Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/10/bon-echo-and-algonquin-parks-ontario.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157629402966057/
Poprzedniego roku pogoda we wrześniu i październiku była deszczowa i jedynie w połowie października 2010 r. udało się nam na kilka dni pojechać pod namiot. Natomiast obecna jesień była ciepła, nie padało i prognoza pogody zapowiadała samo słońce, ani kropli deszczu i nawet stosunkowo wysokie temperatury w czasie dnia (w nocy spodziewaliśmy się przymrozków, ale nie jest to żadnym problemem, posiadając kilka bardzo ciepłych śpiworów). Plan był następujący: najpierw spędzić kilka dni pod namiotem w parku Bon Echo, potem pojechać do ‘serca’ parku Algonquin Park, gdzie już mieliśmy rezerwację (wraz z innymi członkami grupy) w obserwatorium radiowym, a na koniec, w zależności od pogody popłynąć na jedną lub dwie noce pod namiot na wyspę Bates Island na jeziorze Opeongo w Algonquin Park.
Park Bon Echo... dużo mógłbym o nim pisać, jako że jest to mój ulubiony park, w którym od 1991 roku byłem ponad 20 razy—czasem samemu, wielokrotnie z kilkoma znajomymi, jak też dwukrotnie z grupą organizacji Meetup i zawsze ceniłem sobie w nim pobyt. O tym parku i jego historii piszę więcej w moim blogu http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/06/in-polish-weekend-in-bon-echo-park.html
Jest to jeden z większych parków (ok. 55 km. kwadratowych); jego główną atrakcją jest potężna 30-to metrowa skała, wynurzająca się majestatycznie z wody, na której znajduje się jedna z najliczniejszych kolekcji indiańskich rysunków naskalnych, namalowanych paręset lat temu. Poza tym na początku XX wieku mieścił się tu znany i ekskluzywny hotel, prowadzony przez Florę MacDonald Denison. Gościł dobrze usytuowanych turystów, chcących zażyć prawdziwej ‘dzikości’ kanadyjskiej (m. in. był tam Ernest Hemingway, pracujący wtedy dla torontońskiej gazety), jak też zbierali się w nim miłośnicy poezji Walta Whitmana (którzy w 1919 r. wykuli w skale kilka do dzisiaj widocznych wersetów ze zbioru wierszy Whitmana „Źdźbła Trawy”). Po śmierci Flory MacDonald Denison mieszkał tam do lat siedemdziesiątych jej syn, Merrill Denison (1893—1975), pisarz kanadyjski, który jeszcze za życia przekazał tą posiadłość rządowi prowincji Ontario w celu ustanowienia parku (i chwała mu za to!).
Park ma ponad 600 miejsc biwakowych (często wszystkie są zajęte); większość miejsc położona jest koło jeziora Mazinaw, ale są też świetne miejsca w środku parku (5-6 km. od głównej bramy) na terenie pól biwakowych ‘Hardwood Hill’; te ostatnie są moimi ulubionymi—zwykle nie ma tam tak dużo ludzi, wiele z tych miejsc jest kompletnie osłoniętych i nie widzi się innych biwakowiczów, nie słychać samochodów jeżdżących po szosie, z powodu braku podłączeń elektrycznych jest b. mało domków kempingowych, jak też jest o wiele ciszej, bo zazwyczaj rodziny z małymi dziećmi wolą biwakować bliżej jeziora, gdzie miejsca są o wiele bardziej zagęszczone i otwarte, ale jest też blisko do muzeum, pryszniców, wypożyczalni kanu i amfiteatru. We wrześniu miejsca biwakowe Hardwood Hill już były zamknięte (sam park zamyka się w poniedziałek w święto dziękczynienia—w tym roku 11 października), tak więc musieliśmy zadowolić się miejscami bliżej jeziora. Chociaż nie oferowały one zbyt dużo prywatności, nie stanowiło to żadnego problemu, bo w parku było prawie pusto. Przejechawszy się kilkakrotnie parkowymi drogami, wybraliśmy miejsce nr 16—znajdowało się koło skarpy i skały, a poza tym otaczały nas drzewa z opadającymi liśćmi o różnych kolorach, tworząc piękne, malownicze dywany! Pomimo że nasze miejsce było ogólnie otwarte i graniczyło z innymi miejscami, nikogo na nich nie było (i nie spodziewaliśmy się żadnych przybyszów do piątku, kiedy to mieliśmy opuścić park), ale latem jest tu bardzo gwarno!
Tym razem nie zabraliśmy ze sobą kanu, licząc na jego tanie wypożyczenie—i rzeczywiście, wypożyczalnia (od ponad 20 lat prowadzona przez tego samego faceta, posiadającego ‘koncesję’ na tego rodzaju działalności w parku) była otwarta i oferowała świetny deal—za $30 mogliśmy używać kanu przez 4 dni i na jeziorze Mazinaw (gdzie się wypożyczalnia znajdowała), i na jeziorze znajdującym się w środku parku, Joeperry Lake, gdzie też znajdowało się kilka kanu z wypożyczalni. Nigdy nie pływałem na jeziorze Joeperry Lake, ponieważ od parkingu trzeba jeszcze przejść kilometr, niosąc ze sobą kanu(a właściwie na sobie), co od razu mnie zniechęcało do tego jeziora.
