam do niej powrócić, kompletnie nie w moim stylu. Na szczęście Catherine zakończyła czytanie „The Day Trader”—oczywiście, jest to o wiele mniej ambitna pozycja niż „The Passage”, typowe ‘czytadło’, które okazało się całkiem niezłe.
Sądziliśmy, że natrafiliśmy na skamieniałą mumię lub sarkofag Azteków lub Egipcjan!

Pogoda się trochę wyklarowała, ale nadal było dość chłodno, szczególnie w nocy, jak też czasem padało. Jednakże każdego dnia wieczorem wybieraliśmy się na przejażdżki kanu i często wypływaliśmy na otwarte wody zatoki, obserwując piękne zachody słońca. Podczas naszego pobytu w zatoczkach cumowały przez dwie noce dwie łodzie, ale praktycznie w ogóle ich nie widzieliśmy.
Jeszcze jedna formacja skalna o niezmiernie ciekawych kształtach. Kto ją wykuł?

Sądziłem, że uda mi się zobaczyć jakieś węże i inne stworzonka (rok temu Catherine prawie nastąpiła na małego grzechotnika przy wyjściu z namiotu, jak też widziałem niegroźnego węża zaskrońca), ale jedynie udało się nam obserwować kilka razy piżmoszczura (Muskrat), mającego zapewnie niedaleko swoje mieszkanko, zresztą widzieliśmy go też rok temu w tym samym miejscu.
Przecudowne zachody słońca na zatoce Georgian Bay

Powrót planowaliśmy w poniedziałek lub we wtorek, ale w czwartek słuchałem prognozy pogody i podczas gdy na piątek zapowiadano świetną pogodę, w weekend miało bardzo padać i być wietrznie, a zapowiadana pogoda po weekendzie też nie wyglądała zachęcająco. Catherine była trochę niechętna tak wcześnie wracać do domu, ale jakoś ją przekonałem (i na szczęście, bo weekend był rekordowo deszczowy, wietrzny i chłodny). Istotnie, piątek okazał się niezmiernie słonecznym i ciepłym dniem, powoli się spakowaliśmy i dokładnie w południe opuściliśmy wyspę. Tym razem nie mieliśmy żadnych problemów z falami czy też z wiatrem. Po drodze minęliśmy grupę kajakarzy, zmierzającą w przeciwnym kierunku. Dokładnie po godzinie dotarliśmy do doku. Grupa kobiet właśnie przygotowywała się do zaczęcia weekendowej wycieczki—współczuliśmy im z powodu niezmiernie nieciekawej prognozy pogody. Catherine przyprowadziła z parkingu samochód i po pół godziny pojechaliśmy do mariny, gdzie w sklepiku Catherine zafundowała sobie porcję lodów. Zauważyłem na półce ułożonych na sprzedaż kilka książek o Ontario napisanych przez znanego autora Terry Boyle, który ‘specjalizuje’ się w opisywaniu różnych fascynujących, aczkolwiek mało znanych wydarzeń i epizodów związanych z historią Ontario i wiele z nich dotyczy duchów, zjaw i nawiedzonych domów. Wskazując na te książki, głośno powiedziałem do Catherine:
Zbieraliśmy drzewo na ognisko na brzegach, bo na naszym miejscu nie było go dużo

            — Spójrz na te książki Terry Boyle—to jest ten facet, którego spotkaliśmy kilka lat temu w Towarzystwie Historycznym Miasta Streetsville (Streetsville Historical Society)!

Słyszący do sprzedawca w sklepie przytaknął i wskazał na stojącego koło mnie mężczyznę.

            — Tak, to właśnie jest Terry Boyle we własnej osobie!


Jak się okazało, autor ma w tych okolicach swój domek. Miałem okazję z nim porozmawiać przez kilka minut i podziękować za jego książki—ich lektura nie tylko znacznie powiększyła moją wiedzę na temat prowincji Ontario, ale też niezmiernie wzbogaciła moje podróże. Powiedział, że być może ponownie odwiedzi Towarzystwo Historyczne Miasta Streetsville w tym roku.

We wrześniu 2017 roku, gdy byliśmy w księgarni “Bearly Used Books” w Parry Sound, dowiedzieliśmy się, że Terry Boyle zmarł 11 lipca 2016 roku w wieku 63 lat.


Na wyspie Franklin Island znaleźliśmy wiele przytulnych zatoczek

Ogólnie była to fajna wycieczka, chociaż trochę za krótka, jak też było za bardzo deszczowo, chłodno i wietrznie. Niemniej jednak piękno otaczającego nas krajobrazu w pełni zrekompensowało wszelkie niedogodności.




