Pokazywanie postów oznaczonych etykietą natura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą natura. Pokaż wszystkie posty

środa, 16 grudnia 2015

BIWAKOWANIE I PŁYWANIE NA KANU NA WYSPIE FRANKLIN ISLAND, ONTARIO, CZERWIEC 2015

Nasze trasy na wyspie Franklin Island w/g GPS

W 2014 r. po raz pierwszy wybraliśmy się na wyspę Franklin Island na zatoce Georgian Bay, na północ od miasta Parry Sound. Wyspa ta jest własnością Korony (‘crown land’-domena królewska) i niewymagane są żadne pozwolenia czy też opłaty kempingowe—każdy rezydent Kanady ma prawo na niej się zatrzymać przez 21 dni (po tym czasie techniczne powinien się przenieść o ok. 100 metrów), nierezydenci zobowiązani są płacić, ale jakoś nie wyobrażam sobie jakichkolwiek kontroli w tym zakresie! Wyspa została nazwana na cześć słynnego brytyjskiego żeglarza i badacza Arktyki, Sir John Franklin (1786-1847), który przepływał zatoką Georgian Bay w 1825 r. podczas drugiej wyprawy do Arktyki. W 1845 roku Franklin wyruszył w ostatnią ekspedycję w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego na północy Kanady. Załoga porzuciła dwa statki uwięzione w lodach i w rezultacie sam eksplorator i 128 osobowa załoga powoli zginęli z głodu, hipotermii, gruźlicy, zatrucia się ołowiem i szkorbutu. W 2015 r. naukowcy z uniwersytetu w Albercie i Wielkiej Brytanii, po zbadaniu pozostałości 36 popękanych kości znalezionych na wyspie King William Island doszli do wniosku, że przekazywane słownie przez Eskimosów opowieści o mającym miejsce kanibalizmie wśród członków załogi ostatniej ekspedycji Franklina były prawdziwe.
Widok wieczorem z naszego miejsca biwakowego na zatokę Georgian Bay 

Wyspa Franklin Island ma kształt jajowaty, o wymiarach 5.5 km na 3 km i po stronie wschodniej oddzielona jest od lądu kanałem Shebeshekong Channel, którego szerokość wynosi od niecałych 100 metrów do ponad 2 kilometrów, toteż dopłynięcie na wyspę nie jest trudne i nie zajmuje zbyt wiele czasu. Wyspa jest skalista, jej brzegi upstrzone skałami i zatoczkami, a w jej środku posiada kilka jezior.


W niedzielę, 21 czerwca 2015 r., po trzygodzinnej jeździe samochodem, dotarliśmy do osady Snug Harbour. Rok temu mogliśmy bezpłatnie zaparkować samochód; okazało się, że w tym roku lokalne władze miejskie zarezerwowały cały parking dla mieszkańców i musieliśmy zaparkować na płatnym parkingu należącym do pobliskiej restauracji/przystani Gilly’s Snug Harbour Restaurant & Marina, dla której z pewnością te nowe przepisy stanowią świetne źródło dochodów! Napisy na parkingu dla lokalnych mieszkańców były bardzo mylące i Catherine poprosiła jednego z mieszkańców o pomoc w ich rozszyfrowaniu. Powiedział, że ów przepisy zostały wprowadzone w 2015 roku i bardzo dużo samochodów otrzymuje mandaty za złe parkowanie, kosztujące $70. Pogoda była idealna i po godzinie nasze wypełnione po brzegi kanu było na wodzie. Według GPS, dopłynięcie do ubiegłorocznego miejsca biwakowego powinno nam zająć godzinę.
Nasze miejsce biwakowe na wyspie Franklin Island-musieliśmy zwinąć częściowo plandekę z powodu silnych wiatrów

Po kilkunastu minutach wiosłowania opuściliśmy zatoczkę Snug Harbour, minęliśmy malowniczą latarnie morską Snug Harbour Lighthouse na wyspie Snug Island i znaleźliśmy się na otwartych wodach zatoki Georgian Bay. Ponieważ wiatry zwykle wieją z zachodu na wschód—a płynęliśmy w kierunku zachodnim i nadal byliśmy osłonięci wyspą—fale były nieduże i bez żadnych problemów mknęliśmy naprzód.
Widok z naszego miejsca biwakowego na wzburzone wody zatoki Georgian Bay i Latarnie Morską Red Rock Lighthouse. Nawet w naszych osłoniętych zatoczkach było ciężko wiosłować

Po przepłynięciu 3 kilometrów dopłynęliśmy do południowej części wyspy Franklin Island i wiosłowaliśmy pomiędzy kilkoma masywnymi skałami [o niezbyt miłej nazwie Okrutne Skały (Savage Rocks)] a brzegiem wyspy, usianym zatoczkami i skałami. Ponieważ nasz biwak znajdował się po zachodniej stronie wyspy, która była kompletnie nieosłonięta i narażona na wiatry, ten stosunkowo krótki kawałek trasy mógł potencjalnie okazać się najbardziej skomplikowany. Gdy po naszej prawej stronie pojawił się południowo-zachodni przylądek wyspy Henrietta Point, skręciliśmy w prawo, w kierunku północnym, i zaczęliśmy płynąć blisko zachodniego brzegu wyspy, lawirując pomiędzy masywnymi skalnymi wysepkami i ostrymi skałami wystającymi z wody lub kryjącymi się pod jej powierzchnią. Momentalnie zorientowaliśmy się, że wiejący z zachodu wiatr był na tyle silny, że wywoływał dość duże fale; poza tym w strefie brzegowej, gdzie było płytko i znajdowały się połacie skalne pod powierzchnią wody, fale ulegały spiętrzeniu i nagle osiągały dość sporą wysokość—przynajmniej dla naszego kanu. Z tego powodu raptownie znaleźliśmy się w dość nieciekawej sytuacji—wiejący wiatr utrudniał nam wiosłowanie, musieliśmy uważać, aby nie uderzyć w skały, a co najważniejsze, fale były na tyle wysokie, że były w stanie wywrócić kanu. Oboje silnie wiosłowaliśmy i non-stop musiałem ustawiać kanu dziobem do fal, które nim i tak rzucały na wszystkie strony. Po prawej stronie zobaczyliśmy na skalistym wzgórzu namiot, ale pochłonięty wiosłowaniem, nawet nie zwróciłem na niego uwagi. Od wejścia do zatoczki dzieliło nas kilkadziesiąt metrów; z powodu kierunku fal nie mogliśmy po prostu skręcić w jej stronę, bo płynąc równolegle do kierunku fal, narażeni bylibyśmy na wywrócenie. Toteż płynęliśmy w przeciwnym kierunku, prostopadle do fal, które w zależności od znajdujących się dookoła nadwodnych i podwodnych skał były na tyle wysokie, że Catherine zaczęła krzyczeć, iż z przodu dostaje się do kanu woda, a ja natomiast uklęknąłem na podłodze kanu, aby poprawić jego stabilność. Po kilku minutach takich zmagań postanowiliśmy wykonać szybki skręt o 180 stopni—udało nam się wybrać taki moment, gdy jedna fala właśnie przeszła, a następna jeszcze nie zdążyła się pojawić—i popychani od strony rufy falami i wiatrem, po minucie wpłynęliśmy do pierwszej zatoczki, która zapewniła nam wreszcie kompletne bezpieczeństwo. Kilkadziesiąt metrów dalej wpłynęliśmy do następnej zatoczki i ucieszyliśmy się widząc, że nasze zeszłoroczne miejsce biwakowe jest wolne. Jeszcze parę pchnięć wiosłem i dopłynęliśmy do skalnego brzegu.
Nasze miejsce biwakowe

Przy palenisku było już trochę drzewa, pozostawionego przez poprzednich biwakowiczów. Zastanawialiśmy się, gdzie rozłożyć namiot—ubiegłoroczne miejsce (oczywiście, na skale) nie było najgorsze, ale nie za bardzo dobrze mi się na nim spało i dlatego tym razem wybraliśmy inne, bliżej ogniska. Podczas gdy ja zająłem się rozbiciem namiotu, napompowaniem materacy i rozpakowaniem śpiworów, Catherine przyniosła pozostałe rzeczy, ustawiając je na skale, pod rozłożystą sosną. Jeszcze tego wieczoru rozwiesiliśmy ogromną plandekę i następnie odbyliśmy ponad godzinną przejażdżkę kanu po naszej zatoce—na vis-a-vis biwakowało parę osób, ale praktycznie ich nie widzieliśmy. Przy okazji zebraliśmy z brzegów drzewo na ognisko, co było o wiele łatwiejsze, niż szukanie go na naszym miejscu. Na wyspie było masę krzewów jagodowych i już zawiązały się jagody—w ubiegłym roku mogliśmy je zbierać, w tym roku przybyliśmy trochę za wcześnie.
Wreszcie mogliśmy usiąść przy ognisku i rozkoszować się wieczornym widokiem

Mówiąc o naszym miejscu, to było ono istotnie niepowtarzalne: pomiędzy nim a zatoką Georgian Bay było kilka zatoczek, na których mogliśmy bez problemu pływać nawet podczas silnych wiatrów, jak też po wschodniej stronie były następne zatoczki, oddzielone od pozostałych bardzo wąską skałą (rok temu czasem przenosiliśmy przez nią kanu) — na wspomniane zatoczki można było też wpłynąć kanałem z zatoki Georgian Bay i zatrzymywało się w nich sporo łodzi motorowych z kabinami oraz żaglówek. Na szczęście ich załogi zachowywały się cicho i nie wariowały na głośnych dmuchanych łodziach motorowych. Siedząc przy ognisku, mieliśmy przepiękny widok na skalne zatoczki oraz bezkresne wody zatoki Georgian Bay. Prawie-że na przeciwko (5.5 km od nas) wyrastała masywna latarnia morska na skale Red Rock (posiadała na dachu lądowisko dla helikopterów); wieczorem co 10 sekund wysyłała jednosekundowe sygnały świetlne. Bardziej na północ rozciągały się na prawie 10 km połacie wysp Mink Islands (wyspy norek), do których często przypływają kajakarze—są one niezmiernie malownicze, na niektórych znajdują się prywatne domki letniskowe i nieraz trudno jest znaleźć dobre miejsce biwakowe. Rozważaliśmy popłynięcie do tych wysp z naszego miejsca, ale obawialiśmy się zmiennej pogody—pomiędzy nimi a naszą wyspą nie ma żadnych wysepek i przez 5-6 kilometrów płynęlibyśmy na kompletnie otwartych wodach zatoki Georgian Bay—w razie zmiany pogody i nawet stosunkowo lekkiego wiatru, moglibyśmy się znaleźć w dużych tarapatach albo też nie być w stanie dopłynąć z powrotem do naszego biwaku.
Uwielbialiśmy pływać na kanu przed zachodem słońca na otwartych wodach zatoki Georgian Bay!

