środa, 16 sierpnia 2017

THE MASSASAUGA PROVINCIAL PARK, ONTARIO. 25 WRZEŚNIA—05 PAŹDZIERNIKA 2016 ROKU




Moja druga wizyta w tym parku w 2016 roku, tym razem na jesieni, gdy nie ma komarów i większości turystów! Zarezerwowaliśmy miejsce na zatoce Blackstone Harbour, niedaleko kanału prowadzącego do zatoki Woods Bay. Na tym miejscu biwakowałem kilka razy w poprzednich latach i uważam, że jest jednym z najlepszych w tej okolicy. Tym razem przybyłem z Krzysztofem i zabraliśmy ze sobą kilka wędek, mając nadzieję, że będziemy codziennie mogli spożywać świeżo złowione ryby na obiad.
 
Nasze miejsce biwakowe na zatoce Blackstone Harbour, 2016 r.
Po około 20 minutach przybiliśmy do naszego miejsca biwakowego; nie zmieniło się zbytnio od mojej ostatniej wizyty, ale parę drzew wycięto i ognisko znajdowało się w innym miejscu. 
To samo miejsce w 2010 roku

Dookoła roiło się wręcz od grzybów, głównie maślaków, i nie było co z nimi robić, tak więc praktycznie ich nie zbieraliśmy. Szybko się rozpakowaliśmy i rozbiliśmy dwa namioty. Nowo postawione niedźwiedzio-odporne pojemniki na przechowywanie jedzenia okazały się niezmiernie przydatne, oszczędzając nam bardzo dużo czasu i wysiłku—inaczej musielibyśmy wieszać jedzenie pomiędzy drzewami. Ale pal sześć z niedźwiedziami—pomysłowa wiewióreczka ziemna, chipmunk, strategicznie wykopała wejście do swojej norki koło tego pojemnika i gdy tylko zostawiliśmy na chwilę otwarte wieko, zaraz tam wchodziła i kradła, co się dało, ładując wszystko w swoje komórki i zanosząc do swojego mieszkanka.

W parku było bardzo mało ludzi. Tylko raz widzieliśmy parę osób na przyległym miejscu biwakowym (które i tak było oddalone od naszego kilkaset metrów-to właśnie na nim biwakowaliśmy z Catherine na przełomie czerwca i lipca 2016 r., 3 miesiące temu). Kilka razy motorówka z wędkarzami przepłynęła koło naszego biwaku, ale nie zauważyliśmy, aby cokolwiek złapali. Prawie każdego wieczora wypływaliśmy na kanu i w zatoce łowiliśmy ryby, ale zdołaliśmy jedynie złapać kilka szczupaków. Później dowiedzieliśmy się od innych wędkarzy, którzy spędzili o wiele więcej czasu na to hobby i posiadali o niebo lepszy sprzęt wędkarski od naszego, że ich połowy były gorsze na naszych!

Z naszego miejsca mieliśmy z jednej strony widok na domek letniskowy, który zawsze był pusty, a z drugiej strony na wysepkę i miejsce biwakowe. Bardzo lubiliśmy ten widok i często przynosiliśmy krzesła, stawialiśmy je na skałach i spoglądaliśmy na zatoczkę i wysepkę.
 
Zorza Polarna
Chociaż wolę czytać literaturę faktu (non-fiction) niż beletrystykę (fiction), od czasu do czasu lubię przeczytać coś lekkiego i dlatego zabrałem ze sobą kilka typowych opowiadań z dreszczykiem. Według zamieszczonych na pierwszych stronach urywków recenzji, miały być to bardzo dobre, a nawet wyśmienite pozycje. Niestety, po przeczytaniu około 50 stron dalej nie byłem w stanie kontynuować, nie były kompletnie w moim stylu. Wobec tego zabrałem się za lekturę kilku magazynów „The Economist”, które od lat prenumeruję. Jest to niezmiernie inteligentny tygodnik, który oferuje dogłębną i wytrawną analizę obecnych wydarzeń politycznych i biznesowych na świecie—ale również jest on niezwykle liberalny i politycznie poprawny. Cóż, inteligencja i głupota z powodzeniem mogą iść w parze i się obopólnie nie wykluczają!


Jednego wieczora wędkowaliśmy pomiędzy naszym biwakiem i domkiem letniskowym; nagle zobaczyliśmy koło tego domku jakiś czarny kształt. Na początku sądziliśmy, że to był duży pies, ale bardzo szybko zorientowaliśmy się, że to była niedźwiedzica z dwoma małymi niedźwiadkami (niestety zapomniałem zabrać ze sobą na kanu aparatu fotograficznego)! Pomimo że trzymaliśmy się stosunkowo blisko brzegu, niedźwiadki się nas nie bały i przez przynajmniej pół godziny mogliśmy je obserwować jak powoli wędrowały po brzegu.


Następnego ranka, około godziny 7:00 rano, usłyszałem dość niezwykłe odgłosy, przypominające płacz lub skomlenie bardzo małych dzieci. Ponieważ rano słyszeliśmy sporo ptaków, myślałem, że to jakiś ptaszek wydaje takie dźwięki. Po cichu otworzyłem wejście do namiotu i wychyliłem głowę, aby zobaczyć źródło tych odgłosów: otóż moim oczom ukazała się niedźwiedzica i dwa małe niedźwiedziątka, spacerujące po naszym biwaku—to właśnie te małe brzdące tak skomlały! Nie sądzę, aby mnie zobaczyły, ale zanim znalazłem aparat fotograficzny, cało to niedźwiedzie towarzystwo już opuściło nasze miejsce.

Raz dostrzegaliśmy lisa, ale szybko uciekł do lasu, bo nie znalazł żadnego jedzenia. Również ujrzałem na środku biwaku sporej wielkości węża wodnego! Zawołałem Krzysztofa, aby jemu go pokazać—wąż tymczasem skierował się do otwartego namiotu Krzysztofa i prawie wszedł do środka, Krzysztof go w ostatnim momencie złapał za ogon i odrzucił z dala od namiotu.
 
Pewnie Krzysztof ma taką skwaszoną minę, bo jutro wracamy do domu...
Dwukrotnie popłynęliśmy do parkingu (Pete's Place), przywiązaliśmy kanu łańcuchem do drzewa i pojechaliśmy do miasteczka MacTier, a drugim razem do Parry Sound. W Parry Sound wstąpiliśmy do sklepu Hart Store i No Frils i spędziliśmy prawie godzinę w sklepie z używanymi książkami o oryginalnej nazwie „Bearly Used Books”, naprawdę warto było! Potem pojechaliśmy do przystani, gdzie pod mostem kolejowym z 1907 r. nad rzeką Seguin River zjedliśmy lunch (Catherine i ja od wielu lat w tym właśnie miejscu delektowaliśmy się lunchem, a nawet piwem, obserwując rzekę i przejeżdżające wiaduktem bardzo długie pociągi towarowe). Nota bene, dokładnie dwa dni przedtem Catherine również wpadła do Parry Sound, przejeżdżając samochodem do USA; nawet planowaliśmy, aby odwiedziła nas na biwaku, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że byłoby to za bardzo skomplikowane.


Jednego popołudnia siedziałem na skale i czytałem książkę, gdy nagle usłyszałem głosy—i dopiero po kilku minutach zobaczyłem, jak z kanału wypłynęło kanu z trzema chłopakami, zmierzające ku Pete's Place. Widać było, że byli w wyśmienitych humorach! Po jakimś czasie znowu usłyszałem jakieś krzyki, dochodzące z kierunku ich kanu, które już było blisko Pete's Place—tym razem wywrócone kanu pływało na wodzie, a dookoła niego wioślarze i ich rzeczy! Myślę, że mieli założone kamizelki asekuracyjne, toteż ogólnie nic się takiego nie stało. Niebawem dopłynęła do nich motorówka i zawiozła ich i ich pływające rzeczy do parkingu, a po paru minutach pojawiła się łódź parkowa i podholowała kanu.
 
Prawie gotowi do opuszczenia naszego miejsca biwakowego!
Przez ostatnie kilka dni nie spostrzegliśmy żadnych innych biwakowiczów na zatoce Blackstone Harbour (a znajduje się na niej kilkanaście miejsc biwakowych), byliśmy kompletnie sami. Gdy się ostatecznie spakowaliśmy ostatniego dnia, 5 października 2016 r. i dopłynęliśmy do Pete’s Place, byłem wręcz zaszokowany, widząc na tym ogromnym parkingu tylko JEDEN samochód—mój!

Jeżeli pogoda jest w miarę dobra, to wrzesień i październik są idealnymi miesiącami na biwakowanie i na wyprawy na kanu!




HALIBURTON HIGHLANDS, ONTARIO. NA JEZIORZE HERB LAKE, OD 21 SIERPNIA DO 1 WRZEŚNIA 2016 ROKU





Spędziwszy kilka godzin wertując mapy i Internet, wraz z Catherine znaleźliśmy kompletnie nowe jeziora, na których można pływać na kanu i biwakować, niedaleko południowych granic parku Algonquin Park w Ontario. Po paru dniach zarezerwowaliśmy miejsce biwakowe na małym jeziorku, niecałe 2 kilometry od parkingu.
 
W ośrodku "Wolf Den", „Nan i Jack’s Cabin”, delektując się lampką wina
Wyjechaliśmy z Toronto 21 sierpnia 2016 r., udając się na północ drogami nr 48 i 35, na krótko zatrzymując się w supermarkecie „Independent” na skrzyżowaniu dróg nr 48 i Argyle Road (w 2000 roku Krzysztof i ja zatrzymaliśmy się w tamtym miejscu na 3 noce w nieistniejącym już motelu, zburzono go, aby postawić supermarket i inne budynki) i zrobiliśmy ostateczne zakupy. Gdy przybyliśmy na parking na jeziorze Herb Lake o godzinie 18:00, było bardzo wietrznie i musielibyśmy płynąć pod wiatr, co niezmiernie utrudniłoby nam wiosłowanie. Ponieważ było późno, zdecydowaliśmy się spędzić noc gdzieś indziej. Pojechaliśmy do niedaleko położonego motelu, ale ten nie wyglądał za ciekawie i kosztował $115 plus podatek za jedną noc.

Udaliśmy się do ośrodka „Wolf Den”, gdzie Catherine kilkakrotnie nocowała i niezmiernie jej się on podobał. W ośrodku roiło się od turystów, jednakże mieliśmy szczęście: właściciel (Francuz) wynajął nam uroczą chatkę, która właśnie okazała się wolna na jedną noc (a to, że posiadaliśmy własne śpiwory, okazało się też dużym plusem, bo właściciel nie musiał przynosić nam pościeli). Domek składał się z jednej sypialni, łazienki, werandy, kuchni, grillu i nie miał telewizora (cudownie!).

Chatka zwała się „Nan i Jack’s Cabin”, na pamiątkę dziadków Jennifer (żony właściciela), którzy byli zapalonymi przyrodnikami. Szybko rozpakowaliśmy się i upiekliśmy na grillu rybę i kukurydzę, a następnie delektowaliśmy się czerwonym winem, siedząc na werandzie. Powietrze było tak czyste, że nas wręcz odurzało (i to zanim zaczęliśmy pić wino!). Później w radiu posłuchałem wiadomości-okazało się, że właśnie odbywały się ceremonie zamknięcia Olimpiady w Rio de Janeiro... Intrygujące, bo nawet nie miałem pojęcia, że się one zaczęła! Spaliśmy jak susły i rankiem obudziliśmy się wypoczęci i pełni energii.

