niedziela, 20 października 2019

FRENCH RIVER (RZEKA FRANCUSKA), ONTARIO: BIWAKOWANIE, PŁYWANIE NA KANU I EWAKUACJA Z POWODU POŻARU LASU. PARK GRUNDY LAKE I OPUSZCZONE BUDYNKI W STILL RIVER. LIPIEC 2018 ROKU

Blog in English/w języku angielskimhttp://ontario-nature.blogspot.com/2019/10/french-river-ontariocanoeing-camping.html



Rzeka French River zawsze stanowiła dla mnie jedno z najpiękniejszych miejsc wypoczynku wodno-biwakowego, toteż Krzysztof i ja z przyjemnością ponownie tam jechaliśmy. Było niezmiernie gorąco i parno, jak też zdawaliśmy sobie sprawę z wprowadzonego już wcześniej zakazu palenia ognisk—cóż, musieliśmy odpuścić sobie cowieczorne siedzenie przy ognisku.
 
Przystań wodna Hartley Bay, gdzie rozpoczynamy większość wypraw na French River
Na przystani w Hartley Bay szybko załadowaliśmy kanu i o godzinie 16:00 byliśmy na wodzie; po niecałej godzinie wpłynęliśmy na zatokę Wanapitei Bay i skierowaliśmy się ku jej zachodniemu brzegowi. Usytuowane na nim miejsca biwakowe wydawały się wolne, ale nadal wiosłowaliśmy, aż dopłynęliśmy do ‘skrzyżowania’ kanałów Main i Western Channels. Najpierw przybiliśmy do miejsca nr 617, na którym biwakowałem w 2009 roku. Było niezłe, rozciągał się z niego przepiękny widok, ale nie mogliśmy znaleźć dobrego miejsca na rozbicie namiotów (owszem, było to możliwe na małej plaży na wschodniej stronie—ale bardzo chciałem oglądać zachody słońca). Poza tym było dość wietrznie i nieprzerwanie atakowały nas muchy końskie. Na tym miejscu rosło sporo krzewów jagodowych, na którym zauważyliśmy bardzo mało karłowatych, suchych i kwaśnych jagód.

Nasze miejsce biwakowe nr 619. Na wiosnę z pewnością cały ten teren jest zalany wodą.

Następnie popłynęliśmy do miejsca nr 618, po drugiej stronie rzeki, ale było zajęte. Przez kilka minut kontynuowaliśmy wiosłować po kanale Western Channel, aż dopłynęliśmy do miejsca nr 619. Nie było ono idealne, ale z powodu niezmiernie słonecznej, gorącej (ponad +30 C) i wilgotnej pogody, Krzysztof był bardzo niechętny płynąć dalej. Miejsce było zwrócone ku zachodowi i przynajmniej mogliśmy rozkoszować się zachodzącym słońcem! Posiadało kilka ciekawych formacji skalnych, a zrobione z kamieni ognisko było pełne drzewa. Można było rozbić przynajmniej jeden namiot koło ogniska, ale zdecydowaliśmy się rozbić je na małej ‘plaży’, kilkanaście metrów dalej. Zauważyliśmy też, że prawdopodobnie podczas wiosennych roztopów szerokość rzeki zwiększała się o około 10 metrów—nawet w lesie był naniesiony przez rzekę piasek. Mieliśmy nadzieję, że w ciągu naszego pobytu rzeka nagle nie przybierze i nie zaleje naszego miejsca—co mogłoby się jedynie stać w przypadku ogromnego urwania chmury lub przerwania tamy w pobliżu jeziora Nipissing!
 
Widok z naszego miejsca biwakowego-zachód słońca

Chociaż w tym roku nie widziano raczej niedźwiedzi, oczywiście nadal mieliśmy zamiar wieszać jedzenie na gałęziach drzew. Problemem okazało się znalezienie odpowiedniego drzewa w lesie, co nie było proste z powodu chmar wygłodniałych much końskich i komarów. Według zaleceń, jedzenie powinno być powieszone w odległości ponad 30 metrów od namiotów; w naszym przypadku, po prawie godzinie, udało się nam powiesić beczkę z jedzeniem oraz przenośną lodówkę niecałe… 3 metry od namiotów, co jednak było lepszym rozwiązaniem, niż NIE wieszanie jedzenia. Raz jeszcze w myślach podziękowałem władzom parku The Massasauga za zainstalowanie ‘niedźwiedzio-odpornych’ pojemników na jedzenie na niektórych miejscach biwakowych—byłoby cudownie, aby takie urządzenia znajdowały się w każdym parku.
 
Część naszego miejsca była skalista-widoczne jest miejsce na ognisko, którego niestety nigdy nie mogliśmy zapalić

Nasze miejsce miało kilka sporych skał, były idealne do siedzenia, odpoczynku lub opalania się. Niemniej jednak trudno było znaleźć cień—co kilkadziesiąt minut musieliśmy przesuwać krzesła. Również na rzece panował dość duży ruch—niedaleko od nas był ośrodek Atwood Lodge (na wyspie Atwood Island) jak też kilka domków letniskowych, toteż codziennie przepływało koło nas kilkadziesiąt łodzi motorowych (a nawet kilkakrotnie przepływały barki, wiozące materiały budowlane i małe maszyny) i co jakiś czas pojawiały się kanu i kajaki. W nocy mogliśmy z ledwością usłyszeć gwizdy przejeżdżających pociągów.

Szczupak wystarczył na kolację
Jednym z naszych celów było oczywiście wędkowanie, ale upalna pogoda nie pozwalała nam na pływanie na kanu podczas dnia, byłoby to niezmiernie uciążliwe i męczące. Spędzaliśmy więc większość czasu na biwaku, odpoczywając, rozmawiając i czytając książki. Wędkowanie z brzegu nie przyniosło żadnych rezultatów. Kilka razy wieczorem wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu dookoła wyspy Atwood Island i po okolicznych zatoczkach i bardzo szybko złowiliśmy kilka szczupaków—niektóre trzeba było wypuścić z powodu ich rozmiarów (nie wolno było łowić szczupaków o długości pomiędzy 53 i 83 cm).
 
