Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzikość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzikość. Pokaż wszystkie posty

środa, 16 grudnia 2015

BIWAKOWANIE I PŁYWANIE NA KANU NA WYSPIE FRANKLIN ISLAND, ONTARIO, CZERWIEC 2015

Nasze trasy na wyspie Franklin Island w/g GPS

W 2014 r. po raz pierwszy wybraliśmy się na wyspę Franklin Island na zatoce Georgian Bay, na północ od miasta Parry Sound. Wyspa ta jest własnością Korony (‘crown land’-domena królewska) i niewymagane są żadne pozwolenia czy też opłaty kempingowe—każdy rezydent Kanady ma prawo na niej się zatrzymać przez 21 dni (po tym czasie techniczne powinien się przenieść o ok. 100 metrów), nierezydenci zobowiązani są płacić, ale jakoś nie wyobrażam sobie jakichkolwiek kontroli w tym zakresie! Wyspa została nazwana na cześć słynnego brytyjskiego żeglarza i badacza Arktyki, Sir John Franklin (1786-1847), który przepływał zatoką Georgian Bay w 1825 r. podczas drugiej wyprawy do Arktyki. W 1845 roku Franklin wyruszył w ostatnią ekspedycję w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego na północy Kanady. Załoga porzuciła dwa statki uwięzione w lodach i w rezultacie sam eksplorator i 128 osobowa załoga powoli zginęli z głodu, hipotermii, gruźlicy, zatrucia się ołowiem i szkorbutu. W 2015 r. naukowcy z uniwersytetu w Albercie i Wielkiej Brytanii, po zbadaniu pozostałości 36 popękanych kości znalezionych na wyspie King William Island doszli do wniosku, że przekazywane słownie przez Eskimosów opowieści o mającym miejsce kanibalizmie wśród członków załogi ostatniej ekspedycji Franklina były prawdziwe.
Widok wieczorem z naszego miejsca biwakowego na zatokę Georgian Bay 

Wyspa Franklin Island ma kształt jajowaty, o wymiarach 5.5 km na 3 km i po stronie wschodniej oddzielona jest od lądu kanałem Shebeshekong Channel, którego szerokość wynosi od niecałych 100 metrów do ponad 2 kilometrów, toteż dopłynięcie na wyspę nie jest trudne i nie zajmuje zbyt wiele czasu. Wyspa jest skalista, jej brzegi upstrzone skałami i zatoczkami, a w jej środku posiada kilka jezior.


W niedzielę, 21 czerwca 2015 r., po trzygodzinnej jeździe samochodem, dotarliśmy do osady Snug Harbour. Rok temu mogliśmy bezpłatnie zaparkować samochód; okazało się, że w tym roku lokalne władze miejskie zarezerwowały cały parking dla mieszkańców i musieliśmy zaparkować na płatnym parkingu należącym do pobliskiej restauracji/przystani Gilly’s Snug Harbour Restaurant & Marina, dla której z pewnością te nowe przepisy stanowią świetne źródło dochodów! Napisy na parkingu dla lokalnych mieszkańców były bardzo mylące i Catherine poprosiła jednego z mieszkańców o pomoc w ich rozszyfrowaniu. Powiedział, że ów przepisy zostały wprowadzone w 2015 roku i bardzo dużo samochodów otrzymuje mandaty za złe parkowanie, kosztujące $70. Pogoda była idealna i po godzinie nasze wypełnione po brzegi kanu było na wodzie. Według GPS, dopłynięcie do ubiegłorocznego miejsca biwakowego powinno nam zająć godzinę.
Nasze miejsce biwakowe na wyspie Franklin Island-musieliśmy zwinąć częściowo plandekę z powodu silnych wiatrów

Po kilkunastu minutach wiosłowania opuściliśmy zatoczkę Snug Harbour, minęliśmy malowniczą latarnie morską Snug Harbour Lighthouse na wyspie Snug Island i znaleźliśmy się na otwartych wodach zatoki Georgian Bay. Ponieważ wiatry zwykle wieją z zachodu na wschód—a płynęliśmy w kierunku zachodnim i nadal byliśmy osłonięci wyspą—fale były nieduże i bez żadnych problemów mknęliśmy naprzód.
Widok z naszego miejsca biwakowego na wzburzone wody zatoki Georgian Bay i Latarnie Morską Red Rock Lighthouse. Nawet w naszych osłoniętych zatoczkach było ciężko wiosłować