Rozwieszona plastikowa plandeka nad naszą ‘kuchnią’ umożliwiała nam schronienie się pod nią podczas deszczu—a prognoza pogody nie była najbardziej optymistyczna. Rzeczywiście, w poniedziałek ledwie się nam udało zrobić żeberka z grilla nad ogniskiem, gdy zaczęło padać i szybko schowaliśmy się w namiocie. Lało rzęsiście całą noc, a do tego zerwał się silny wiatr, w porywach dochodzący do 60 km/h. Rano na jakiś czas przestało padać, ale było tak wietrznie, że zatoka Georgian Bay pokryta była spienionymi grzywaczami i pióropuszami wody z rozpryskujących się fal, uderzających w skały; ba, nawet na naszej zatoczce utworzyły się fale—nie byłyby one oczywiście żadnym zagrożeniem dla naszego kanu, ale wiejący wiatr pewnie bardzo utrudniałby nam wiosłowanie i dlatego nigdzie tego dnia nie popłynęliśmy, spędzając sporo czasu pod plandeką.
Gdy zachodziło słońce, skały nabierały przepięknych kolorów

Przywiozłem ze sobą kilka nieprzeczytanych tygodników „The Economist” jak też dwie książki, „The Day Trader” autorstwa Stephen Frey i „The Passage” Justin’a Cronin. Miałem zamiar zacząć od tej pierwszej, ale niestety, wpadła ona przedtem w ręce Catherine, toteż zacząłem czytać tą drugą, „The Passage.” Według zamieszczonych na pierwszych stronach fragmentów kilkudziesięciu niezmiernie entuzjastycznych recenzji, spodziewałem się, że całkowicie mnie ona pochłonie. Owszem, pierwsze 200 stron było całkiem niezłe, ale po przerobieniu następnych 100 stron przestałem ją czytać i nie zamierzam do niej powrócić, kompletnie nie w moim stylu. Na szczęście Catherine zakończyła czytanie „The Day Trader”—oczywiście, jest to o wiele mniej ambitna pozycja niż „The Passage”, typowe ‘czytadło’, które okazało się całkiem niezłe.
Sądziliśmy, że natrafiliśmy na skamieniałą mumię lub sarkofag Azteków lub Egipcjan!

Pogoda się trochę wyklarowała, ale nadal było dość chłodno, szczególnie w nocy, jak też czasem padało. Jednakże każdego dnia wieczorem wybieraliśmy się na przejażdżki kanu i często wypływaliśmy na otwarte wody zatoki, obserwując piękne zachody słońca. Podczas naszego pobytu w zatoczkach cumowały przez dwie noce dwie łodzie, ale praktycznie w ogóle ich nie widzieliśmy.
Jeszcze jedna formacja skalna o niezmiernie ciekawych kształtach. Kto ją wykuł?

Sądziłem, że uda mi się zobaczyć jakieś węże i inne stworzonka (rok temu Catherine prawie nastąpiła na małego grzechotnika przy wyjściu z namiotu, jak też widziałem niegroźnego węża zaskrońca), ale jedynie udało się nam obserwować kilka razy piżmoszczura (Muskrat), mającego zapewnie niedaleko swoje mieszkanko, zresztą widzieliśmy go też rok temu w tym samym miejscu.
Przecudowne zachody słońca na zatoce Georgian Bay

Powrót planowaliśmy w poniedziałek lub we wtorek, ale w czwartek słuchałem prognozy pogody i podczas gdy na piątek zapowiadano świetną pogodę, w weekend miało bardzo padać i być wietrznie, a zapowiadana pogoda po weekendzie też nie wyglądała zachęcająco. Catherine była trochę niechętna tak wcześnie wracać do domu, ale jakoś ją przekonałem (i na szczęście, bo weekend był rekordowo deszczowy, wietrzny i chłodny). Istotnie, piątek okazał się niezmiernie słonecznym i ciepłym dniem, powoli się spakowaliśmy i dokładnie w południe opuściliśmy wyspę. Tym razem nie mieliśmy żadnych problemów z falami czy też z wiatrem. Po drodze minęliśmy grupę kajakarzy, zmierzającą w przeciwnym kierunku. Dokładnie po godzinie dotarliśmy do doku. Grupa kobiet właśnie przygotowywała się do zaczęcia weekendowej wycieczki—współczuliśmy im z powodu niezmiernie nieciekawej prognozy pogody. Catherine przyprowadziła z parkingu samochód i po pół godziny pojechaliśmy do mariny, gdzie w sklepiku Catherine zafundowała sobie porcję lodów. Zauważyłem na półce ułożonych na sprzedaż kilka książek o Ontario napisanych przez znanego autora Terry Boyle, który ‘specjalizuje’ się w opisywaniu różnych fascynujących, aczkolwiek mało znanych wydarzeń i epizodów związanych z historią Ontario i wiele z nich dotyczy duchów, zjaw i nawiedzonych domów. Wskazując na te książki, głośno powiedziałem do Catherine:
Zbieraliśmy drzewo na ognisko na brzegach, bo na naszym miejscu nie było go dużo

            — Spójrz na te książki Terry Boyle—to jest ten facet, którego spotkaliśmy kilka lat temu w Towarzystwie Historycznym Miasta Streetsville (Streetsville Historical Society)!

Słyszący do sprzedawca w sklepie przytaknął i wskazał na stojącego koło mnie mężczyznę.

            — Tak, to właśnie jest Terry Boyle we własnej osobie!


Jak się okazało, autor ma w tych okolicach swój domek. Miałem okazję z nim porozmawiać przez kilka minut i podziękować za jego książki—ich lektura nie tylko znacznie powiększyła moją wiedzę na temat prowincji Ontario, ale też niezmiernie wzbogaciła moje podróże. Powiedział, że być może ponownie odwiedzi Towarzystwo Historyczne Miasta Streetsville w tym roku.

We wrześniu 2017 roku, gdy byliśmy w księgarni “Bearly Used Books” w Parry Sound, dowiedzieliśmy się, że Terry Boyle zmarł 11 lipca 2016 roku w wieku 63 lat.


Na wyspie Franklin Island znaleźliśmy wiele przytulnych zatoczek

Ogólnie była to fajna wycieczka, chociaż trochę za krótka, jak też było za bardzo deszczowo, chłodno i wietrznie. Niemniej jednak piękno otaczającego nas krajobrazu w pełni zrekompensowało wszelkie niedogodności.




piątek, 29 sierpnia 2014

W OŚRODKU WHITE PINE SHORES I BIWAKOWANIE W LESIE HALIBURNOT FOREST W ONTARIO, PAŹDZIERNIK 2013 ROKU



Stara stacja kolejowa w Kinmount, Ontario. Tory już dawno usunięto...
Gdy opuszczaliśmy Toronto, pogoda była deszczowa, ale według prognozy miała się znacznie poprawić. Jakby nie było, mieliśmy już 7 października i nie byłbym zaskoczony, gdyby miał poprószyć śnieg! Drogą nr. 48 pojechaliśmy na północ i zatrzymaliśmy się w miejscowości Kinmount, gdzie od razu rzuciła się w oczy stara stacja kolejowa, a obecnie muzeum; koło niej przebiegała dróżka, którą kiedyś jeździły pociągi (szyn już od dawna nie było). Wiele lat temu Kolej Victoria Railway łączyła to miasto z miastami Lindsay i Haliburton. Pociągi pasażerskie przestały kursować w 1960 r., towarowe w 1978 r. i cała linia kolejowa została porzucona w 1981 r.

Według tablicy historycznej koło stacji, miejscowość Kinmount stanowi jedno z pierwszych miejsc, gdzie osiedlili się przybysze z Islandii. Tablicę umieszczono w roku 2000 i wśród zgromadzonych na uroczystości dedykacyjnej 500 ludzi był minister spraw zagranicznych Islandii i wice premier Kanady:

W latach 1870 poważne problemy ekonomiczne doprowadziły do masowej emigracji z Islandii. Dwudziestego piątego września 1874 roku, 352 Islandczyków, wyczerpanych i osłabionych chorobą, przybyło do baraków emigracyjnych do Toronto. Gdy kompania kolejowa Victoria Railway Company zaoferowała pracę przy budowie linii kolejowej z pobliskiego Kinmount, rząd prowincjonalny zakwaterował Islandczyków w budach z bali w dolnym biegu rzeki od tego miasta. Niedostateczna wentylacja, złe warunki sanitarne i dieta stanowiły świetne podłoże do rozwoju chorób w ich zimnych i zatłoczonych pomieszczeniach. W ciągu sześciu tygodni, dwanaście dzieci i jeden nastolatek zmarli. Do wiosny 1875 roku liczba ofiar śmiertelnych podwoiła się i wielu osadników rozproszyło się w poszukiwaniu lepszego życia. Na jesieni większość z nich zebrała się w Toronto i wyjechała na zachód, by założyć osadę Gimli w Manitobie.

