czwartek, 12 grudnia 2013

PARK KILLARNEY, ONTARIO - JEZIORO CARLYLE LAKE. 25 CZERWIEC-02 LIPIEC 2013 ROKU

More photos/więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157638619568915/

Pływanie na kanue na jeziorze Carlyle Lake


W sierpniu 2009 roku spędziłem wraz z Catherine prawie tydzień biwakując na jeziorze Johnnie Lake w parku Killarney, na przepięknym miejscu kempingowym.  W czasie naszego pobytu kilka razy wybraliśmy się na wodne przejażdżki na kanu i między innymi, odwiedziliśmy połączone długim i wąskim kanałem jezioro Carlyle Lake.  Tamtejsze miejsca kempingowe niezmiernie się nam podobały i postanowiliśmy kiedyś na którymś z nich się zatrzymać.  Cztery lata później byliśmy gotowi odwiedzić ponownie to jezioro!

Park Killarney, również zwany „Klejnotem Ontario”, jest jednym z najpiękniejszych parków w Kanadzie.  Stosunkowo dzikie tereny, malownicze jeziora i unikalne góry La Cloche Mountains, zbudowane głównie z białego kwarcytu przyciągają tysiące turystów, którzy chcą rozkoszować się naturą.  Chociaż park posiada miejsca kempingowe samochodowe, to jednak aby rzeczywiście móc poznać jego piękno, trzeba albo wybrać się z plecakiem po szlakach pieszych lub przemierzyć na kanu wodnymi trasami.  Większość szlaków wodnych, prowadzących z jeziora do jeziora, wymaga bardzo wielu portaży, niektóre nawet powyżej 4 km.   Tak więc niektórzy twierdzą, że jeżeli zamierza się pływać na kanu w Parku Killarney, to za jednym razem zalicza się dwie wycieczki: pieszą i wodną!  Na szczęście jezioro Carlyle Lake nie wymaga żadnych portaży, jest połączone z jeziorami Johnnie Lake i Crooked Lake i tym samym pozwala na odbycie kilkugodzinnych, spokojnych wycieczek na wodzie, bez potrzeby przenoszenia kanu na lądzie.

Biwak na jeziorze Carlyle Lake


Podczas naszej ostatniej wizyty w parku szczególnie rzuciły się nam w oczy dwa miejsca biwakowe; najbardziej podobało się nam miejsce pomiędzy jeziorem Terry Lake i Carlyle Lake, blisko małego wodospadu.  Miejsce po drugiej stronie jeziora, na vis-a-vis poprzedniego miejsca, również zdawało się być całkiem malownicze.  Ponieważ do parku mieliśmy przybyć we wtorek, nie spodziewaliśmy się na tych miejscach zastać nikogo.

Otrzymanie miejsca biwakowego w Parku Killarney nie jest wcale taką prostą sprawą, szczególnie podczas długiego weekendu (który właśnie nadchodził, Dzień Kanady) — nie można po prostu przyjechać, iść do biura parku i otrzymać miejsce!  Musieliśmy zrobić rezerwację już w marcu i udało się — mogliśmy rozbić biwak na jakimkolwiek wolnym miejscu na jeziorze Carlyle.  Ponieważ na każdym miejscu może przebywać do 6 osób, również zaprosiliśmy kilku znajomych, którzy mieli się do nas dołączyć w późniejszym czasie.