Po przepłynięciu 3 kilometrów dopłynęliśmy do południowej części wyspy Franklin Island i wiosłowaliśmy pomiędzy kilkoma masywnymi skałami [o niezbyt miłej nazwie Okrutne Skały (Savage Rocks)] a brzegiem wyspy, usianym zatoczkami i skałami. Ponieważ nasz biwak znajdował się po zachodniej stronie wyspy, która była kompletnie nieosłonięta i narażona na wiatry, ten stosunkowo krótki kawałek trasy mógł potencjalnie okazać się najbardziej skomplikowany. Gdy po naszej prawej stronie pojawił się południowo-zachodni przylądek wyspy Henrietta Point, skręciliśmy w prawo, w kierunku północnym, i zaczęliśmy płynąć blisko zachodniego brzegu wyspy, lawirując pomiędzy masywnymi skalnymi wysepkami i ostrymi skałami wystającymi z wody lub kryjącymi się pod jej powierzchnią. Momentalnie zorientowaliśmy się, że wiejący z zachodu wiatr był na tyle silny, że wywoływał dość duże fale; poza tym w strefie brzegowej, gdzie było płytko i znajdowały się połacie skalne pod powierzchnią wody, fale ulegały spiętrzeniu i nagle osiągały dość sporą wysokość—przynajmniej dla naszego kanu. Z tego powodu raptownie znaleźliśmy się w dość nieciekawej sytuacji—wiejący wiatr utrudniał nam wiosłowanie, musieliśmy uważać, aby nie uderzyć w skały, a co najważniejsze, fale były na tyle wysokie, że były w stanie wywrócić kanu. Oboje silnie wiosłowaliśmy i non-stop musiałem ustawiać kanu dziobem do fal, które nim i tak rzucały na wszystkie strony. Po prawej stronie zobaczyliśmy na skalistym wzgórzu namiot, ale pochłonięty wiosłowaniem, nawet nie zwróciłem na niego uwagi. Od wejścia do zatoczki dzieliło nas kilkadziesiąt metrów; z powodu kierunku fal nie mogliśmy po prostu skręcić w jej stronę, bo płynąc równolegle do kierunku fal, narażeni bylibyśmy na wywrócenie. Toteż płynęliśmy w przeciwnym kierunku, prostopadle do fal, które w zależności od znajdujących się dookoła nadwodnych i podwodnych skał były na tyle wysokie, że Catherine zaczęła krzyczeć, iż z przodu dostaje się do kanu woda, a ja natomiast uklęknąłem na podłodze kanu, aby poprawić jego stabilność. Po kilku minutach takich zmagań postanowiliśmy wykonać szybki skręt o 180 stopni—udało nam się wybrać taki moment, gdy jedna fala właśnie przeszła, a następna jeszcze nie zdążyła się pojawić—i popychani od strony rufy falami i wiatrem, po minucie wpłynęliśmy do pierwszej zatoczki, która zapewniła nam wreszcie kompletne bezpieczeństwo. Kilkadziesiąt metrów dalej wpłynęliśmy do następnej zatoczki i ucieszyliśmy się widząc, że nasze zeszłoroczne miejsce biwakowe jest wolne. Jeszcze parę pchnięć wiosłem i dopłynęliśmy do skalnego brzegu.
Nasze miejsce biwakowe

Przy palenisku było już trochę drzewa, pozostawionego przez poprzednich biwakowiczów. Zastanawialiśmy się, gdzie rozłożyć namiot—ubiegłoroczne miejsce (oczywiście, na skale) nie było najgorsze, ale nie za bardzo dobrze mi się na nim spało i dlatego tym razem wybraliśmy inne, bliżej ogniska. Podczas gdy ja zająłem się rozbiciem namiotu, napompowaniem materacy i rozpakowaniem śpiworów, Catherine przyniosła pozostałe rzeczy, ustawiając je na skale, pod rozłożystą sosną. Jeszcze tego wieczoru rozwiesiliśmy ogromną plandekę i następnie odbyliśmy ponad godzinną przejażdżkę kanu po naszej zatoce—na vis-a-vis biwakowało parę osób, ale praktycznie ich nie widzieliśmy. Przy okazji zebraliśmy z brzegów drzewo na ognisko, co było o wiele łatwiejsze, niż szukanie go na naszym miejscu. Na wyspie było masę krzewów jagodowych i już zawiązały się jagody—w ubiegłym roku mogliśmy je zbierać, w tym roku przybyliśmy trochę za wcześnie.
Wreszcie mogliśmy usiąść przy ognisku i rozkoszować się wieczornym widokiem