Ryba na patelni... a te biały punkciki to komary-chmury latających komarów, tego się nie da opisać!
Niestety, gdy dopłynęliśmy z rybami do naszego miejsca, aby je sprawić & przyrządzić na patelni, natrafiliśmy na ogromny problem: KOMARY! Zaczynały być niezmiernie aktywne po godzinie 20:00 i gdy Krzysztof sprawiał rybę, musiałem koło niego stać i machać ręcznikiem, aby je odpędzać, jednak z powodu ich ogromnej ilości wiele to nie dało. Ale to nie było najgorsze: gdy wreszcie piekłem na oleju na patelni filety rybne (oczywiście, na kuchence gazowej), dookoła patelni pojawiła się potężna CHMURA (i chmara) komarów, to było absolutnie nie do zniesienia! Chociaż posprejowałem się środkiem przeciw komarom zawierającym DEET, dużo to nie pomogło: owszem, komary mnie nie kąsały, ale wpadały do oczu, uszu, nosa i ust. Gdy ryba była gotowa, stojąc jak najbliżej jeziora szybko ją zjedliśmy, będąc bezustannie atakowani przez komary. To był drugi raz w życiu, gdy napotkałem na biwaku na tak ogromną ilość komarów! Szybko uciekliśmy do namiotów i przynajmniej przez następną godzinę słyszeliśmy na zewnątrz ich bzyczenie. Postanowiliśmy już więcej nie wypływać wieczorami na ryby—jeśli nawet udałoby się nam coś złapać, było niemożliwą rzeczą je oczyścić i przyrządzić. Jednej nocy parę razy zarzuciłem wędkę z naszego miejsca i najprawdopodobniej złapałem ‘catfish’ (coś w rodzaju suma)—musiała być ogromna, bo moja 15 kg żyłka bardzo szybko pękła.
 
Garter snake (coś w rodzaju zaskrońca), który polował na żabę
Na muchy końskie znalazłem doskonałe rozwiązanie i szybko się ich pozbyłem. Mianowicie, do górnej części kapelusza przykleiłem za pomocą taśmy specjalną lepiącą się ‘łatkę’. Ponieważ te muchy jakimś sposobem ciągle siadają na czubku głowy, owa łatka stała się idealnym lądowiskiem… i gdy tylko na niej wylądowały, zostawały tam na zawsze! Bez przesady mogę powiedzieć, że tą metodą wyeliminowałem ponad 95% much.

Ponieważ większość czasu bezczynnie siedzieliśmy na biwaku, udało mi się przeczytać (w języku angielskim) przepiękną, aczkolwiek bardzo smutną książkę, „A Fine Balance” („Delikatna Równowaga”) autorstwa Rohinton Mistry. Z pewnością sama książka i jej bohaterowie na długo pozostaną w mojej pamięci. Jest to istny majstersztyk—lecz przedstawiona w niej historia jest tak strasznie przygnębiająca i makabryczna, że czasem zastanawiałem się, czy jej akcja ma miejsce w Indiach w latach siedemdziesiątych XX w czy też podczas okupacji niemieckiej w Polsce podczas drugiej wojny światowej (łapanki, przymusowe wywozy do pracy, przymusowa sterylizacja). Niemniej jednak rekomendowałbym każdemu jej przeczytanie.
 
Unoszące się na niebie dymy pożaru lasu
Ani razu nie zauważyliśmy większych zwierząt, a nawet wiewiórki! Raz znalazłem przy wejściu do namiotu węża ‘garter snake’ (coś jak zaskroniec)—chwyciłem go i zaniosłem do lasu. Następnego dnia Krzysztof zobaczył większego zaskrońca, na brzegu rzeki. Gdy go obserwowaliśmy, nagle skoczył ku małej żabce, ale zdołała mu uciec. Widzieliśmy też kilka większych ptaków, jak krążyły nad naszym miejscem—były to ‘turkey vultures’ ( urubu różogłowy/sępnik różogłowy), szukające padliny. Gdy wędkowaliśmy, zauważyliśmy kilka czapli modrych (‘blue heron’); z przyjemnością obserwowaliśmy, jak majestatycznie się wzbijały w powietrze, leciały i potem lądowały z ogromną gracją. Zauważyłem też raz sokoła i sójkę błękitną, a bardzo często słyszeliśmy dzięcioły, których pukanie dochodziło z głębi lasu.
 
Niebo zasnute dymem z niedalekiego pożaru lasu

Szóstego dnia pogoda stała się jakaś taka dziwna—pojawiły się osobliwe, ciemne chmury, ale nie padało—a poza nimi można było nadal ujrzeć powłoki jaśniejszych chmur. Po niedługim czasie zobaczyliśmy—i też poczuliśmy—przesuwający się po niebie dym. Z pewnością gdzieś był pożar lasu! Słońce, okryte dymem, stało się niezmiernie czerwone.

Następnego dnia wygląd nieba się nie zmienił, było ołowiane i spowite dymem. Sądziliśmy, że pożar był gdzieś bardzo daleko od nas i nawet zamierzaliśmy po południu wybrać się na ryby, jako że słońce już tak bardzo nie grzało. Przed południem dopłynęła do naszego biwaku łódź parkowa z zastępcą szefa parku (tym samym, którego spotkaliśmy 3 lata temu, w 2015 roku) i jeszcze jednym pracownikiem parku. Powiedział nam, że od 2 dni szaleje pożar lasu w okolicy rzeki Key River i została ogłoszona obowiązkowa ewakuacja wszystkich biwakowiczów, turystów i mieszkańców, mieliśmy się natychmiast spakować i popłynąć do Hartley Bay.
 
Czerwone słońce, zakryte dymem pożaru
W ciągu godziny byliśmy już na wodzie. Z zatoki Wanapitei Bay mogliśmy widzieć gęsty dym, idący z południa. Nad nami non-stop latał helikopter. Po niedługim czasie spostrzegliśmy wiele innych kajaków, kanu i motorówek, zmierzających w kierunku przystani Hartley Bay. Raz jeszcze łódź parkowa podpłynęła do nas i strażnik zapisał numer naszego pozwolenia wejścia do parku, aby wiedzieć, którzy turyści bezpiecznie opuścili park.

Lokalni strażacy przy wyjeździe z przystani Hartley Bay Marina

Gdy dopłynęliśmy do przystani Hartley Bay, szybko przenieśliśmy nasze rzeczy do samochodu, włożyliśmy kanu na dach i odjechaliśmy, dając miejsce innym wodniakom—rzeczywiście, było to niezmiernie ruchliwe i zatłoczone miejsce, pełne turystów i mieszkańców domków letniskowych, zmuszonych do przerwania wakacji! Przy wjeździe do przystani zatrzymali nas lokalni strażacy i poprosili, abyśmy napisali swoje imiona i adresy—że bezpiecznie opuściliśmy tą okolicę. Gdy jechaliśmy drogą Hartley Bay Road, dym stawał się coraz bardziej widoczny. Na końcu drogi, przed wjazdem na autostradę nr 400 stał samochód policyjny pilnujący, aby nikt nie jechał w przeciwnym kierunku.
 