Ośrodek posiadał kilka innych podobnych drewnianych domków po dwóch stronach drogi nr 60, niektóre nowsze, inne bardziej rustykalne, jak też tańsze pokoje w głównym ośrodku. Kuchnia była wspólna. Większe grupy często zatrzymywały się w ośrodku na weekendy. Można też było przejść się do wodospadów Ragged Falls i do rzeki Oxtongue River.

Szkoda, że nie mogliśmy przedłużyć naszego pobytu w tym przepięknym miejscu i wybrać się na przechadzki po okolicy, ale wykorzystując dobrą pogodę, chcieliśmy dopłynąć jak najszybciej do naszego miejsca biwakowego.

W tym miejscu chciałbym trochę odejść do tematu. We wrześniu 2010 roku wraz z Catherine byłem w miasteczku Wilno w Ontario, będącym pierwszą i najstarszą polską osadą w Kanadzie. Zatrzymaliśmy się koło budynku, gdzie znajdowała się kawiarnia „Red Canoe Café”. Była jednak zamknięta, a duża wywieszka przed budynkiem oznajmiała, że budynek był wystawiony na sprzedaż. Ale co momentalnie przykuło moją uwagę to polskie nazwisko agentki nieruchomości, „Anastasia Kuzyk,” i jej zdjęcie-posiadała typowo polskie rysy twarzy. Ponieważ okolica była nadal zasiedlona potomkami oryginalnych przybyszów z Polski, wszędzie można było natknąć się na polskie nazwiska, chociaż często były wypaczone i zanglizowane. Zrobiłem zdjęcie tej wywieszki i później umieściłem go w moim albumie „Flickr”.
 
Wrzesień 2010 roku
Siedząc na werandzie naszej przytulnej chatki, zacząłem przeglądać tegoroczną gazetkę parku Algonquin Park (są one wydawane corocznie przez parki prowincjonalne w Ontario) i w pewnym momencie rzuciła mi się w oczy znajoma fotografia Anastazji Kuzyk, ta sama, która widniała na widzianej parę lat temu wywieszce w Wilnie, a pod nią znajdowała się informacja o następującej treści:

Na Pamiątkę Drogiej Przyjaciółki

Anastasia Kuzyk dzieliła swoje zamiłowanie do natury i przyrody, a szczególnie do ptaków, z każdym, kto ją znał. Anastasia pracowała w parku Algonquin Park w sekcji przyrodniczej pomiędzy 1998 r. i 2001 r. Byliśmy głęboko zszokowani i zasmuceni wiadomością, że niespodziewanie od nas odeszła w dniu 22 września 2015 roku. Pracownicy Centrum dla Turystów w Algonquin Park składają najgłębsze wyrazy współczucia rodzinie Kuzyk.

Ponieważ miała tylko 36 lat, sądziłem, że zmarłą z powodu wypadku samochodowego lub na raka. Po przyjeździe dowiedziałem się, że powód jej śmierci był o wiele bardziej tragiczny: Anastasia Kuzyk oraz jeszcze dwie inne kobiety zostały zamordowane przez niejakiego Basila Borutskiego koło osady Wilno w Ontario. Oskarżony morderca stanie przed sądem w drugiej połowie 2017 roku. Co za niewyobrażalnie straszna tragedia....
Gotowi wyruszyć do naszego miejsca!

Wstaliśmy o 9:00 rano, spakowaliśmy się i opuściliśmy naszą uroczą chatkę, udając się do sklepu „Algonquin Outfitters”, gdzie kupiłem mapę terenów, na które się wybieraliśmy, jak też pojemnik sprayu na niedźwiedzie. Potem pojechaliśmy do miasteczka Dorset i wstąpiliśmy do słynnego sklepu Robinson’s General Store, kupiliśmy wodę i czerwone wino i ponownie udaliśmy się na parking nad jeziorem Herb Lake. Byliśmy sami, tak więc bez pośpiechu rozpakowaliśmy samochód, załadowaliśmy wszystkie rzeczy do kanu i o godzinie 15:55 byliśmy na wodzie, dopływając za niecałe 30 minut do naszego miejsca biwakowego nr 87. Było bardzo malownicze, położone na stromym, skalnym przylądku. Okrążyliśmy przylądek i przycumowaliśmy kanu po drugiej stronie, w małej zatoczce. Szybko rozbiłem namiot, a Catherine przydźwigała wszystkie rzeczy. Najbliższe miejsce biwakowe (jakieś 100 metrów od naszego, położone też na przylądku) było puste i mogliśmy cieszyć się samotnością. Akurat przypadała piąta rocznica śmierci Jacka Laytona (był on wtedy przywódcą oficjalnej opozycji w parlamencie Kanady)—pamiętam, że w tym dniu biwakowaliśmy na rzece French River na wyspie Boomerang Island, zwanej też „Banana Island”, gdy rano w radiu usłyszałem tą nieoczekiwaną wiadomość. Czas nieubłaganie idzie naprzód...
Malowniczy 'parking' dla naszego kanu

Czwartek, 23 sierpnia 2016 roku, nasz pierwszy pełny dzień na jeziorze Herb Lake. O godzinie 17:30 popłynęliśmy do końca jeziora i minęliśmy rodzinę z motorówką. Przyjrzeliśmy się też pozostałym miejscom biwakowym—zakupiona przeze mnie mapa okazałą się bardzo przydatna. Wpłynęliśmy do kilku małych, cudownych zatoczek, przypominających te w parku Killarney Park. Pływające na wodzie nury (rodzice z małym) wydawały swoje niepowtarzalne odgłosy. Niestety, nasz wypad był zakłócony przez warkot motorówki, która dla zabawy pływała po jeziorze. Wieczorem rozpaliłem ognisko i mieliśmy doskonałe polskie kiełbaski z grilla, zakupione w sklepie „Eddy’s Meat Market” w mieście Mississauga. Na najbliższym miejscu biwakowym nr 87A zatrzymała się na dzień para z pieskiem, ale i oni, i piesek, zachowywali się cicho. Następnego dnia to miejsce biwakowe zostało zajęte przez rodzinę z motorówką, ale na szczęście ich też nie słyszeliśmy.
Idealne miejsce na naszym biwaku do spożywania kolacji, delektowaniem się winem oraz obserwowaniem zachodów słońca

W czwartek, 25 sierpnia 2016 r. postanowiliśmy dopłynąć do parkingu i pojechać samochodem do miasteczka Dorset. Jednak nasz odjazd przeciągał się, jako że oboje byliśmy pochłonięci czytaniem bardzo dobrych książek: Catherine nie mogła oderwać się od „Don't Let the Goats Eat the Loquat Trees: The Adventures of an American Surgeon in Nepal” („Uważaj, aby kozy nie zjadły nieśpilnika japońskiego: przygody amerykańskiego chirurga w Nepalu”) autorstwa Thomas Hale, ja natomiast byłem zauroczony “The In-Between World of Vikram Lall” („Pomiędzy-świat Vikrama Lall”) autorstwa M. G. Vassanji (później udało mi się też przeczytać tą książkę o Nepalu).

W pierwszej książce jej autor, misjonarz-chirurg, opisuje niesamowite przeżycia w Nepalu na początku lat siedemdziesiątych XX w., gdzie musiał zmagać się z różnorakimi przeciwnościami, m. in. wściekłym tłumem lokalnych ludzi z powodu przejechania przez niego świętej krowy!

Akcja drugiej książki, która otrzymała niezmiernie prestiżową nagrodę Scotiabank Giller Prize (muszę dodać, zasłużenie!), miała miejsce w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w. w Kenii. Śledząc życie Vikrama Lall, autor świetnie przedstawił tej kraj podczas władzy brytyjskich kolonizatorów, przemoc grupy Mau Mau i wreszcie jego niepodległość—i ogromną, bezwstydną korupcję nowych czarnych afrykańskich przywódców kraju, która stała się normą—i przypuszczam, że niewiele się w tym zakresie zmieniło od tamtego czasu...
Wyrwane z korzeniami drzewo koło małego wodospadu

Przeczytawszy te dwie pozycje, również zabrałem się za czytanie książki John’a Grisham’a „The Litigators” (wydanej w języku polskim pt. „Kancelaria”). W końcu lat dziewięćdziesiątych XX w. przeczytałem kilka książek tego autora, które były niezmiernie wciągającymi lekturami… ale po ich przeczytaniu czułem jakiś niedosyt, po prostu nic specjalnego nie wniosły do mojego życia, o wiele bardziej wolałem literaturę faktu (non-fiction) lub bardziej ambitną beletrystykę. Tak więc po raz pierwszy od prawie 20 lat ponownie sięgnąłem po książkę Grisham’a—może też dlatego, że bardzo spodobał mi się jej początek:

„Kancelaria adwokacka Finley & Figg określała się „butikiem.” Butik-to określenie miało sugerować, że jest to mała, specjalizująca się w specyficznej dziedzinie firma. Butik—w rozumieniu ‘znakomita, elegancka firma’; zresztą to francuskie słowo samo w sobie miało jej nadawać pewną aurę ekskluzywizmu. Butik w znaczeniu bycia małą, selektywną i świetnie prosperującą firmą. Lecz poza jej wielkością, firma nie posiadała żadnych wyżej wymienionych cech. Firma Finley & Figg głownie parała się sprawami związanymi z uszkodzeniami i urazami ciała (…). Jej zyski były tak ułudne, jak ranga firmy. Owszem, firma była mała, bo nie posiadała środków na dalszy rozwój; była selektywna, bo nikt nie chciał w niej pracować, włącznie z dwoma adwokatami, którzy byli jej właścicielami.”

I chociaż był to następny thriller prawniczy, jego lektura okazała się całkiem relaksująca, podobna do wizyty w pubie i wypiciu kilku kufli piwa.
Nasze miejsce biwakowe 

Po dopłynięciu do parkingu, przywiązaliśmy kanu łańcuchem i pojechaliśmy do Dorset, zatrzymując się w Bibliotece/Domu Kultury, gdzie Catherine spędziła prawie 2 godziny sprawdzając setki wiadomości email (ale nie ja—uważam, że wakacje oznaczają przerwę od Internetu i telefonu komórkowego). Również porozmawialiśmy z bardzo miłą pracownicą Domu Kultury, Sue Penny, która była niezmiernie ciekawą i pomocną osobą. Swego czasu pracowała w marketingu dla znanych korporacji—okazało się, że oboje pracowaliśmy z p. Clive Minto—ja spotkałem go w kanadyjskiej centrali Pepsi Cola w Toronto w 1985 r. (był wówczas jej prezydentem), a ona w centrali kanadyjskich sklepów Canadian Tire, gdy zajmował stanowisko jednego wyższych rangą wiceprezydentów. Również poinformowała nas, że możemy się w budynku wykąpać za małą opłatą. Oczywiście, jak zwykle spędziłem dużo czasu przeglądając książki i magazyny i nawet kilka z nich kupiłem (zwykle biblioteki wystawiają na sprzedaż starsze pozycje). Potem udaliśmy się do sklepu Robinson’s General Store oraz do sklepu monopolowego (LCBO), kupiliśmy jedzenie, wodę i wino i zafundowaliśmy sobie ogromną porcję lodów w kawiarni Zachary’s. Usiedliśmy koło przesmyku i delektowaliśmy się nimi, przyglądając się przepływającym kanałem łodziom. Przeszedłem się przez most i na poczcie wrzuciłem kilka kartek pocztowych. O godzinie 19:30 udaliśmy się z powrotem do parkingu, gdzie ładując kanu, rozmawialiśmy z kobietą z pieskiem i dwoma młodymi chłopakami. Po drugiej stronie jeziora, na brzegu domku wypoczynkowego, biegał szczekający pies i zobaczywszy pieska po naszej stronie, musiał być bardzo podniecony i zaciekawiony, bo w pewnym momencie wskoczył do wody i dopłynął do nas, aby spotkać i przywitać się ze swoim czworonożnym pobratymcem. Niebawem zaczęliśmy płynąć i podziwiając zachód słońca, dopłynęliśmy do naszego biwaku.