Na biwaku wokoło ogniska


Jak zwykle, jazda do parku z Toronto, chociaż długa (ponad 400 km.), była całkiem przyjemna.  Zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound, gdzie kupiliśmy parę rzeczy, bo często coś zapominamy ze sobą zabrać, i dojechaliśmy do parku przed godziną 15:00.  Najpierw musieliśmy udać się do głównego biura parku (Lake George), otrzymać pozwolenie kempingowe i parkingowe i następnie z powrotem dojechać na parking do jeziora Carlyle Lake, znajdującego się kilkadziesiąt metrów od drogi nr. 637.  Niedaleko biura parku spostrzegliśmy grupkę młodych ludzi, która właśnie przyjechała, ale nie zwróciliśmy na nich uwagi.  Podczas gdy powoli rozładowywaliśmy samochód, pojawił się mały samochodzik ciężarowy i wyładował 3 kanu… i po paru minutach pojawiła się ta grupa młodzieży, którą widzieliśmy koło biura parku!  Nie mieli zbyt dużo ekwipunku (w przeciwieństwie do nas, ale to już jest osobna historia!) i po niecałych 30 minutach byli na wodzie.  Nam zabrało przynajmniej następne pół godziny, zanim odbiliśmy od brzegu.  Parędziesiąt metrów od parkingu były całkiem fajne miejsce biwakowe — jeżeli ktoś byłby zdeterminowany biwakować bez kanu, pewnie mógłby nawet do niego dopłynąć, ale minęliśmy go i skierowaliśmy się w kierunku małego kanału po lewej stronie, wpadającego w część jeziora, gdzie znajdowały się obydwa miejsca, którymi byliśmy zainteresowani.  U wejścia do kanału było też wolne miejsce biwakowe, ale nie tak ciekawe, jak te wspomniane uprzednio 2 miejsca.  Po niecałych 30 minutach wpłynęliśmy do kanału… i miejsce, na którym chcieliśmy się rozbić, już było zajęte… właśnie przez tą niedawno spotkaną grupę młodzieży!  Szczęśliwie drugie miejsce biwakowe było wolne i na nim się zatrzymaliśmy.  Było ono rzeczywiście śliczne: położone na stromej skale, mieliśmy interesujący widok na całe jezioro oraz na stronę zachodnią (co oznaczało, że możemy podziwiać zachody słońca).  Mieliśmy trochę problemów z rozładowaniem kanu, bo przy brzegu nie było żadnej naturalnej zatoczki, ale musieliśmy sobie poradzić.  Powoli zawlekliśmy nasze liczne bagaże na szczyt skały i będąc na szczycie, roztaczał się dookoła przepiękny widok.  Byliśmy pewni, że zrobiliśmy świetną decyzję, wybierając to właśnie miejsce (i gdy w ostatnim dniu mogliśmy wreszcie zobaczyć miejsce, na którym planowaliśmy się na początku zatrzymać, okazało się, że nasze było o wiele lepsze i ciekawsze).

Widok z naszego miejsca biwakowego na zachód słońca i jezioro Carlyle Lake


Podczas gdy zająłem się rozbiciem namiotu, Catherine przytargała wszystkie pozostałe rzeczy z kanu i zorganizowała kuchnię.  Po niedługim czasie siedzieliśmy na szczycie skały, pijąc zimne piwo i obserwowaliśmy zachodzące słońce.  Chciałem powiesić jedzenie na drzewie na noc, ale Catherine jak zwykle nie miała zamiaru się fatygować i ufała, że ani niedźwiedź, ani żadne inne zwierzę nie będzie zainteresowane naszą żywnością (i na szczęście miała tym razem rację).  Chociaż był już koniec czerwca, przez pierwsze dwa dni zostaliśmy pokąsani przez czarną muchę (meszki), po paru dniach zrobiło się gorąco i meszki wyginęły.  Musieliśmy jednak zaakceptować obecność komarów.  Również ustawiliśmy tanią altankę, mającą chronić nas od deszczu i komarów.  Gdy jednak było wietrznie, altanka skręcała się na lewo i prawo tak bardzo, że przebywanie koło niej było pewnie bardziej ryzykowne, niż bycie pokąsanym przez insekty.  Również przymocowałem do niej dużą flagę kanadyjską na cześć Dnia Kanady.