Na kanu do parku Algonquin Park i z powrotem
Po niedługim czasie przybyliśmy do ośrodka White Pine Shore Resort i otrzymaliśmy pokój nr 308. Zdziwił nas wygląd tego ‘ośrodka’, bo przypominał budynek biurowy usytuowany na odludziu—i jak się potem dowiedzieliśmy, swego czasu rzeczywiście mieściły się w nim biura. Tym razem nie zabraliśmy ze sobą kanu i zamierzaliśmy używać kanu należącego do ośrodka, ale w dniu przyjazdu okazało się to niemożliwe z powodu deszczu. Pojechaliśmy do drogi prowadzącej do plaży (dobre kilkaset metrów od ośrodka) i poszliśmy piechotą do plaży, gdzie znajdowały się kajaki i jedno kanu. Wieczorem wcześniej zjedliśmy kolację i porozmawialiśmy z pracowniczką ośrodka. Ponieważ w pokoju znajdował się telewizor, posiadający setki kanałów, włączyliśmy go—jakby nie było, żadne z nas nie ma w domu telewizora i nie ogląda telewizji, toteż mieliśmy nadzieję, że uda się nam obejrzeć coś ciekawego. Trafiliśmy na kanał TLN, na którym zaczął się film dokumentalny o chłopcu o imieniu Kenny, którego ciało kończyło się w pasie i który chodził używając rąk. Film był niezmiernie wzruszający, ale reklamy (już od ponad 2 lat nie oglądałem reklam i zupełnie od nich odwykłem) były wręcz odrażające, propagujące chorobotwórcze, niezdrowe i tanie jedzenie. I chociaż bardzo chciałbym obejrzeć więcej podobnych filmów dokumentalnych, to jednak cieszyłem się, że nie posiadam telewizora i nie muszę wpatrywać się w te idiotyczne i kłamliwe reklamy, o nieba przewyższające propagandę komunistyczną, którą nadal pamiętam z Polski.
Stary, nieprzejezdny most

Następnego dnia rano zjedliśmy śniadanie, zaparkowaliśmy samochód na końcu drogi Christine Road i pieszo dotarliśmy do plaży ośrodka. Kanu było nadal dostępne, tak więc szybko w niego wskoczyliśmy i udaliśmy się na północ, w kierunku parku Algonquin Park. Płynęliśmy rzeką York River, potem do jeziora Benoir Lake, gdzie dopłynęliśmy do opuszczonego, częściowo rozwalonego mostu na drodze Peterson Road. Wyszliśmy z kanu i z daleka zobaczyliśmy opuszczony spory tartak o nazwie Martin Lumber. Później dowiedzieliśmy się, że jego właściciel, Grenville Martin, rozwinął swój biznes drzewny tak, że stał się one jednym z najnowocześniejszych tartaków w kraju—a budynek ośrodka White Pine Shores Resort, w którym się zatrzymaliśmy (dawniej zwany MartinWood Resort) był początkowo zbudowany dla celów tej firmy i służył jako biura i zakwaterowanie pracowników. Grenville Martin zginął w katastrofie samolotowej w 1984 r. w wieku 48 lat i być może jego przedwczesny zgon spowodował też upadek firmy.
Opuszczone budynki tartaku W. Martin Lumber Limited

Na rzece było dużo zarośli i trzcin i bardzo przyjemnie się nam wiosłowało w kompletniej ciszy—która nagle została przerwana: najpierw usłyszeliśmy, a potem zobaczyliśmy nisko lecący spory samolot wojskowy (transportowy?). W pewnym momencie sądziliśmy, że będzie lądował na wodzie, tak nisko leciał, ale na szczęście (dla nas i dla jego załogi) wzbił się w powietrze i niebawem odleciał. Według przybitych do drzewa znaków, właśnie przekroczyliśmy granicę parku Algonquin Park. Jezioro Benoir Lake skończyło się i pojawiły się dwie trasy; wpłynęliśmy w potok po prawej stronie o nazwie Mink Creek. Wił się on wśród zarośli i czasem musieliśmy się dobrze nawiosłować, aby w wąskich przesmykach wykonać skręt kanu. Gdy dotarliśmy do przeszkody w postaci zawaliska kłód drzewnych, zawróciliśmy, bo nie byliśmy przygotowani na przenoszenie kanu. Dopłynąwszy z powrotem do jeziora Benoir Lake, tym razem wpłynęliśmy w rzeczkę po lewej stronie (York River) i dopłynęliśmy do bystrzyn High Falls Rapids, gdzie przycumowaliśmy kanu i pieszo poszliśmy brzegiem rzeki. Ścieżka była niezmiernie błotnista i śliska i musieliśmy bardzo uważać, aby się nie wywrócić—portaż po niej (tzn. niesienie na plecach kanu) byłby wielce wyzywający i niebezpieczny! Bystrzyny były malownicze i po zrobieniu kilku zdjęć, powróciliśmy do kanu. Spotkaliśmy tylko jedną parę piechurów, podążającą w odwrotnym kierunku. Popłynęliśmy z powrotem do plaży i udaliśmy się do ośrodka na kolację.
Na kanu w parku Algonquin Park

Po śniadaniu opuściliśmy hotel i pojechaliśmy w stronę lasu Haliburton Forest, zatrzymując się w miasteczku Wilberforce (z jakiegoś powodu nazywanego Stolicą Geocaching Kanady). Zatrzymaliśmy się też w miasteczku Haliburton na gorącą herbatę. Ponieważ w mieście poprzednio parę razy już byliśmy, wpadliśmy jedynie do kilku sklepów. Wkrótce przybyliśmy do lasu Haliburton Forest, gdzie zamierzaliśmy spędzić kilka dni biwakując.

Widok z naszego miejsca biwakowego w Haliburton Forest
Ów las (jego pełna nazwa The Haliburton Forest & Wild Life Reserve Ltd.) jest własnością prywatną i obejmuje obszar 300 km kwadratowych. Oferuje on wiele różnych form wypoczynku—biwakowanie, pływanie na kanu i na łódkach, jeżdżenie w zimie psimi zaprzęgami, obserwacje astronomiczne, jeżdżenie na rowerach, wędkowanie, a także unikalną przechadzkę nad koronami drzew i przejażdżkę jedyną na świecie łodzią podwodną na słodkim akwenie! Również las posiada odgrodzoną część, w której znajduje się kilka dzikich wilków, można je obserwować przez jednokierunkową szybę. W lesie nadal prowadzony jest wyrąb, jak też można tu i tam zobaczyć przyczepy kempingowe, bez żadnego dostępu do wody, prądu czy gazu—jednak okres oczekiwania na takie miejsce wynosi ok. 10 lat. A na marginesie: oficjalna witryna internetowa tego lasu w widocznym miejscu zamieściła zrobione przez mnie w tym lesie zdjęcie w 2008 r., chociaż nie przypominam sobie, aby mnie kiedykolwiek ktoś prosił o pozwolenie na zamieszczenie tego zdjęcia…
Dzięki takim znakom, prosto było pojechać właściwą drogą

Większość miejsc biwakowych była wolna i zarekomendowano nam miejsce małym jeziorze. Pojechaliśmy tam, aby go zobaczyć; bardzo się nam podobało i zdecydowaliśmy się go brać. Pojechaliśmy z powrotem do biura, aby za nie zapłacić i spotkaliśmy żonę właściciela (z pochodzenia Niemiec), prowadzącą na smyczy przepięknego wilka-mieszańca. Zapewniła mnie, że nie był puszczany w lesie bez smyczy. Wilk bardzo przypominał Catherine syberyjskiego psa husky, należącego do jej córki. Szybko udaliśmy się na nasz biwak—dwukrotnie musieliśmy otwierać i zamykać bramy na różnych drogach—jest to jedyny las, jaki znam, w którym rzeczywiście znajdują się przysłowiowe ‘drzwi do lasu’! Po złożeniu kaucji, otrzymaliśmy klucz na czas pobytu w lesie. Trochę było kłopotliwe za każdym razem zatrzymywanie się, wychodzenie z samochodu, otwieranie bramy, przejazd przez nią i znowu jej zamykanie, ale pewnie w ten sposób do lasu nie mogły wjeżdżać nieproszone osoby. Kolory jesieni już jakiś czas temu osiągnęły swój punkt szczytowy, ale nadal jazda tymi leśnymi drogami była niezmiernie przyjemna.
Nasze piękne miejsce w lesie Haliburton Forest
Nad jeziorem było 6 miejsc kempingowych i nasze było najprawdopodobniej najlepsze, na brzegu jeziora. Każde z nich posiadało oddzielną ubikację i pierwszej nocy byliśmy jedynymi biwakowiczami. Szybko rozbiłem namiot i mogliśmy jeszcze siedzieć i oglądać zachód słońca. Dookoła latało sporo wiewiórek i wiewióreczek ziemnych (chipmunks), na jeziorku była tama bobrów i w nocy słyszeliśmy głośne pluskanie, gdy uderzały swoimi płaskimi ogonami o taflę wody. Raz zauważyliśmy wydrę oraz od czasu do czasu pojawiała się samotna kaczka, pływając po jeziorze. Biorąc pod uwagę, że mieliśmy już prawie połowę października, pogoda była idealna—słoneczna, ciepła, bez kropli deszczu, więc mogliśmy przejść się po lesie i pojeździć na rozlicznych drogach leśnych. Również pojechaliśmy drogą prowadzącą wzdłuż jeziora Kennisis Lake do domku letniskowego własnoręcznie zbudowanego przez jej znajomego. Pomimo, że Sanktuarium Wilków było główną atrakcją, nie zawitaliśmy do niego, bo już w nim byliśmy parę lat temu. Ale absolutnie warto w nim spędzić jakiś czasz, szczególnie w czasie karmienia wilków. Opuściliśmy Haliburton Forest 13 października 2013 r. po szybkiej kąpieli (w parku są prysznice typu ‘wrzuć monetę’) i potem zaczęło padać, ale już wtedy byliśmy spakowani w samochodzie. Była to nasza ostatnia wycieczka pod namiotem w roku 2013 i pocieszaliśmy się, że już za 7 miesięcy ponownie będziemy mogli biwakować!
Ogromne grzyby... ale niejadalne!






czwartek, 7 sierpnia 2014

NA KANU W PARKU CHARLESTON LAKE I PARKU IVY LEA, WRZESIEŃ 2013 r.

Trasa z Toronto do parków Charleston Lake i Ivy Lea
Pomimo że w parku Charleston Lake byłem dwukrotnie, zawsze obozowałem w części ‘samochodowej’; tym razem postanowiliśmy rozbić namiot w bardziej ustronnym miejscu, do którego trzeba dopłynąć na kanu (‘interior campsite’). Jako że Catherine w parku tym nie była, podróż do niego był dla nas obojga czymś nowym.
Dopływamy do naszego miejsca-i na szczęście jest wolne!

Początek jesieni jest idealną porą wybrania się to parków w Ontario—po ostatnim ‘oficjalnym’ długim weekendzie (Labour Day) dzieci wracają do szkoły i parki świecą pustkami, nie potrzeba robić żadnych rezerwacji, odwiedzające je grupy szkolne nie są jeszcze zorganizowane, a co najważniejsze, liczba latających insektów drastycznie spada i w rezultacie można spokojnie spocząć przy ognisku bez przymusu używania środków anty-komarowych.