W piątek na przyległym miejscu mieliśmy nowych sąsiadów, też bardzo spokojnych. Sporządziliśmy wyśmienity obiad, zjedliśmy sałatkę i kukurydzę i zaspokoiliśmy nasz głód—czego nie mogę powiedzieć o komarach, które były nadal bardzo łakome i trzeba było je nieustannie odganiać!
Poranne mgły

Jako że następnego dnia miała być rano mgła, wstaliśmy bardzo wcześnie i przez ponad 2 godziny wiosłowaliśmy w wypełnionych mgłami zatoczkach, po prostu magicznie! Na początku prawie nic nie widzieliśmy, wszystko było spowite mgłą, ale gdy wyszło słońce, powoli się mgły rozproszyły. Powróciwszy, zjedliśmy śniadanie, usiedliśmy na krzesłach i zaczęliśmy czytać... ale szybko oboje zasnęliśmy, budząc się dzięki flotylli różnokolorowych kanu, które SŁYSZELIŚMY zanim je ZOBACZYLIŚMY, głównie z powodu bardzo kiepskich umiejętności wiosłowania ich pasażerów, uderzających za każdym razem wiosłami o burtę kanu. Patrzyliśmy, jak z trudem zygzakiem dopłynęli do grupowego miejsca biwakowego oddalonego 1 km od naszego miejsca—szkoda, że nie dalej! Wieczorem dochodziły z ich biwaku różne odgłosy. Pod wieczór przepłynęliśmy koło nich—rozbili wiele namiotów i niektórzy z nich pływali w jeziorze.

Popłynęliśmy dalej—zauważyliśmy, że przy bardzo fajnym miejscu biwakowym było przycumowane piękne drewniane kanu. Biwakowicz stał przy ogromnym, buzującym ognisku i przygotowywał się do opuszczenia miejsca z powodu prognozy pogody zapowiadającej deszcze. Po kilku godzinach, gdy przepływał koło naszego miejsca, pomachaliśmy sobie nawzajem. Miejsce nr 87A było ponownie wolne, toteż mieliśmy dużo prywatności i spokoju. Po zjedzeniu steków i kukurydzy, udaliśmy się do namiotu.

Niedziela, 28 sierpnia, powitała nas chmurami—byłby to z pewnością świetny dzień na złożenie wizyty w mieście Huntsville. Ale niebawem przejaśniało i postanowiliśmy poczekać do poniedziałku. Catherine sądziła też, że grupa Azjatów dzisiaj opuści grupowy biwak i na parkingu będzie duże zamieszanie—ale też liczyliśmy, że więcej sklepów będzie otwartych w Huntsville w poniedziałek. Tak więc cały dzień spędziliśmy na biwaku, co jakiś czas machając do przypływających kanuistów i kajakarzy. Sąsiednie miejsce znowu zostało zajęte przez rodzinę z dziećmi, widzieliśmy, jak skakali do wody ze skał. Popłynęliśmy do końca jeziora, do małego wodospadu, zrobiliśmy trochę zdjęć i wysłuchaliśmy półgodzinnych wiadomości o godzinie 18:00. Nieopodal było żeremie bobrowe, jak też ogromne, wywrócone drzewo, którego system korzeni został kompletnie odseparowany od płaskiej skały. Udało się nam powrócić na biwak na czas, aby usiąść na skale, delektować się czerwonym winem i podziwiać zachód słońca, a potem zrobiliśmy grilla na ognisku.

Następnego dnia pojechaliśmy po południu do Dorset i od razu udaliśmy się do Centrum Kultury, gdzie Catherine znowu sprawdziła e-maile, a ja kupiłem kolejne książki i parę filmów. Również skorzystaliśmy z prysznica ($2.50 za osobę) i pojechaliśmy do sklepu Robinson’s General Store. Zamiast tym razem kupić kilka porcji lodów w lodziarni „Zachary's”, Catherine kupiła półtoralitrowy pojemnik lodów w sklepie—o wiele lepiej się opłacało! Po jego spożyciu (pewnie ilość kalorii była wystarczająca na kilka dni) pojechaliśmy do Huntsville, gdzie udaliśmy się do sklepów Trading Post, Thrift Store, Dollarama oraz małego parku, Metro Community Garden. Na głównej ulicy spostrzegłem niezmiernie oryginalną brązową statuę słynnego malarza kanadyjskiego Toma Thomsona, postawioną tamże w 2005 roku. 



Przedstawiała artystę malującego skecz w parku Algonquin Park a na jego kolanach leżało pudełko farb wodnych. Nieopodal znajdowało się wykonane też z brązu kanu, na którym znajdowała się następująca dedykacja:

Na pamiątkę Toma Thomsona, 1877-1917

Artysta, leśnik, przewodnik i marzyciel, którego genialna wizja zdefiniowała dzikość i przyrodę kanadyjską oraz oddała i uchwyciła majestat i różnokolorową atmosferę parku Algonquin Park.

Jednocześnie wstąpiliśmy do resortu Deerhurst Resort, w którym od 25 do 26 czerwca 2010 roku miał miejsce 36-ty Szczyt Grupy G8 (z udziałem m. in. Stephen Harper, Barack Obama, Nicolas Sarkozy, Angela Merkel, Dmitry Medvedev, David Cameron i Silvio Berlusconi), a potem wróciliśmy do parkingu na jeziorze Herb Lake. Było już po godzinie 22:00, gdy zaczęliśmy wiosłować. Płynęliśmy w kompletnych ciemnościach—jedynie mogliśmy podziwiać miliony gwiazd świecących na bezchmurnym niebie.

Następnego dnia pozostaliśmy na naszym miejscu, czytając i rozmawiając, a wieczorem udaliśmy się do wodospadu i przez jakiś czas odpoczywaliśmy, wsłuchując się w szumiącą wodę.
Plandeka chroniąca nas od deszczu

Wtorek, 30 sierpnia 2016 roku. Dzień był pochmurny i o godzinie 14:00 zaczęło padać, a po kilkunastu minutach usłyszeliśmy grzmoty i zobaczyliśmy odblaski błyskawic. Usiedliśmy pod rozwieszoną plandeką i ugotowaliśmy wyborny żurek. O godzinie 15:12 oślepiła nas błyskawica i w kilka sekund później wstrząsnął nami huk grzmotu, piorun musiał uderzyć bardzo blisko nas. Szybko uciekliśmy do namiotu i zasnęliśmy, ukojeni hipnotycznym stukotem deszczu. Wydawało się nam, że słyszeliśmy jakieś podejrzane szmery koło namiotu, ale prawdopodobnie były one spowodowane deszczem. Nasi sąsiedzi opuścili miejsce przed burzą, zatem znowu byliśmy sami.
Przy małym wodospadzie

Środa, 31 sierpnia 2016 r. Rano dopłynęliśmy do parkingu, gdzie spotkaliśmy rodzinę, która właśnie opuściła miejsce biwakowe nr 107—mieli piękne, wykonane ręcznie drewniane kanu. Poprzedniego dnia piorun uderzył w wysoką sosnę dosłownie metry od ich namiotu (tak, ten sam piorun, który słyszeliśmy na naszym miejscu!). Powiedzieli, że schowali się do namiotu z powodu deszczu, nagle zostali porażeni blaskiem błyskawicy i ogłuszeni hukiem. Po wyjściu z namiotu zobaczyli, że sosna, mająca jakieś 14 metrów wysokości, była uderzona przez piorun i dosłownie eksplodowała, rozrzucając mniejsze i większe kawałki drzewa i gałęzie dookoła ich miejsca biwakowego i w zatoczce, pozostawiając też żywicę na powierzchni wody. To cud, że im się nic nie stało!
Miejsce biwakowe, w które uderzył piorun

Pojechaliśmy do osady Port Cunnington, przeszliśmy się po małym cmentarzu—bardzo dużo pochowanych na nim ludzi nosiło nazwisko „Cunnington”. Wpadliśmy też do jakiegoś ośrodka, zobaczyliśmy elektryczny samochód Tesla, który się właśnie ładował i porozmawialiśmy z jego właścicielem, z pewnością taki pojazd jest świetnym tematem do rozmów! Ponownie wpadliśmy do sklepu Robinson’s General Store i do Domu Kultury, Catherine sprawdziła e-maile i raz jeszcze za jedyne $2,99 kupiliśmy pojemnik lodów. Również nazbierałem ogromną ilość grzybów, które później ususzyłem nad ogniskiem, w ten sposób suszone, są świetne do bigosu.
Zanim dopłynęliśmy do naszego biwaku, udaliśmy się do tego miejsca biwakowego uderzonego przez piorun, obejrzeliśmy dewastacje i znalazłem kawałek niezmiernie oryginalnego drzewa, odłupanego piorunem.

W czwartek, 1 września 2016 roku spakowaliśmy się i popłynęliśmy do parkingu, gdzie też zebrałem ogromne ilości grzybów. Pojechaliśmy do miasta Minden, zatrzymaliśmy się w lokalnej bibliotece, przeglądając i kupując kilka interesujących książek, w supermarkecie kupiliśmy kurę z grilla, konsumując ją na brzegach rzeki Gull River, a następnie przeszliśmy się wzdłuż tej rzeki (Minden River Walk).


Była to niezmiernie przyjemna, urozmaicona i odprężająca wycieczka, tym bardziej, że w nowym dla nas miejscu!




niedziela, 30 października 2016

PARK MASSASAGA W ONTARIO—DWANAŚCIE DNI NA BIWAKU, 26 CZERWCA-09 LIPCA 2016 ROKU




W marcu 2016 r. zarezerwowałem dwa miejsca biwakowe w Parku Massasauga, obydwa położone na zatoce Blackstone Harbour, jedno na południowej, a drugie na północnej stronie kanału prowadzącego do zatoki Woods Bay, blisko parkingu w Pete’s Place Acess Point, toteż nawet początkujący kanuiści nie powinni mieć problemów z dopłynięciem do nich (wprawdzie podczas wietrznej pogody może okazać się to trudne). Również zaprosiliśmy kilku znajomych, aby do nas zawinęli na parę dni podczas długiego weekendy w związku ze świętem Kanady, Canada Day—ostatecznie Ian & Sue spędzili z nami parę dni.
 
Jack, Catherine, Ian, Sue i piesek Miro
Mieliśmy zamiar wyjechać z Toronto już o godzinie 10.00, ale dopiero to się nam udało cztery godziny później. Było upalnie i słonecznie i po 2 godzinach jazdy dotarliśmy do miasteczka MacTier, wstąpiliśmy tam do sklepu i kupiliśmy zimne piwo. Przed godziną 18.00 dojechaliśmy do Pete’s Place Access Point.
 
Pożółkłe i umierające drzewa
Biuro parku było już zamknięte, ale byliśmy miło zaskoczeni, widząc samoobsługową stację rejestracyjną i płatniczą—nasze imiona już na niej widniały. Zapłaciliśmy pozostałe opłaty biwakowe i podjechaliśmy kilkadziesiąt metrów do zjazdu, gdzie można wodować kanu i łodzie. Dookoła nie było żywej duszy i nie musieliśmy się śpieszyć. Gdy już załadowane kanu było na wodzie, gotowe do odpłynięcia, dość spory wąż wodny ześlizgnął się ze skały, do której dotykała burta kanu, i wskoczył do wody, omalże nie wpadając do środka kanu. Widząc to, Catherine wydała z siebie tak przejmujący okrzyk, że pewnie był słyszalny na całej zatoce. Prawie-że mielibyśmy nieprzewidzianego (i nieproszonego) towarzysza!