Mówiąc o naszym miejscu, to było ono istotnie niepowtarzalne: pomiędzy nim a zatoką Georgian Bay było kilka zatoczek, na których mogliśmy bez problemu pływać nawet podczas silnych wiatrów, jak też po wschodniej stronie były następne zatoczki, oddzielone od pozostałych bardzo wąską skałą (rok temu czasem przenosiliśmy przez nią kanu) — na wspomniane zatoczki można było też wpłynąć kanałem z zatoki Georgian Bay i zatrzymywało się w nich sporo łodzi motorowych z kabinami oraz żaglówek. Na szczęście ich załogi zachowywały się cicho i nie wariowały na głośnych dmuchanych łodziach motorowych. Siedząc przy ognisku, mieliśmy przepiękny widok na skalne zatoczki oraz bezkresne wody zatoki Georgian Bay. Prawie-że na przeciwko (5.5 km od nas) wyrastała masywna latarnia morska na skale Red Rock (posiadała na dachu lądowisko dla helikopterów); wieczorem co 10 sekund wysyłała jednosekundowe sygnały świetlne. Bardziej na północ rozciągały się na prawie 10 km połacie wysp Mink Islands (wyspy norek), do których często przypływają kajakarze—są one niezmiernie malownicze, na niektórych znajdują się prywatne domki letniskowe i nieraz trudno jest znaleźć dobre miejsce biwakowe. Rozważaliśmy popłynięcie do tych wysp z naszego miejsca, ale obawialiśmy się zmiennej pogody—pomiędzy nimi a naszą wyspą nie ma żadnych wysepek i przez 5-6 kilometrów płynęlibyśmy na kompletnie otwartych wodach zatoki Georgian Bay—w razie zmiany pogody i nawet stosunkowo lekkiego wiatru, moglibyśmy się znaleźć w dużych tarapatach albo też nie być w stanie dopłynąć z powrotem do naszego biwaku.
Uwielbialiśmy pływać na kanu przed zachodem słońca na otwartych wodach zatoki Georgian Bay!

Rozwieszona plastikowa plandeka nad naszą ‘kuchnią’ umożliwiała nam schronienie się pod nią podczas deszczu—a prognoza pogody nie była najbardziej optymistyczna. Rzeczywiście, w poniedziałek ledwie się nam udało zrobić żeberka z grilla nad ogniskiem, gdy zaczęło padać i szybko schowaliśmy się w namiocie. Lało rzęsiście całą noc, a do tego zerwał się silny wiatr, w porywach dochodzący do 60 km/h. Rano na jakiś czas przestało padać, ale było tak wietrznie, że zatoka Georgian Bay pokryta była spienionymi grzywaczami i pióropuszami wody z rozpryskujących się fal, uderzających w skały; ba, nawet na naszej zatoczce utworzyły się fale—nie byłyby one oczywiście żadnym zagrożeniem dla naszego kanu, ale wiejący wiatr pewnie bardzo utrudniałby nam wiosłowanie i dlatego nigdzie tego dnia nie popłynęliśmy, spędzając sporo czasu pod plandeką.
Gdy zachodziło słońce, skały nabierały przepięknych kolorów

Przywiozłem ze sobą kilka nieprzeczytanych tygodników „The Economist” jak też dwie książki, „The Day Trader” autorstwa Stephen Frey i „The Passage” Justin’a Cronin. Miałem zamiar zacząć od tej pierwszej, ale niestety, wpadła ona przedtem w ręce Catherine, toteż zacząłem czytać tą drugą, „The Passage.” Według zamieszczonych na pierwszych stronach fragmentów kilkudziesięciu niezmiernie entuzjastycznych recenzji, spodziewałem się, że całkowicie mnie ona pochłonie. Owszem, pierwsze 200 stron było całkiem niezłe, ale po przerobieniu następnych 100 stron przestałem ją czytać i nie zamierzam do niej powrócić, kompletnie nie w moim stylu. Na szczęście Catherine zakończyła czytanie „The Day Trader”—oczywiście, jest to o wiele mniej ambitna pozycja niż „The Passage”, typowe ‘czytadło’, które okazało się całkiem niezłe.
Sądziliśmy, że natrafiliśmy na skamieniałą mumię lub sarkofag Azteków lub Egipcjan!