Na kanu na jeziorach Carlyle i Johnnie Lakes.  Wszędzie potężne
żeremia bobrowe, niektóre zamieszkałe przez wydry


Dwudziestego siódmego czerwca 2013 roku popłynęliśmy z powrotem do parkingu, przytwierdziliśmy kanu łańcuchem do drzewa i samochodem pojechaliśmy do malowniczego miasteczka Killarney, gdzie tradycyjnie zjedliśmy porcję świeżych smażonych ryb i frytek w restauracji Herbert Fisheries i kupiliśmy zimne piwo w pobliskim sklepie LCBO.  Również pojechaliśmy do parkingu koło ujścia rzeki Chikanishing, gdzie Catherine przeszła się po szlaku Chikanishing: w ostatnich latach wielokrotnie odwiedzaliśmy to miejsce, które stanowiło dla nas początek wycieczek dookoła wyspy Philip Edward Island, ale nigdy nie mieliśmy czasu przejść się po tym malowniczym szlaku.  Również wysłaliśmy telefonem komórkowym wiadomości dla naszych znajomych, informując ich, na którym miejscu biwakowym przebywamy (w parku generalnie nie ma możliwości używania telefonów komórkowych).  Była godzina 20:00 gdy udaliśmy się z powrotem do parkingu, zwodowaliśmy kanu (nikt go nie ruszył!) i w drodze do naszego miejsca, przepłynęliśmy dookoła sporej wyspy, znajdującej się koło wejścia do kanału.

Ian i Sue koło małego wodospadu pomiędzy jeziorami Carlyle Lake
i Terry Lake


W piątek przybyli nasi znajomi, Ian i Sue, wraz ze swoim pieskiem Miro.  Wieczorem ugotowałem śląski żurek z polską kiełbasą, który wszystkim bardzo smakował.  Następnego dnia pojawili się Joe i Andrea.  Ponieważ pogoda była wspaniała, wszyscy wybraliśmy się na parugodzinną wycieczkę przez wąski kanał na jezioro Johnnie Lake, gdzie widzieliśmy kilka żeremi bobrowych — pamiętam, że w 2009 roku jedna z tych żeremi była zamieszkała przez rodzinę wydr, które stały się niezmiernie poruszone naszą obecnością i zaczęły wydawać różne odgłosy, pewnie w celu odstraszenia nas.  Następnego dnia, gdy Ian i Sue odjechali, Catherine, Andrea i Joe zdecydowali się popłynąć na jezioro Kakakise Lake; ponieważ ta wycieczka wymagała ok. 900-metrowego portażu, odpuściłem sobie w niej udział.  Jak się okazało, portaż był wyboisty i trudny, wszyscy zostali pokąsani przez komary i gdy płynęli na jeziorze Kakakise Lake z powrotem do biwaku, pogubili się i mieli trudności ze znalezieniem portażu!  Oczywiście, nikt nie pomyślał o zabraniu ze sobą GPS-u — ja nigdy się z nim nie rozstaję!

Miasteczko Killarney, widok na słynną restauracje Herbert Fisheries


Andrea i Joe odjechali 1 lipca, w Dzień Kanady i znowu zostaliśmy sami.  Codziennie pływaliśmy na jeziorze, jak też raz jeszcze pojechaliśmy do miasta Killarney.  To małe miasteczko ma swój specyficzny urok, szczególnie wieczorem, gdy zachodzi słońce, powoli zamykają się biznesy i ulice stają się puste.  Poszliśmy do jedynego sklepu w mieście, Pitfield’s General Store, a potem do Killarney Mountain Lodge.  Stojąc na brzegu kanału (pomiędzy miastem Killarney a wyspą George Island), daleko mogłem dostrzec zarysy wysp Foxes, znajdujące się na południe od wyspy Philip Edward Island.  W 2011 r. przez kilka dni biwakowaliśmy na tej unikalnej wyspie i byłem pewien, że to właśnie ta wyspa, na którą spoglądałem.  Niektórzy kanuiści (ale głównie kajakarze) wyruszają na wyspy Foxes z miasteczka Killarney, jednakże taka trasa wymaga płynięcia kompletnie otwartymi i niczym nieosłoniętymi wodami zatoki Georgian Bay… jak też jest o wiele nudniejsza, niż płynięcie z parkingu koło rzeki Chikanishing  River.  Po zachodzie słońca minęliśmy małe lotnisko i zatrzymaliśmy się niedaleko malowniczej latarni morskiej.  Jadąc z powrotem, wpadliśmy na moment na miejscowe wysypisko śmieci, ale było zamknięte i nie widzieliśmy żadnych niedźwiedzi.  Gdy przyjechaliśmy do parkingu na jeziorze Carlyle Lake, było już ciemno.  Założyliśmy na głowy latarki i po kilkunastu minutach wiosłowaliśmy na jeziorze w kompletnych ciemnościach, dopływając do naszego miejsca po godzinie 22:00.