Zauważyliśmy, że poziom wody był najwyższy od wielu lat. Rzeczywiście, większość skał, po których w poprzednich latach mogliśmy chodzić, obecnie były pod wodą, jak też widzieliśmy bardzo dużo pożółkłych i pewnie umierających drzew zimozielonych wzdłuż brzegów zatoki. Gdy się bliżej przyjrzeliśmy okazało się, że dolne części ich pni (i oczywiście korzenie) pozostawały pod wodą i bez wątpienia to właśnie powodowało, że powoli usychały—nie były to drzewa przystosowane do rośnięcia w wodzie.
 
Nasze pierwsze miejsce...
Nasze miejsce biwakowe, przylegające do kanału, było w miarę prywatne i ciche z powodu skalnego grzbietu pomiędzy nim i kanałem; poza tym, szybko przyzwyczailiśmy się do przepływających głośnych łodzi motorowych. Prawdę mówiąc tego się spodziewaliśmy—to była już moja siódma wizyta w tym parku i pewnie 3 lub 4 na tym miejscu. Codziennie widzieliśmy wiele wypchanych sprzętem turystycznym kanu i kajaków; jedne płynęły w stronę zatoki Georgian Bay, inne z powrotem do Pete’s Place. Prawie każdego wieczoru siedzieliśmy na skalonym grzebiecie, pod małym, wygiętym drzewkiem, obserwując przepływające łodzie, podziwiając zachody słońca i popijając czerwone wino czy tej zimne piwo. Czasami widzieliśmy turystów biwakujących po drugiej stronie kanału; po dochodzących odgłosach byliśmy pewni, że świetnie się bawili!
 
...i widok z naszego miejsca!
Wzdłuż brzegów pływało sporo węży wodnych, często były zwabiane wywołanym przez nas hałasem, gdy pluskaliśmy coś w wodzie czy nawet chodziliśmy po skałach. Raz udało mi się zauważyć dużego żółwia, ‘snapping turtle’, pływającego koło brzegu, ale gdy tylko zbliżyłem się, do razu zniknął pod wodą. Jednego ranka w przedsionku namiotu znalazłem małego węża z czerwonym podbrzuszem (‘red-bellied snake’)—w pierwszej chwili sądziłem, że to była ogromna rosówka. Niedaleko było spore żeremie bobrowe i w bardzo słoneczny dzień zauważyłem, jak się wygrzewał na nim wąż; gdy mnie zobaczył, tak szybko uciekł, że nie miałem okazji mu się lepiej przyjrzeć w celu identyfikacji. Codziennie obserwowaliśmy pływające bobry dookoła przylądka, na którym znajdowało się nasze miejsce, pływały z jednej żeremi bobrowej do drugiej. Były niezmiernie aktywne w nocy, bo słyszeliśmy, jak uderzały o lustro wody swoimi szerokimi ogonami. Malutka jaszczurka (‘skink’) zamieszkiwała koło miejsca na ognisko i często widzieliśmy, jak się wygrzewała na słońcu. Niekiedy bardzo majestatyczna czapla (‘blue heron’) lądowała niedaleko nas, brodziła jakiś czas w wodzie, próbując złapać ryby i po pomyślnych łowach odfruwała. Późnym popołudniem i w nocy mogliśmy słuchać serenad żab oraz nurów (‘loon’), a rano często budził nas dzięcioł smugoszyi (‘pileated woodpecker’), bardzo mocno uderzając w przyległe drzewa. Kilka pręgowców (‘chipmunk’), wiewióreczek ziemnych, pokazywało się tu i tam, ale nie szukały z nami żadnej interakcji—czasem na innych biwakach wręcz nie mogliśmy się opędzić od tych przyjaznych stworzonek! Również pojawiała się regularnie duża mewa i chodziła po całym biwaku, licząc na jakieś jedzenie—zresztą daremnie. Natomiast w płytkiej wodzie bez ruchu czyhała żaba rycząca (‘American Bullfrog’), cierpliwie czekając na ofiary. Żaby te posiadają niesamowity apetyt i praktycznie zjedzą każde zwierzę, jaki mogą połknąć, włącznie z insektami, ptakami, małymi ssakami i nawet innymi żabami.
 
Water snake
Przez kilka dobrych godzin obserwowałem owady nastecznikowate (‘Spider Wasp’), non-stop kopiące otworki w piaszczystej ziemi. Następnie przyciągały do tych jamek pająki, które wcześniej złapały i sparaliżowały jadem. Nieszczęsny pająk miał się stać żywicielem, karmiącym ich larwy: owady składały na podbrzuszu pająka jajeczko i zamykały gniazdo. Gdy larwa się wylęgła, zaczynała się ona żywić owym jeszcze żywym pająkiem. Po skonsumowaniu wszystkich jadalnych części pająka, larwa robiła kokon i przepoczwarzała się. Co ciekawe, niektóre owady spędziły wiele czasu kopiąc potencjalne gniazda w ziemi, ale nagle coś się im odwidziało i zaczęły ciągnąć sparaliżowanego pająka kilka dobrych metrów po ziemi, a potem do góry po drzewie gdzie, jak się mogę domyślać, zrobiły ostateczne gniazdo.
 
Bullfrog
Podczas naszego pobytu pogoda była prawie idealna—niezmiernie gorąco i sucho, głównie słonecznie i nawet w okolicach miasta Parry Sound wprowadzono zakaz rozpalania ognisk, ale władze parku nadal pozwalały na rozpalanie ognisk. Niestety, dwa ostatnie dni pobytu były deszczowe i burzowe, musieliśmy się pakować i płynąc w ulewnym deszczu, ale ponieważ nadal było gorąco, to nawet za dużo nie narzekaliśmy—deszcz był potrzebny. Być może z powodu braku deszczów komary nie stanowiły specjalnego problemu—zazwyczaj pojawiały się o godzinie 21.00 i znikały po godzinie.
 
Nasz ulubione miejsce, z którego podziwialiśmy zachody słońca, obserwowaliśmy przepływające łodzie i delektowaliśmy się czerwonym winem
W ostatni dzień czerwca, przed dniem Kanady (przypadającym na 1 lipca) popłynęliśmy na kanu do przystani Moon River Marina, aby kupić parę rzeczy. Catherine była zdumiona, że sklep (i agencja monopolowa) zamknęły się już o godzinie 18.00 (ja się tego spodziewałem), ale udało się jej namówić sprzedawczynie do sprzedania nam sześciu puszek zimnego piwa. Płynąc z powrotem na biwak, zobaczyliśmy budynek z neonowym napisem „OTWARTE”; to był ośrodek West View Resort—posiadał mały sklepik, w którym Catherine nabyła śmietankę, bez której nie mogła pić porannej kawy! Właściciel ośrodka, całkiem rozmowny człowiek, siedział na froncie sklepu i zaczęliśmy z nim gawędzić. Spostrzegłem leżącą na ladzie książkę p.t. „Moje Życie na Rzece Moon River” („My Life on the Moon River”) autorstwa Peter (Pete) Grisdale (zmarłego w 2014 r. w wieku 94 lat). Wskazując na tą książkę, powiedziałem Catherine, że autor tej książki miał swego czasu dom w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się parking i biuro parku—„Pete’s Place Access Point” wziął nazwę od jego imienia.

            – To był mój brat – powiedział właściciel ośrodka.

To dopiero! Nazywał się George Grisdale (a ośrodek był usytuowany przy ulicy Grisdale Road!) i trochę nam opowiedział o swoim bracie. Gdy wspomniałem opuszczony ośrodek Calhoun Lodge (wizytowaliśmy ją kilkakrotnie w przeszłości), pan Grisdale sięgnął po broszurę wydaną przez park, „Ośrodek Calhoun Lodge i Gospodarstwo Baker’a” („Calhoun Lodge and the Baker Homestead”), otworzył ją na stronie 5 i wskazując na zdjęcie przedstawiające dwóch mężczyzn pracujących koło kominka, powiedział,

            – Chociaż moje imię nie jest wymienione pod zdjęciem, ten młodzieniaszek po prawej stronie—to jestem ja!

Oczywiście, kupiłem tą książkę (z autografem!), zawiera bardzo dużo opowieści o latach wojny, spędzonych przez autora w armii kanadyjskiej w Europie, jak też wiele fascynujących historii na temat lokalnych mieszkańców i wydarzeń, mających miejsce w tych okolicach.
 
Na kanu w pobliżu naszego miejsca biwakowego
Uwielbialiśmy pływać po zatoce Blackstone Harbour w godzinach wieczornych, a nawet i w nocy. Jednego dnia popłynęliśmy do Pete’s Place i pojechaliśmy samochodem do miasta Parry Sound (i przy okazji widzieliśmy, jak przed samochodem średniej wielkości niedźwiadek przebiegł drogę Healey Lake Road). Wieczorna burza, wraz z piorunami, grzmotami, błyskawicami i lejącym jak z cebra deszczem bardzo opóźniła zwodowanie kanu i dopłynięcie z powrotem do naszego miejsca. Ponad godzinę siedzieliśmy na parkingu w samochodzie, czekając, aż burza się oddali i przestanie padać. Gdy wreszcie przeszła, zapanowała niesamowita cisza i spokój, wydawać się mogło, że niedawna burza była jedynie złym snem. O godzinie 22.30, w kompletnych ciemnościach, skierowaliśmy się w stronę biwaku. Nie było wiatru i jedynie nasze kanu znajdowało się w zatoce; od czasu do czasu na niebie pojawiały się dalekie błyskawice, ale nie słyszeliśmy grzmotów. Było to cudowne uczucie! Gdy po godzinie 23.00 dopływaliśmy do brzegu, wreszcie mogłem wypróbować moją nową latarkę, która świetnie wszystko oświetliła, aczkolwiek używałem jedynie małą część jej maksymalnej mocy 1000 lumenów.
 
Idzie burza...
Będąc w mieście Parry Sound, poszliśmy do sklepu spożywczego No Frills oraz do taniego sklepu Hart Store w kompleksie Parry Sound Mall i pojechaliśmy do rzeki Sequin River, gdzie tradycyjnie pod potężnym wiaduktem kolejowym spożyliśmy lunch. Wiadukt był wybudowany w 1907 r i ma 32 metrów wysokości i ponad pół kilometra długości—jest to najdłuższy wiadukt kolejowy na wschód od gór skalistych. W 1914 r. Tom Thomson, jeden z najsłynniejszych malarzy kanadyjskich, płynął na kanu po rzece Sequin River i zatrzymał się koło mostu, uwieczniając ów wiadukt oraz dawny tartak na obrazie, którego reprodukcja znajdowała się na historycznej tablicy koło wiaduktu.
 
Wiadukt w Parry Sound oraz obraz Tom'a Thomson'a z 1914 r.
Po posileniu się wybraliśmy się na przechadzkę po Parry Sound i ‘odkryliśmy’ fantastyczną księgarnię z używanymi książkami „Bearly Used Books”. Nie tylko byłem miło zaskoczony wielkością sklepu i ilością książek, ale też różnorodnością kategorii i tytułów książek! Szczególnie podobała mi się sekcja na temat lokalnych pisarzy i historii—od razu zauważyłem plakat, reklamujący „My Life on the Moon River” autorstwa Peter (Pete) Grisdale! Po półgodzinnym szperaniu kupiłem kilka świetnych i już dawno wyczerpanych książek, których nigdy nie znalazłbym w innuch księgarniach typu „Chapters”!
 