TYDZIEŃ W HOTELU CLUB AMIGO W GUARDALAVACA, KUBA ORAZ WYCIECZKA DO BANES—STYCZEŃ 2015 ROKU

Dokładnie dwa lata temu po raz pierwszy spędziliśmy tydzień w hotelu Club Amigo i obecnie udawaliśmy się do niego powtórnie (i po raz dziewiąty na Kubę). Czwartego stycznia 2015 r. wylecieliśmy z Toronto lotem Can Jet; pewnie z powodu pomocy pracownicy lotniska, która okazała się być też moją klientką, otrzymaliśmy siedzenia na samym froncie samolotu, co pozwoliło nam rozmawiać ze stewardessami oraz rozprostować nogi! Nota bene, lecąc z powrotem do Toronto otrzymaliśmy te same miejsca, jak też spotkaliśmy tą samą stewardessę! Lot zajął mniej niż 4 godziny i wylądowaliśmy na Kubie po godzinie 21:00. Gdy tylko przeszliśmy przez kontrolę celną, szybko udałem się do budynku odlotów, aby wymienić pieniądze (nie było tam kolejki!), a Catherine zajęła się odbiorem bagaży. Po parkingu przechadzał się Kubańczyk i sprzedawał zimne piwo, 2 puszki za 5 peso—to samo piwo można było kupić w barze lotniskowym lub kiosku przy lotnisku za 1 peso, ale niestety, skończyło się (a może ów sprytny Kubańczyk przekupił ich i piwo schowali, aby nie miał kompetycji!). Nasz autobus miał wbudowaną lodówkę zawierającą puszki piwa „Cristal” i przedstawiciel hotelu je sprzedawał, ale nie było za dużo kupujących, zresztą ja bardziej preferuję piwo marki „Bucanero”.

Do hotelu dotarliśmy przed północą. Kilka tygodni wcześniej skontaktowałem się e-mailem z hotelem, specyficznie prosząc o otrzymanie lepszych pokoi w sekcji „Villa”. I rzeczywiście, otrzymaliśmy pokój numer 8213, ten sam, co 2 lata temu!

OŚRODEK

Ośrodek specjalnie nie zmienił się od naszej poprzedniej wizyty. Było czysto i spotkaliśmy pracowników, których pamiętaliśmy. Jakkolwiek od razu spostrzegliśmy, że znacznie wzrosła liczba turystów. Każdego dnia lobby hotelowe roiło się od urlopowiczów (i ich liczebnych bagaży), czekających na autobus do lotniska i często nie było łatwo przedostać się przez lobby, trzeba było uważnie manewrować pośród tego zbiorowiska ludzi oraz ich walizek i plecaków. Hotelowy sklepik posiadał wodę mineralną, piwo, rum, napoje alkoholowe i inne pamiątki, ale z powodu przeciekającej rury, został zamknięty w końcu naszego pobytu—akurat wtedy, gdy najbardziej go potrzebowałem!
Widok z okna naszego pokoju
Plaża pomiędzy hotelami Amigo i Brisas znajdowała się zaledwie 2 minuty spacerkiem od naszej „Villa” i codziennie się na niej opalaliśmy. Nie było łatwo znaleźć wolne leżaki plażowe, bo było na nie wiele chętnych. Za to zawsze udawało się nam wślizgnąć do restauracji w ośrodku Brisas na zimne piwo! Wszędzie byli rozmieszczeni strażnicy, niektórzy z nich mówili trochę po angielsku i chętnie go praktykowali, rozmawiając z turystami—jakby nie było, musi to być jedna z najbardziej nudnych prac! Catherine udawała, że mieszka na terenie hotelu Brisas i niezaczepiana przez nikogo przechadzała się po jego terenach podczas gdy ja wybrałem się do przyległego do hotelu marketu.
Widok na hotel Amigo Guardalavaca z pobliskiej wioski kubańskiej

Dookoła hotelu stały konne dorożki i ich właściciele bez ustanku zachęcali nas do przejażdżek w celu zwiedzania okolic lub do prywatnych domów, na obiad z homarów. Jeden z dorożkarzy powiedział, że również posiada casa particular (prywatną kwaterę dla turystów), jak też sprzedawał wiele pamiątek.

        — Usted es un capitalista, powiedziałem

Roześmiawszy się, odpowiedział łamanym angielskim

Si senor, ludzie na Kubie teraz kapitaliści.