Pogoda się trochę wyklarowała, ale nadal było dość chłodno, szczególnie w nocy, jak też czasem padało. Jednakże każdego dnia wieczorem wybieraliśmy się na przejażdżki kanu i często wypływaliśmy na otwarte wody zatoki, obserwując piękne zachody słońca. Podczas naszego pobytu w zatoczkach cumowały przez dwie noce dwie łodzie, ale praktycznie w ogóle ich nie widzieliśmy.
Jeszcze jedna formacja skalna o niezmiernie ciekawych kształtach. Kto ją wykuł?

Sądziłem, że uda mi się zobaczyć jakieś węże i inne stworzonka (rok temu Catherine prawie nastąpiła na małego grzechotnika przy wyjściu z namiotu, jak też widziałem niegroźnego węża zaskrońca), ale jedynie udało się nam obserwować kilka razy piżmoszczura (Muskrat), mającego zapewnie niedaleko swoje mieszkanko, zresztą widzieliśmy go też rok temu w tym samym miejscu.
Przecudowne zachody słońca na zatoce Georgian Bay

Powrót planowaliśmy w poniedziałek lub we wtorek, ale w czwartek słuchałem prognozy pogody i podczas gdy na piątek zapowiadano świetną pogodę, w weekend miało bardzo padać i być wietrznie, a zapowiadana pogoda po weekendzie też nie wyglądała zachęcająco. Catherine była trochę niechętna tak wcześnie wracać do domu, ale jakoś ją przekonałem (i na szczęście, bo weekend był rekordowo deszczowy, wietrzny i chłodny). Istotnie, piątek okazał się niezmiernie słonecznym i ciepłym dniem, powoli się spakowaliśmy i dokładnie w południe opuściliśmy wyspę. Tym razem nie mieliśmy żadnych problemów z falami czy też z wiatrem. Po drodze minęliśmy grupę kajakarzy, zmierzającą w przeciwnym kierunku. Dokładnie po godzinie dotarliśmy do doku. Grupa kobiet właśnie przygotowywała się do zaczęcia weekendowej wycieczki—współczuliśmy im z powodu niezmiernie nieciekawej prognozy pogody. Catherine przyprowadziła z parkingu samochód i po pół godziny pojechaliśmy do mariny, gdzie w sklepiku Catherine zafundowała sobie porcję lodów. Zauważyłem na półce ułożonych na sprzedaż kilka książek o Ontario napisanych przez znanego autora Terry Boyle, który ‘specjalizuje’ się w opisywaniu różnych fascynujących, aczkolwiek mało znanych wydarzeń i epizodów związanych z historią Ontario i wiele z nich dotyczy duchów, zjaw i nawiedzonych domów. Wskazując na te książki, głośno powiedziałem do Catherine:
Zbieraliśmy drzewo na ognisko na brzegach, bo na naszym miejscu nie było go dużo

            — Spójrz na te książki Terry Boyle—to jest ten facet, którego spotkaliśmy kilka lat temu w Towarzystwie Historycznym Miasta Streetsville (Streetsville Historical Society)!

Słyszący do sprzedawca w sklepie przytaknął i wskazał na stojącego koło mnie mężczyznę.

            — Tak, to właśnie jest Terry Boyle we własnej osobie!


Jak się okazało, autor ma w tych okolicach swój domek. Miałem okazję z nim porozmawiać przez kilka minut i podziękować za jego książki—ich lektura nie tylko znacznie powiększyła moją wiedzę na temat prowincji Ontario, ale też niezmiernie wzbogaciła moje podróże. Powiedział, że być może ponownie odwiedzi Towarzystwo Historyczne Miasta Streetsville w tym roku.

We wrześniu 2017 roku, gdy byliśmy w księgarni “Bearly Used Books” w Parry Sound, dowiedzieliśmy się, że Terry Boyle zmarł 11 lipca 2016 roku w wieku 63 lat.