Ogłoszenie o zakazie palenia ognisk w parku Grundy Lake Provincial Park. Wszyscy biwakujący w parku turyście bez żadnych problemów ściśle przestrzegali zakaz

Ten pożar lasu, o nazwie “Parry Sound 33” okazał się jednym z głównych pożarów w południowym Ontario: zaczął się 11 lipca, dopiero 23 sierpnia udało się go kontrolować, a całkowicie ugaszony został 31 października 2018 roku. Spowodował spalenie się 11,362 hektarów lasu, jak też jego ofiarą padły niektóre domki letniskowe.
 
Miejsce biwakowe nr 127 w parku Grundy Lake Provincial Park
Na rzece French River byłem już pewnie z 15 razy i nasza ostatnia wyprawa była najmniej udana z powodu gorącej i parnej pogody, zakazu palenia ognisk, chmar komarów i oczywiście przerwanych ewakuacją wakacji. Oczywiście, takie niedogodności nie zmieniły mojej opinii o tej rzece—nadal stanowi ona moje ulubione miejsce na wyprawy na kanu! Była to jeszcze jedna przygoda i mam nadzieję wielokrotnie odwiedzić ten przepiękny park w przyszłości!

Opuszczona stacja benzynowa i naprawy samochodów w Still River, przy drodze nr 69

Nie chcieliśmy wracać do domu; na szczęście nadal otwarty był park Grundy Lake. Gdy jechaliśmy do niego na drodze nr 69, dym stał się tak gęsty, że sądziłem, iż jedziemy we mgle! Wszystkie samochody zwolniły i zapaliły światła. Na szczęście w parku Grundy Lake było sporo wolnych miejsc i przez następne dwie noce biwakowaliśmy na miejscu nr 127—przeciętne, ale całkiem fajne. Dym z pożaru nie dotarł do parku, toteż mogliśmy łatwiej oddychać i przez cały czas wietrzyłem samochód z zapachu spalenizny.
Still River, porzucona stacja benzynowa. Czego tu nie ma...

W parku było sporo ludzi, wiele z nich rodziny z dziećmi. Oczywiście, cały czas obowiązywał zakaz rozpalania ognisk, bez problemu przestrzegany przez wszystkich turystów. Park posiadał kilka jezior (na których nie wolno było używać łodzi motorowych), ale nie chciało się nam ściągać kanu z samochodu. Również zrobiono kilka nowych miejsc biwakowych, do których trzeba dopłynąć drogą wodną—świetny pomysł, bo na pewno dużo ludzi chce mieć więcej spokoju, prywatności i być otoczonych bardziej dziką przyrodą.

Na opuszczonej stacji benzynowej w Still River. Byliśmy tutaj z Catherine we wrześniu 2008 roku i Catherine próbowała zadzwonić z tego aparatu telefonicznego (https://live.staticflickr.com/3001/2871020765_c26f01467b_h.jpg)

Vis-a-vis wjazdu do parku znajdował się Grundy Lake Supply Post (przeniósł się ze skrzyżowania dróg nr 522 i 69). Była tam stacja benzynowa, sklep m. in. ze sprzętem wędkarskim, biwakowym, wodnym oraz podstawowymi produktami żywnościowymi, lodami, hamburgerami, jak też wypożyczalnia kanu, które były dostarczane bezpośrednio do parku. To właśnie w Grundy Lake Supply Post kupiliśmy nasze kanu w 2010 roku!

Cztery dni po naszym odjeździe cały park był ewakuowany z powodu dymu i 800 turystów musiało natychmiast go opuścić.

W restauracji the Hungry Bear Restaurant

Następnego dnia, w niedzielę, pojechaliśmy na śniadanie do restauracji the Hungry Bear—gdy poprzedniego dnia koło niej przejeżdżaliśmy, była spowita dymem—na szczęście w nocy zmienił się kierunek wiatru i na niebieskim niebie nie było widać żadnego dymu. Zamówiliśmy omlet i śniadanie z 3 jajek oraz kawę, było przepyszne, szczególnie po tygodniu biwakowania! Gdy wyszliśmy z restauracji, akurat natknęliśmy się na jej ‘maskotki’, tzn. Niedźwiadka oraz Pieska, które właśnie wyszły ze swojego domku i z przyjemnością pozowały do zdjęć i witały się z turystami!
Tak wygląda 'wnętrze' pompy do benzyny

Po śniadaniu pojechaliśmy drogą nr 69 na południe, do osady Still River. Po lewej stronie drogi znajdował się od lat opuszczony i zawalający się budynek, służący kiedyś jako zajazd dla ciężarówek i stacja benzynowa. Po raz pierwszy ujrzałem go we wrześniu 2008 roku, gdy wracaliśmy z Catherine z naszej fantastycznej wycieczki na kanu po rzece French River. Wtedy się tam zatrzymaliśmy i przez pół godziny robiłem zdjęcia opuszczonym budynkom. Pamiętam, że znaleźliśmy telefon z tarczą numerową i Catherine próbowała go użyć; chociaż nie działał, był świetnym rekwizytem do zdjęć! A potem, przez następne 10 lat, często mijałem to miejsce i za każdym razem widać było zmiany—coraz to jakaś część budynku była zniszczona przez ludzi lub pogodę, a dookoła pojawiały się różne niepotrzebne rzeczy—miejsce to było traktowane jako wysypisko śmieci. Wreszcie po 10 latach zatrzymałem się tam ponownie. Rzeczywiście, wyglądało nieciekawie—pojawiły się stare, porzucone łodzie, samochody, autobus szkolny i wiele innych bezużytecznych rzeczy. Część budynku w ogóle nie istniała—jednak gdy zajrzeliśmy do stojącej nadal jego części (drzwi były otwarte), byłem zdumiony widząc sporo stosunkowo nowych rzeczy, m. in. narzędzi i elektronarzędzi—jak również spostrzegłem czarny telefon z wykręcaną tarczą! Wyglądało, że ktoś urządził w tym pomieszczeniu warsztat i nadal go używał. Trochę niepokoiło mnie, że pomieszczenie nie było zamknięte na zamek—dookoła nie było żywej duszy i dla złodziei wystarczyłoby kilka minut, aby wynieść co najwartościowsze rzeczy. Nawet chciałem o tym zameldować policji—mały posterunek policji ontaryjskiej (OPP) znajdował się bardzo blisko—ale nie było w nim żywej duszy. Zrobiliśmy dużo zdjęć i pojechaliśmy na drugą stronę drogi, to opuszczonego hotelu i restauracji. 