W takim razie, donde estan los communistas?” spytałem się go.

Na to wybuchnął śmiechem.

Koło głównego budynku hotelowego znajdował się targ, gdzie Kubańczycy sprzedawali różne wyroby ręczne, rzeźby, kapelusze, wyroby ze skóry i inne pamiątki. Kupiłem kilka pasków ze skóry; pewnie możliwe byłoby wybrać jakieś ciekawe pamiątki kubańskie.

KAWIARNIA ‘ASHLEY’

We wtorek wieczorem, będąc w lobby hotelowym, usłyszałem dźwięki niezmiernie uroczej muzyki fortepianowej; szukając jej źródła, niebawem znalazłem się na drugim piętrze w kawiarni „Ashley Cafe”. Była ona nazwana na pamiątkę kanadyjskiej dziewczynki, Ashely Anna Schlag (13 marca 1995-28 sierpnia 2012, www.ashleyscholarship.org). Według pamiątkowego napisu na ścianie kawiarni, „Ashley była pełna życie, witała każdego swoim niepowtarzalnym uśmiechem i gdziekolwiek poszła, nawiązywała nowe przyjaźnie. Uwielbiała spędzać czas z rodziną i licznymi przyjaciółmi w hotelu Club Amigo—w miejscu, które nazywała swoim ‘domem.’” Ashley zginęła w wypadku drogowym w Kanadzie ponad 2 lata temu. Co za straszna tragedia! Gdy pisałem te słowa, nagle uświadomiłem sobie, że dokładnie dzisiaj obchodziłaby swoje 20-te urodziny…
Kawiarnia Ashley (Ashley Cafe)

W kawiarni było stare pianino i kubańska pianistka wykonywała różne znane kawałki muzyczne, niektóre pochodzące ze słynnych musicali lub filmów. W kawiarni spędziliśmy ponad godzinę, delektując się tą muzyką. Ponieważ ponownie pianistka miała grać w piątek, pojawiliśmy się w barze od razu po kolacji i siedzieliśmy w niej do godziny 21:00, słuchając muzyki. Z Kanady przywieźliśmy pudełko wybornych belgijskich czekoladek firmy „Godiva” i z przyjemnością wręczyłem je artystce w podziękowaniu za jej przepiękną muzykę! W pozostałe dni grał inny pianista i Catherine również lubiła słuchać jego wykonania.

JEDZENIE

Przez kilka pierwszych dni na śniadanie chodziliśmy do a ’la carte restauracji „Benny More Restaurant.” Jak zwykle, zamawiałem jogurt (chyba że się skończył, co się dość często zdarzało), owoce i smażone jajka. Byliśmy jednak rozczarowani tegoroczną obsługą: nie tylko musieliśmy długo czekać na zamówione potrawy, ale też były kolejki, aby się dostać do restauracji. 
W restauracji

Jedyną pozytywną rzeczą było to, że podczas takiego ‘kolejkowania’ zaczęliśmy rozmawiać z bardzo przyjemną parą z Toronto i potem kilkakrotnie z nimi chodziliśmy na śniadania i kolacji i rozmawialiśmy na wiele ciekawych tematów. Trzeciego dnia poszliśmy do całodobowego baru naprzeciwko restauracji „Benny More Restaurant” (gdzie rano serwowano śniadania), ale byliśmy też rozczarowani poziomem obsługi. Jednego dnia czekaliśmy 30 minut, zanim pojawiła się kelnerka; rodzina kubańska, która przyszła do restauracji przed nami, była traktowana w podobny sposób i w końcu facet wstał, powiedział ‘vamos’ i wszyscy wyszli z restauracji. Spróbowaliśmy tez iść na śniadanie do restauracji w głównym budynku hotelowym (o ile się nie mylę, o nazwie „Las Acadas”)—ale przed jej drzwiami była tak długa kolejka, że momentalnie odechciało się nam jeść i postanowiliśmy darować sobie tego dnia śniadanie.
Obiad a'la carte
Na kolację niezmiennie chodziliśmy do restauracji „1720” (w sekcji ‘bungalow’). I tam też musieliśmy czekać w kolejce, aby do niej wejść, bo zazwyczaj była pełna—potem staraliśmy się przychodzić jak najwcześniej, aby unikać kolejek. Jedzenie było bardzo dobre, zawsze zamawialiśmy parę kieliszków jako-takiego czerwonego wina, a jedna z pracownic przygotowywała sałatki które uwielbiałem! Byliśmy też raz na kolacji a ‘la carte w pomieszczeniu przyległym do tej restauracji. Była smaczna, ale po sałatkę poszliśmy do głównej restauracji.
W kawiarni 'Ashley Cafe' można było posłuchać muzyki na żywo