Dwukrotnie wybraliśmy się na przejażdżkę na jeziorze Mazinaw; płynąc blisko wzdłuż skały Bon Echo Rock, podziwialiśmy indiańskie rysunki naskalne, imponujące formacje skalne, drzewa cedry, jakimś cudem rosnące na prawie gołej skale (niektóre mają ponad 1000 lat i dlatego jest to jeden z najstarszych lasów w Ameryce Północnej) oraz wyryte w skale cytaty z poezji Walta Whitmana. Mieliśmy też niezwykłą okazję płynąć koło skały, gdy zachodziło słońce i jego promienie ją oświetlały: jest to unikalne zjawisko, skała staje się cała rozpalona kolorem pomarańczowym, w lato zazwyczaj na plaży zbiera się wiele osób, podziwiając to zjawisko, a na początku XX wieku Flora MacDonald, do której należały te tereny, wydawała publikację pt. „Sunset of Bon Echo” („Zachód Słońca z Bon Echo”—chociaż nazwa ‘Sunset’ wywodziła się od imienia Indianina, niemniej jednak bardzo pasowała do tego miejsca). Akurat tego dnia wiał dość silny wiatr i na jeziorze utworzyły się pokaźne fale; pomimo że Catherine dzielnie wiosłowała, ledwie udało mi się zrobić zdjęcia, bo co jakiś czas musiałem odkładać na bok aparat i również chwytać za wiosło, aby kanu było odpowiednio ustawione do fal.
Udało się nam też wejść na szczyt tejże skały Bon Echo. Prowadzą na niego dwie drogi—jedna to wspinaczka po samej skale, zarezerwowana tylko dla członków klubu alpinistycznego, druga—którą wybraliśmy—to szlak pieszy, używany przez pozostałe 99.99% turystów. Szlak nie jest trudny, w kilku miejscach zainstalowano schody, jak też można zobaczyć stare schody (z początku XX wieku). Wejście zajęło nam poniżej godziny, z góry roztaczał się przepiękny widok na górne i dolne jezioro Mazinaw—te jego dwie części były oddzielone tzw. ‘narrows’, zwężeniem/cieśniną. Istnieją niepotwierdzone legendy o bitwie stoczonej przez plemiona indiańskie na szczycie tej skały, z której pokonani wojownicy rzucali się w otchłanie jeziora Mazinaw, jak też przypuszcza się, że to plemię, które kontrolowało wierzchołek skały, automatycznie miało władzę nad kanu przepływającymi tym szlakiem. Gdzieś na szczycie mają się znajdować kamienie, ułożone w specyficzny sposób przez Indian, ale nigdy nie potrafiłem ich odnaleźć. W każdym razie ta skała z pewnością była dla Indian specjalnym, sakralnym miejscem, o czym m. in. świadczą naskalne rysunki. Na początku XX wieku, prosperował hotel (Bon Echo Inn, spłonął w latach trzydziestych XX wieku), nad zwężeniem został zbudowany most, pozwalający turystom dostać się na drugą stronę i wejść na szczyt skały. Obecnie w sezonie często kursuje mały stateczek, przewożąc turystów na przeciwny brzeg. Z końca tego zwężenia wiele znanych malarzy i fotografów robiło przepiękne zdjęcia i malowidła tejże skały (m. in. malarze-członkowie słynnej kanadyjskiej „Grupy Siedmiu” oraz słynny fotograf Malak—jego zdjęcie tulipanów koło parlamentu w Ottawie przez wiele lat zdobiło jednodolarowy banknot kanadyjski, podczas gdy na drugiej stronie były zdjęcie królowej Elżbiety II, zrobione przez jego słynnego brata Karsh’a). W 2007 roku w moim klubie przyrodniczym rozmawiałem ze starszym facetem, który wspominał, jak w latach sześćdziesiątych wraz z żoną wieczorem wybierali się popływać w jeziorze koło tego ‘narrows’, jak też mówił o mieszkającym na terenie parku pisarzu (oczywiście, był to Merrill Denison, który miał prawo mieszkać w swoim domu aż do śmierci; obecnie jest to muzeum i sklep z pamiątkami). Gdy poszedłem na pierwsze spotkanie klubu w tym sezonie, okazało się, że niestety zmarł—zawsze pamiętałem jego opowieści o parku Bon Echo!
Naturalnie skorzystaliśmy z okazji i wybraliśmy się też na kanu na jezioro Joeperry Lake. Rzeczywiście, znajduje się dość daleko od parkingu i ani ja, ani Catherine nie wyobrażaliśmy sobie noszenia nawet lekkiego kanu taki kawał drogi! Jezioro okazało się być istotnie malownicze—otaczały nas cudowne kolory jesieni. Na jego brzegach położonych było kilka tzw. ‘interior campsites’, miejsc biwakowych, do których można dostać się jedynie drogą wodną. Tylko jedno z nich było zajęte, ale nie widzieliśmy na nim nikogo poza rozwieszoną plandeką od deszczu. Na jeziorze znajduje się wyspa i w/g mapy mogliśmy dookoła niej przepłynąć, ale nie dało się, było za płytko. Porobiłem sporo zdjęć i dobiliśmy do przystani, jak się już ściemniało. Używając latarek, doszliśmy do samochodu i w kompletnych ciemnościach jechaliśmy te 8 km. do naszego miejsca biwakowego.