Po paru godzinach jazdy przybyliśmy do parku, zarejestrowaliśmy się w głównym biurze i dopłynęliśmy do najlepszego biwaku w parku w Ukrytej Zatoczce (Hidden Cove), nr 506. Miejsce było wolne (jego poprzedni mieszkańcy musieli opuścić go tego samego dnia). Posiadało ono dwie drewniane podwyższone platformy na namioty; postanowiliśmy rozbić namiot na platformie znajdującej się bliżej wyniosłej skały, a pozostałą używaliśmy na rozmieszczenie naszych rzeczy i na wykonywanie codziennych ćwiczeń fizycznych. Pierwsza noc była dość zimna, temperatura spadła do +5C—kolosalna różnica w porównaniu do ostatniego tygodnia, gdy noce były przynajmniej o 10C cieplejsze! Cóż, nadciągała jesień… I niestety, sprawdza się powiedzenie, że po długim weekendzie ‘Labour Day’ kończy się lato. Niemniej jednak 3 śpiwory doskonale zabezpieczały nas od chłodu.
Nasze miejsce biwakowe w parku Charleston Lake-znajdowało
się koło ogromnej skały, w zatoczce chroniącej nas od wiatru

Piątek okazał się pięknym, słonecznym dniem i wybraliśmy się na krótki spacer. Zaraz koło naszego miejsca przechodził szlak pieszy ‘Tallow Rock Bay East Trail’. Poszliśmy nim do mostu znajdującego się na przesmyku pomiędzy jeziorem Charleson Lake i Slim Bay (most ten został zamknięty w 2014 r., zresztą już wtedy zwróciliśmy uwagę, że nie wyglądał najsolidniej). Szlak prowadził przez ciekawe formacje skalne i stosunkowo stary las—cóż, praktycznie wszystkie drzewa w Ontario były wykarczowane w XIX w. i na początku XX wieku, zatem trudno się spodziewać kilkusetletnich drzew (które jednak się zdarzają tu i tam). Były to niezmiernie urocze zakątki. Przeszliśmy przez pomost i Catherine poszła szukać miejsca biwakowego „Bob’s Cove”, ale ujrzawszy biwakowiczów, wycofała się, nie chcąc naruszać ich prywatności i powróciliśmy na nasze miejsce.

Nasze trasy pływania na kanu w parku Charleston Lake

W nocy długo słuchaliśmy mistycznych i pamiętnych serenad w wykonaniu nur lodowiec (‘Northern Loons’). Wydają one różne odgłosy, z których najbardziej znane są przeciągłe, tzw. skarga, wydawane wieczorem i nocą i słyszalne z odległości nawet kilku kilometrów oraz tremolo, chichot, seria powtarzających się po sobie głosów z dużą szybkością. Słuchanie tych niezwykłych odgłosów jest tak niezapomnianym przeżyciem, że warto chociażby z tego powodu biwakować nad jeziorem. Wizerunek nura znajduje się na kanadyjskich monetach jednodolarowych, zwanych od jego angielskiej nazwy Loonie.

Koleby skalne w parku Charleston Provincial Park
Następnego dnia (sobota) popłynęliśmy do naszego samochodu (jako że prognoza pogody przewidywała w 60% możliwość deszczu) i przejechaliśmy się po miejscach biwakowych w parku. Oczywiście, wybraliśmy się też do znanych skalnych koleb (‘Rock Shelters’).

Koleby te, uformowane przez nawisy ogromnej skały, znajdują się około 30 metrów od jeziora, na wzgórzu 16 metrów ponad jeziorem. Sama skała nie jest homogeniczna, ale składa się z głazów o średnicy do 25 cm, wtopionych w formacje wapienne. Poprzez lata części nawisowej skały oderwały się i upadły, zatem podłoże jest pokryte rumowiskiem skalnym. Chronione od żywiołów, miejsce to dawałoby idealne schronienie dla okolicznych podróżników.

Koleby skalne
Jedną z najbardziej ciekawych rzeczy na tym miejscu było duże wgłębienie o wymiarach pół metra na metr i głębokie na 30 cm. Owe wgłębienie nie zawierało żadnych przedmiotów kultury materialnej, ale za to było wypełnione kamieniami i bardzo ciemnym piaskiem. Znajdowało się koło znacznego miejsca na ognisko i być może niegdyś było wyłożone wodoszczelnym materiałem (np. korą brzozową i smołą) i używane do podgrzewania wody za pomocą zanurzania w niej rozgrzanych w ognisku kamieni.

Szlak pieszy przechodzi koło koleb
Prace wykopaliskowe dokonane w maju 1967 r. wskazały, że istniały przynajmniej dwa krótkie okresy, w których koleby były zamieszkałe. Podczas pierwszego okresu koleby były używane jako miejsca tymczasowego obozowania lokalnych wędrowników w okresie „Late Middle Woodland” (około 500 A.D.), którzy pozostawili wyroby garncarskie i narzędzie z kości. Druga fala podróżników pozostawiła po sobie naboje do muszkietów, krzemienie i klamerkę, zatem musieli przybyć tam już w okresie, gdy nawiązano kontakt z białymi przybyszami z Europy. Żadna z tych dwóch grup nie używała jednak tych schronień zbyt długo, bowiem nie pozostawiła po sobie zbyt wielu śladów [Informacje z publikacji L. Gordon’ pt. „Koleby na Jeziorze Charleston” z 1967 r.].

Krajobraz wokoło tych skalnych schronień był wręcz magiczny—dookoła leżały powalone drzewa, kamienie, skały oraz niezwykle kolorowe grzyby, ogromne paprocie i przepiękne mchy. Staraliśmy się wyobrazić ludzi, którzy zamieszkiwali w tych kolebach półtora tysiąca lat temu…
Most w miasteczku Lyndhurst

Następnie złożyliśmy wizytę w niedaleko położonym mieście Lyndhurst, gdzie znajdował się piękny, kamienny most. Tu właśnie w sklepiku o nazwie „Groceteria” byliśmy na lodach i spędziliśmy trochę czasu w sklepie z antykami/starociami. Dla Catherine była to podróż wspomnień w czasie. Koło miasteczka mieścił się w przyczepie samochodowej sezonowy sklepik „Petras” (którego właścicielką była Niemka) i gdzie zakupiliśmy niezwykle smaczne pomidory ‘beefsteak’.
Miasteczko Delta i stary kamienny budynek młyna z 1810 r.

Pojechaliśmy też do miasteczka Delta, gdzie w oczy rzucał się stary kamienny budynek młyna z 1810 r., który miałem okazję w środku zwiedzić w 2004 r. Były wtedy plany, aby młyn uruchomić i nawet wypiekać dla turystów chleb ze zmielonej w nim mąki, ale ponieważ był zamknięty, nie przypuszczam, aby ten pomysł wcielono w życie. Pamiętam, jak przewodnik pokazywał mi drewniane kanały, po których zsuwano zboże i mąkę—mówił, że gdy rano przychodził młynarz i je otwierał, od razu podstawiał worek, bo wypadało z nich po kilka… szczurów: gdy w nocy buszowały w młynie w poszukiwaniu jedzenia, często wpadały do nich, a ponieważ było tak niesamowicie wypolerowane i wyślizgane przez zboże, szczury nie były w stanie wydostać się z nich.

Również trafiliśmy na doroczne zgromadzenia klubu „Old Bastards Vintage Motorcycle Club” (miłośników starych motycykli), corocznie spotykających się we wrześniu w Delta. Sklep monopolowy LCBO był najbardziej popularnym miejscem w mieście, a na drugim miejscu była stacja benzynowa i mały supermarket. Z zaciekawieniem oglądaliśmy stare budynki (wiele z nich było pustych i wisiały wywieszki ‘do wynajęcia’) i wysłużony most. Miasteczko na pewno nie przeżywało rozkwitu.

Również udaliśmy się do miasteczka o nazwie Ateny (Athens), które miało niezmiernie ciekawe malowidła ścienne. Przypadkowo byłem w Atenach w 2004 r. dokładnie podczas Olimpiady Letniej w… Atenach! Ta wizyta pozwoliła mi się chwalić, iż w czasie Ateńskich Letnich Igrzysk Olimpijskich byłem w Atenach!

Powróciliśmy do parku, wsiedliśmy do kanu i popłynęliśmy do naszego miejsca. Przepłynięcie przez otwarte wody jeziora okazało się dość uciążliwe z powodu silnego wiatru i musieliśmy ciągle uważać, aby kanu było odpowiednio ustawione do fal—mimo wszystko parę razy dobrze nas bujało i woda dostała się do środka.

Na jeziorze Charleston Lake. Niedawno część tej ogromnej skały musiała się wyłamać i wpaść
do wody-nadal są widoczne korzenie drzew (które zapewne przyczyniły się do tego wydarzenia).
Kilkakrotnie pływaliśmy na jeziorze Charleston Lake, jak też dopłynęliśmy do pozostałych (pustych już) miejsc biwakowych. Niektóre były zbyt ciemne; miejsce najbliżej naszego (Bob’s Cove), składające się z 3 indywidualnych miejsc, było niezłe, natomiast miejsce najbliżej parkingu (składające się z 2 miejsc) nie było najlepsze i wymagało wspinania się pod górę.

Pływanie na jeziorze Charleston Lake o zachodzie słońca było cudowne!
Pewnego dnia pracownik parku przypłynął łodzią do naszego miejsca i przyjemnie sobie z nim porozmawialiśmy o parku, ogólnie o zajęciach związanych z parkiem i o muszelkach ‘zebra mussles’ (Racicznica Zmienna), które były wszechobecne w jeziorach. Na koniec pozostawił nam 2 worki z drzewem na ognisko, w razie gdyby się skończyło przywiezione przez nas drzewo (nie potrzebowaliśmy go, nasze drzewo wystarczyło).

Widzieliśmy dużo roślin Poison Ivy (Trujący Bluszcz), jak też Hickory Nuts (Orzesznik), którego orzeszki są jadalne, ale jest bardzo ciężko wydłubać z nich miąższ. Od czasu do czasu widzieliśmy majestatyczne Blue Herons (Czaple Modre) i oczywiście, dużo nurów, których odgłosy są integralną częścią wakacji nad jeziorami. Pogoda było dobra-jednakże raz w nocy mieliśmy dość sporą burzę i rzęsisty deszcz.