Stara stalowa klamra na naszym miejscu
Akurat skończyłem czytać „City of Thieves” („Miasto Złodziei”) Davida Benioff—świetną książkę, której akcja rozgrywa się podczas Blokady Leningradu podczas II wojny światowej i która zapewne była luźno oparta na autentycznej historii, przekazanej autorowi przez jego dziadka—i od razu zabrałem się za czytanie kupionej w księgarni w Parry Sound „The Gates of Hell” („Bramy Piekła”) Harrisona E. Salisbury. Również i ta powieść rozgrywa się w Związku Sowieckim—bardzo szybko domyśliłem się, że postać głównego bohatera była oparta na życiu pisarza Aleksandra Sołżenicyna. Zatem książka była bazowana na wielu prawdziwych wydarzeniach i w niezmiernie realistyczny sposób ukazywała zawiłości brutalnego systemu sowieckiego począwszy do Rewolucji Październikowej do lat siedemdziesiątych XX w. Co ciekawe, jej autor (Salisbury) także napisał „The 900 Days: The Siege of Leningrad” („Dziewięćset Dni: Blokada Leningradu”) i David Benioff obficie czerpał z niej informacje, do swojej książki.
 
Pomnik Francis Pegahmagabow
Udaliśmy się tez do „Charles W. Stockey Center for the Performing Arts” (‘Centrum Sztuki Widowiskowej’), w którym jest wystawianych bardzo dużo koncertów i widowisk. Usytuowane na brzegach zatoki Georgian Bay, również stanowi wyśmienitą lokację do oglądania zachodów słońca. Również zauważyliśmy nowy pomnik, który odsłonięto dwa tygodnie temu—przedstawiał naturalnej wielkości figurę z brązu Francis Pegahmagabow, bohatera I wojny światowej i najbardziej odznaczonego Indianina w tejże wojnie.

Później wolno pospacerowaliśmy szlakiem Rotary and Algonquin Fitness Trail i dotarliśmy do parku & plaży Waubuno Beach. W parku znajdowała się dość duża kotwica i historyczna tablica pamiątkowa:

ZATOPIENIE STATKU WAUBUNO W 1879 ROKU

Owa kotwica, wydobyta w 1959 r., należała do parowca „Waubuno”, drewnianego bocznokołowca o wyporności 180 ton, zbudowanego w Port Robinson w 1865 roku. Statek przewoził towary i pasażerów na prosperujących trasach żeglugowych na jeziorze Huron w XIX wieku. Będący pod dowództwem kapitana J. Burkett statek opuścił miasto Collingwood w dniu 22 listopada 1879 r. w drodze do miasta Parry Sound. Tego dnia Waubuno natrafił na potężną wichurę i zatonął na zatoce Georgian Bay około 32 kilometry od tego miejsca. Wszyscy pasażerowie i załoga zginęli i chociaż później odkryto jego wrak, nigdy nie znaleziono ciał 24 ofiar, jak też nigdy nie ustalono, co dokładnie spowodowało katastrofę.

W 2013 r. biwakowaliśmy na wyspie Wreck Island (też w parku Massasauga), gdzie się znajdował wrak „Waubuno”. Popłynęliśmy w to miejsce i widzieliśmy go w płytkiej wodzie, pomiędzy wyspami Wreck Island i Braden Island.
 
Nasze drugie miejsce biwakowe
Ponieważ nasze miejsce biwakowe już było przez kogoś zarezerwowane od czwartku, na ostatnie dwa dni pobytu musieliśmy się przenieść na miejsce znajdujące się na północnej stronie kanału, dosłownie rzut kamieniem od poprzedniego miejsca nr 508. W czwartek po południu trzy razy popłynęliśmy kanu, przewożąc nasze rzeczy. Nowy biwak był rozległy i malowniczy, namiot rozbiliśmy najdalej paleniska, koło skał. Nie posiadał on jednak skalnego grzbietu wzdłuż kanału, toteż doskonale widzieliśmy i szczególnie słyszeliśmy wszystkie przepływające łodzie motorowe—było to hałaśliwe miejsce. Nie mogliśmy też oglądać przepięknych zachodów słońca.
 
Żeremie bobrowe koło naszego pierwszego miejsca biwakowego
Pierwszego ranka na nowym biwaku usłyszeliśmy jakiś hałas; gdy Catherine wyszła z namiotu, zobaczyła czarnego niedźwiadka nieopodal pojemnika z żywnością zabezpieczonego przed niedźwiedziami, „bear proof container”. Zobaczywszy ją, od razu uciekł i zniknął w lesie. Piętnaście minut później usłyszeliśmy jakieś hałasy i krzyki dochodzące z miejsca biwakowego po drugiej stronie kanału—„niedźwiedź, niedźwiedź!”. Widocznie niedźwiadek postanowił przepłynąć przez kanał i złożyć wizytę naszym sąsiadom.

Następnej nocy też słyszeliśmy podejrzane odgłosy blisko namiotu, jakby coś powoli człapało, ale cokolwiek to było, to zniknęło zanim miałem okazję wyjść z namiotu i zaświecić moją silną latarką dookoła biwaku.
 
Spider Wasp ze swoją ofiarą, pająkiem
W piątek, ostatni cały dzień naszego pobytu w parku, było gorąco i wilgotno, a po południu mogliśmy doświadczyć klasyczną ‘ciszę przed burzą’, nawet powietrze nabrało specyficznego zapachu. Już o godzinie 19.00 rozpaliliśmy ognisko, kilka godzin wcześniej, niż to czyniliśmy. Był to doskonały pomysł—zaledwie upiekliśmy na grillu steki, pojawiły się czarne chmury wraz z towarzyszącymi błyskawicami i grzmotami i za chwilę rozpadało się na dobre! Szybko zdjąłem steki z grilla i już zjedliśmy je siedząc pod plandeką. Po jakimś czasie w strugach deszczu weszliśmy do namiotu. Cały czas padało i szybko zasnęliśmy, utulani przez szum deszczu, uderzającego w tropik namiotu.

Mieliśmy w planie wstać wcześnie i spakować się, ale rano też lało i dopiero w południe, korzystając z krótkiej przerwy w deszczu, szybko zapakowaliśmy mokry namiot, śpiwory, materace i nasze ubrania i umieściliśmy je w kanu. Gdy byliśmy już gotowi do wypłynięcia, ponownie nadeszły złowrogie, czarne chmury i strasznie się rozpadało! W ostatnim momencie przykryłem kanu plandeką, co okazało się świetnym pomysłem. Przynajmniej było ciepło, a to, że trochę zmokliśmy, nie było dla nas żadnym problemem. Pół godziny później, dokładnie o godzinie 14.00 (oficjalna godzina, o której należy opuścić biwak), zaczęliśmy wiosłować do Pete's Place, dopływając do niego w niecałe 30 minut. Już z daleka mogliśmy zauważyć tłumik ludzi, stojących na dokach i w miejscach wodowania kanu—kilkadziesiąt dziewczynek z pobliskiego obozu właśnie wyruszało na 4 noce na biwak do parku, aby doświadczyć dzikiej przyrody, biwakowania i pływania na kanu! Również kręciło się sporo innych turystów—jedni czekali, aby wypłynąć, inni właśnie przypłynęli i się rozpakowywali.
Tęcza nas zatoką Kempenfelt Bay

W drodze do Toronto zatrzymaliśmy się w mieście Barrie, w parku na brzegach zatoki Kempenfelt Bay (należącej do jeziora Lake Simcoe), gdzie spożyliśmy lunch—i wpatrywaliśmy się przez kilka minut w przepiękną, podwójną tęczę! Potem pojechaliśmy do Minet’s Point, gdzie rodzice ojca Catherine mieli domek letniskowy (‘cottage’), w którym jej ojciec spędził dzieciństwo i lata młodości (lata dwudzieste do początków czterdziestych XX w.). Domek nadal stał (209 Southview Road)—jak też i park, do którego bardzo często chodził z kolegami.

POJEMNIKI ZABEZPIECZONE PRZED NIEDŹWIEDZIAMI DO PRZECHOWYWANIA ŻYWNOŚCI

Od lat w Pete’s Place Access Point witał nas ogromny napis, „Jesteście w krainie niedźwiedzi”, co jest prawdą: w poprzednich latach widzieliśmy w parku te pokaźne stworzenia i słyszeliśmy wiele opowiadać o nieszczęsnych i często wystraszonych biwakowiczach, którym niedźwiedzie nie tylko zniszczyły jedzenie i podręczne lodówki, ale nieraz również i namioty. Dlatego zawsze pedantycznie zawieszaliśmy bagaże z żywnością na linach pomiędzy drzewami w taki sposób, aby niedźwiedzie nie mogły się do nich dobrać. Było to raczej żmudne zajęcie i zawsze czuliśmy do tego niechęć—za każdym razem przed opuszczeniem biwaku czy też udaniem się na spoczynek musieliśmy zabezpieczyć jedzenie i wciągnąć je do góry; za każdym razem, gdy chcieliśmy wyciągnąć coś do zjedzenia, musieliśmy wszystkie bagaże i lodówki opuścić na ziemię—i znowu wciągać na górę. To była dość mozolna praca, szczególnie dla Catherine, która była odpowiedzialna za jedzenie i sprawy kuchenne.
Food Storage Container
Tego roku czekała nas ogromna niespodzianka—na biwaku postawiono pojemnik zabezpieczony przed niedźwiedziami (‘food storage locker’, albo ‘the bear box’, albo ‘the box/bear proof bin’). Jak się okazało, takie pojemniki zainstalowano na kilkunastu miejscach biwakowych, szczególnie tych najbardziej nawiedzanych przez niedźwiedzie. To był absolutnie ŚWIETNY pomysł i pragnę wyrazić moją szczerą wdzięczność i podziękowanie dla Parku za zainstalowanie tych pojemników.

Niemniej jednak… nie jest moim zamiarem być drobiazgowym, szukając dziury w całym i krytykować tą użyteczną rzecz, ale już po pierwszym użyciu tego pojemnika, oboje momentalnie spostrzegliśmy kilka problemów z jego zaprojektowaniem.

Po pierwsze, pojemnik otwiera się od góry i potrzeba trochę siły, nieraz nawet sporo, aby unieść wieko—w szczególności Catherine miała trudności z otwieraniem (i zamykaniem) wieka i kilka razy uderzyło ją ono w głowę (warto było wtedy posłuchać jej głośnych narzekań!). Również podczas zamykania wieka musieliśmy na nie naciskać, co wywoływało dość głośny hałas. W środku były dwa niezgrabne zawiasy—moim zdaniem, utrudniały zamykanie/otwieranie pojemnika i mogły się popsuć.

Gdy przybyliśmy na biwak, pojemnik był zamknięty, ale w środku było trochę wody (i gruba rosówka); ponieważ nie było żadnego otworu w podłodze pojemnika, pozwalającego na ujście wody, musieliśmy ją wybierać ręcznie, używając papierowego kubeczka do kawy i następnie dużo papierowych ręczników w celu wytarcia podłogi do sucha. Po deszczu zauważyliśmy, że znowu się zebrała na dole woda, pomimo że pojemnik pozostawał cały czas zamknięty—co znaczyło, że nie był kompletnie wodoszczelny.