Spakowani i gotowi udać się w drogę powrotną!


Ostatniego dnia po spakowaniu się popłynęliśmy wreszcie do miejsca biwakowego, które od początku sobie upatrzyliśmy.  Jego ‘oryginalni’ mieszkańcy wyjechali parę dni temu, ale już pojawili się nowi, trzech młodych chłopaków, którzy pozwolili nam je obejrzeć.  Catherine definitywnie stwierdziła, że nasze miejsce jest o wiele lepsze, bo na tamtym nie można obserwować zachodów słońca i właściwie nie widzi się z niego przyległego małego wodospadu—my natomiast z naszego miejsca mogliśmy widzieć i słyszeć wodospad, jak też nawet widzieć część tafli jeziora Terry Lake, z którego wypływały wodospady.

Przed wyruszeniem w drogę powrotną, pojechaliśmy jeszcze do parku wykąpać się, a potem wstąpiliśmy do naszej ulubionej restauracji The Hungry Bear; posileni, po kilku godzinach szczęśliwie dotarliśmy do Toronto.

czwartek, 24 października 2013

PARK ALGONQUIN, ONTARIO—BARTLETT LAKE, MAJ 2013 ROKU. POKONANI PRZEZ CZARNĄ MUCHĘ (MESZKI)!




Od P-Store do naszego biwaku na jeziorze Bartlett Lake
Parodniowa wycieczka do Parku Algonquin w maju ma wiele dobrych stron: park jest stosunkowo pusty, można bez problemu wybrać najlepsze miejsca biwakowe, jak też zobaczyć bardzo dużo łosi, które w tym miesiącu dostojnie przechadzają się po drodze nr. 60, przechodzącej przez park, brodząc w wodzie lub w szuwarach i bagnach.  W 2007 r. oraz dwa lata później (już z Catherine) odwiedziliśmy jezioro Bartlett Lake, połączone z jeziorem Tom Thomson Lake małym kanałem i bardzo spodobała się nam jego zaciszna lokacja, totez zamierzaliśmy tam się zatrzymać.  Na jego brzegach znajdowały się 4 miejsca biwakowe i mieliśmy nadzieję rozbić namiot w miejscu znadjującym się na vis-a-vis wejścia do kanału z jeziora Tom Thompson Lake—pamiętaliśmy, że było ono fajne, pozwalające nam też obserwować zachody słońca.  Planowaliśmy spędzić na nim na 4 noce i codziennie pływać po przyległych jeziorach, starając się obserwować łosie i robić im zdjęcia.