Long Branch Hotel. Kierowcy ciężarówek mile widziani!

Na sporych rozmiarów wyblakłej tablicy nadal zapraszała gości: “Witamy w Hotelu Long Branch. Jadłodajnia. Kierowcy ciężarówek mile widziani”. Musiało upłynąć wiele lat od czasu, gdy po raz ostatni gościł on odwiedzających! Ostrożnie weszliśmy do budynku byłej restauracji. Część podłogi się zawaliła. Tu i tam poniewierały się stare, zdewastowane meble i na niektórych widniały jeszcze naklejki z cenami—sądzę, że zanim ten obiekt został zamknięty, przeprowadzono aukcję i cokolwiek się nie sprzedało, pozostawiono w środku. W drugim, przyległym budynku, mieścił się hotel—obecnie w opłakanym stanie. Podłoga w głównym korytarzu się zawaliła. W pokojach były części starych mebli, porozbijane toalety i płyty działowe. Wszystkie szyby w oknach były porozbijane i wszędzie walało się szkło—a ściany zostały ozdobione w różnego rodzaju graffiti. Wandale urzędowali tutaj przez długi czas! Jest to jedna z rzeczy, których nigdy nie potrafiłem zrozumieć—bezsensowne niszczenie mienia! Ostrożnie obeszliśmy budynki i spostrzegliśmy na ziemi stalowe przykrycia—być może nadal pod ziemią znajdowały się zbiorniki z benzyną, bo czuliśmy zapach benzyny. Podczas naszej bytności, pojawił się samochód, wysiadła z niego para młodych ludzi i zaczęli zwiedzać budynek restauracji.


A to była chyba część restauracji
— Jeżeli macie zamiar zatrzymać się tutaj na noc, w następnym budynku znajduje się bardzo dużo wolnych pokoi! —powiedziałem im.

Trzeba było być strasznie zdesperowanym, aby zdecydować się na spędzenie tu nocy!

Pokoj hotelowy... posiadał nawet łazienkę!

Spędziwszy 2 noce w parku, rano się spakowaliśmy i pojechaliśmy na południe, zatrzymując się w mieście Parry Sound. Na początku wstąpiliśmy do sklepów Hart i No Frills, gdzie zrobiliśmy małe zakupy i potem pojechaliśmy nad rzekę Sequin River, aby tradycyjnie, pod imponującym wiaduktem kolejowym, spożyć lunch. Przed opuszczeniem miasteczka wpadliśmy do nowej lokacji antykwariatu “Bearly Used Books”—obecnie mieścił się na głównej ulicy, w tym samym budynku, w którym mieli swoje biura dwaj posłowie—do parlamentu federalnego i do prowincjonalnego. Antykwariat był ogromny, lecz szybko udało mi się zlokalizować interesujące mnie pozycje pomiędzy tysiącami książek. Szkoda, że musieliśmy jechać do domu i nie mogłem spędzić w tym sklepie więcej czasu, ale i tak udało mi się kupić trzy dobre książki.
Studio Jessica Vergeer. Zminiaturyzowane reprodukcje plakatów w stylu klasycznym miasta Parry Sound, wyspy Wreck Island, parku Killbear Provincial Park i latarni morskich w Snug Harbour i Red Rock. 

Dosłownie po drugiej stronie ulicy znajdowało się studio Jessica Vergeer. Rok temu na Internecie wpadło mi w oko parę prac tej artystki i wreszcie miałem okazję odwiedzić jej sklep i pracownię, jak też zamienić z nią parę słów. Rzeczywiście, malunki były cudowne i szczególnie przemawiały do mojego smaku, ponieważ przez lata pływałem i biwakowałem na zatoce Georgian Bay i na własne oczy widziałem—a raczej delektowałem się—niepowtarzalnymi widokami przedstawionymi w jej obrazach. Jessica Vergeer jest niezmiernie utalentowaną artystką! Również kupiłem kilka kartek pocztowych z malunkami artystki, jak też zminiaturyzowane reprodukcje plakatów w stylu klasycznym miasta Parry Sound, wyspy Wreck Island, parku Killbear Provincial Park i latarni morskich w Snug Harbour i Red Rock. Jako że wszystkie te miejsca odwiedziłem na kanu, a nawet na niektórych biwakowałem, malunki te przywołały wiele cudownych wspomnień!

Kartki pocztowe z malunkami Jessica Vergeer

Chociaż nie mogliśmy spędzić zbyt wiele czasu w Parry Sound, była to niezmiernie owocna i miła wizyta.







DWA TYGODNIE W HOTELU CARISOL LOS CORALES NA KUBIE ORAZ WIZYTA W SANTIAGO DE CUBA—STYCZEŃ 2018 ROKU







Naszą trzynastą wycieczkę na Kubę w ostatnich 9 latach i drugą do ośrodka Carisol Los Corales (pierwszy raz byliśmy w nim w listopadzie 2010 roku) rozpoczęliśmy w Toronto, 4 stycznia 2018 roku. Na lotnisku od razu poznaliśmy znajomo-wyglądający samolot Kubańskich Linii Lotniczych “Air Cubana”—kadłub był pomalowany na czarno i lecieliśmy nim do Cienfuegos w styczniu 2016 roku (LY-COM). Po trzy i półgodzinnym locie przed godziną szóstą wieczorem wylądowaliśmy w Santiago de Cuba. Udało mi się wymienić dwieście dolarów kanadyjskich na lokalną walutę i otrzymałem 153 peso (CUC), tzn. 75.60 CUC za sto dolarów—hotel oferował jedynie 74 CUC za $100. Wymiana przebiegła bezproblemowo, ale nagle koło kasy pojawiła się kilkuosobowa grupa muzyczna i zaczęła grać głośną muzykę, podczas gdy byłem zaabsorbowany przeliczaniem pieniędzy—nie mogli wybrać gorszego miejsca i czasu na ów występ! A na dodatek jeszcze oczekiwali, że dam im napiwek—chyba żartowali! Po godzinie dojechaliśmy autobusem do hotelu i jeszcze udało się nam zjeść obiad.