Po drodze zatrzymałem się i pokazałem Catherine skałę, która pewnie na skutek czynników atmosferycznych pękła na dwie części, a w środku tej rozpadliny wyrosło piękne drzewo; skałę i to drzewo pamiętam jeszcze z początku lat dziewięćdziesiątych.
Co noc odwiedzały nasze miejsce ‘raccoons’, szopy pracze; chociaż ‘cooler’, mała biwakowa lodówka, był schowany pod stołem i te stworzonka nie potrafiły go otworzyć, to jednak za wszelką cenę starały się do niego dobrać, a do tego jeszcze głośno warczały i walczyły pomiędzy sobą, budząc nas w środku nocy. Catherine nie spała tak mocno, jak ja i kilkakrotnie wychodziła w nocy z namiotu, przepędzając je; praktycznie taki rytuał powtarzał się każdej nocy.
Siódmego października 2011 r., po odbyciu porannej wycieczki na kanu, opuściliśmy park i drogą nr 41 udaliśmy się na północ do Parku Algonquin Park, do Obserwatorium Radiowego, składającego się z radioteleskopu służącego do obserwacji odległych obiektów astronomicznych z wykorzystaniem fal radiowych. Zatrzymaliśmy się po drodze w mieście Pembroke, gdzie wstąpiliśmy do MacDonald’a na kawę; okazała się ona jednak tak okropna, że zwróciłem ją i wstąpiliśmy do Tim Horton’s na tym razem jak zawsze świetną kawę!
Do celu dojechaliśmy, gdy się już ściemniało, i weszliśmy do budynku nad jeziorem Traverse, w którym mieściło się 10 pokoi, jadalnia, łazienki i mała biblioteka, głównie zawierająca publikacje związane z astronomią. Dawniej budynek ten służył jako hotelik dla pracujących w obserwatorium naukowców. Catherine sądziła, że wyjazd do obserwatorium zaczynał się w piątek wieczorem, lecz okazało się, że przybyliśmy o jeden dzień wcześniej! Na szczęście znalazł się dla nas pokój na tą dodatkową noc!
Radioteleskop został zbudowany w latach sześćdziesiątych i posiada 46-cio metrową paraboliczną antenę. Przez jakiś czas był on nieużywany i nawet chodziły pogłoski o jego wyburzeniu, ale przejęła go ostatecznie prywatna firma, Thoth Techonology, Inc., która ma nadzieję przywrócić go z powrotem do ‘dawnej świetności’ (http://www.arocanada.com/), a przy okazji zarobić też trochę na tym projekcie. Zarząd firmy stanowi m. in. para małżeńska—Kanadyjki i Brytyjczyka, oboje poznali się w czasie studiów na Oxfordzie—on ma doktorat z astrofizyki i jest profesorem na Uniwersytecie York, a jego żona doktorat z języka angielskiego i też wykłada na tym uniwersytecie. Zatrzymaliśmy się w budynku, który służył dawniej jako hotel i stołówka pracującym tutaj naukowcom.
Ten wyjazd został zorganizowany przez klub Outing Club of East York i brało w nim udział kilkanaście osób; jak się okazało, z niektórymi spotkałem się poprzednio w czasie wyjazdów na wycieczki z grupami http://www.meetup.com/ . Budynek i niedaleko położone obserwatorium znajdowały się w sercu parku Algonquin, nad jeziorem Travers Lake; przebywając tam, mogliśmy bezpłatnie używać kanu. Zaraz koło budynku, na małym półwyspie, znajdowały się widoczne do dnia dzisiejszego dość dobrze zachowane ruiny 5 sporych kominków. Były to pozostałości klubu „The Booth Turtle Club”, wybudowanego w 1933 r. przez rodzinę J. R. Booth’a. Tenże klub zbudowany był w kształcie żółwia i te 5 kominków stanowiły nogi i ogon żółwia. John Rudolphus Booth (1827-1925) był multimilionerem, ‘baronem’ drzewnym, który wykupił prawa eksploatacji (wyrębu) lasów m. in. na terenie parku Algonquin—zresztą lasów było tak dużo, że mówiono, iż nie wyrąbie się ich przez setki lat (i już na początku XX wieku wszystkie drzewa wycięto). Również J. R. Booth zbudował linię kolejową prowadzącą od miasta Parry Sound nad zatoką Georgian Bay do Ottawy; linia ta przechodziła przez park Algonquin, jak też m. in przez pierwszą osadę polską w Kanadzie, Wilno, i służyła wtedy głównie do transportu drewna—była to kiedyś najbardziej ruchliwa linia kolejowa w Kanadzie i co 20 minut jechał nią pociąg. W 1933 r. z powodu podmytego mostu ruch kolejowy został ograniczony i kompletnie przestała ta linia działać w roku 1959. Obecnie w Algonquin Park jej pozostałości (tzn. ‘right of way’) zostały zamienione na szlak dla pieszych, a np. w Wilnie jest jeszcze most kolejowy, a w Barry’s Bay nadal stoi stacja kolejowa i pompa wodna; w jednym miejscu w Algonquin Park, koło miejsca, gdzie znajdował się hotel Highland Inn, pozostawiono trochę szyn i oryginalny peron przed nieistniejącym już hotelem.