Równocześnie mechanizm zamykający był raczej niepraktyczny. Na każdej stronie pojemnika była klamerka i skobel oraz dwa karabinki, przytwierdzone do pojemnika za pomocą cienkich stalowych linek. Od razu wyraziłem opinię, że wcześniej czy później (prawdopodobnie wcześniej) stalowe linki pękną czy też rozplączą się i karabinki oderwą się, po prostu były za delikatne, aby wytrzymać ustawiczną używalność przez dziesiątki biwakowiczów, nie wspominając już o sporadycznych wandalach—czy też o upartych i zręcznych niedźwiadkach.

Po przeniesieniu się na nasze drugie miejsce, gdy Catherine chciała włożyć jedzenie do pojemnika na nowym miejscu, po prostu nie mogła go otworzyć. Oboje musieliśmy dobrze się namęczyć, aby wreszcie podnieść do góry wieko—okazało się, że jeden z zawiasów się skrzywił i prawie oderwał się od pojemnika, blokując w ten sposób wieczko. A w dodatku jednego z karabinków nie było, a drugi był, niemniej jednak stalowa linka była oderwana do pojemnika. Nie mogliśmy uwierzyć, że nasze przewidywania tak szybko się sprawdziły! Poza tym, pojemnik stał na nierównym gruncie i gdy otwieraliśmy wieczko, przechylał się w tył.

Niecały rok temu, na jesieni 2015 r., spędziliśmy kilka tygodni biwakując w kilku parkach w USA (szczególnie w Yellowstone) i wszystkie z nich posiadały podobnego rodzaju przeciw-niedźwiedziowe pojemniki (głównie z powodu niedźwiedzi Grizzly), toteż mogliśmy porównać pojemniki w parku Massasauga z pojemnikami w parkach w USA.

Pojemniki w USA były w stylu szafek kuchennych, posiadały dwa frontowe drzwi, niezmiernie praktyczne—górną część pojemnika można było wygodnie używać jako ‘stołu’ i tymczasowo kłaść na niej różne przedmioty czy też artykuły spożywcze. Wkładanie szczególnie ciężkich rzeczy do środka pojemnika było też o wiele prostsze i łatwiejsze. Mechanizm zamykający/otwierający pojemnik był prosty i cichy (nie było niezgrabnych zawiasów), zamek/zasuwka była wbudowana i nie potrzeba było robić żadnych kombinacji z karabinkami (mniej części, które mogły potencjalnie się zepsuć lub zgubić). Pojemniki również były na stałe wkopane w ziemię. Nie przypominam sobie, aby w nich zbierała się woda—a sprzątanie było bardzo proste.

Pomimo tego, co napisałem powyżej, byliśmy i nadal jesteśmy bardzo zobowiązani, że park zainstalował tego rodzaju pojemniki!
Catherine; z tyłu nasze miejsce biwakowe
Podsumowując, chociaż nie pływaliśmy za dużo na kanu, świetnie wypoczęliśmy w parku i z przyjemnością do niego nie raz jeszcze powrócimy!

BIWAKOWANIE W PARKU LONG POINT PROVINCIAL PARK W ONTARIO—15-20 MAJA 2016 ROKU


Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2016/10/camping-in-long-point-provincial-park.html

Druga połowa maja w Ontario jest zazwyczaj idealną porą na rozpoczęcie wyjazdów na biwaki—latające gałgaństwa (tzn. komary) jeszcze nie są zbyt dokuczliwe, dzieciaki nadal pilnie chodzą do szkoły (więc nie rozrabiają w parkach), a pogoda zazwyczaj nie jest najgorsza, przynajmniej w ciągu dnia. Jak wspominałem w jednym z moich blogów, w 2013 r. pojechaliśmy w końcu maja na czterodniową wycieczkę biwakową & kanu do parku Algonquin Park w Ontario i byliśmy zmuszeni po niecałych dwóch dniach pobytu ją skrócić o połowę z powodu zatrzęsienia czarnych much (muchy meszki) i komarów—nie mogliśmy z nimi wytrzymać. Aby zatem uniknąć tych okropnych owadów, postanowiliśmy w maju jeździć nie na PÓŁNOC, ale na POŁUDNIE, gdzie w ogólne nie ma czarnych muszek.
 
Long Point
To była nasza druga wizyta w tym parku w ciągu dwóch lat i udało się nam otrzymać to samo miejsce biwakowe, co w poprzednim roku (w sekcji ‘Monarch Campground’). Z Toronto wyjechaliśmy w niedzielę, 15 maja 2016 r, tydzień przed długim weekendem święta Victoria Day. Pierwsze dwa dni były chłodne, wietrzne i deszczowe, w nocy temperatura spadała poniżej zera (gdy opuszczaliśmy Toronto, padał drobny… śnieg!), ale nie narzekaliśmy—nasze 4 śpiwory przydały się bardzo! Poza tym, szybko nastąpiła poprawa w pogodzie i przy końcu naszego pobytu było słonecznie i wręcz gorąco.
 
Boathouses, hangary łodzi
Pierwszego wieczora po przyjeździe było tak chłodno, wietrznie i pochmurnie, że Catherine, obawiając się, iż może zacząć padać deszcz, postanowiła odpuścić sobie gotowanie posiłku na ognisku i udać się do restauracji Boathouse Restaurant („Boathouse” znaczy ‘hangar łodzi’) w miasteczku Port Rowan. Przed restauracją udało mi się zrobić wiele zdjęć kolorowych hangarów dla łódek—widok był jak z obrazka!
 
Nasze miejsce biwakowe w parku
Nasz biwak, zlokalizowany w piaszczystej kotlinie blisko brzegów jeziora Erie, był prywatny i bardzo przyjemny—a miejsce biwakowe naprzeciwko było cały czas puste. Dookoła rosło dużo poison ivy, trującego bluszczu, i trzeba było uważać, szczególnie w nocy, aby go nie dotknąć, bo konsekwencje mogą być niezmiernie nieprzyjemne. W parku było też trochę domków kempingowych na kółkach, większość z nich w sekcji Firefly Campground, która była bardzo otwarta, oraz na większych miejscach biwakowych, położonych bliżej drogi i z daleka od jeziora, toteż znajdowały się w oddaleniu naszego miejsca. Piaszczysta plaża była długa i szeroka, jednakże nie korzystaliśmy z niej. W parku ogólnie było niewiele turystów, ale według komputerowego systemu rezerwacyjnego na zbliżający się długi weekend już nie było ani jednego wolnego miejsca! Prawie nie widzieliśmy komarów—po opalaniu się na wydmach, Catherine znalazła bardzo dużo kleszczy na jej ubraniu i jednego z nich musieliśmy usunąć pincetą. Ponieważ kleszcze są roznosicielami choroby borelioza/krętkowica kleszczowa (Lyme disease), byliśmy bardzo ostrożni i unikaliśmy chodzenia po terenach, gdzie było ich najwięcej. Na biwaku kręciło się sporo różnorakich gatunków ptaków; jeden z nich, bardzo przyjacielski i ciekawski epoletnik krasnoskrzydły (red winged blackbird), non-stop przechadzał się po naszym miejscu (i po stole) — na nodze miał przyczepioną błyszczącą obrączkę, z pewnością pamiątkę po nieplanowanym przystanku w niedalekiej Stacji Obserwacyjnej Ptaków! W nocy widać było z naszego miejsca światła miast na drugim brzegu jeziora Erie, w USA—jak też kilka razy zauważyłem sporej wielkości statki, przemierzające jezioro.
 
Było zimno!
Na rowerach pojechaliśmy do ‘starej’ sekcji parku, Cottonwood Campground (była jeszcze zamknięta). Posiadała ona kilkanaście miejsc biwakowych niewymagających rezerwacji według kolejności przybycia (first-come-first-serve basis). Niektóre z miejsc były dobre, ale ogólnie zbyt blisko drogi i nie takie przytulne jak te w naszej sekcji Monarch. Oddzielna część parku dla dziennego użytku miała rozległe tereny piknikowe i ogromne wydmy.

Pomimo że byliśmy dość zajęci naszymi licznymi zajęciami i wyjazdami, jakoś udało mi się dokończyć lekturę książki „The Courtyard” („Podwórze”). Jej autor, Arkady Lvov, przeszmuglował ją ze Związku Sowieckiego w zestawie do czyszczenia butów. Książka ukazuje życie mieszkańców budynku w Odessie od 1936 r. do 1953 r. Czytelnicy mają okazję z bliska śledzić ich codzienną walkę o przetrwanie w systemie komunistycznym, radzenie sobie z codziennymi absurdami wspólnego zamieszkania i codzienne drobne i większe represje systemu stalinowskiego. Chociaż książka ma prawie 700 stron i czasem zdaje się być nudna, ogólnie z ciekawością przeczytałem tą epopeję, jako że ukazała mi unikalny i pełen specyficznego humoru obraz życia ludzi reprezentujących różne grupy społeczne sowieckiego społeczeństwa wspólnie zamieszkujących w tym samym budynku.
 
"Poison Ivy", trujący bluszcz, na miejscach biwakowych
Półwysep Long Point jest najdłuższą na świecie słodkowodną piaszczystą mierzeją o długości około 40 km i szerokości 1 km w najszerszych miejscach. Wydmy na Long Point stale się przesuwają. Półwysep stanowi też raj dla dzikiej przyrody i licznych zwierząt, szczególnie ptaków.

Kilkaset lat temu w jednym miejscu półwyspu znajdował się portaż i przy wjeździe do parku ustawiona jest tablica z następującymi informacjami:

Portaż Long Point

Tenże portaż, który przecinał przesmyk łączący Long Point ze stałym lądem, był używany przez podróżników, płynących małymi łodziami wzdłuż północnych brzegów jeziora Erie, ażeby uniknąć otwartych wód i skrócić długość podróży dookoła cypla. Pomimo że portaż był wcześniej używany przez Indian, pierwsza wzmianka o nim była dokonana przez dwóch sulpicjańskich misjonarzy, Dollier de Casson i René de Bréhant de Galinée. Przez około 150 lat zwiększał się ruch przez owe miejsce, pierwotnie z powodu ekspansji francuskiej na południowy zachód i założenia miasta Detroit w 1701, a po roku 1783 z powodu ruchów osadników w tym rejonie. Portaż być porzucony w 1833 r., gdy burza wyżłobiła kanał nawigacyjny poprzez przesmyk.

Płytkie wody i przesuwające się linie brzegowe wokół Long Point zabrały wiele ofiar we wczesnych latach XVIII w. i często zdarzały się katastrofy. W 1828 r. rozważano zbudowanie kanału w dolnej części przylądka w celu utworzenia bezpieczniejszej drogi wodnej dla statków i łodzi. W listopadzie 1833 r. potężny sztorm wyżłobił przetokę 400 metrów szeroką i 4 metry głęboką w dolnej części półwyspu i rząd Kanady odtąd utrzymywał ją w dobrym stanie. Przez lata burze i sztormy ustawicznie zmieniały wymiary kanału—jego szerokość oscylowała od kilku metrów do prawie kilometra, a głębokość wahała się od półtora do 7 metrów. W 1879 r. zbudowano drewnianą latarnie morską (Old Cut Lighthouse), naprowadzającą statki do tego trudnego do znalezienia wejścia do kanału. Niektóre burze blokowały jedną przetokę i otwierały inną, toteż statki, szukające schronienia przed szalejącymi na otwartych wodach jeziora burzami, często napotykały wiele problemów w odnalezieniu właściwej drogi. Nic więc dziwnego, że wiele z nich osiadło na mieliźnie koło Long Point. W dodatku jeszcze w połowie XIX w. okolice te stały się centrum piractwa—w tym przypadku nie bazowanego na statkach, ale na lądzie, zwanego ‘blackbirding’. Lokalni mieszkańcy, których nazywano ‘blackbirders’ (czarni ptasiarze), budowali fałszywe latarnie morskie podczas okresów złej widoczności. Statki, starające się wpłynąć do kanału, osiadały na mieliźnie. Gdy załoga je opuszczała, blackbirders plądrowali statki, ogołacając je z ładunków i innych wartościowych przedmiotów.
 