Gotowi to wyruszenia!
Trzydziestego maja 2013 r. opuściliśmy Toronto i po południu dotarliśmy do „Canoe Lake Access Point” na jeziorze Canoe Lake w Parku Algonquin, nieopodal znanego sklepu „The Portage Store”.  Jak się spodziewaliśmy, było bardzo mało turystów, a jeszcze mniej wodniaków, dookoła panowała cisza.  Skierowaliśmy się ku jedynemu portażowi w czasie tej wycieczki, koło tamy na jeziorze Joe Lake.  Minęliśmy kilku kajakarzy oraz kopiec Toma Thomsona, zwróconym w kierunku miejca, gdzie ten słynny malarz utopił się w 1917 r.  Portaż ma prawie 300 m. długości, lecz ostatnim razem Catherine znalazła skrót—po prostu zamiast dopłynąć do ‘tradycyjnego’ brzegu, gdzie wszyscy rozładowywali kanu i rozpoczynali portaż, popłynęła dalej do tamy i znalazła ścieżkę, znacznie w ten sposób skracając jego długość—i tym razem poziom wody pozwolił nam wykorzystać ten skrót.  Chociaż staraliśmy się zabrać ze sobą jak najmniej rzeczy, i tak musieliśmy się przejść parę razy w tą i z powrotem, przenosząc stopniowo nasze rzeczy oraz na końcu samo kanu.  W przeciwieństwie do poprzednich lat, gdy ścieżka portażu przypominała ruchliwą ulicę, zawaloną ludźmi noszącymi kanu którzy prawie-że mieli problemy z wymijaniem się (i ktoś nawet sugerował zamontowanie znaków drogowych i sygnalizacji świetlnej), tym razem nie widzieliśmy żywego ducha.  Po zapakowaniu kanu przepłynęliśmy pod starym mostem kolejowym (był on częścią słynnej linii kolejowej Booth Railway, przechodzącej dawno temu przez park, którą głównie transportowano wycięte drzewa i swego czasu była to najruchliwsza linia kolejowa w Kanadzie, co 20 minut jechał nią pociąg).  Wreszcie dotarliśmy do tamy bobrowej która świetnie pamiętaliśmy z poprzednich wycieczek.  Gdy do niej po raz pierwszy dopłynąłem na kanu w 2007 r., nie byłem pewien, w jaki sposób przez nią przebrnąć—mimo że wygładałą całkiem solidnie, nie miałem pojęcia, czy zdoła utrzymać nas i kanu.  Po paru minutach pojawiło się kanu z kilkoma doświadczonymi kanuistami, którzy rozproszyli nasze obawy:
Zaraz za tamą bobrów pojawił się łoś

-- Ta tama była tutaj przez wieki – powiedzieli – i bez problemu udźwignie słonia!

Dlatego tym razem szybko przenieśliśmy canoe przez tamę, która okazała się o wiele mniej solidna, niż w poprzednich latach, a w jej środku znajdował się dość spory otwór przez który z łatwością przeciągnęliśmy kanu.  Pare minut po pokonaniu tej przeszkody zobaczyliśmy piewszego łosia, jak spacerował blisko brzegu w płytkiej wodzie.  Odpedzając meszki i komary, udało mi się zrobić kilka zdjęć.

Na naszym biwaku przy ognisku
Niebawem dopłynęliśmy do jeziora Bartlett Lake, nazwanego na pamiątke jednego z byłych dyrektorów parku.  Jak było do przewidzenia, wszystkie miejsca biwakowe były wolne i mogliśmy bez problemu wybrać najlepsze z nich.  Gdy tylko wyszliśmy z kanu, momentalnie zostaliśmy zaatakowani przez roje czarnych muszek (meszek).  Założyliśmy na siebie siatki ochronne i szybciutku rozbiłem namiot.  Jak się okazało, atak meszek był dzielnie wspomagany przez bardzo aktywną chmarę niezmiernie głodnych komarów!  Nazbierałem drzewa i rozpaliłem ognisko, mając nadzieję, że gęsty dym odpędzi te nieznośne stworzenia, ale w gruncie rzeczy to MY się bardziej tym dymem dusiliśmy niż one—cały czas byliśmy przez nie kąsani: nie pomagał gęsty dym, siatki na niewiele się zdały, sprej z zawartością środka ‘Deet’ jakoś na meszki zbyt efektywnie nie działał, a do tego wilgotna i gorąca pogoda była wymarzona dla tych insektów!  Spożywanie posiłku przy ognisku, okazało się niezmiernie irytujące, toteż szybko uciekliśmy do namiotu, który przynajmniej zapewniał nam ochrone od tego towarzystwa.

Trafiło się nam przepiękne miejsce
Ponieważ łosie najłatwiej jest zobaczyć z rana, nastawiliśmy budzik na godzinę 5:00 rano i planowaliśmy odwiedzić parę zatoczek i pobliskich bagien.  Niestety, gdy rozległ się alarm okazało się, że na zewnątrz mocno pada... i poszliśmy z powrotem spać.  Catherine wstała o godzinie 9:00 rano i poszła do kanu, aby wziać kilka rzeczy.  Dopiero po jakimś czasie usłyszała pluskania—odwróciła się i spostrzegła w zatoczce nieopodal naszego miejsca trzy łosie, które się jej jakiś czas z ciekawością przygłądały!  Zawołała mnie, ale zanim doszedłem, ogromna łosica, wraz z dwójka dzieci, zniknęła w lesie.  Po jakims czasie cała ta rodzina pojawiła się naprzeciwko zatoczki, brodząc w wodzie na przeciwległym brzegu.