Najciekawszym punktem programu było zwiedzanie tego obserwatorium; naszym przewodnikiem był oczywiście Ben. Gdy dojechaliśmy na miejsce, wyglądało faktycznie imponująco! Najpierw poszliśmy do znajdującego się koło niego budynku, który stanowi ‘centrum operacyjne’, można z niego sterować czaszą tego radioteleskopu. Pulpit sterowniczy, jak też większość instrumentów, pochodziły z lat sześćdziesiątych i wyglądały co najmniej lekko przestarzale w roku 2011! Z budynku przeszliśmy podziemnym tunelem, prowadzącym do podstawy radioteleskopu. Wszędzie było dużo starego sprzętu pomiarowego z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych; wtedy stanowił on szczyt techniki, obecnie nadawałby się do muzeum, jak też stanowił dla mnie świetny temat zdjęć. Obserwatorium posiada również ogromny zegar atomowy, umieszczony w specjalnym pokoju o kontrolowanej temperaturze i ma dodatkowe zasilanie w postaci akumulatorów w razie przerw w dopływie prądu; jest on konieczny do prowadzenia badań radioteleskopem. Następnie udaliśmy się do środka pomieszczeń radioteleskopu oraz na taras prowadzący dookoła niego—roztaczał się z niego przepiękny widok parku Algonquin! Dowiedzieliśmy się dużo ciekawych rzeczy na temat tego teleskopu i mam nadzieję, że przedsięwzięcie jego uruchomienia się powiedzie. Poprzedniego dnia również obejrzeliśmy krótki film z lat sześćdziesiątych właśnie o tym radioteleskopie.
Skorzystaliśmy oczywiście z dostępnych kanu i jednego dnia popłynęliśmy na jezioro Travers Lake, dopływając do kilku miejsc biwakowych—niektóre z nich posiadały piękne, piaszczyste plaże; biorąc pod uwagę, że temperatura w ciągu dnia dochodziła do +25C, czuliśmy się w październiku niczym na Kubie! Dopłynęliśmy do końca jeziora, gdzie zwężało się i zaczynała się rzeka Petawawa. Następnego dnia postanowiliśmy popłynąć tak daleko tą rzeką, jak się tylko da. Nota bene, rzeka Petawawa River po opuszczeniu parku Algonquin przepływa przez miasto Petawawa oraz bazę wojskową o tej samej nazwie; to właśnie z tej bazy wyrusza bardzo dużo kanadyjskich żołnierzy na misję do Afganistanu; niektórzy niestety nie powracają... W każdym razie dotarliśmy do kamienistych bystrzyn i dalej już nie dało się płynąć beż przenoszenia kanu.
Koło nich widzieliśmy pozostałości tam oraz ‘log chutes’, specjalnych ‘zsuwni’ służących do transportu drzewa—na przełomie XIX i XX wieku tą rzeką transportowano bardzo dużo drzewa i jeżeli zachodziła potrzeba, to różnymi środkami podnoszono poziom wody lub budowano takie ‘zsuwnie’. Chociaż Dzień Dziękczynienia („Thanksgiving Day”) w Kanadzie jest obchodzony (w tym roku) w poniedziałek, 11 października, to tradycyjny obiad z indyka miał być w niedzielę, jako że w poniedziałek rano wszyscy już wyjeżdżali.
Było dość późno, a my znajdowaliśmy około 10 km. od naszego ‘hotelu’ i nie chcieliśmy spóźnić się na ten tradycyjny posiłek. W powrotnej drodze Catherine i ja non-stop wiosłowaliśmy, bez zatrzymywania się; było to dość wyczerpujące, ale dotarliśmy na czas i niebawem zasiedliśmy do obiadu. Według mojego GPS-u, w drodze powrotnej wiosłowaliśmy ze średnią prędkością 6 km na godzinę, całkiem nieźle! Po posiłku wszyscy obejrzeliśmy australijski film pt. „The Dish”, o radiowym obserwatorium w Australii, takim samym, jak to w parku Algonquin.
W poniedziałek rano po śniadaniu pożegnaliśmy się z pozostałymi uczestnikami i udaliśmy się też do parku Algonquin, ale w inne miejsce (w linii prostej znajdowało się ono 40 kilometrów od nas, ale w parku nie istnieje dużo dróg dostępnych dla turystów, toteż musieliśmy jechać różnymi drogami, m. in. przez Wilno i Barry’s Bay i cała trasa wyniosłą ponad 200 km.). Wpadliśmy na moment do Barron Canyon oraz na miejsca biwakowe Archway, zresztą w tym dniu wszystkie miejsca biwakowe, do których można przyjechać samochodem, zamykały się (prócz miejsc koło jeziora Mew Lake—jak też można było zawsze biwakować na miejscach ‘interior campsites’, do których dopływa się wodą lub dochodzi). Przebiegała tam kiedyś linia kolejowa Canadian National Railway, wybudowana w 1915 r. i zdemontowana w 1995 r.; obecnie jest tam szlak pieszy i rowerowy. W Archway znajduje się też drewniany domek, w którym kiedyś mieszkali strażnicy parku; w nim to właśnie mieszkał jakiś czas pracujący w parku Tom Thomson, malarz, którego obrazy obecnie biją na aukcjach rekordy. Tom Thomson zawsze kojarzy się ze słynną grupą malarzy „Group of Seven” jak również z parkiem Algonquin, gdzie pracował, podróżował w kanu, malował swoje przepiękne obrazy i w którym w tajemniczy sposób utopił się na jeziorze Canoe Lake. Więcej o Tomie Thomsonie napisałem w moim blogu na temat wycieczki na kanu w parku Algonquin, http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/06/in-polish-algonquin-park-canoeing.html .