Na wyspie Franklin Island znaleźliśmy wiele przytulnych zatoczek

Ogólnie była to fajna wycieczka, chociaż trochę za krótka, jak też było za bardzo deszczowo, chłodno i wietrznie. Niemniej jednak piękno otaczającego nas krajobrazu w pełni zrekompensowało wszelkie niedogodności.




poniedziałek, 2 listopada 2015

BIWAKOWANIE NA PRZEPIĘKNEJ RZECE KOŁO BAYFIELD INLET, ONTARIO, BLISKO PRZEJŚCIA DLA NIEDŹWIEDZI—LIPIEC-SIERPIEŃ 2014 ROKU

Muszę przyznać, że nie jest łatwo nam znaleźć nowe miejsca stosunkowo blisko Toronto, do których moglibyśmy pojechać samochodem na biwak i bezpiecznie popływać na kanu, nie wymagających portażu. Po rozmowach z kilkoma osobami i przejrzeniu kilkudziesięciu stron na Internecie, postanowiliśmy wybrać się na nowe miejsce koło zatoki Georgian Bay.
Gotowi zacząć wyprawę... o ile kanu nie zatonie pod naszym ciężarem!

Dwudziestego siódmego lipca 2014 r. wyjechaliśmy z Toronto i po godzinie zatrzymaliśmy się w sklepie turystycznym MEC (Mountain Equipment Co-op) w Barrie. Zdziwiłem się, że sklep właściwie przestał sprzedawać mapy papierowe. Ponownie zatrzymaliśmy się w Pointe au Baril i gdy wszedłem do sklepu LCBO, właśnie się zamykał—już była godzina 16:00! Kupiliśmy piwo oraz wino, które niestety okazało się niesmaczne. Po jakimś czasie dojechaliśmy do Bayfield Inlet—parking był bezpłatny, ale według wywieszonych obwieszczeń, od 2015 roku parking będzie zlikwidowany i trzeba będzie parkować w prywatnych marinach lub innych biznesach. Dookoła panowała cisza i nikogo nie w pobliżu nie zauważyliśmy. Szybko zwodowaliśmy kanu, przenieśliśmy do niego nasze rzeczy, zaparkowaliśmy samochód i wypłynęliśmy ku zatoce Georgian Bay. Było wietrznie, ale liczne wysepki świetnie chroniły nas od wiatru. Oczywiście, wiosłowaliśmy pod wiatr—podczas naszych wycieczek prawie zawsze mamy przeciwny wiatr i nie pamiętam, kiedy ostatnio płynęliśmy popychani przez wiatr. Po jakimś czasie zrobiliśmy zwrot w prawo i skierowaliśmy się ku rzece—pomimo, że płynęliśmy w przeciwną stronę, wiatr nadal wiał nam w twarz!

– Nawet nie potrzebujemy GPS – powiedziałem – po prostu wystarczy płynąc pod wiatr i z pewnością dotrzemy do celu!
 
Wreszcie wpłynęliśmy na przepiękną rzekę i wkrótce rozbiliśmy biwak na jej skalnym brzegu

Na niektórych wysepkach i na brzegach znajdowały się domki letniskowe, gdy się zbliżaliśmy do rzeki, było ich coraz mniej. Ujście rzeczki—w postaci wąskiego przesmyku—było płytkie i naszpikowane wystającymi z wody lub kryjącymi się pod powierzchnią wody skałami, na niektórych można było zauważyć ślady zdartej farby z łodzi, które starały się tędy przepłynąć. Prawie natychmiast znaleźliśmy się w innym świecie! Nie zauważyliśmy żadnych śladów cywilizacji, a brzegi były zbudowane z harmonijnych skał o ciekawych kształtach. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do solidnej tamy bobrów. Wąż wodny, który opalał się na tamie, tak intensywnie wpatrywał się w Catherine, że obawiała się, iż nagle wskoczy do kanu i ją zaatakuje. Przepłynięcie przez tamę wymagałoby wyładowania kanu—byliśmy na to za leniwi i zawróciliśmy, szukając odpowiedniego miejsca do rozbicia biwaku koło rzeki. Jej wschodni brzeg był dość poszarpany i nie bardzo nadawał się na rozłożenie namiotu. Natomiast zachodni brzeg zbudowany był z dość stromych skał, wypolerowanych przez cofające się lodowce. Wyszliśmy na brzeg—na szczycie skalnych pagórków znajdowało się niejedno doskonałe miejsce do biwakowania, ale musielibyśmy taszczyć nasze rzeczy pod górę—a chcieliśmy tego uniknąć. Wreszcie zdecydowaliśmy się rozbić namiot na lekko nachylonej skale na brzegu rzeki, która może nie stanowiła idealnego miejsca do biwakowania, ale przynajmniej nie byliśmy zmuszeni non-stop wędrować pod górę i z powrotem po stromych i wygładzonych skałach; w przypadku deszczu, zamieniłyby się w śliską zjeżdżalnię. Pochłonięty szukaniem miejsca na biwak kompletnie zapomniałem przywiązać kanu, które powoli odpłynęło kilka metrów od brzegu. Szybko zrzuciłem z siebie ubranie i dopłynąłem do niego—a przy okazji kąpiel niezmiernie mnie odświeżyła. Przed godziną 21:00 rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy piec żeberka. Komary strasznie atakowały. Jedno z naszych składanych krzeseł popsuło się i musieliśmy go naprawić. W nocy było dość wietrzenie i nie spałem zbyt dobrze.
Tama bobrów koło naszego biwaku-z daleka widać namiot