Nasz "Junior Suite", H-4, Carisol, w którym spędziliśmy następne 13 nocy (górne piętro, po lewej stronie). Pomimo licznych problemów, było fajnie!

Dwa tygodnie przed wyjazdem posłaliśmy do hotelu email, prosząc o cichy pokój, z daleka od basenu i sceny rozrywkowej albo też o przydzielenie nam za dodatkową opłatą ‘bungalow’ (domek parterowy), który nie był oferowany w ofercie Hola Sun. Niestety, otrzymaliśmy pokój w sekcji nr 500 w Los Corales, numer 520, który prawie kompletnie spełniał warunki, o które NIE prosiliśmy. Okna wychodziły na basen i scenę rozrywkową, toteż pierwszej nocy było trochę głośno z powodu występów, a później wiele ludzi gromadziło się koło baru i głośno rozmawiali. Tył budynku wychodził na opuszczone budynki i pole, po którym chodziły różne zwierzęta z pobliskich farm. Następnego dnia rano o godzinie 10 zaczęła grać muzyka koło basenu. Nota bene, w 2010 roku parę nocy spędziliśmy w pokoju numer 516!

Widok z naszego pokoju. Tak, to konik-często widzieliśmy przechodzące koło naszego domku konie, osiołki, a nawet i krowy i kozy!

Postanowiliśmy zmienić pokój. Z rana poszliśmy do recepcji hotelowej, ale dość nieprzyjemny i oficjalny urzędnik powiedział nam, że nie było wolnych żadnych bungalows lub pokoi. Zażądaliśmy rozmawiać z managerem, który okazał się o wiele bardziej wyrozumiały i powiedział, że za opłatą 20 CUC za pokój za noc możemy otrzymać bungalow w sekcji Los Corales lub też junior suite w Carisol.


Widok z naszego pokoju-nadchodziła burza i deszcze!

Co ciekawe, od razu po przyjeździe do hotelu spytaliśmy się w recepcji, ile kosztowałby bungalow i powiedziano nam, że 30 CUC na osobę za pokój—jakimś cudem w ciągu nocy cena poszła w dół ;). Poszliśmy więc do Carisol, porozmawialiśmy z pracownikiem hotelu w recepcji i otrzymaliśmy junior suite na 2 piętrze w sekcji “H” i po niedługim czasie się tam przenieśliśmy—Angel, bardzo miły pracownik hotelu, zabrał nas i nasze 5 walizek wózkiem golfowym.

Widok z balkonu naszego pokoju na podobne domki, w jakim mieszkaliśmy.

Następnego dnia dopłaciliśmy prawie $400 kanadyjskich za ‘upgrade’ oraz po 2 CUC za dzień za sejf w pokoju. Jakkolwiek od samego początku mieliśmy bardzo dużo problemów (o których piszę w dalszej części) i Catherine zażądała zwrotu pieniędzy tych extra pieniędzy, jakie zapłaciliśmy za upgrade. Na szczęście je otrzymała, jakkolwiek w walucie kubańskiej.

Na plaży. Jak widać, nasi rodacy z Polski licznie (a przynajmniej Danuta i Bronek Klimukowski) odwiedzają Kubę i zostawiają po sobie takie pamiątki!

Nigdy nie mieliśmy na Kubie tak fatalnej pogody, jak podczas pierwszych siedmiu dni naszego pobytu—było zimno, wietrznie, pochmurne i deszczowo (jednego wieczora tak bardzo lało, że nie byliśmy w stanie iść na obiad) i nie spędziliśmy ani jednej minuty na plaży. Współczułem tym, którzy przyjechali na wakacje tylko na jeden tydzień! Pogoda znacznie się poprawiła podczas drugiego tygodnia, było słonecznie i gorąco (do +30 C) i tylko raz padało.

Niepomyślna pogoda niemalże zmusiła mnie do poświęcenia czasu na czytanie książek (obie w języku angielskim). Pierwsza pozycja, jaką przeczytałem, to “Stalin: The Court of the Red Tsar” (“Stalin: Dwór Czerwonego Cara”) autorstwa Simon Sebag Montefiore. Ogólnie wstrząsająca książka. Stalin-potwór i morderca, psychopata, mistrz manipulowania ludźmi, którego się wszyscy boją i posłusznie wykonują jego najbardziej krwawe i absurdalne rozkazy—i często sami stają się ofiarami tego systemu.


Druga pozycja to “The Kite Runner” („Chłopiec z Latawcem”) autorstwa Khaled Hosseini. Świetna książka, posiadająca niesamowitą fabułę, lecz niezmiernie przykra—tak bolesna, że w pewnym momencie aż trudno było mi ją czytać. Ale zadowolony jestem, że ją przeczytałem.

Na plaży z pracownikami hotelu

Z pewnością sekcja Carisol jest o wiele spokojniejsza niż sekcja Los Corales, jako że ta druga posiada conocne występy rozrywkowe i inne aktywności. Mogliśmy swobodnie używać wszystkie obiekty i restauracje w obu hotelach i absolutnie nie przeszkadzało nam, że trzeba było iść pieszo około 5 minut z hotelu do hotelu. O godzinie 10:30 rano bardzo zabawna i pełna energii Kubanka prowadziła ćwiczenia rozciągania się (stretching) na plaży. Catherine zawsze z ochotą partycypowała w nich i bardzo je lubiła. Plaża była całkiem fajna, ale nie miała wystarczającej ilości palapas lub drzew zapewniających cień, toteż musieliśmy je ‘rezerwować’ wcześnie rano. 


Czyżby to rzeczywiście był pająk Tarantula?

W hotelu Carisol zauważyliśmy po deszczu dookoła basenu bardzo dużo żab-ropuch, które dały niezmiernie głośny i unikalny wieczorny ‘koncert’. Innego wieczora, gdy szliśmy na obiad, zauważyliśmy ogromnego pająka—powiedziano nam, że to była tarantula. Kilka dni później Catherine zobaczyła identycznego pająka w toalecie hotelowej i powiedziała, że było to bardzo nieprzyjemne spotkanie. Wszędzie biegały jaszczurki z zakręconym ogonem, często ganiały się po plaży podobnie, jak wiewióreczki ziemne (chipmunks) ganiają się w lasach w Kanadzie.