Chociaż mój GPS jakoby wybrał najszybszą trasę, niektóre z wybranych przez niego dróg nie miały żadnego podłoża i dość ciężko się po nich jechało. Jedna z nich początkowo była bardzo malownicza i dobrze się nią jechało, ale po paru kilometrach jazdy zwęziła się, było coraz więcej głębokich kolein i zagłębień. Obawiając się, że mój samochód może sobie nie poradzić, zawróciliśmy i postanowiliśmy trzymać się głównych dróg. Po paru godzinach dojechaliśmy do jeziora Opeongo...
Naszym zamiarem było wypożyczenie kanu i dopłynięcie do wyspy Bates Island na tymże jeziorze i spędzenie na niej jednej nocy—jeżeli to możliwe, na specyficznym miejscu biwakowym. Otóż dokładnie, co do dnia, 20 lat temu (11 października 1991 r.) biwakowała na tym miejscu na wyspie Bates Island para turystów i najprawdopodobniej już pierwszego dnia została zaatakowana przez niedźwiedzia. Oboje zginęli i dopiero po 5 dniach zorientowano się, co się zdarzyło. Niedźwiedź nadal przebywał na wyspie i pilnował ich ciał... Był to ostatni śmiertelny atak czarnego niedźwiedzia w tym parku od tamtej pory.
Jak się okazało już na miejscu, wypożyczenie kanu było droższe, niż się spodziewaliśmy, a do tego za niecałą dobę wyjanmu wymagano, abyśmy zapłacili ratę za 2 pełne dni... i może nie chodziło tu o pieniądze, ale po prostu uważaliśmy, że nie jest to fair, szczególnie, że praktycznie dzisiaj kończył się sezon i ceny powinny to odzwierciedlać. Również w informatorze parku reklamowano, że można wypożyczyć kanu za $14.95, jeżeli przebywa się na miejscu biwakowym w parku—ale jak się okazało, ‘interior camping’, tzn. miejsca biwakowe, do których trzeba było dopłynąć czy też dojść (np. na wyspie Bates Island) nie liczyły się i cena od razu wynosiła $20.99 za aluminiowe kanu. W każdym razie obliczyliśmy, że za nasze 18 godzin wypożyczenia kanu zapłacimy ok. $60.—co za zdzierstwo! Po rozmowie z managerem, który upierał się przy swoich cenach, postanowiliśmy zrezygnować z tej wodnej wycieczki i zatrzymać się na jakimś miejscu ‘samochodowym’ w parku.
A na marginesie... w ciągu ostatnich 15 lat spotkałem się z wieloma podobnymi sytuacjami w Ontario. Na przykład gdy paręnaście lat temu chcieliśmy wynająć domek letniskowy, cottage, na przełomie września i października (z powodu złej, deszczowej pogody, przynajmniej 90% domków było pustych), właściciel entuzjastycznie powiedział, że da nam zniżkę 10%... od całkowitej ceny $800 na tydzień... Inna właścicielka stała się nagle bardzo niemiła, gdy pokazaliśmy jej ogłoszenie (które przecież ona zrobiła, zaaprobowała i rozprowadziła), oferujące specjalną jesienną stawkę za wynajm domku na tydzień za $350 (nota bene, przez cały tydzień nie pojawili się żadni inni turyści i wszyskie pozostałe domki były puste). Gdy w końcu września chcieliśmy wypożyczyć na cały dzień łódkę motorową na ryby, właściciel nieugięcie stał przy swojej bardzo wysokiej cenie--$100 za dzień plus zużyta benzyna, a do tego jeszcze mieliśmy wrócić przez godziną 17:00. Lub gdy na początku października z powodu deszczu szukaliśmy cottage do wynajęcia na parę dni—chociaż mieliśmy własne śpiwory, właściciel żażądał absurdalnie wysokiej ceny, która nawet w szczycie sezonu byłaby wysoka; gdy zapytałem się go, czy może dać nam zniżkę, odpowiedział, „nie zarabiam pieniędzy dając zniżki”. Oczywiście, w naszym przypadku nie zarobił ŻADNYCH pieniędzy! Mógłbym z pewnością przytoczyć więcej podobnych zdarzeń. Z drugiej strony, gdy podróżowaliśmy po USA, byłem niezmiernie zaskoczony, jak prawie zawsze można było wynegocjować lepszą cenę lub lepsze warunki w motelach lub w miejscach wynajmujących sprzęt pływający—ba, nawet w restauracjach oferowano nam grupowe zniżki! Widocznie podejście do biznesu w USA jest po prostu rozsądniejsze i biznesy są bardziej nastawione na klienta, o którego walczą. Biorąc pod uwagę, że w Ontario ilość turystów znacznie się zmniejsza po długim weekendzie na początku września (nie mówiąc o pogodzie, która też często radykalnie się zmnienia na gorsze), powinno być chyba normalną rzeczą, aby w pozostałych miesiącach oferowano znaczne obniżki cen.