Gdy wstaliśmy, nadal wiało i nawet kilka z naszych pustych toreb pływało na powierzchni wody. Wczoraj, chodząc po skałach, zauważyłem bardzo dużo krzewów jagodowych i ogromną ilość dojrzałych jagód. Spędziliśmy 30 minut je zbierając i każdy z nas przyniósł duży kubek wypełniony ogromnymi, słodkimi i wyśmienitymi jagodami i pewnie tyle samo zjedliśmy. W każdym razie nie potrzebowaliśmy śniadania! Postanowiliśmy nie wieszać na drzewie beczki z jedzeniem—drzewa były na szczycie skalnych pagórków i większość z nich niskie i drobne, byłoby niezmiernie trudno znaleźć odpowiednie drzewo z mocną gałęzią, która utrzymałaby naszą ciężką i dużą beczkę.
Nasze miejsce biwakowe 'z lotu ptaka'

Po jagodowym śniadaniu popłynęliśmy w górę rzeki, przenieśliśmy kanu nad tamą bobrową i znaleźliśmy się na pięknym, nieskazitelnym jeziorze—jego brzegi były uformowane ze skał i skalnych wzgórz i bardzo duże połacie jeziora były całkowicie zakryte pływającymi na powierzchni wody liśćmi i kwiatami lilii wodnej (grzybień biały). Wiał mocny wiatr; to niezwykłe, ale tym razem wiatr pchał nas w kierunku zachodnim, ku ślepej zatoczce jeziora—znajdowała się tam tama bobrów. Jeżeli sądziliśmy, że tym razem mieliśmy z wiatrem szczęście, to się przeliczyliśmy—wiosłując w przeciwną stronę, pod wiatr, okazało się niezmiernie wyczerpujące i ledwie posuwaliśmy się 2-3 km/h, ale na szczęście nie musieliśmy daleko wiosłować i niebawem dopłynęliśmy do ‘naszej’ zapory bobrowej, przenieśliśmy przez nią kanu i po paru minutach dopłynęliśmy do naszego biwaku. Przez 30 minut zbierałem jagody i szybko zaspokoiłem nimi głód.
Jeszcze jedno ujęcie naszego biwaku; w oddali tama bobrów

Wieczorem rzuciliśmy na grill żeberka—tym razem zaczęliśmy robić kolację o wiele wcześniej, aby uniknąć chmar komarów, które pojawiały się później wieczorem. Przez pójściem spać, słuchaliśmy wiadomości: głównie mówiono o wojnie w Gazie i problemach na miejscu katastrofy samolotu malezyjskiego na Ukrainie.
Jedzenie trzymaliśmy w tej niebieskiej beczce, bo trudno było ją wieszać na drzewach

Trzydziesty czerwiec 2014 r., wtorek. Rano Catherine usłyszała jakiś szelest niedaleko namiotu i pluskanie wody, ale sądziliśmy, że pewnie w pobliżu pływały bobry, piżmoszczury lub (mało prawdopodobnie) sarny czy jelenie. Około godziny 10:00 rano, gdy nadal byliśmy w namiocie, usłyszeliśmy człapanie koło namiotu, a następnie głośny plusk, tak jakby coś brodziło w wodzie. Ponieważ przedtem zauważyliśmy sporo odchodów łosich, myśleliśmy, że to pewnie łoś przechodził przez rzekę. Catherine wyszła z namiotu i intensywnie starała się wypatrzyć łosia—tak intensywnie, że prawie nie zauważyła czarnego niedźwiadka, siedzącego na skale na przeciwnym brzegu rzeki i z zaciekawieniem wpatrującego się w nią, podobnie jak robił to wąż wodny dwa dni temu. Zaalarmowany przez Catherine, szybko wyskoczyłem z namiotu i również go zobaczyłem, ale zanim wyciągnąłem aparat fotograficzny, niedźwiadek wycofał się do lasu. Staraliśmy się dociec, w którym miejscu niedźwiadek przepłynął rzekę i patrząc na jeszcze zauważalne wilgotne ślady na skale doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej przeszedł dość widocznym przejściem przez rzekę zrobionym w sitowiu, znajdującym się zaledwie kilka metrów od naszego namiotu!
Nasze niezawodne kanu