Jedenastego września 2013 r. opuściliśmy park i zaczęliśmy drugą część naszej wyprawy.

Nasze miejsce biwakowe w parku Ivy Lea, zaraz koło granicznego mostu Tysiąca Wysp
Pojechaliśmy w kierunku Międzynarodowego Mostu Tysiąca Wysp, łączącego Kanadę i USA i unoszącego się ponad rzeką Św. Wawrzyńca (Saint Lawrence River). W 1938 r. prezydent USA Franklin D. Roosevelt i premier Kanady Mackenzie King oficjalnie dokonali otwarcia mostów (składa się on z 5 części). Konstrukcja mostu wyniosła wówczas ponad 3 miliony dolarów i obecnie każdego roku przekracza go ponad 2 miliony samochodów. Nie zabraliśmy ze sobą paszportów i nie mogliśmy pojechać mostem na stronę amerykańską—jednak zatrzymaliśmy się na jednej z wysepek znajdujących się jeszcze na terytorium Kanady, przez którą przechodzi most (Hill Island) i odwiedziliśmy unikalny sklep z pamiątkami, w którym było dużo różnych wypchanych głów zwierząt z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Następnie udaliśmy się do parku Ivy Lea St. Lawrence Waterway Park, w którym zamierzaliśmy zatrzymać się przynajmniej na jedną noc. Było bardzo gorąco, prawie +30C i jeżdżąc po parku, szybko staraliśmy się znaleźć dobre miejsce. Kilka miejsc położonych na brzegach rzeki było wolnych i wybraliśmy nr 103, z którego rozciągał się widok na rzekę, Most Tysiąca Wysp oraz przepływające statki, niektóre z nich pełne turystów. Szybko pojechaliśmy do miasteczka na zakupy i jeszcze szybciej powróciliśmy do parku, gdzie zwodowaliśmy kanu na rzekę. Popłynęliśmy na zachód (pod prąd) na rzece Św. Wawrzyńca ku miasteczku Ganagoque. Rzeka obfitowała w wiry i w niektórych miejscach były silne prądy, ale nie stanowiły one żadnego problemu dla kanu, bo trzymaliśmy się blisko brzegu. Przepłynęliśmy koło przepięknego żaglowca ‘Mist of Avalon’ (który również posiada swoją witrynę internetową, www.mistofavalon.ca), a powróciwszy już do domu, znalazłem na YouTube wideo pokazujące ten wspaniały jacht. Na rzece było sporo wysepek (z domkami letniskowymi); na jednej z nich była statua Maryi Dziewicy, a wyspa nazywała się Wyspą Dziewicy.
Przepiękny jacht Mist of Avalon na rzece Św. Wawrzyńca

Prognoza pogody zapowiadała pogorszenie się pogody i rzeczywiście, niebo wyglądało co najmniej ‘podejrzanie’. Popłynęliśmy z powrotem i zostawiliśmy kanu przycumowane do parkowego doku w małej zatoce, a następnie poszliśmy do stosunkowo niedaleko znajdującego się naszego miejsca, rozbiliśmy namiot i godzinę później siedzieliśmy dookoła ogniska, spoglądając na oświetlony most Tysiąca Wysp i przejeżdżające po nim ciężarówki, których przejazd wywoływał głośny, grzechoczący dźwięk.

Zatoka, w której pozostawiliśmy kanu, miała charakterystyczną nazwę „Smugglers Cove” (Zatoczka Przemytników) — niewątpliwie pochodziła z czasów Prohibicji: gdy w 1920 r. Stany Zjednoczone wprowadziły Prohibicję i gdy w 1926 r. zniesiono ją w Ontario, zaczął się na ogromną skalę przemyt napojów alkoholowych pomiędzy Kanadą i USA, szczególnie na odcinku rzeki Św. Wawrzyńca do jeziora Ontario. Biorąc pod uwagę setki mil niestrzeżonej granicy oraz niezliczone zatoczki, przesmyki, odnogi i wysepki, kraina Tysiąca Wysp stała się istnym rajem dla szmuglerów, składających się z lokalnych mieszkańców. Ich gruntowne obeznanie się z okolicą i świetne opanowanie arkan nawigacji rzecznej spowodowało, iż przodowali w tym nielegalnym, acz intratnym fachu.


Prof. Tadeusz Pasek, zdjęcie z 2008 r. Biwakowaliśmy w lipcu 2001 r. w parku Ivy Lea.

Urodzony 21 września 1925 w Poznaniu, zm. 22 marca 2011 w Toronto – polski jogin, 
terapeuta, naukowiec, jeden z pierwszych popularyzatorów i nauczycieli jogi 
w powojennej Polsce. Absolwent Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, 
Bihar School of Yoga w Munger (w stanie Bihar w Indiach), doktorant AWF 
w Warszawie, pracownik Kliniki Psychiatrycznej Akademii Medycznej 
w Poznaniu i Uniwersytetu Toronto w Kanadzie. Twórca programów leczenia 
nerwic za pomocą jogi i współorganizator kursów instruktorskich pierwszego
 stopnia dla instruktorów jogi w Polsce. Prowadził prace badawcze w zakresie 
medycyny psychosomatycznej i psychokinezyterapii. Od 1981 roku mieszkał 
w Toronto w Kanadzie.

Ukończył Akademię Ekonomiczną w Poznaniu z tytułem magistra ekonomii. 
W latach 1968−1972 odbył studia doktoranckie w AWF Warszawa pod kierunkiem 
prof. Dr n.med. Wiesława Romanowskiego, w czasie których przebywał też 
w Indiach (przechodząc roczny kurs w Bihar School of Yoga, Mungyr), 
zapoznając się z systemami zdrowotnymi jogi, a szczególnie z bezruchowymi 
pozycjami hathajogi (asanami) i ćwiczeniami oddechowymi (pranajamami). 
Był uczniem sławnego współczesnego jogina Swamiego Śiwanady z Rishikesh 
w Indiach, z którym utrzymywał korespondencję.

Wyjechał z Polski w 1981 roku, by podjąć pracę naukową na 
Uniwersytecie Toronto w Kanadzie. Zmarł 22 marca 2011 roku w Toronto.


Chciałbym obecnie cofnąć się 12 lat wstecz. W czerwcu i lipcu 2001 r. wybrałem się wraz ze znajomym, Tadeuszem Paskiem do USA. Z Toronto dotarliśmy do gór Catskill Mountains, następnie do Milford w stanie Connecticut, odwiedzając przy okazji miasto Nowy York (a jakże, byliśmy na dachu/platformie obserwacyjnej na szczycie budynku World Trade Center, który za niecałe 3 miesiące został zburzony), a potem przejechaliśmy przez Saratogę, Lake Placid i wróciliśmy do Kanady przez Most Tysiąca Wysp. Zanim przekroczyliśmy granicę, zamierzaliśmy zatrzymać się na noc w amerykańskim parku Wellesley Island State Park położonym na wyspie—wjechaliśmy do niego i powiedziano nam, iż jeszcze powinniśmy znaleźć parę wolnych miejsc na namiot. Okazało się, że park był w 99.9% wypełniony ogromnymi samochodami turystycznymi, przyczepami kempingowymi i podobnymi wehikułami, które stały zaparkowane koło siebie jak sardynki w puszce. Jedyne miejsce biwakowe na rozbicie namiotu (bardzo malutkie zresztą) jakie udało się nam znaleźć w tym modernistycznym getcie znajdowało się pomiędzy dwoma przeogromnymi przyczepami kempingowymi (a raczej domkami na kółkach)… Dokumentnie zero prywatności i jakiejkolwiek przyjemności! Bezzwłocznie udaliśmy się do Kanady i spędziliśmy kilka nocy właśnie w parku Ivy Lea na miejscu nr 121, prawie pod mostem—do dzisiaj pamiętam hałas powodowany przez przejeżdżające mostem ciężarówki, jak też burzliwe celebracje amerykańskiego Święta Niepodległości 4 lipca, odbywające się po drugiej stronie granicy (tzn. w tym parku ‘samochodowym’ w USA).
Tadeusz Pasek

Nota bene, prof. Tadeusz Pasek był znanym popularyzatorem jogi w Polsce. Po ponad rocznym pobycie w Indiach w latach sześćdziesiątych XX w., w trakcie którego poznawał tajniki jogi i ją trenował pod kierunkiem doświadczonych hinduskich joginów, powrócił do Polski, gdzie zaczął popularyzować ćwiczenia jogi oraz jej duchowe, mentalne i fizyczne zalety. Również napisał książkę o jodze i liczne artykuły na tematy związane z jogą i ogólnie z relaksacją. Tadeusz Pasek zmarł w 2011 r. w Copernicus Lodge w Toronto w wieku 85½ lat.
Koło Międzynarodowego Mostu Tysiąca Wysp

Tej nocy przeszła nad parkiem silna burza, która właściwie dopiero skończyła się o godzinie10 nad ranem. Gdy obudziliśmy się, postanowiliśmy spędzić jeszcze jedną noc w parku. Po śniadaniu pojechaliśmy na wschód, w stronę miasta Brockville. Bez przerwy mijaliśmy różnolite historyczne miejsca i byliśmy oczarowani architekturą mijanych miasteczek; postanowiliśmy powrócić tutaj w przyszłości i spędzić więcej czasu na ich zwiedzenie, a szczególnie tych związanych z wojną 1812 r. (pomiędzy Kanadą i USA). Zatrzymaliśmy się w Mallorytown Landing i wdepnęliśmy na lunch do restauracji Trattatoria, porozmawialiśmy też z jej intrygującym właścicielem, Dale, który poprzednio pracował w kasynie i w hotelu Constellation Hotel w Toronto. Jechaliśmy potem ‘aleją’ Long Sault Parkway, w pewnym momencie stała się ona groblą (causeway), łączącą kilka wysepek. Każda z nich była częścią parku St. Lawrence Park i można było na nich biwakować, ale nie zatrzymaliśmy się, ponieważ na niebie kłębiły się czarne chmury i obawialiśmy się, że może nie tylko zacząć się burza, ale nawet i trąba powietrzna. W drodze powrotnej padało, ale gdy dojechaliśmy do biwaku w parku, deszcz ustał i nawet okazało się, że w parku w ogóle nie padało. Tak więc rozpaliliśmy ognisko i mieliśmy parę steków z grilla.