Skierowaliśmy się do biura parku, gdzie młoda pracownica udzieliła nam kompletnie błędnych informacji (że jakoby kilka innych pól biwakowych jest jeszcze otwartych) i się niepotrzebnie najeździliśmy, ale wreszcie dojechaliśmy do pola biwakowego koło jeziora Mew Lake, które jest otwarte cały rok (niektórzy mieszkają tam w przyczepach kempingowych przez całą zimę, a Catherine spędziła poprzedniej zimy weekend, zatrzymując się w jednej z jurt). Otrzymaliśmy miejsce nr 68, które nie było za ciekawe—widać było z niego w oddali główną (i jedyną) drogę nr 60 przebiegającą przez park, koło nas też wiodła droga parkowa, miejsce było odsłonięte i paręnaście metrów znajdowali się inni biwakowicze. Ale tym się specjalnie nie przejmowaliśmy, mieliśmy spędzić w nim tylko jedną noc i miał być to nasz ostatni biwak tego sezonu. Namiot rozbiliśmy pod ciekawym, dużym drzewem, rozpaliliśmy ognisko i dość długo przy nim siedzieliśmy, bo temperatura w nocy była dość wysoka, paręnaście stopni na plusie. W ogóle mieliśmy z pogodą ogromne szczęście: przez 8 dni dzień w dzień było non-stop słońce, nie spadła ani jedna kropla deszczu, a temperatury codziennie pięły się w górę o osiągały w ciągu dnia ok. +25C (po przyjeździe do Toronto już następnego dnia zaczęło lać!). Przed północą udaliśmy się do namiotu. Praktycznie nie mieliśmy już jedzenia i nie było nawet czego chować do samochodu—nawet zapomnieliśmy, że w ‘cooler’, w podręcznej lodówce, znajduję się śmietanka, jaką Catherine dzisiaj kupiła do porannej kawy.
„Jack, there is a bear at our campsite!”
O godzinie 2: 15 nad ranem usłyszałem prawie-że przez sen, jak Catherine wychodzi z namiotu i dobiegły mnie jakieś odgłosy z zewnątrz—takie same, jakie słyszeliśmy w parku Bon Echo.
„Znowu szopy pracze” – pomyślałem półprzytomnie, przewracając się sennie na drugi bok i za chwilę słyszałem, jak Catherine zaczęła je przeganiać, wołając „sio, sio!”. Ale za kilka sekund pojawiła się z powrotem przy namiocie.
– Jacek, na naszym biwaku jest niedźwiedź – powiedziała spokojnie.
Od razu się rozbudziłem, założyłem okulary i sięgnąłem po latarkę.
– Niedźwiedź? Czy jesteś pewna? — zapytałem. – Może to duży szop pracz?
Niektóre szopy pracze, wypasione jedzeniem zrabowanym turystom, wyglądają niczym małe niedźwiadki, szczególnie w ciemnościach. Paręnaście lat temu opowiadał mi strażnik parku, jak to był wzywany przez wystraszonych przez niedźwiedzia turystów, gdy tymczasem ów ‘niedźwiedź’ okazywał się jedynie pulchniutkim szopem-praczem.
– Nie, to niedźwiedź!
Wygramoliłem się z namiotu, nawet nie zakładając butów. Była pełnia księżyca i mój samochód oraz ławka/stół były dość dobrze oświetlone—znajdowały się one ok. 8 metrów od nas. Po drugiej stronie samochodu widziałem białe dno ‘coolera’, jak też słyszałem trzaski, ale niczego nie widziałem, wszystko tonęło w ciemnościach, schowane w cieniu samochodu.
Postanowiłem jednak samemu się upewnić, co to sprawcy tych hałasów i cichutko podszedłem do ‘coolera’... Rzeczywiście, zamajaczyło mi jakieś ciemne cielsko, ale nie wyglądało tak strasznie. Szybko wróciłem do Catherine.
– Może to jest jakiś mały niedźwiadek?
– Nie, nie mały, to jest duży niedźwiedź – odpowiedziała zdecydowanie.
Duży niedźwiedź. Na niebie nie było ani jednej chmurki, była pełnia księżyca i całkiem dobra widoczność... a Catherine zwykle nie ma wybujałej fantazji i nie wyolbrzymia rzeczy.