Pogoda była niewyraźna: pochmurnie, lekko padało i wydawało się, że może być burza. Postanowiliśmy pozostać na biwaku i czytać książki. Wybrałem się też na godzinę na zbiernie jagód i musze bez przesady powiedzieć, że zjadłem ich ponad litr, były wszędzie! Zaabsorbowany ich zbieraniem, co chwila coś śpiewałem lub mówiłem do siebie—nie chciałem zaskoczyć głodnego niedźwiedzia, który również mógłby być pochłonięty szukaniem jagód! Wieczorne wiadomości donosiły o problemach w Libii i ewakuacji ambasady kanadyjskiej.
Otaczała nas dzikość...

Następnego dnia znowu przenieśliśmy kanu przez tamę bobrów i popłynęliśmy do kanału North/Middle Channel—byliśmy kompletnie sami i nie spostrzegliśmy żadnych śladów ludzkiej działalności, jedynie zauważyliśmy na skałach stare paleniska—ślad, że od czasu do czasu przybywają tutaj wodniacy. Było to magiczne uczucie! Według mapy, jezioro łączyło się z innym jeziorem i rzeką, ale jeżeli istotnie było tam przejście, to musiało kompletnie zarosnąć zielskiem, sitowiem i inną wegetacją, lub nawet być zagrodzone tamami bobrów. Toteż po prostu pływaliśmy powoli po jeziorze, kompletnie sami, delektując się tym hipnotyzującym krajobrazem i dzikością, jaka nas otaczała. Spostrzegliśmy kilka żeremi bobrowych, niektóre wydawały się opuszczone. Dookoła jednej z nich zauważyliśmy tajemnicze galaretowate kule, wydawały się pochodzić ‘nie z tej ziemi’, w każdym razie ani Catherine, ani ja nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy! Później okazało się, że owe kuliste obiekty to Mszywioły (Bryozoa). Są to kolonijne zwierzęta bezkręgowe o dużym stopniu organizacji kolonii, zwanej zoarium. Często są przyczepione do kawałków drzewa lub doków. Polska nazwa wywodzi się od „mchu”, ponieważ kolonie mszywiołów porastają podwodne przedmioty niczym mchy na lądzie.
Mszywioł

A powracając do naszego biwaku: codziennie słyszeliśmy i/lub widzieliśmy niedźwiedzie przechodzące przez rzekę jakieś 30 metrów od naszego miejsca kempingowego, ale zazwyczaj były tak cichutkie i dyskretne, że nigdy nie miałem okazji zrobić im zdjęcia—a trzymałem aparat pod ręką! Czasami widzieliśmy czarny kształt na skale lub słyszeliśmy plusk wody i gdy się w tamtą stronę spojrzeliśmy, jedynie mogliśmy zauważyć znikający w lesie czarny kuperek.
Wodne lilie

Jednego dnia popłynęliśmy na cały dzień na dużą zatokę prowadzącą do zatoki Georgian Bay. Co jakiś czas przepływały motorówki, na niektórych wyspach były przepiękne domki letniskowe i cała okolica była naprawdę malownicza. Gdy powróciliśmy na biwak, nie spostrzegliśmy, aby cokolwiek było nie w porządku—widocznie niedźwiedzie były płochliwe i nie interesowały się naszym biwakiem (jeszcze nie nauczyły się, że turysta + biwak oznacza łatwe jedzenie!). Jako że nie byliśmy w stanie wieszać beczki z jedzeniem na drzewach, zwykle zabieraliśmy ją ze sobą na nasze wycieczki na kanu.
Wreszcie ciwilizacja!

Razem spędziliśmy 5 nocy biwakując na tej przepięknej rzece i nie widzieliśmy żywej (ludzkiej) duszy, jedynie mniej więcej 10 niedźwiadków. Opuściliśmy ją w piątek, 1 sierpnia 2014 r. i powoli wiosłowaliśmy z powrotem do doku. [Nota bene, to była 70-ta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Pamiętam, że tego samego dnia, 20 lat temu, wraz z kolegą pojechaliśmy na biwak do parku Six Mile Lake Provincial Park i po krótkim oczekiwaniu, otrzymaliśmy ostatnie (i najgorsze) wolne miejsce w parku].