Jak wspominałem poprzednio, po pierwszej nocy przeprowadziliśmy się do hotelu Carisol, do junior suite w budynku “H”. Nasz pokój znajdował się na piętrze (upper floor), posiadał balkon z dwoma krzesłami i mogliśmy z niego spoglądać na ocean i otaczające góry. Każdy domek miał 4 pokoje, dwa na parterze i dwa na pierwszym piętrze. Nigdy nie słyszeliśmy hałasu z hotelu Los Corales czy też innych odgłosów i nigdy w pokoju nie znaleźliśmy żadnych insektów, oprócz maleńkich mrówek, które zazwyczaj gromadziły się na balkonie dookoła kropli słodkich likierów. Na balkonie zauważyliśmy dużego zielonego pasikonika i małego gekona. Z balkonu często obserwowaliśmy konie i osły pasące się na trawie kilka metrów od naszego budynku (co za doskonały pomysł na koszenie trawy bez użycia maszyn spalinowych!). Dwukrotnie byliśmy zaskoczeni, widząc koła naszego domku przechodzące stado 10 ogromnych byków krów, jak też stadko kóz. Niektóre konie miały przyczepione dzwoneczki i w nocy przez jakiś czas słyszeliśmy je, zanim się wynurzyły z ciemności. Bardzo lubiliśmy te zwierzęta, dodawały one hotelowi specyficzny rustykalny akcent.

Z naszego pokoju nr 520 w sekcji Los Corales mogliśmy oglądać takie oto pasące się zwierzęta, jak też opuszczone budynki, które jakoby kiedyś miały spełniać rolę hotelu dla pracowników.

Niestety, doświadczyliśmy też wiele problemów podczas naszego pobytu:

  • Nie było W OGÓLE gorącej wody przez pierwsze 7 (siedem) dni.
  • Zimna woda ledwie kapała z kranu/prysznica przez pierwsze 7 dni, tak więc nawet użycie zimnego prysznica nie było proste.
  • My (jak też wiele innych turystów) trzy razy nie mieliśmy ŻADNEJ wody (ani zimnej, ani gorącej) i takie awarie trwały od 3 do 20 godzin. Nowo przybyli turyści byli niezmiernie niezadowoleni, bo bardzo pragnęli się wykąpać po długiej podróży.
  • Jednego wieczora przestały działać światła na balkonie, w sypialni i w łazience. Technik nie był w stanie ich naprawić, ale na szczęście działały następnego dnia po południu.
  • Klimatyzator nie działał przez pierwsze 2 dni (nie było pilota), ale ponieważ było na zewnątrz chłodno, nie stanowiło to problemu. Później zaczął działać, ale co jakiś czas przestawał (najprawdopodobniej wysiadały korki i trzeba było je zresetować).
  • Drugiego tygodnia nie mieliśmy klimatyzacji przez 2 noce, pomimo że kilkakrotnie zgłaszaliśmy ten problem na recepcji. Wreszcie pojawił się technik, zresetował korki i pokazał mi, jak to w przyszłości robić. Jednakże klimatyzator przestał pracować po kilku minutach. Pomimo, że wielokrotnie resetowałem korki, co jakiś czas się przepalały i po godzinie dałem sobie z tym spokój. Było dość gorąco, toteż otworzyliśmy drzwi, ale niebawem w pokoju pojawiły się komary i musieliśmy zamknąć drzwi, śpiąc w dusznym i gorącym pokoju. Wreszcie technik naprawił coś innego i klimatyzator działał dobrze, jak też w środku nocy z powrotem zapaliły się wszystkie światła.
  • Sześć razy nie mieliśmy prądu, ale jedynie przez kilkadziesiąt sekund. Jednak z powodu przepięcia maszyna do robienia kawy, przywieziona z Kanady, popsuła się.
  • Telewizor działał, lecz dźwięk był bardzo zniekształcony i napisy (closed captioning) nie działały, toteż nigdy więcej go nie oglądaliśmy (w naszym przypadku nie był to duży problem, bo i tak nie mamy i nie oglądamy telewizji w Kanadzie).
  • W pokoju nie było telefonu—za każdym razem, gdy mieliśmy jakikolwiek problem (a było ich niemało), musieliśmy się na piechotę udać do recepcji i zgłosić usterki.
Jedzenie było nawet całkiem znośne i pewnie oboje przybraliśmy na wadze

W resorcie było bardzo dużo jedzenia i z pewnością nikt nie głodował, ale było one dość prozaiczne i powtarzające się. Cóż, nigdy nie jadę na Kubę, oczekując wyśmienitej kuchni—niemniej jednak i tak przytyłem 5 funtów! Posiłki spożywaliśmy w obu hotelach, Carisol i Los Corales—ten ostatni był bardziej zatłoczony. Możliwość jedzenia na zewnątrz była jednym z powodów, że wybraliśmy właśnie ten resort i jeżeli było to możliwe, zawsze wybieraliśmy stolik na wolnym powietrzu, a nie w środku. Na śniadania można było otrzymać jajka i omlety, robione ‘na zamówienie’ przez kucharzy, ale były do nich kolejki i trzeba było stosunkowo długo czekać, niektórzy kucharze byli bardzo niedoświadczeni i nieudolni, nawet nie potrafili rozbić jajek! Lunch i obiad: kucharze przygotowywali wieprzowinę, wołowinę, hamburgery, hot-dogi, indyczki—ale nigdy nie widziałem krewetek i ryb. Bufet był całkiem smaczny i zdrowy, ale praktycznie codziennie identyczny. Na obiad zamawialiśmy czerwone wino, które było poniżej średniej, czym nie byłem zaskoczony. Obsługa była niejednolita—niektórzy kelnerzy byli bardzo dobrzy, inni kiepscy. W hotelu Carisol siedmioosobowa grupa muzyczna grała muzykę kubańską, ale za głośno i nie można było przez to w ogóle prowadzić rozmowy. Poza tym, gdy orkiestra grała wewnątrz restauracji, akustyka była okropna, kakofoniczne dźwięki były ogłuszające! W hotelu Los Corales grała inna kapela—jednego wieczora usłyszałem przepiękną kubańską muzykę jazzową, która mi się ogromnie podobała. W Los Corales do głównej restauracji przylegała mniejsza, serwująca pizzę i spaghetti; raz zamówiliśmy pizzę, która była OK.