Stara Latarnia Morska
Na szczęście nie wszyscy mieszkańcy byli tak bezduszni. Abigail Becker (1830-1905), znana jako ‘Anioł Long Point’, uratowała życie wielu marynarzy zaskoczonych przez burze w okolicach Long Point. W listopadzie 1854 r. dostrzegła przewróconą szalupę i od razu domyśliła się, że niedaleko musiał się rozbić statek. Sześciu marynarzom udało się doczłapać do latarni morskiej Old Cut Lighthouse (latarnik już ją opuścił na zimę) i pod troskliwą opieką Abigail po paru tygodniach powrócili do zdrowia. Parę dni potem, 23 listopada 1854 r., szkuner „Conductor” został zaskoczony przez oślepiającą nawałnicę śnieżną i kapitan Henry Hackett zadecydował zmienić trasę i skierował się w kierunku bezpiecznego kanału Old Cut. Niestety, próby znalezienia przetoki w tak okropnej pogodzie były prawie niemożliwością i rychło szkuner wpadł na mieliznę. Uwięziony na płytkiej piaszczystej łasze 200 metrów od brzegu, był niemiłosiernie chłostany przez fale i prawie się rozpadał, podczas gdy jego ośmioosobowa załoga kurczowo trzymała się takielunku. Spostrzegłszy rozbity statek, Abigail zawołała swoje dzieci i pobiegła na plażę naprzeciwko wraku, gdzie rozpaliła ogromne ognisko, tym samym zachęcając marynarzy do dopłynięcia do brzegu, co było ich jedyną realną szansą na przeżycie. I rzeczywiście, jeden po drugim wskoczyli do wody i za jej pomocą dotarli do brzegu—Abigail weszła do wody i wlokła pół przytomnych i ledwie żywych mężczyzn na plażę, gdzie buzowało błogosławione ognisko i czekała gorąca herbata! W Port Rowan znajduje się historyczna tabliczka dedykowana Abigail Becker:

Bohaterka Long Point

W listopadzie 1854 roku, szkuner „Conductor” rozbił się przy tym brzegu podczas jednego z wielu gwałtownych sztormów. Jeremiah Becker, który mieszkał nieopodal, akurat udał się do miasta, ale jego dzielna żona, Abigail, narażając swoje życie i zdrowie, wielokrotnie weszła do wody, aby pomóc wyczerpanym marynarzom dotrzeć do lądu. Następnie udzieliła 8 marynarzom gościny i jedzenia w swoim domu do czasu, gdy po tych strasznych przejściach doszli do siebie. W uznaniu bohaterstwa, otrzymała list pochwalny od Królowej Wiktorii, kilka nagród pieniężnych i złoty medal z Dobroczynnego Towarzystwa Ratowania Życia z Nowego Yorku.

Kanał „Old Cut” nadawał się do żeglugi do 1906 roku, gdy został zasypany przez sztormy. Tym samym zakończył się krótki okres, w którym Long Point stanowił wyspę. Latarnia morska została rozebrana w 1916 r., ale na jej fundacjach zbudowano bardzo podobną, jako pamiątkę fascynującej historii działalności natury i człowieka—dla nieznających historii Long Point, jej lokacja nie pasuje do otoczenia (powyższe informacje zostały zaczerpnięte z tabliczki informacyjnej w „Bird Studies”, „Wikipedia” i książki „Lake Erie Stories: Struggle and Survival on a Freshwater Ocean” by Chad Fraser).
 
Wypoczynek na wydmach
Półwysep Long Point jest też znanym miejscem migracji ptaków, toteż odwiedziliśmy (już po raz drugi) Stację Obserwacji Ptaków na ulicy Old Cut Blvd. Mogliśmy zatem przyglądać się jak załoga tej stacji (częściowo złożona z woluntariuszy) łapała, identyfikowała, mierzyła, ważyła, obrączkowała i wypuszczała różne ptaki—było to fascynujące, jak też stanowiło idealną okazję, aby dowiedzieć się więcej o ptakach, bo pracownicy posiadali rozległą wiedzę, którą się chętnie dzielili z odwiedzającymi stację.

Dowiedzieliśmy się, że niektóre ptaki bezustannie kręciły się wokoło stacji (pełne karmy karmniki z pewnością były głównym tego powodem) i były złapane wielokrotnie, czasem nawet i dwukrotnie tego samego dnia! W małym sklepiku można było kupić książki i inne materiały ornitologiczne. Kilkanaście informacyjnych tabliczek umieszczonych wzdłuż niedalekiego szlaku objaśniały historię Long Point i migrację ptaków. Będąc na szlaku trzeba uważać, aby nie zaplątać się w bardzo cienkie i delikatne sieci do łapania ptaków—bo wtedy może zostałoby się zaobrączkowanym… w kajdanki! Pomimo, że nie za bardzo interesuję się ptakami, każda wizyta do tego ośrodka jest niezmiernie edukacyjna i ciekawa.
 
W lodziarni "Twin's Ice Cream Parlour"
Udaliśmy się też kilka razy do pobliskiego miasteczka Port Rowan i za każdym razem wstępowaliśmy na lody do lodziarni „Twin’s Ice Cream Parlour”, jak też spędziliśmy kilka godzin w sklepie dolarowym i w sklepie z artykułami używanymi. Tak jak w poprzednim roku, zabraliśmy ze sobą rowery i mieliśmy okazję pojeździć na licznych szlakach rowerowych w okolicach miast Waterford, Simcoe i Delhi.
 
Szparagi
Port Rowan i Long Point znajdują się w granicach Norfolk County (hrabstwa Norfolk) — znanego rejonu rolniczego, stanowiącego centrum Ontaryjskiej strefy uprawy tytoniu. Z powodu zmniejszającej się konsumpcji tytoniu, wiele farmerów przerzuciło się na inne uprawy, m. in. żeńszenia i szparagów. Nadal można było zobaczyć masę prawie już zabytkowych kilns (małych domków/pieców, w których ‘wędzono’ i suszono liście tytoniowe, często używając w tym celu węgla) — niektóre, pół-opuszczone, były puste, a inne zamieniono na magazynki czy też inne budynki gospodarcze.

Sporo farmerów zdecydowało się też uprawiać żeńszeń, ale wymaga to dużo inwestycji kapitałowych i pierwszego zbioru można się spodziewać nie wcześniej, niż po 3 latach. Jako że żeńszeń jest gatunkiem rosnącym na poszyciu mieszanych twardo-drzewiastych lasów, potrzebuje mało światła. Dlatego też pola, na których jest uprawiany, muszą być odpowiednio zmodyfikowane poprzez ustawienie osłon blokujących większość światła słonecznego, aby przypominały warunki, w jakich normalnie rośnie żeńszeń—już z daleka widać pola, na których uprawia się żeńszeń!
 
"Kilns", w których niegdyś suszono liście tytoniowe
Odwiedziliśmy tez kilka farm kultywujących szparagi—mówi się, że pewnym znakiem nadejścia wiosny jest pojawienie się szparagów w sklepach—lub na lokalnych farmach, gdzie mogliśmy go zakupić bezpośrednio od farmerów. Kupiliśmy parę świeżych pęczków, już na biwaku dodaliśmy do nich masła, zawinęliśmy w folię aluminiową i grillowaliśmy na ognisku. Były miękkie i przepyszne!
Plantacje żeńszeniu, nakryte płachtami

Od wysadzenia szparagów do pierwszego zbioru musi upłynąć kilka lat, ale co jest raczej niesłychane, jest to roślina wieloletnia i jeżeli się o nią dba, to może dawać plony przez 20 do 30 lat. Jeśli łodygi (jadalne pędy) nie są zrywane, urosną niczym wysokie paprocie. Na farmach pracowało sporo robotników—jedni zbierali maszynami szparagi, inni je sortowali, myli i wiązali. Przeważnie to byli sezonowi robotnicy z Meksyku i Karaibów, corocznie przyjeżdżający do Kanady do pracy na farmach, bo niezbyt wielu Kanadyjczyków garnie się do tego rodzaju pracy—o wiele bardziej wolą mieszkać komfortowo w miastach, często w subsydiowanych przez rząd mieszkaniach i pobierać zasiłek społeczny (welfare), którym liberalne rządy w Ottawie i Ontario tak hojnie i z łatwością ich obdarzają. O, Kanada… smutne to!
 
Cmentarz "Morden Cemetery"
W czasie naszych jednodniowych wypadów z parku, często przejeżdżaliśmy koło cmentarza „Morden Cemetery” na skrzyżowaniu dróg Concession Road East i East Quarter Line. Był to jedne z wielu ‘opuszczonych’ cmentarzy, którym się zajmowało Norfolk County (w tym hrabstwie znajdowało się sto jedenaście udokumentowanych cmentarzy lub też miejsc pochówków). Takie cmentarze są dość częstym widokiem w Ontario. Niestety, wiele nagrobków zaginęło, zostało zdewastowanych, potłuczonych i praktycznie nieczytelnych, toteż lokalne władze postanowiły je po prostu zebrać w jedno miejsce i tam je wkopać. Większość pochówków na tym cmentarzu miało miejsce w drugiej połowie XIX w. i na początku XX wieku. Stosunkowo sporo grobów należało do dzieci.

 
Cmentarz "Morden Cemetery"
SZLAK KOLEJOWY DELHI (DELHI RAIL TRAIL)

Chociaż było bardzo wietrzenie, pojechaliśmy samochodem do miasteczka Delhi i znaleźliśmy początek szlaku kolejowego Delhi (ciągnie się około 14 km od Delhi do Simcoe) na drodze Fertilizer Road, przy Kooperatywie Nawozów Sztucznych. Co ciekawe, po drugiej stronie drogi były pół-opuszczone tory kolejowe i przez jakieś 100 metrów szły równolegle do szlaku kolejowego Delhi. Były one częścią kolei Trillium Railway, znanej też jako St. Thomas & Eastern Railway, operującej pomiędzy Delhi i St. Thomas, którą transportowano nawozy sztuczne, zboża, sól, alkohol etylowy, produkty drzewne i inne towary. Linia kolejowa zaprzestała działać w końcu 2013 roku. Oryginalnie te linie kolejowe zostały założone przez Great Western Railway w 1873 r. i linia Simcoe-Delhi była porzucona kilka dobrych dekad temu.
Delhi Rail Trail

Koło drogi Fertilizer Road był mały parking i kilka tablic informacyjnych. Szlak ciągnął się przez pola i lasy, czasem blisko zabudowań farmerskich i przecinał kilka dróg. Napotkaliśmy kilku ludzi na tym szlaku—rowerzystów, turystów pieszych i osoby uprawiające jogging. Na poboczach szlaku rosło dużo poison ivy, trującego bluszczu. Ponieważ było bardzo wietrznie, postanowiliśmy zawrócić kilka kilometrów przed Simcoe. Jest to bardzo łatwy, płaski i malowniczy szlak, idealny dla początkujących.