 Gdy wyładowywaliśmy kanu, para kajakarzy właśnie wypływała na weekendowy wypad; przerazili się, gdy im opowiedzieliśmy o dużej ilości niedźwiedzi na naszym miejscu! W drodze powrotnej wpadaliśmy do resortu turystycznego—a przy okazji zatrzymaliśmy się przy drodze, gdzie na krzewach jagodowych znajdowały się ogromne ilości ogromnych, dojrzałych jagód! Po stosunkowo krótkim czasie napełniliśmy nimi nasz pusty 4 litrowy pojemnik. Okoliczni ludzie mówili, że to był rzeczywiście świetny rok na zbiory jagód z powodu idealnej pogody i chmar czarnych much (meszek), które jakoby przyczyniają się do zapylania jagód (następnego roku, w lipcu 2015 r., wybrałem się w to samo miejsce, ale z powodu gorącego i suchego lata, większość krzewów jagodowych była spalona słońcem i jedynie udało się nam zebrać garść bardzo kiepskiej jakości jagód).
Nie ma to jak usiąść przy ognisku z dobrą książką!

Późnym popołudniem zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound, wpadliśmy do sklepów Hart i No Frills, zakupiliśmy coś do zjedzenia i udaliśmy się do głównego nadbrzeża, gdzie pod mostem kolejowym nad rzeką Sequin River spożyliśmy lunch. Ów imponujący most został zbudowany w 1907 roku. Tom Thomson, słynny malarz i prekursor kanadyjskiej Grupy Siedmiu, odwiedził Parry Sound w lipcu 1914 r.—prawie dokładnie 100 lat temu—i namalował obraz, przedstawiający tą estakadę i tartak Parry Sound Lumber Company; reprodukcja tego malunku znajdowała się na tablicy pamiątkowej koło mostu. Następnego roku, w sierpniu 2015 r., starałem się znaleźć tabliczkę, ale bezowocnie—jakoby została zniszczona przez wandali!




Estakada w Parry Sound, 1914

Pewnego wieczoru w połowie lipca 1914 roku Tom Thomson wpłynął w ujście rzeki Sequin River. Przypłynął z zatoki Go Home Bay, zatrzymując się na kilka dni w kanale South Channel. Ujrzawszy nową estakadę kolejową, najdłuższy most na wschód od Gór Skalistych, oraz tartak Parry Sound Lumber Company, oświetlony promieniami zachodzącego słońca, wyciągnął jedną z drewnianych desek o wymiarach 8 na 10 cali i w niecałą godzinę wykonał ten sugestywny szkic.

Tom Thomson jest uznany za jednego z czołowych malarzy kanadyjskich. Obecnie owe małe drewniane deski z jego malunkami, jakie rozdawał znajomym, mogą być warte ponad milion dolarów.

Co Tom Thomson widział w 1914 roku: pięćdziesiąt lat od momentu, gdy zaczęto karczować lasy, kłody spławiane rzeką są następnie przycinane i obrabiane w tartaku. Rzeka posiada tamy; na obu jej brzegach znajdują się linie kolei przemysłowej a stosy złożone z tysięcy kłód drzewa czekają na załadunek na statki. Tarcica potem dociera do krańcowych punktów linii kolejowych wokoło Wielkich Jezior i używana jest do budowy miast w Ameryce Północnej i w innych zakątkach świata. Siedem lat później, ostatni istniejący tartak całkowicie się spalił i Parry Sound powitało pierwszy statek wycieczkowy, pełny turystów, przybywających podziwiać naturalne piękno tego rejonu.
Jedno z najlepszych miejsc biwakowych!

Chociaż była to raczej krótka wycieczka, będziemy ją zapewne długo pamiętać: okolica była niezmiernie dzika i malownicza, zachowana w naturalnym stanie i bez widocznych śladów działalności człowieka. Mogliśmy delektować się niezmąconą ciszą i samotnością, zakłócaną jedynie przez przelotne wizyty niedźwiadków, jak też nigdy przedtem nie zjedliśmy tak wiele dzikich jagód! Z przyjemnością powróciłbym w to miejsce.