Całodobowy bar serwował całkiem dobre jedzenie i napoje. Był jednak często wypełniony turystami i trzeba było długo czekać, aby otrzymać drinka. Ponieważ nie lubię tego rodzaju drinków—są za słodkie—jedynie zamawiałem zimne piwo, a przywieziony przez mnie ogromny kufel typu ‘bubba mug’ niezmiernie się przydał! Catherine od czasu do czasu piła czerwone wino.

WYCIECZKI AUTOBUSOWE I ROWEROWE

Przed hotelem stało wiele rowerów, bezpłatnych dla turystów, i chętnie z nich korzystaliśmy. Wielokrotnie jechaliśmy nimi do bloków mieszkalnych naprzeciw hotelu. Za budynkami pięła się stroma droga, pożłobiona koleinami, prowadząca do farmy. Zostaliśmy do niej zaproszeni przez tamtejszą rodzinę, trochę z nią porozmawialiśmy i pstryknęliśmy im kilka fotografii. Później na miejscu zrobiliśmy odbitki i im je daliśmy. Również pojechaliśmy do innego domu i rozmawialiśmy z farmerem, który oprowadził nas po ogrodzie, gdzie rosły różnorakie drzewa i rośliny. Pojechaliśmy też w kierunku hotelu „Brisas”, przejechaliśmy przez most, aż dotarliśmy do rozwalającego się pomnika. Powiedziano nam, że był to pomnik poświęcony Rewolucji Kubańskiej…. co za ironia losu!
Kubańska rodzina mieszkająca we wsi na vis-a-vis hotelu

Oczywiście, pojechaliśmy też na przejażdżkę kursującym autobusem turystycznym. Najpierw zawiózł nas do muzeum „Museo Chorro de Maita” i piętnastowiecznej wioski Indian Arawaków. Od razu udaliśmy się wiejską drogą w kierunku wsi i wkrótce zaczęliśmy rozmawiać z bardzo miłą Kubanką, która zaprosiła nas do swojego domu. Jej dzieci były w szkole i pewnie nie bardzo miała co robić. Widok z jej farmy były oszałamiający-widzieliśmy ocean i kilka sporych statków. Obcięła dla nas trzcinę cukrową i powoli ją żuliśmy, była niezmiernie smaczna! 
Cięcie trzciny cukrowej

Następnie poszliśmy do domu faceta, którego poznaliśmy 2 lata temu. Niestety, nie otrzymał żadnych zdjęć, które mu wysłałem pocztą. Jego matka poczęstowała nas czarną i bardzo słodką kawą. Dałem mu parę prezentów—tym razem przywiozłem sporo nowych, jeszcze w oryginalnych opakowaniach koszulek, z dołączonymi metkami cenowymi $39.99—był to świetny pomysł i Kubańczycy bardzo je lubili-udało mi się jej kupić niezmiernie tanio i były one bardzo dobrej jakości. Catherine nie miała żadnych podarunków, tak więc dała jego mamie hojną dotacji pieniężną oraz torbę dla jej zamężnej córki. Trochę była zaskoczona, gdy córka również poprosiła o wsparcie monetarne, ale potem pomyślała, że będąc na jej miejscu, też poprosiłaby o pieniądze. Następnie autobus zabrał nas do innych ośrodków i z powrotem do hotelu—przynajmniej zobaczyliśmy, jak wyglądają pozostałe hotele.
Kubanka

NASZA ‘VILLA’ (SEKCJA NR 8000)

Jak wspominałem, otrzymaliśmy ten sam pokój, co w roku 2013 (nr 8213) i nic się w nim nie zmieniło. Mieliśmy gorącą wodę, mała lodówka chłodziła napoje, telewizor posiadał sporo kanałów i mogliśmy oglądać kanadyjskie i międzynarodowe wiadomości: podczas naszego pobytu miały miejsce ataki terrorystyczne we Francji ('Je suis Charlie') i spędziliśmy trochę czasu oglądając telewizję-bo normalnie nie posiadamy w domu telewizji’ Pokój posiadał też spory balkon, wychodzący na ocean i na nim spędzaliśmy dużo czasu. Ani razu nie widzieliśmy w pokoju żadnych insektów. Pokojówki regularnie i dokładnie sprzątały wszystkie pomieszczenia.
Hotelowa propaganda