Krótka wycieczka tą łajbą po lagunie Baconao była całkiem przyjemna

Do znajdującej się w hotelu Carisol na zewnątrz restauracji a’la carte La Piazza poszliśmy tylko raz. Czekaliśmy godzinę na jedzenie—i okazało się, że nasze zamówienie nie było takie, jak powinno i już nie mogło być zmienione. Wołowina przypominała skórę od buta, a deser składał się z… roztopionych lodów. W dodatku siedmio- czy ośmioosobowa orkiestra stała bardzo blisko naszego stołu i była niesamowicie głośna; chętnie dałbym im napiwek, aby PRZESTALI grać. Ogólnie byliśmy rozczarowani tą restauracją i z ulgą ją opuściliśmy—regularny bufet był o wiele lepszy.

Catherine oczywiście nie przepuściłą okazji zrobienie sobie zdjęcia z takim archaicznym samochodem!

Szkoda, że natknęliśmy się na tyle problemów—tym bardziej, że niektóre z nich były naprawione PO naszych (często wielokrotnych) prośbach—innymi słowy, one mogły być naprawione SZYBCIEJ! Poza tym, wiele gości hotelowych, z którymi rozmawialiśmy, mieli podobne (a nawet gorsze) problemy, niektórzy musieli zmienić kilkakrotnie pokoje, szczególnie po ulewnych deszczach, które zalały ich pokoje. Sądzę, że prewencja nie jest mocną stroną tego ośrodka.

Osiołek się codziennie pasł na terenach hotelu

Pomimo wszystkich tych kłopotów, z jakimi się musieliśmy zmagać, pojechaliśmy na Kubę z (bardzo) otwartym umysłem i dlatego mieliśmy miłe wakacje, nie bacząc na te negatywy. Do tego bardzo podobały się nam otaczające nas górskie widoki, nasze jazdy na rowerach, przechadzki do pobliskich wsi, jak też obserwowanie oceanu, gór, koni, osiołków, krów i kóz z naszego balkonu.

Czy byśmy powrócili do tego miejsca? Odpowiedź może brzmieć niewiarygodnie, ale tak, pod warunkiem, że moglibyśmy otrzymać dobrze funkcjonujący pokój junior suite z widokiem na ocean w hotelu Carisol.

Pseudo-gejzery (Blow Holes), całkiem interesujące

Nasz all-inclusive Hola Sun package oferował bezpłatną wycieczkę (konną dorożką) do Laguny Baconao i farmy z krokodylami. Również wybraliśmy się po lagunie na 20 minutową przejażdżkę łodzią—widoki były piękne, była otoczona górami. Farma z krokodylami składała się z 4 klatek z dużymi, śpiącymi krokodylami—nie oczekujcie wycieczki w stylu ekoturystyki!

Catherine w ogrodzie Jarden de Cactus z naszymi wypożyczonymi jedno-biegowymi rowerami

Hotel (Los Corales) też dawał możliwość wypożyczenia (bezpłatnie) rowerów na 24 godziny, które musiały być zwrócone o godzinie 10 rano następnego dnia, ale ich ilość była bardzo ograniczona i często już wszystkie były wcześniej wypożyczone. Ale przynajmniej były regularnie reperowane przez faceta zajmującego się ich wypożyczaniem. Trzykrotnie je wypożyczyliśmy i pojechaliśmy do wioski Baconao, Laguny Baconao, ogrodu Jarden de Cactus, Hotelu Costa Morena, Pseudo-gejzery (blowholes) i Akwarium. Łatwe, ale fantastyczne wypady!

Szkoła podstawowa w wiosce Baconao. Oczywiście popiersie Marti i flaga kubańska

Gdy po raz pierwszy byliśmy w wiosce Baconao w 2010 roku (dojechaliśmy tam konną dorożką), zrobiłem tamtejszym mieszkańcom wiele zdjęć. Tym razem je przywiozłem—i spotkałem 2 kobiety, które były na tych fotografiach! Obecnie wioska posiadała całkiem przyjemną restaurację, gdzie wypiliśmy piwo. Przeszliśmy się wąską ścieżką pomiędzy domkami, od czasu do czasu rozmawiając z mieszkańcami. Spotkaliśmy też faceta, który rozmawiał po angielsku, pogadaliśmy z nim, jego matką i bratem. Spytał się, czy moglibyśmy mu dać jakieś kapelusze—przyrzekliśmy, że mu przywieziemy i rzeczywiście, po paru dniach ponownie zawitaliśmy do wioski i daliśmy mu 2 kapelusze. Zaraz koło jego domu znajdowała się szkoła; ponieważ było wcześnie rano, bardzo dużo dzieciaków szło do niej. Niedaleko była budka strażnicza ze strażnikiem w środku—droga była zamknięta dla nie-Kubańczyków ponieważ prowadziła w kierunku znajdującej się stosunkowo niedaleko amerykańskiej bazy wojskowej w Guantanamo. Podobno teren dookoła bazy jest zaminowany.

Ta droga prowadzi do okolic bazy amerykańskiej w Guantanamo i dalej turystom nie wolno się poruszać; rok temu w tej budce strażniczej był wartownik, ale pewnie z powodu cięć budżetowych zwolniono go. Oczywiście, Catherine od razu chciała wykorzystać tą sytuację i pojechać tą drogą.

W hotelu spotkaliśmy bardzo miłą kobietę z Quebec, która również świetnie mówiła po hiszpańsku. Nota bene, miała dość poważny problem lecąc na Kubę liniami kubańskimi Air Cubana—kazano jej opuścić samolot i przyleciała na Kubę innym samolotem, wylądowała w Cienfuegos, a następnie autobusem i taksówką dojechała do hotelu o dzień później. Kilkakrotnie z nią rozmawialiśmy i jednego dnia wszyscy troje pojechaliśmy rowerami do ogrodu Jarden de Cactus (co było jej sugestią). Co za piękny ogród! Ogrodnik pokazał nam rozmaite rośliny i następnie udaliśmy się na szczyt wzgórza, z którego rozciągał się przepiękny widok na ocean i hotel Costa Morena, do którego wpadliśmy i wypiliśmy kilka drinków.