Specjalnie nie wiedzieliśmy, co robić. Niedźwiadek najwyraźniej delektował się śmietanką, bo w ‘colerze’ nic więcej nie było. Miałem przy sobie ‘bear bangers’, takie specjalne głośne ‘petardy’ do odstraszenia niedźwiedzi, ale nie uważałem, abym musiał je używać. Natomiast bardziej efektywny ‘bear spray’, sprej pieprzowy na niedźwiedzie, który praktycznie ZAWSZE trzymałem w nocy w namiocie, tym razem po raz pierwszy był gdzieś zapakowany w samochodzie, bo nawet na myśl mi nie przyszło, że pojawi się tutaj niedźwiedź. Tak więc jakiś czas staliśmy bezradnie przy namiocie, wpatrując się w miejsce, gdzie niedźwiadek cały czas wypijał śmietankę. Było jej pół litra i niebawem powinien ją skończyć...
Rzeczywiście, po kilku minutach usłyszeliśmy inny rodzaj hałasu... i nagle zza samochodu pojawiło się ogromne, czarne cielsko. Niewątpliwie czarny niedźwiedź! Skierował się do ławki, na której było rozłożonych wiele innych naszych rzeczy i teraz mogliśmy go doskonale widzieć. Było to definitywnie DUŻY niedźwiedź. Na pewno wiedział o naszej obecności—zresztą pierwotnie Catherine, myśląc, że były to szopy pracze, zbliżyła się do niego może na 2 metry—ale kompletnie się nami nie interesował. Przednie łapy oparł na stole i zaczął buszować w plastikowej skrzynce, gdzie normalnie trzymamy ekwipunek turystyczny, ale okazało się, że jakimś cudem zawieruszyła się w nim paczka suszonych śliwek. Muszę przyznać, że niedźwiadek był dżentelmenem—mógł przecież bez pardonu zrzucić całą tą skrzynkę na ziemię i przebierać wysypane z niej rzeczy, a jednak tego nie zrobił, tylko węszył w niej, gdy ona leżała na stole. Trwało to może dwie minuty.
– Może wejdziemy na drzewo? – zasugerowała Catherine – i z niego będziemy obserwować niedźwiedzia?
Catherine nigdy nie znajdowała się blisko niedźwiedzia (no, może na wysypiskach śmieci) i perspektywa obserwowanie go z drzewa z odległości kilku metrów bardzo jej odpowiadała.
Drzewo, pod którym rozbiliśmy namiot, miało idealne konary do tego celu. Dobrze, że tego nie zrobiliśmy—czytałem, że niedźwiedź może zainteresować się czymś chodzącym po drzewie i wejść na niego, aby dokładnie zobaczyć, to to takiego się tam porusza. Zacząłem żałować, że nie miałem pod ręką aparatu fotograficznego, chociaż nie wiem, czy bez lampy wyszłyby jakieś zdjęcia.
Niedźwiadek niebawem znalazł torbę suszonych śliwek, złapał ją w zęby i odszedł parę kroków dalej w to samo miejsce, gdzie konsumował śmietanę, to znaczy na drugą stronę koło samochodu. Słyszeliśmy szelest aluminiowej torby i jego mlaskanie.
Ciekawe, ale specjalnie nie odczuwałem strachu, chociaż całe to widowisko było trochę surrealistyczne. Generalnie ataki niedźwiedzi na ludzi są niezmiernie rzadkie i jeżeli mają miejsce, to sprawcą jest zazwyczaj tzw. ‘predatory bear’, drapieżny niedźwiedź, zwykle samotny samiec, który upatruje swoją ofiarę, długo obserwuje ją, niepostrzeżenie chodzi za nią i przystępuje do ataku w momencie, gdy ona się tego najmniej spodziewa. Ten niedźwiedź był typowym ‘niedźwiedziem biwakowym’, przyzwyczajonym do ludzi, samochodów, namiotów—po prostu szukał jedzenia, zostawionego przez nieodpowiedzialnych turystów, którzy nie chowają go do samochodu lub nie zawieszają na drzewie... Samymi turystami w znaczeniu kulinarnym był zupełnie niezainteresowany.
– Co będzie, jak skończy jeść te śliwki? – zadałem sobie głośno pytanie. – Czy jeszcze jest w skrzynce coś jadalnego?
Nie byliśmy pewni, ale mogło być: czasem braliśmy ze sobą jakieś zupki czy inne rzeczy ‘na wszelki wypadek’ i praktycznie o nich zapominaliśmy, tak jak zapomnieliśmy o posiadaniu śliwek.
– Wiesz, powinniśmy iść do samochodu – powiedziałem.
Szybko wszedłem do namiotu i znalazłem kluczyki. Powoli skierowaliśmy się ku pasażerskim drzwiom samochodu (bo przy drzwiach od strony kierowcy urzędował niedźwiedź) i cichutko wsiedliśmy do niego.
Z bocznego okna świetnie widziałem niedźwiedzia, siedzącego może metr od samochodu, kompletnie nieprzejmującego się naszą obecnością (musiał słyszeć zatrzaskiwanie drzwi) i nadal pałaszującego śliwki. Postanowiliśmy po prostu czekać na jego dalsze postępowanie.