Na kanu na rzecze Św. Wawrzyńca, koło mostu Tysiąca Wysp

Następnego dnia, 13 września 2013 r., rano się obudziliśmy, spakowaliśmy, włożyliśmy kanu na samochód i wyruszyliśmy do Toronto.

Przejeżdżaliśmy przez Kingston, niezmiernie historyczne miasto: w 1673 r. pojawił się tam pierwszy punk wymiany handlowej (Trading Post), zwany Fort Frontenac, a w 1841 r. Kingston był pierwszą stolicą Prowincji Kanady. Było to rzeczywiście piękne miasto, posiadające stare budynki, znany uniwersytet (Queen’s University), szkołę wojskową (Royal Military College of Canada) i bazę wojskową (CFB Kingston). Gdy opuściliśmy miasto, zobaczyliśmy drogę prowadzącą do więzienia Millhaven Penitentiary, jednego z najbardziej znanych więzień o zaostrzonym rygorze, w którym przebywa wiele (nie)sławnych więźniów—i pomimo wyblakłych ostrzegających tablic, Catherine postanowiła wjechać na jego teren. Z daleka zobaczyliśmy podwójne lub potrójne ogrodzenia i budynki więzienne. Zatrzymaliśmy się na parkingu i zaczęliśmy rozmawiać z przechodzącym młodym strażnikiem. Oznajmił, że w ogóle nie powinniśmy się w tym miejscu znajdować i jeżeli nie opuścimy natychmiast tego miejsca, nasz samochód może być zrewidowany, a nawet skonfiskowany (pewnie wraz z kanu). Dodał, że jeżeli chcemy zobaczyć więzienie, potrzebujemy mieć specjalną przepustkę od władz więziennych… lub popełnić poważne przestępstwo kryminalne (aczkolwiek tej ostatnie opcji nie postulował). Wzięliśmy pod uwagę jego poradę i szybko znaleźliśmy się na głównej drodze.

Sprzedaż warzyw i owoców prosto od farmera
Jechaliśmy w kierunku powiatu Prince Edward County, położonego na pokaźnym przylądku, chociaż lokalni ludzie często mówili, iż była to wyspa. Powiat nazwany został na cześć księcia Edwarda Augustus, Księcia Kentu (syna króla Jerzego III). Po Rewolucji Amerykańskiej, korona brytyjska przyznała bezpłatne działki Lojalistom, którzy opuścili Stany Zjednoczony, tracąc pozostawione tam swoje mienie, i przenieśli się do Ontario, aby od nowa rozpocząć życie. W pewnym momencie droga Loyalist Parkway, po której jechaliśmy, skończyła się i musieliśmy użyć promu, Glenora Ferry. Prom jest bezpłatny, szybki i często kursuje; po niecałych 10 minutach byliśmy na drugim brzegu. Po niedługim czasie dotarliśmy do miasta Picton. Zaparkowaliśmy na głównej ulicy i przeszliśmy się po niej, wstępując do kilku sklepików i muzeum morskiego. Byłem zdumiony widokiem setek książek poświęconych tematyce morskiej, znajdujących się w muzeum—niewątpliwie można byłoby napisać wiele prac naukowych na te tematy bez opuszczania gmachu!
Konik i kucyk farmera, niezmiernie łase na kolby kukurydzy

Również udaliśmy się do parku Sandbanks Provincial Park i pojeździliśmy po głównie pustych miejscach biwakowych. W tym parku zatrzymaliśmy się w 2008 r. i Catherine uwielbiała go, ale z powodu nadal niepewnej pogody zdecydowaliśmy się kontynuować podróż do Toronto. Również obejrzeliśmy ciekawy domek znajdujący się w parku—obecnie był własnością parku i można było go wynająć.

Opuściwszy park, zatrzymaliśmy się koło punktu farmerskiego sprzedaży owoców i warzyw. Jego właściciel wraz z synem właśnie powrócili z pola ze świeżo zebraną kukurydzą. Z pochodzenia Holender, był on całkiem rozmownym człowiekiem. Na przyległym ogrodzonym polu pasły się koń i kucyk—farmer powiedział, że trzyma je jako zwierzątka domowe. Dał nam parę kolb kukurydzy i oba zwierzaki szybko do nas przybiegły i z zapałem zaczęły jeść z ręki kukurydzę. Również nabyliśmy przepyszne pomidory, cebulę, czosnek i dwie ogromne dynie, idealne jako dekoracje na Halloween.
Ted Maczka, niezmiernie oryginalna postać, zwany 'człowiekiem czosnku' i 'królem czosnku', zdjęcie zrobione w Perth, Ontario w 2004 r. w czasie festiwalu czosnku
Gdy kupowałem czosnek, wspomniałem farmerowi, że dziewięć lat temu spotkałem bardzo ciekawego człowieka, który zajmował się hodowlą czosnku, zawsze brał udział w festiwalach czosnkowych (nawet natknąłem się na jego zdjęcia w broszurach turystycznych) i mieszkał w tych okolicach. Był to Ted Mączka, zwany „królem czosnku” i „człowiekiem czosnku.” Od razu wiedzieli, o kim mówię, a jeden z lokalnych klientów powiedział, że parę dni temu widział Teda Mączkę w supermarkecie! Gdy po raz pierwszy spotkałem Teda Mączkę w 2004 r. w mieście Perth w Ontario podczas dorocznego Festiwalu Czosnku, szybko zorientowałem się, że jest Polakiem, urodzonym w Tarnowie, i kontynuowaliśmy naszą rozmowę po polsku. Dość znacznie utykał na jedną nogę—powiedział mi, że podczas drugiej wojny wraz z rodziną zostali wywiezieni przez Sowietów i pracowali w sowieckim obozie pracy, gdzie złamał nogę i nigdy nie zrosła się ona tak, jak powinna. Do Kanady przyjechał ‘znaną’ trasą, która wiodła przez Persję, Jerozolimę i Londyn.

Ted Maczka, niezmiernie oryginalna postać, zwany 'człowiekiem czosnku' i 'królem czosnku', zdjęcie zrobione w Perth, Ontario w 2004 r. w czasie festiwalu czosnku
Cóż, setki tysięcy Polaków doznało podobnych przejść na ‘nieludzkiej ziemi’. Według historyków, liczba Polaków deportowanych do sowieckich obozów pracy przymusowej po podstępnej inwazji sowieckiej na Polskę 17 września 1939 r. wynosi od 566,000 zweryfikowanych ofiar do całkowitej liczby 934,000 ofiar—i przynajmniej 10% z nich zmarło z głodu, zimna, chorób i wyczerpania spowodowanego ponadludzką pracą fizyczną i zepchnięciem na margines sowieckiego społeczeństwa.

Pan Mączka prowadził eksperymentalną farmę hodowli czosnku, sprzedawał go i zawsze chętnie udzielał porad dotyczących różnorakich aspektów hodowli, użycia i zalet tej rośliny. Ciągłe wychwalał benefity czosnku (na przykład opowiadał, że w czasie wojny czosnek był przykładany do ran, bo nie było innych lekarstw, i działał jak antybiotyk—z pewnością sam go stosował w czasie makabrycznego pobytu na nieludzkiej ziemi w Związku Sowieckim) i był zagorzałym przeciwnikiem popularnego i taniego czosnku sprowadzanego z Chin („dlaczego masz kupować to gówno”, powiedział mi, „gdy można kupić zdrowy czosnek hodowany w Ontario?”). Miał ze sobą bardzo dużo wycinków z gazet, w których pisano o nim—był on całkiem znaną osobą w ‘kręgach czosnkowych’. Nigdy nie zapomnę jednego z artykułów, opublikowanego w „The Brantford Expositor” w dniu 1 września 1990 r pt. „Mądrości człowieka czosnku”. Redaktor K. J. Strachan miał okazję tego dnia spotkać się z dwoma osobami: z Davidem Peterson, premierem prowincji Ontario, i wysłuchania jego przemówień, oraz z Tedem Mączką, „Człowiekiem Czosnku z Rybiego Jeziora” (‘Fish Lake Garlic Man’, bo taki właśnie tytuł widniał na jego wizytówce). Ted Mączka długo zabawiał go rozmaitymi historiami dotyczącymi różnorakich aspektów hodowli i właściwości czosnku oraz dzielił się z nim swoimi niejednokrotnie nieszablonowymi poglądami. Ten dość długi artykuł dziennikarz zakończył następującym ustępem:

„Wtorek okazał się wspaniałym dniem. Zasób posiadanej przez mnie wiedzy był znacznie większy po powrocie do domu niż przed pójściem do pracy, co jest jedną z przyjemności pracowania dla prasy. Miałem nieoczekiwaną okazję posłuchać przemówień premiera Ontario oraz opowieści Człowieka Czosnku z Rybiego Jeziora. I dowiedziałem się czegoś wartościowego—od jednego z nich.”

Nie wydaje mi się, aby autor miał na myśli premiera Ontario! Ted Mączka zmarł w styczniu 2014 r., w wieku 85 (lub 87) lat.

Jako że już było ciemno, wjechaliśmy na autostradę nr 401 i po paru godzinach dojechaliśmy po północy do Toronto, zmęczeni, ale pełni wspaniałych przeżyć!




piątek, 11 lipca 2014

Park Massasauga, Ontario, Kanada, Sierpień 2013 r: Pływanie na Kanu i Biwakowane na Zatoce Blacktone Harbour i Wyspie Wreck Island




Nasza trasa w/g GPS w parku Massasauga
Początkowo zamierzaliśmy udać się do parku Massasauga w czasie Święta Kanady (Canada Day), przypadającego 1 lipca 2013 r. i zatrzymać się na miejscu biwakowym koło przesmyku. W marcu 2013 r. system rezerwacji w parkach ontaryjskich pokazywał, że miejsce to było wolne, lecz gdy następnego dnia zdecydowaliśmy się go zarezerwować, okazało się, że już zostało zajęte! Ponieważ było ono dostępne w czasie następnego długiego weekendu w sierpniu, tak więc szybko dokonaliśmy rezerwacji na ten późniejszy termin, a w Święto Kanady udało się nam ‘zdobyć’ miejsce biwakowe w parku Killarney. Jednakże historia na tym się nie skończyła: ponad miesiąc później, gdy rozmawiałem w biurze z moim klientami, okazało się, że również lubią spędzać weekendy biwakując i też wybierają się na biwak w Święto Kanady.