Pewnej nocy, około północy, gdy już byliśmy w łóżkach, usłyszeliśmy krzyki i zamieszanie na zewnątrz pokoju, a nawet wzywanie o pomoc (w języku angielskim). Ciągnęło się to wszystko przez 5 minut i wreszcie zadzwoniliśmy do recepcji hotelowej. Podobno ktoś się przewrócił, a do tego miał jeszcze poważne problemy z sercem… ale sądziliśmy, że to jedynie była mała część tych wydarzeń. Następnego dnia Catherine rozmawiała na temat tego incydentu z kilkoma osobami, należącymi do 20-osobowej wielopokoleniowej grupy kanadyjskiej rodziny, ale niebawem nastąpiło następne wydarzenie, gdy jeden z nietrzeźwych wujków przewrócił się w wannie i nie mógł z niej wyjść. Na szczęście całe to towarzystwo się wkrótce wyniosło. Najprawdopodobniej alkohol znacznie przyczynił się do obu zajść.
Kaktusy na terenie hotelu

Ostatniego dnia zapłaciliśmy dodatkowo 20 peso w celu pozostania w naszym pokoju po godzinie dwunastej, gdy normalnie powinniśmy wymeldować się już w południe (a autobus na lotnisko dopiero odjeżdżał wieczorem). Magnetyczna karta (tzn. klucz do pokoju i do sejfu) była jakoby zaktualizowana na te kilka dodatkowych godzin. Gdy się pakowaliśmy, nagle natrafiliśmy na poważny problem: karta magnetyczna nie działała i nie było możliwe otworzenie sejfu (w którym trzymaliśmy nasze paszporty, pieniądze i aparaty fotograficzne), pomimo zapewnień, że będzie działała. Zadzwoniliśmy do recepcji i kazano nam przynieść karty. Catherine poszła do lobby (dobre paręset metrów) i z trudem udało się jej porozmawiać z pracownikiem hotelu—cały lobby było zawalone turystami i były długie kolejki. Karta została zaktualizowana… ale nie tylko nadal nie mogliśmy otworzyć sejfu—obecnie też nie mogliśmy nią tworzyć drzwi! Zadzwoniliśmy do lobby i powiedziano nam, że ktoś przyjdzie nam pomóc. Czekaliśmy i czekaliśmy, zadzwoniliśmy jeszcze dwukrotnie i wreszcie pojawił się facet ze specjalnym urządzeniem i otworzył sejf. Mało brakowało, abyśmy nie zdążyli na autobus!
Plaża Kolumba, na której w poprzednim roku spędzaliśmy wiele czasu

Dwa lata temu, gdy już opuszczaliśmy pokój i mieliśmy udać się do hotelu na autobus na lotnisko, powiedziano nam, że przyjdzie pracownik i zawiezie nas i bagaż do hotelowego lobby; pomimo dwóch telefonów, nikt się nie pojawił i musieliśmy sami bagaże zanieść. Tak więc tym razem nawet nie próbowaliśmy dzwonić w tej sprawie i powoli sami zanieśliśmy nasze bagaże.

WYCIECZKA DO MIASTA BANES

Pomimo że według wypowiedzi na forach na TripAdvisor miasto Banes nie było zbytnio interesujące, chcieliśmy się do niego wybrać. Z hotelu wzięliśmy taksówkę i gdy kierowca wysadził nas na w centrum miasta, podszedł do nas starszy, czarnoskóry Kubańczyk, dobrze mówiący po angielsku. 
Nasz kubański przewodnik
Zaczęliśmy z nimi rozmawiać i stał się naszym przewodnikiem. Powiedział, że kiedyś był bokserem, nawet wyjeżdżał do USA na zawody i był w dobrej kondycji fizycznej na swoje 60+ lat. Mówił dobrze po angielsku i byliśmy zadowoleni, że go mieliśmy koło siebie—daliśmy mu 10 peso, o które uprzejmie poprosił, aby kupić sobie parę butów, na które oszczędzał przez kilka miesięcy. Do tego dodaliśmy mu też koszulkę i był z niej niezmiernie zadowolony.
W tym kościele Fidel Castro poślubił swoją pierwszą żonę w 1948 roku. W prezencie otrzymał $500 od Fulgencio Batista