SZLAK DZIEDZICTWA WATERFORD (WATERFORD HERITAGE TRAIL)

Przy starej stacji kolejowej w Waterford

Szlak Dziedzictwa Waterford (Waterford Heritage Trail) ma prawie 20 km i ciągnie się przez lasy, moczary, pola i łąki. Jego trasa wije się w miejscu byłej trasy kolejowej Lake Erie and Northern Railway (LEN), która rozpoczęła funkcjonować z Galt do Port Dover w 1915 r, przewożąc pasażerów i towary i zatrzymując się w Galt, Brantford, Waterford, Simcoe, Port Dover i na innych pomniejszych stacyjkach. W 1955 r. zaprzestano przewozu pasażerów. Trasa kolejowa pomiędzy Waterford in Simco została porzucona na początku lat dziewięćdziesiątych XX w.
The Black Bridge, Czarny Most

Najbardziej charakterystycznym i nadal istniejącym obiektem linii kolejowej LEN jest niewątpliwie imponujący Czarny Most (Black Bridge)—pod nim przechodziły też linie kolejowe Toronto Hamilton & Buffalo Railway (THB) oraz Canada Southern (CASO). W przeszłości miasto Waterford było ważną częścią węzła kolejowego. Pasażerowie mogli pojechać pociągiem nie tylko do Toronto, Buffalo czy Nowego Yorku, ale też do Detroit, a nawet do Chicago. Ruch pasażerski na linii THB zakończył się w latach sześćdziesiątych XX w., a przewóz towarów w końcu lat osiemdziesiątych XX w., gdy ta linia kolejowa została porzucona. Aż się nie chce wierzyć, ale swego czasu do 120 pociągów dziennie przejeżdżało przez Waterford!
Widok z Black Bridge na inny, mniejszy stary most kolejowy

Po zaparkowaniu samochodu, wyruszyliśmy z parku Lion’s Park z miasta Simcoe. Według tablic informacyjnych ustawionych wzdłuż szlaku, ów szlak był częścią „Brock’s Route”, „Trasy Brock’a”—pokrywa się on w większej części z trasą, jaką maszerował General Isaac Brock pomiędzy Hamilton i Port Dover przez Brantford w czasie wojny 1812-1814 (tak-200 lat temu Kanada i Stany Zjednoczone walczyły ze sobą, zresztą po raz ostatni).
Trasa Brock'a

Po przejechaniu 9 km, przybyliśmy do miasta Waterford. Po prawej stronie (i na końcu ulicy Nichol Steet W.) stały ogromne silosy, najprawdopodobniej obecnie już nieużywane—poboczne wyloty, służące do rozładowywania ich zawartości wprost do wagonów kolejowych, nadal były widoczne. Puste miejsce kilkadziesiąt metrów od silosów było pozostałością stacji kolejowej linii LEN.

Przejechawszy następne 100 metrów, wjechaliśmy na imponujący most Black Bridge (który właśnie obchodził setną rocznicę powstania), obecnie zmodyfikowany i przystosowany dla użytkowników szlaku. Z mostu mogliśmy podziwiać Waterford Ponds (Stawy Waterford) i miasto Waterford. Z daleka był widoczny mały mostek dla pieszych—sądzę, że kiedyś łączył on lnie kolejowe LEN i THB.

Jako że nie mieliśmy czasu kontynuować jazdy na szlaku w kierunku Brantford, cofnęliśmy się po szlaku około 600 metrów, do miejsca, gdzie się on rozdwajał—prawie pewny jestem, że był to kiedyś węzeł kolejowy łączący linie kolejowe LEN i THB. Pojechaliśmy tym drugim, wyasfaltowanym szlakiem, skręciliśmy w prawo pod mostem Black Bridge i zaczęliśmy jechać po byłej trasie linii kolejowej THB i Canada Southern. Kilka minut później dotarliśmy do starej stacji kolejowej kolei Canada Southern Railway Company, na zachodnim końcu ulicy Alice Street (nadal widniał na budynku stacji stary napis „Waterford. 2700 mieszkańców. Wysokość 820”). Ta skromna stacyjka, wybudowana w 1871 r., przypomina stacje kolejowe w USA. Na szczęście nie tylko została ona zachowana, ale całkowicie odnowiona i obecnie mieści się w niej sklep „Quilt Juncion”.
Szlak Waterford Heritage Trail

Po skonsumowaniu dwóch kawałków pizzy w lokalnej pizzerni i przejechaniu się na kilku ulicach miasta, z powrotem wjechaliśmy na szlak i powróciliśmy do Simcoe.

PORT DOVER

Do miasta Port Dover zawitaliśmy kilka dni po celebracjach „Friday the 13th”, „Piątek, trzynastego”, gdy dziesiątki tysięcy motocyklistów zjeżdżają się tradycyjnie do miasta. Przeszliśmy się wolno na molo w stronę latarni morskiej, potem kupiliśmy pizzę w Harbour Pizza, usiedliśmy nad brzegiem przy muzeum w Port Dover nad rzeką Lynn River. Wzdłuż brzegu znajdowało się kilka tabliczek informacyjnych wraz ze zdjęciami, zawierającymi ciekawe informacje o historii Port Dover. Poniższe informacje pochodzą właśnie z tych tabliczek.
Port Dover-pizza już jest gotowa!

W latach 1840 ujście rzeki Lynn River było pogłębione i zbudowano pierwsze mola i latarnię morską. Niebawem pojawiły się przystanie i magazyny wzdłuż brzegów rzeki Lynn River, które były niezbędne do ładowania i rozładowywania statków handlowych (szkunerów), regularnie się tutaj zatrzymujących i przywożących różnego rodzaju wyroby i towary, a zabierając produkty rolnicze, drzewo i wyprawione skóry. Z nadejściem kolei w końcu XIX w. handel za pomocą szkunerów znacznie się obniżył, a port i nadbrzeża stały się domeną floty rybackiej.
Port Dover

W dwudziestym wieku Port Dover stał się centrum kanadyjskiej słodkowodnej floty rybackiej. Ujście rzeki Lynn River roiło się od zabudowań—baraków, zabudowań do sieci, mól i przetwórni rybnych. W latach siedemdziesiątych XX w. Port Dover posiadał największą na świecie słodkowodną flotę rybacką. Obecnie udało mi się zobaczyć tylko jeden stary barak po drugiej stronie rzeki.

Na tabliczkach informacyjnych znajdowało się sporo fotografii, przedstawiających brzegi rzeki Lynn River w końcu XIX w. i na początku XX w.—a czerwone kropeczki znaczyły dokładnie miejsce, w którym obecnie staliśmy. To niesamowite, patrząc na te wszystkie budowle na brzegach rzeki ponad 100 lat temu—obecnie prawie żadna z nich nie istniała! Przypominało mi to wymarłe miasto French River przy ujściu rzeki French River: na starych fotografiach było widać dziesiątki zabudowań na skalnych brzegach rzeki—gdy tam się wybrałem w 1995 r. i 2008 roku, jedynie mogłem zobaczyć latarnię morską i ruiny swego czasu bardzo wysokiego komina. Czas nieubłagalnie posuwa się naprzód...
Port Dover, stary szanty

Gdy w USA wprowadzono prohibicję w 1920 r., akurat rybacy na jeziorze Erie byli świadkami cyklicznego spadku koniunktury—cóż za cudowny zbieg okoliczności! Wkrótce wagony kolejowe wypełnione whisky pojawiły się na bocznicach kolejowych i ich zawartość była ekspediowana w różnorakich statkach i łodziach na jezioro Erie, gdzie już czekały na nią statki amerykańskie i przeładowywały ładunek. Tysiące pojemników z kanadyjską whisky i piwem trafiały do amerykańskich ‘podziemnych barów.’ W 1933 r. prohibicja została zniesiona i automatycznie nastąpił też koniec tego barwnego okresu.
Historia mojego życia

Obok Port Dover wstąpiliśmy na krótko do pierwszej w Kanadzie stacji leśnictwa i pojeździliśmy dookoła niej. Stacja została założona przez rząd prowincji Ontario w 1908 r., na 40 hektarach zerodowanych wiatrem gruntów. W jednym miejscu znajdował się duży pień drzewa ze świetnie widocznymi słojami rocznych przyrostów. Tabliczka informacyjna, „Historia Mojego Życia”, wyjaśniała historię tego mającego 277 lat dębu—jego własnymi słowami!

„Wyrosłem z żołędzia w 1723 r. na brzegach rzeki Lynn River i wówczas jedynie Indianie mieszkali w okolicach ... Gdy miałem 25 lat, w 1750 r., mogłem obserwować, co się działo dookoła mnie ... Widziałem konne bryczki jadące wzdłuż ulicy Norfolk Street ... W 1795 r. popularny gubernator John Graves Simcoe złożył wizytę w naszym hrabstwie i niedaleko rozłożył się ... W 1812 r. wybuchła wojna ze Stanami Zjednoczonymi i mogłem przyglądać się treningom członków rezerwy ... W 1914 r. znowu była wojna i wiele żołnierzy trenowało nieopodal mnie zanim zostali przerzuceni na front w Europie ... Farmerzy wykarczowali zbyt dużo drzew i dobra warstwa ziemi była wywiewana. W 1908 r. kilka osób w St. Williams założyło szkółkę leśną, próbując zatrzymać kurzawy poprzez przesadzanie drzewek ... Około 1980 roku zbliżał się mój koniec: nowe insekty z zamorskich krajów zaatakowały moje liście ... Następnie choroba uderzyła moją korę i obumarłem w roku 2000. Musiano mnie wyciąć i ludzie zrobili ze mnie wiele pięknych rzeczy.”

Jeżdżąc koło miasta Simco, zobaczyliśmy małą gorzelnię w osadzie Green’s Corners, która przez ostatnie 6 lat produkowała bazowaną na ryżu wódkę Silver Lake Vodka. Można było ją kupić (lub też zdegustować) w gorzelni, która była niestety już zamknięta.
Cmentarz "McQueen Cemetery"

W drodze powrotnej w Port Dover spostrzegłem tabliczkę historyczną—na wzgórzu znajdował się mały cmentarz, „McQueen Cemetery”—„Miejsce Pochówku Lojalistów Zjednoczonego Królestwa”. Lojaliści Zjednoczonego Królestwa to osoby zamieszkałe w trzynastu koloniach Ameryki w momencie wybuchu Rewolucji Amerykańskiej, które pozostały lojalnie władzy Wielkiej Brytanii, a po zbiegnięciu ze Stanów Zjednoczonych osiedliły się pod koniec wojny na terytorium obecnej Kanady. Cmentarz McQueen Cemetery znajduje się na miejscu oryginalnej farmy McQueen’a w Port Dover. Jeden z najstarszych i najbardziej rzucających się kamieni nagrobnych należy do Alexandra McQueen, zmarłego w 1804 r. Na jego nagrobku znajduje się następującej treści inskrypcja:
Grób Alaxandra McQueen

Ku czci Alexandra McQueen
Zmarł 10-go lipca 1804 r.
W wieku 93 lat
Jako żołnierz szkocki pod dowództwem dzielnego Wolfe,
Przyczynił się do zdobycia Quebec i
Utrzymaniu Kanady dla Brytanii.

Ten memoriał jest wzniesiony przez jednego z
Jego pra-pra-wnuków
Sędziego Teetzel
1908 r.


Żałowaliśmy, że nie mogliśmy pozostać w parku na długi weekend, ale jak wspominałem wcześniej, wszystkie miejsca były zarezerwowane. To była nasza pierwsza wycieczka biwakowa w 2016 r. i okazała się niezmiernie udana!


Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2016/10/camping-in-long-point-provincial-park.html