            Do którego parku zamierzacie jechać ? zapytałem się.           
            Do Massasauga odpowiedzieli. Już zarezerwowaliśmy miejsce biwakowe.
            Które?
            To koło przesmyku odpowiedzieli, ku mojemu szczeremu zaskoczeniu!

Pete's Place, zawsze z wyruszamy z tego miejsca
I tak oto 1 sierpnia 2013 r. (w 69 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego) przybyliśmy po raz szósty do parku Massasauga. Na przystani spotkaliśmy młodego faceta, z pochodzenia Serba czy też Chorwata, który ciągnął po ziemi mały kajak do rampy dla łodzi. Miał biwakować na jednym z miejsc znajdujących się na brzegach Cieśniny Kapitana Allana (Captain’s Allan Strait). Jakiś czas płynęliśmy koło siebie po zatoce Blackstone Harbour; po 20 minutach dotarliśmy do naszego miejsca i pożegnaliśmy się z nim.

Lynn, Catherine, Jack i Wayne na biwaku na Blackstone
Harbour, koło kanału
Na tym miejscu biwakowaliśmy wraz z kilkoma znajomymi w lipcu 2011 r., jak też w 2010 r. część naszej grupy też zajęła to miejsce. Znajduje się ono na brzegach krótkiego kanału prowadzącego do zatoki Woods Bay (oraz do zatoki Georgian Bay), toteż przepływało przez niego sporo łodzi motorowych. Jednakże to nam nie przeszkadzało — pomiędzy naszym biwakiem i przesmykiem znajdowała się skała, która go świetnie zasłaniała i łódek w ogóle nie widzieliśmy — a gdy zachodziło słońce, z przyjemnością siadaliśmy na skale i obserwowaliśmy przepływające motorówki i zachodzące słońce. Również niedaleko była mała, prywatna wysepka, do której czasem płynęliśmy i odpoczywaliśmy na jej skałach.

Wieczorna przejażdżka na kanu po zatoce Woods Bay
Następnego dnia dołączyli do nas Lynn i Wayne i rozbili swój nowy namiot oraz plandekę przeciwdeszczową. Koło zachodu słońca wsiedliśmy do kanu i popływaliśmy po zatoce Woods Bay, dookoła wysepek Georgina Island i Fritz Island. Pogoda była idealna i rozkoszowaliśmy się zachodzącym słońcem. Po powrocie rozpaliliśmy ognisko.

Ponieważ Catherine zostawiła swój kapelusz w samochodzie, po śniadaniu popłynęliśmy do samochodu (ok. 15 minut), a potem, zmagając się z dość silnym wiatrem, udaliśmy się do opuszczonej Calhoun Lodge (Domek Letniskowy/Dacza Calhoun’a). Podczas gdy Catherine, Lynn i Wayne poszli na dość długi spacer po szlaku ‘Baker Trail’, ja postanowiłem zostać i zwiedzić istniejące domostwa oraz przyległe budynki.

Calhoun Lodge
Chociaż byłem tutaj kilka lat temu (z tym samym towarzystwem, co obecnie), tym razem inaczej patrzyłem na te puste budynki: kilka miesięcy temu skontaktował się ze mną Dave Nadzam z Ohio, który natrafił na moje zdjęcia Calhoun Lodge i wymieniliśmy kilka emailów. Jak się okazało, w latach siedemdziesiątych XX w. Dave, jako mały chłopak, często odwiedzał Calhoun Lodge, jako że jej ówczesny właściciel, Joseph Calhoun, był jego sąsiadem w Cleveland, Ohio i często zapraszał całą jego rodzinę do swojej posiadłości. Dave wysłał mi emailem kilka fotografii zrobionych podczas jego pobytu w Calhoun Lodge oraz podzielił się kilkoma bardzo ciekawymi historiami na temat Calhoun Lodge oraz jej właściciela ‘Sędziego’ Calhoun i jego rodziny. 

Koło Calhoun Lodge
Ja natomiast posłałem mu wydawaną corocznie przez park broszurę informacyjną oraz publikację na temat Calhoun Lodge. Obiecałem też zrobić zdjęcia i wideo, co właśnie czyniłem.
Początkowo miałem zamiar opublikować jego opowieści i zdjęcia na moim blogu, ale Dave niebawem założył własny blog, poświęcony Calhoun Lodge („The Calhoun Lodge: Willebejobe”), na którym można znaleźć wiele zdjęć i fascynujących opowieści dotyczących Calhoun Lodge i jej mieszkańców—naprawdę warto na niego zajrzeć: https://dhnadzam.wordpress.com/. Z dużym zainteresowaniem czytałem o właścicielu tej posesji i jego rodzinie (jedna z sióstr Joseph’a Calhoun była aktorką i wystąpiła w prawie 50 niemych filmach), jak też z przyjemnością czytałem opowiadania Dave’a oraz historię związaną z rodziną Taylor, która odkupiła tenże ośrodek od Jo Calhoun’a. Dave również zeskanował broszurę opublikowaną przez Ontario Parks pt. „Domek Letniskowy Calhoun i Farma Baker’a”: https://dhnadzam.files.wordpress.com/2013/08/calhoun-lodge-and-baker-homestead1.pdf.

Szopa do trzymania sprzętu i narzędzi
Większość budynków nadal stoi w średnio przeciętnym stanie. Jeden z nich, który dawniej służył jako szopa do trzymania sprzętu i różnych narzędzi, wiąże się z ponurą historią. Dwudziestego czwartego maja 1968 r. Jerome Cassanette, gospodarz budynków, założył swoje najlepsze ubranie, zabrał butelkę wybornej szkockiej whisky należącej do Sędziego i udał się do szopy, zamknął drzwi, uruchomił traktor i tak długo leżał na warsztacie, aż zmarł z powodu otrucia się spalinami. Sędzia Calhoun, który następnego dnia przybył z Ohio, znalazł jego ciało. Podobno duch Jerome do dnia dzisiejszego nawiedza istniejące zabudowania. Gdy zostałem sam, robiąc zdjęcia i wałęsając się po otwartych budynkach, nie zauważyłem żadnych duchów, jednakże muszę przyznać, że bardziej uważałem, aby na nastąpić na grzechotnika Eastern Massasauga Rattlesnake, jedynego jadowitego węża w Ontario (od którego park wziął nazwę), lub też nie spotkać się nagle oko w oko z czarnym niedźwiadkiem.

W środku Calhoun Lodge
Czasami, gdy patrzymy na porzucone, opuszczone i walące się domy, zastanawiamy się, jak toczyło się życie ich dawnych mieszkańców i jak się potoczyły ich dalsze losy. W przypadku Calhoun Lodge wystarczy wejść na blog Dave’a i po niedługim czasie te istniejące budynki i ich ówcześni mieszkańcy ‘ożyją’ dzięki zamieszczonym na nim opowieściom i zdjęciom!

Mapa okolic parku w Moon River Marina
W niedzielę, 4 sierpnia 2013 r., popłynęliśmy do wodospadu (vis-a-vis Pete’s Place) i następnie podwieźliśmy Lynn & Wayne do parkingu, na którym zaparkowali samochód; pożegnawszy się z nimi, pojechaliśmy do miasteczka MacTier — z naszym kanu na dachu. Owszem, zamierzaliśmy popływać na jeziorze Lake Joseph, ale później po prostu się nam nie chciało zdejmować kanu i spędziliśmy kilka godzin w miasteczku.

Wyspa Wreck Island, na której biwakowaliśmy przez kilka dni
We wtorek, 6 sierpnia 2013 r. spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drugą część naszej wyprawy, na wyspę Wreck Island (wyspa wraków). Pogoda była znakomita i chociaż musieliśmy wiosłować na dość otwartych wodach, nie mieliśmy żadnych problemów z wiatrem czy falami. Niestety, lecz niektóre łodzie motorowe kompletnie nie zważały na naszą obecność i musieliśmy bardzo uważać na powstałe po ich przepłynięciu spore fale. W pewnym momencie trzy potężne motorówki śmignęły jakieś 100 metrów przed naszym kanu i po kilkudziesięciu minutach już ich nie było widać — ale wysokie i masywne fale, jakie po sobie zostawiły, częściowo zalały kanu — jeżeli odpowiednio nie ustawilibyśmy kanu do fal, prawdopodobnie wywrócilibyśmy się.

Nasze miejsce na wyspie Wreck Island
Wyspę Wreck Island odwiedziliśmy już dwukrotnie: w 2008 r., podczas naszej pierwszej wycieczki na kanu do parku Massasauga i następnie w 2009 r., gdy biwakowaliśmy przez kilka dni na jedynym znajdującym się na niej miejscu biwakowym. Pobyt wspominaliśmy bardzo dobrze i dlatego 4 lata później postanowiliśmy udać się tam ponownie!

Wypoczynek na skale na wyspie
Wreck Island

Miejsce znajdowało się na małej zatoczce, w środku której była mała, skalista wysepka. Ponieważ poziom wody był niższy niż 4 lata temu, tym razem nasza ‘prywatna’ wysepka stała się półwyspem. Doskonale pamiętaliśmy wszechobecne węże wodne, zamieszkujące wysepkę w 2009 r. — albo pływały dookoła niej, albo też ukrywały się w licznych zakamarkach i szczelinach skalnych, z których mogliśmy widzieć tylko ich wystające głowy. I tym razem było ich sporo — jeden z nich, długi i gruby, zamieszkiwał pod płaską skałą i często koło niej wygrzewał się na słońcu. Inne wylegiwały się na skałach, wychodziły ze szczelin skalnych lub pływały w wodzie. Nieraz wystarczyło przez parę minut coś robić nad wodą i już się pojawiały, zwabione hałasem i wibracjami.

Wąż wodny
Podczas gdy Catherine spędziła parę godzin ozdabiając kanu indiańskimi malunkami, ja łowiłem ryby, ale nie miałem szczęścia. Tym razem na wyspie nie zauważyliśmy żadnych innych zwierząt — nawet brak nam było małego, czarnego i nieśmiałego niedźwiadka, który w 2009 r. zamieszkiwał wysepkę i od czasu do czasu pojawiał się niedaleko biwaku, ciekawie się nam przyglądając.