Po kilku minutach opróżnił paczkę śliwek i ponownie skierował się ku ławce, wspiął się na stół i węszył w skrzynce. Tym razem go świetnie widzieliśmy w świetle księżyca. Zdawał być się czarny jak smoła i jeszcze razy mogliśmy podziwiać jego okazałość. Widocznie już nic nie wywąchał; spojrzał w lewo, w prawo, na samochód... i skierował się w kierunku naszego namiotu, którego wejściowe drzwi zostawiliśmy całkowicie otwarte. Nie trzymaliśmy, rzecz jasna, żadnego jedzenia w namiocie—ale przecież niedźwiedź o tym nie musiał wcale wiedzieć... A nuż zachce mu się zrobić ‘niedźwiedzią’ inspekcję namiotu, po której poza dziurawymi materacami, być może namiot wzbogaci się jeszcze o dodatkowe drzwi i okna lub na stałe otwarty szyberdach?
– O nie bratku, jeszcze tylko tego brakuje, abyś nam zniszczył nowy namiot! – powiedziałem i w tym momencie zapaliłem samochód i ruszyłem do tyłu.
Niedźwiedź momentalnie zniknął w ciemnościach, nawet nie widzieliśmy, w którą stronę uciekł.
Zgasiłem samochód, otworzyliśmy okna i nadsłuchiwaliśmy, czy może kręci się gdzieś niedaleko—ale panowała kompletna cisza. Nieopodal znajdował się namiot, w którym było kilku turystów— mocno spali, nie zdając sobie sprawy z tego, co właśnie zaszło kilkanaście metrów od nich.
Przesiedzieliśmy w samochodzie jeszcze kilka minut i postanowiliśmy udać się do namiotu. Okazało się, że niedźwiadek zrobił zębami małą dziurkę w moim ‘coolerze’ –ot, świetna pamiątka—i przestroga na przyszłość! Pomimo tych przeżyć szybko zasnęliśmy i już nic nas do rana nie niepokoiło.
Następnego dnia rano Catherine wybrała się (sama!) na kilkukilometrową przechadzkę szlakiem, znajdującym się w miejscu torów kolejowych (‘right of way’) tej słynnej kolei J. R. Bootha, przebiegającym względnie niedaleko naszego miejsca biwakowego. Widziała kilka razy ekskrementy niedźwiedzi. Spotkała też małżeństwo, biwakujące od kilkudziesięciu lat koło jeziora Mew Lake i opowiedziała im nasze nocne zajście—byli niezmiernie zdziwieni, jako że nigdy nie widzieli tutaj niedźwiedzia. Mieliśmy więc szczęście, i to podwójne!
Z mojego skromnego doświadczenia mogę powiedzieć, że w absolutnej większości przypadków niedźwiedzie unikają ludzi. Bardzo często widzę ich ślady, w postaci często świeżych odchodów, ale samych niedźwiedzi prawie nigdy nie widzę—jednak pewny jestem, że one nas widzą i obserwują! Tak np. było dwa lata temu w parku Massasauga—gdy byliśmy przez kilka godzin poza miejscem biwakowym, okazało się, że na nim chodził niedźwiadek (widział go płynący na łódce strażnik parku). Jedzenie wtedy było zawieszone na drzewie, toteż nie zostawił po sobie żadnych śladów i gdyby nie rozmowa ze strażnikiem, to nigdy nie przypuszczalibyśmy, że taka wizyta miała miejsce. W czasie biwakowania na wyspie Philip Edward Island słyszałem w nocy jakieś odgłosy łamanych drzew i byłem pewien, że to niedźwiedź; gdy rano opuściliśmy to miejsce, zobaczyliśmy go na brzegu. Po prostu niedźwiedzie nie szukają kontaktu z ludźmi i wyczuwszy ich obecność, chowają się i co najwyżej obserwują nas z daleka, same pozostając niezauważone, a w nocy odwiedzają miejsca biwakowe w poszukiwaniu jedzenia. A na wysypiskach śmieci, gdzie nieraz dosłownie ‘roi’ się od niedźwiedzi, bez problemu tolerują co chwila przyjeżdżających ludzi oraz obserwujących ich turystów i po jakimś czasie kompletnie na nich nie zważają, zajęte wybieraniem co lepszych odpadków. Niemniej jednak zdarzały się wypadki, że np. turyści piesi zaskoczyli niedźwiedzie, lub co gorsza, niedźwiedzice z małymi (dlatego sugeruje się, aby idąc samemu w lesie, głośno mówić, śpiewać lub nosić specjalne dzwoneczki). Często w takich przypadkach niedźwiedzie zaczynały prychać, parskać, stawać na tylnych nogach, a nawet przystępować do pozornego ataku. W rzeczywistości są to dobre oznaki, znaczące, że niedźwiedzie NIE chcą wdać się w jakąś walkę, tylko po prostu przepędzić nas—gdyby chciały zaatakować, zrobiłyby to od razu.
W każdym razie biorąc pod uwagę nasze niespełnione plany związane z wyspą Bates Island, rocznicę tego incydentu z niedźwiedziem i fakt, że był to nasz ostatni biwak roku, było to niezwykle ekscytujące zakończenie naszego sezonu wodniacko – biwakowego! Dostaliśmy też dobrą lekcję, aby na przyszłość albo chować jedzenie w samochodzie, albo go zawieszać na drzewie, jak też trzymać artykuły spożywcze w jednym miejscu.
Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/10/bon-echo-and-algonquin-parks-ontario.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157629402966057/