Pseudo-gejzery (blow holes) niedaleko hotelu

Również oglądaliśmy pseudo-gejzery (blowholes), znajdujące się zaraz za Akwarium. Zostawiliśmy przy drodze rowery i zeszliśmy na skalisty brzeg, gdzie się one znajdowały. Blowholes są uformowane, gdy jaskinie morskie kierują się ku lądowi i tworzą pionowe szyby, z których nagle wystrzelają pióropusze wody lub powietrza. Było ich sporo i mogliśmy słyszeć, jak ‘oddychały’; następnie co mniej więcej minutę, gdy fale rozbijały się o skały brzegowe, woda i powietrze wpadały do tych szybów i zostały nagle wyrzucane w postaci słupów wody. Znalazłem jeden taki otwór, stosunkowo daleko od brzegu, z którego zamiast wody, tylko wybijało powietrze. Przykryłem go orzechem kokosowym—i gdy fala uderzyła w brzeg, nagle wzniósł się on jakieś 3 metry do góry! Przed kilkanaście minut obserwowaliśmy to ciekawe zjawisko.




Kózki w wiosce vis-a-vis hotelu

Vis-a-vis hotelu znajdowała się mała wioska. Ostatniego dnia naszego pobytu poszliśmy do niej i wpadliśmy do kilku farm. Jedna z nich miała bardzo śliczne, malutkie koźlątka. Potem inną drogą wróciliśmy do hotelu.

Ulica tylko dla pieszych!

Jeszcze w Toronto planowaliśmy wybrać się do Santiago de Cuba i przenocować się tam 1-2 noce w casa particular. Ponieważ przed wyjazdem nabawiłem się bardzo poważnej grypy, która prawie-że spowodowała odwołanie całej naszej wycieczki, postanowiliśmy skrócić nasz wypad do tego przepięknego miasta i wybrać się tam na jeden dzień. Ponieważ hotel oferował bezpłatny przejazd autobusem do Santiago w niedziele, oczywiście skorzystaliśmy z tej okazji—i była ona z pewnością główną atrakcją naszych wakacji. 


Akurat minęła nas grupa muzyczna (?), kręcąca uliczne wideo

Autobus wyjechał z hotelu o godzinie 10 rano, przyjechał do miasta o 11:30 i odjechał z powrotem do hotelu o godzinie 16:00, dając nam ponad 4 godziny czasu na zwiedzanie miasta. Poszliśmy z Plaza Dolores głównym deptakiem dla pieszych (Francisco Vicente Aquilera) do Parque Cespedes, gdzie mieściło się bardzo dużo sklepów, a cała ulica wypełniona była pieszymi. Zrobiłem kilka zdjęć na froncie budynku z niebieskim balkonem—to właśnie z tego balkonu Fidel Castro ogłosił zwycięstwo Rewolucji Kubańskiej dnia 1 stycznia 1959 roku! Następnie porozmawialiśmy z taksówkarzem—jego antyczny, amerykański samochód Willy Jeep z 1942 roku był, jak nam powiedział, bardzo unikalny, bardzo ograniczona ilość egzemplarzy jeszcze pozostała na świecie, a ten był jedyny na Kubie. W roku 2010, w tym samym miejscu, zrobiłem zdjęcie miłej kobiety kubańskiej - miałem go ze sobą i kierowca od razu ją poznał. Nie było jej na placu, ale powiedział, że jej odda. 


Nowy taksówkarz w Santiago de Cuba! Po prawej stronie hotel, a u góry po lewej budynek z niebieskim balkonem—to właśnie z tego balkonu Fidel Castro ogłosił zwycięstwo Rewolucji Kubańskiej dnia 1 stycznia 1959 roku!

Chcieliśmy też zwiedzić katedrę, ale była zamknięta, jedynie poszliśmy schodkami na górny ‘taras’, skąd rozciągał się piękny widok na cały plac.

Budynek z niebieskim balkonem—to właśnie z tego balkonu Fidel Castro ogłosił zwycięstwo Rewolucji Kubańskiej dnia 1 stycznia 1959 roku!
...i w tym samym miejscu ponad 7 lat wcześniej, w listopadzie 2010 roku!

Chodząc uliczkami, spotkaliśmy 37-letniego, mówiącego po angielsku młodego Kubańczyka, Alfredo, który stał się naszym nieoficjalnym przewodnikiem—tym bardziej, że Catherine przypomniała bardzo mądre powiedzenie—„Zatrudnij lokalnego przewodnika i w ten sposób nie będziesz napastowany przez żebraków”! Poszliśmy z nim do dzielnicy Tivoli i nadbrzeża. Widać było sporo budynków przemysłowych, ale w porcie nie zauważyliśmy większych statków. Przy okazji zrobiłem zdjęcia dzieciom, bawiącym się na froncie domu. 




Po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy dorożkę konną i spytaliśmy się, ile kosztować będzie dojazd do cmentarza Cementerio Santa Ifigenia i z powrotem do centrum miasta. Potargowaliśmy się, ustaliliśmy cenę na 10 CUC i po niecałej pół godziny dojechaliśmy do parkingu cmentarza. Jakiś Kubańczyk powiedział nam, abyśmy szybko szli, bo o godzinie 14:00 odbywa się zmiana warty koło grobu Fidela Castro. 






Jego grób, składający się z prostej, granitowej skały, jest udekorowany metalową plakietką z napisem “Fidel”. Znajdował się on nieopodal grobów Jose Marti i innych bohaterów kubańskich. Niedaleko były też groby uczestników Rewolucji Kubańskiej, ale niestety nie wolno było do nich podchodzić, jedynie widziałem metalowe tabliczki z nazwiskami. Koło grobu stał strażnik i instruował turystów, gdzie mogą stać i robić zdjęcia. Żołnierze w mundurach stali na warcie pod granitowymi ‘parasolami’ chroniącymi ich od słońca. O godzinie 14:00 kilkunastu żołnierzy wyszło z pobliskiego budynku i pomaszerowało w kierunku różnych grobów, a z głośników zaczęła płynąć muzyka. Ogólnie był to interesujący spektakl. Po jego zakończeniu szybko udaliśmy się do czekającej na nas dorożki i pojechaliśmy do centrum miasta. Nasz przewodnik był cały czas z nami; zaprosiliśmy go do małego baru na piwo i potem daliśmy mu 10 CUC i 2 golarki, które chętnie przyjął. 




O godzinie 15:30 byliśmy z powrotem na Plaza de Dolores, gdzie trochę pochodziłem, porobiłem zdjęcia oraz zrobiłem wideo Kubańczykowi grającemu na gitarze i śpiewającemu—i prawie autobus odjechał by beze mnie!


Santiago de Cuba jest pięknym miastem i chciałbym spędzić kilka dobrych dni zwiedzając go—prawdopodobnie po samym cmentarzu Cementerio Santa Ifigenia mógłbym spacerować przez cały dzień, bo jest on bardzo ważną częścią historii Kuby.