W słynnej restauracji Henry's na wyspie
Fryingpan Island
Ósmego sierpnia 2013 r. popłynęliśmy do słynnej restauracji rybnej Henry’s Restaurant na wyspie Fryingpan Island. Ponieważ nasza podróż wymagała przeprawienia się przez otwarte wody często niebezpiecznej zatoki Georgian Bay, przedtem upewniłem się, że prognoza pogody nie przewidywała żadnych niespodziewanych zmian i cały czas obserwowaliśmy niebo i chmury. Po drodze zauważyliśmy motorówkę O.P.P. (Ontario Provincial Police, Ontaryjska Policja Prowincjonalna), policjanci sprawdzali, czy wodniacy posiadają wymagany sprzęt bezpieczeństwa. Samotny kajakarz, który pewnie zapomniał zabrać ze sobą kamizelki ratunkowej, po krótkiej rozmowie z policjantami zaczął wiosłować z powrotem. Gdy przybyliśmy do restauracji, dookoła było zacumowanych kilkanaście potężnych, imponujących łodzi, jachtów i motorówek (oraz wodnosamolot/hydroplan), jednak nie widzieliśmy żadnych innych kanu — byliśmy jedyni, którzy przybyli na wyspę w taki sposób! 

Jako jedyni przybyliśmy na wyspę kanu!
Zamówiliśmy tylko frytki i zamieniliśmy parę zdań z właścicielem restauracji, którego pamiętałem jeszcze z poprzedniej wizyty w 2009 r. Owszem, restauracja Henry’s ma dobre frytki i ryby, jednak nie uważaliśmy, aby ich jakość była współmierna do ich wysokiej ceny. Po niecałej godzinie wsiedliśmy do kanu i popłynęliśmy do małego sklepiku na tejże wyspie. Catherine zafundowała sobie lody, ja kilka puszek zimnego piwa — i powoli zaczęliśmy wiosłować w kierunku naszej wyspy. W drodze powrotnej prawie-że zderzyła się z nami bardzo szybko płynąca łódka motorowa — jej sternik spostrzegł nas w ostatnim momencie — był bardzo zmieszany i zdenerwowany zaistniałą sytuacją, ale na szczęście nic się nie stało.

Nasza trasa na wyspę Fryingpan Island i z powrotem na wyspę Wreck Island
Zamiast udać się bezpośrednio do naszego miejsca biwakowego na południowym brzegu wyspy Wreck Island, skierowałem się ku wejściu do przejścia znajdującego się pomiędzy wyspami Wreck Island i Bradden Island i zacząłem wiosłować we wszystkie strony, manewrując koło kilku małych skalnych wysepek, non-stop dookoła się rozglądając. Catherine nie miała pojęcia, o co mi chodzi i czego szukam, była dość zaskoczona moim niezwykłym zachowaniem, ale kompletnie nie zważałem na jej pytania i nieprzerwanie wiosłowałem tam i z powrotem.

            Czy pamiętasz historię związaną ze statkiem Waubuno?”spytałem się.

Zważywszy ogromną ilość historii, jakie jej opowiadałem, nie mogła sobie akurat tej przypomnieć.

Wrak statku Waubuno
            W mieście Parry Sound, w parku Waubuno Park, znajduje się stara kotwica oraz historyczna tablica pamiątkowa. Najlepiej będzie, jeżeli ci przeczytam, co jest na niej napisane rzekłem. Wyciągnąłem kartkę papieru i zacząłem głośno czytać.

            – Owa kotwica, wydobyta w 1959 r., należała do parowca „Waubuno”, drewnianego bocznokołowca o wyporności 180 ton, zbudowanego w Port Robinson w 1865 roku. Statek przewoził towary i pasażerów na prosperujących trasach żeglugowych na jeziorze Huron w XIX wieku. Będący pod dowództwem kapitana J. Burkett, statek opuścił miasto Collingwood w dniu 22 listopada 1879 r. w drodze do miasta Parry Sound. Tego dnia Waubuno natrafił na potężną wichurę i zatonął na zatoce Georgian Bay około 32 kilometry od tego miejsca. Wszyscy pasażerowie i załoga zginęli i chociaż później odkryto jego wrak, nigdy nie znaleziono ciał 24 ofiar, jak też nigdy nie ustalono, co dokładnie spowodowało katastrofę.

            Ale to straszna wydarzenie!powiedziała Catherine.

Wskazałem na wystający z wody kawałek zbutwiałego drzewa.

            I właśnie spoglądamy na to, co pozostało z kadłuba statku parowca Waubuno!

Oboje długo patrzyliśmy się na widoczny pod wodą podgniły obiekt, który 134 lata temu był częścią tego znanego statku.

Przepiękne skały na wyspie Wreck Island
Następnie minęliśmy nasz biwak i powiosłowaliśmy do miejsca, gdzie zaczynał się szlak pieszy po wyspie Wreck Island. Przy doku była zacumowana sporej wielkości łódź motorowa, której troje pasażerów siedziało na brzegu przy mały ognisku. Porozmawialiśmy z nimi przez kilkanaście minut — narzekali na bardzo wysokie ceny benzyny i wysokie zużycie paliwa przez łódź — nawet krótka przejażdżka kosztowała kilkadziesiąt dolarów. Również musieli się budzić w ciągu nocy, szczególnie, gdy było wietrznie, i sprawdzać, czy łódź jest dobrze przywiązana i czy aby wiatr nie zepchnął jej na skały. Słuchając takich historii — a są one dość powszechne — tym bardziej docenialiśmy nasze proste kanu!

Formacje skalne na wyspie Wreck Island
Szlak na wyspie Wreck Island jest dość krótki, ale niezmiernie spektakularny z powodu niezwykłych formacji skalnych! Po prostu pożerałem wzrokiem te fascynujące widoki, kształty i kolory skał i co chwila robiłem zdęcia — prawie czułem, jak przegrzewa mi się aparat fotograficzny! Nie jestem geologiem, ale chciałbym zacytować kilka fragmentów z wydanej przez park broszury pt. „Wreck Island Trail”.

Wreck Island

Geolodzy uważają, że w tej okolicy nastąpiło międzykontynentalne zderzenie około 1.1 miliarda lat temu. Powstały góry, a następnie nastąpiły miliony lat erozji. Około 450 milionów lat temu morze zalało tą okolicę, pozostawiając pokłady wapienia, jednakże żadne z tych grubych pokładów nie przetrwały kolejnej erozji na wyspie Wreck Island.

Fantastyczne formacje skalne na wyspie Wreck Island
Zlodowacenie również przyczyniło się do wyrzeźbienia krajobrazu parku i finalnie usunęło resztki śladów miękkiego wapienia. Ostatnie połacie lodu pokrywały obszary Wreck Island około 60,000 lat temu, jednakże wydarzenie mające miejsce 14,000 lat temu, daleko na północy, koło Zatoki Hudsona, pozostawiło trwały ślad na wyspie: nastąpiło katastrofalne uwolnienie wody z topiących się lodowców, przy okazji uwalniając ogromne ilości wody pomieszanej z gruzem, które nie miały dokąd popłynąć. Gdy zwały tej wody popłynęły na południe, lód nadal pokrywał tą część zatoki Georgian Bay, włącznie z Wreck Island. Rozpędzona woda z ogromną szybkością płynęła pod lodem, pod ogromnym ciśnieniem. Była ona w stanie wypchnąć podstawę lodowca i poruszać się po powierzchni. Pędzące strugi wody, pomieszanej z ostrym żwirem, kamieniami i głazami, zaatakowały powierzchnie skalne Wreck Island niczym olbrzymia piaskarka ciśnieniowa, powodując do dzisiaj widoczną erozję. 

Percussion Boulder
Między innymi w tych strugach wody znajdowały się duże, czarne kamieniem, które odbijały się pod lodem, mocno uderzając o powierzchnię skalną. Te kamienie nazywają się „percussion boulders” i można je do tej pory zobaczyć na Wreck Island — różnią się one znacznie od podłoża skalnego w tej okolicy Geologowie przypuszczają, że ten cały proces tego niezmiernie szybkiego płynięcia wody był bardzo krótki i trwał od kilku godzin do kilku dni.

Catherine
To był naprawdę uroczy wieczór, skały były skąpane w zachodzącym słońcu i zrobiłem ponad 100 zdjęć, lecz żadna fotografia nie jest w stanie oddać niewypowiedzianego piękna tej okolicy.

Zaczęło się ściemniać i powoli powróciliśmy do kanu. Było gorąco i dokuczało mi strasznie pragnienie, toteż wypiłem kilka puszek piwa — rzadko kiedy było tak pyszne i orzeźwiające! Przez jakiś czas pływaliśmy po spokojnych wodach koło wyspy Wreck Island i w zupełnej już ciemności dotarliśmy do naszego miejsca biwakowego.

Zachód słońca koło wyspy Wreck Island

Na wyspie Wreck Island-Percussion Boulder
Następnego dnia popłynęliśmy z powrotem do Pete’s Place, zatrzymując się po drodze w cieśninie Kapitana Allan’a, gdzie spróbowaliśmy zjeść owoce rosnącej w wodzie Pontendri (Pickerel Weed), przyjrzeliśmy się licznym roślinom Strzałkom (Arrowhead) i bezskutecznie szukaliśmy Dzikiego Ryżu (Wild Rice). W pewnym momencie pojawiła się grupa ‘motocyklistów’ na skuterach wodnych i nie zwalniając, wyminęła nas. Ponieważ było jeszcze wcześnie, zatrzymaliśmy się w przystani Moon River Marina, gdzie kupiliśmy lody i zimne piwo, a potem siedząc w drewnianych fotelach, obserwowaliśmy piątkowy ruch w przystani — wiele ludzi ładowało łodzie i udawało się do położonych na wyspach domków letniskowych. Po 30 minutach dotarliśmy do Pete’s Place, zapakowaliśmy samochód, włożyliśmy kanu na dach — i gdy byliśmy gotowi do jazdy, zaczęła się dość duża burza.

Co mogę więcej dodać… jeszcze jedna niezmiernie fascynująca wycieczka!