Na początku zaprowadził nas do pobliskiego kościoła Nuestra Señora de la Caridad i nawet poprosił dozorcę, aby otworzył dla nas kościół. To właśnie w tym kościele, w dniu 11 października 1948 roku Fidel Castro poślubił swoją pierwszą żonę, Birta Diaz Balart (i rozwiódł się z nią w 1955 roku). Jej ojciec był znanym kubańskim politykiem i burmistrzem miasta Banes. Catherine i ja zrobiliśmy sobie zdjęcie przy ołtarzu, dokładnie w miejscu, gdzie przyszły przywódca Kuby zawarł małżeństwo 66 lat temu. Co ciekawe, prezydent Kuby Fulgencio Batista urodził się w Banes w 1901 r i podarował nowo poślubionej parze (tzn. Fidelowi Castro i jego nowej żonie) 500 dolarów na ich podróż poślubną. Pierwsza żona Fidela Castro nadal żyje; jest ona ciotką nastawionego przeciwko rządowi Castro Członka Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych z ramienia Partii Republikańskiej, Mario Diaz-Balart, a jego brat, Lincoln Diaz-Balart, był również był Kongresmenem w USA.
Transport publiczny dla Kubańczyków

Nasz przewodnik pokazał nam dom, w którym dawniej mieszkała żona Castro oraz zabrał nas do kilku parków; ogólnie była to ciekawa wycieczka. Powiedział też, że dom, w którym urodził się Fulgencio Batista nadal stoi (wbrew temu, co czytałem), ale nigdy go nie zobaczyliśmy. Ponieważ posiadaliśmy kubańskie peso (tzn. Moneda National), mogliśmy za nie kupić wyborne świeżo wyciśnięte soki owocowe oraz sok z trzciny cukrowej, szklanka kosztowała 1 peso (5 centów) i po podobnej cenie wyroby cukiernicze.
Prywatny sklepik

Udaliśmy się tez do muzeum archeologicznego, w którym znajdowały się eksponaty mające 7000 lat, oraz związane z Indianami Siboney (lub Ciboney) i Indianami Taino. Zobaczyliśmy też przedkolumbijską słynną rzeźbę bożka, wykonaną ze złota.

Scena uliczna
Trzeba się zgodzić, że trudno byłoby porównać architekturę i atmosferę w Banes z tą w Holguin, Camaguey lub Trinidad, ale byliśmy z wycieczki bardzo zadowoleni i nawet żałowaliśmy, że nie mogliśmy pozostać dłużej niż 3 godziny.
W wiosce na przeciwko hotelu Amigo Guardalavaca

Na lotnisku w Holguin, już po kontroli celnej, można było kupić rum, wódki, likiery, papierosy, cygara, książki i sporo pamiątek. Małe lotnisko nagle stało się bardzo ruchliwe: właśnie odlatywał ogromny samolot do Włoch, następnie przyleciały trzy samoloty—jeden z Quebec City, drugi z Montrealu i trzeci-nasz-z Toronto—a do tego odlot naszego samolotu był trochę opóźniony, ponieważ czwarty samolot linii Air Canada z Toronto właśnie lądował—razem ma lotnisku czekały 4 samoloty!
W wiosce na vis-a-vis hotelu Club Amigo Guardalavaca


Generalnie był to udany wyjazd, ale z powodu tak ogromnej ilości turystów mieliśmy pewien niesmak. Kompleks hotelowy składał się z wielu budynków hotelowych i główne lobby było absolutnie za małe do obsługi wszystkich turystów. Biorąc pod uwagę liczbę gości, powinno być otwarte więcej restauracji i powiększona ich obsługa—w restauracji „Benny More” połowa stolików była w ogóle wyłączona i rano pracowały jedynie 2 kelnerki, które nie dawały sobie rady z tak dużą ilością gości. Uważam, że absolutnie nie powinniśmy codziennie stać w długich kolejkach w restauracjach albo też być zmuszani opuszczać posiłki z powodu tłumów czekających wczasowiczów. Problemy z kartami magnetycznymi też były irytujące. Na publicznej plaży koło hotelu „Brisas” praktycznie wszystkie plażowe krzesła czy leżaki były już od rana zajęte—dwa lata temu nie mieliśmy takich problemów. Co ciekawe, mój znajomy pojechał do tego samego hotelu dokładnie tydzień po naszym przyjeździe (nawet leciał tym samym lotem) i również narzekał na zatłoczenie, tłok i liczne kolejki do restauracji. Dlatego też nie sądzę, abyśmy w przyszłości zawitali do hotelu Club Amigo. Ale z pewnością jeszcze nie raz wybierzemy się na Kubę!