Ogólnie cały dzień było słońce i chmury oraz bardzo wilgotno.  Pod wieczór postanowiliśmy popływać trochę na kanu na jeziorze Bartlett Lake.  Udaliśmy się do zatoczki w północno-zachodniej częście jezira, gdzie natknęliśmy się na żeremię bobrowe, potem skierowaliśmy się do początku portażu, prowadzącego do jeziora Willow Lake (pokonałem go w 2007 r.).  Gdy tak sobie beztrosko pływaliśmy, na niebie pojawiła się błyskawica, a potem następna.  Chociaż nie padało, natychmiast skierowałem się w stronę naszego biwaku, co okazało się opatrznościową decyzją: w przeciągu bardzo krótkiego czasu niebo się zachmurzyło, widzieliśmy nie tylko błyskawice, ale już dochodziły do nas grzmoty burzy.  Wiosłowaliśmy tak mocno, jak rzadko kiedy, osiągając szybkość do 8 km/h. 
Krótka wycieczka na kanu po jeziorze Bartlett Lake, przerwana przez burzę
Gdy kanu dotarło do biwaku, spadły piersze krople deszczu i po paru minutach rozpętała się straszna burza z piorunami i błyskawicami, zaczęło rzęsiście lać, a do tego jeszcze przyplątał się bardzo silny wiatr.  Catherine, zamiast od razu schować się do namiotu, chciała jeszcze coś przynieść z kanu—ta może dwuminotowa zwłoka wystarczyła, aby kompletnie przemokła.  Po godzinie burza ucichła.  Pomimo deszczu i negatywnych przewidywań Catherine, udało mi się rozpalić ognisko, które przy okazji dawało ogromne ilości dymu; przynajmniej mogliśmy upiec na grillu nasze steki.  Cały czas byliśmy atakowani przez meszki i komary, którym najwyraźniej taka wilgotna pogoda niezmiernie odpowiadała!  Gdy tylko skończyliśmy posiłek, udaliśmy się do namiotu.  Mokrzy, zimni i coraz bardziej odczuwający pogryzienia meszek, które teraz dopiero zaczęły dawać o sobie znać w postaci strasznego swędzenia, postanowiliśmy skrócić naszą wycieczkę i opuścić park o poranku.

Tym razem o godzinie 5:00 rano nie padało—gdy jednak wyszliśmy z namiotu, zostaliśmy ponownie niemiłosiernie zaatakowani przez zastępy komarów i muszek meszek.  Ów stworzenia były tak uciążliwe, że spakowaliśmy się w rekordowym czasie (ba, Catherine nawet nie przygotowała kawy, którą co rano zaparza) i w ciągu niecałej godziny byliśmy na wodzie, gdzie przynajmniej byliśmy bezpieczni od ich napaści.

W drodze powrotnej
Wiosłując po jeziorze Tom Thomson lake, tu i tam zauważyliśmy kilka namiotów i hamaków, ale wszyscy ich mieszkańcy prawdopodobnie spali, a dookoła panowała kompletna cisza, czasem jedynie przerywana przez ćwierkanie ptaków i głośnym stukaniem dzięciołów.  Również zauważyliśmy w lesie kilka łosi, ale zniknęły, zanim mogłem im zrobić zdjęcie.  Przed dotarciem do portażu zaczęło lekko podać i musieliśmy nałożyć ubrania nieprzemakalne, ale przynajmniej cały czas było ciepło.  Szybko przenieśliśmy nasze rzeczy i kanu—i tym razem na portażu nikogo nie było—i w ciągu godziny dopłynęliśmy do przystani koło „The Portage Store”, gdzie nawet otrzymaliśmy częściowy zwrot pieniędzy na niewykorzystane dwie noce.


Koło tamy bobrów
Po drodze wpadliśmy do lokalnych sklepów i restauracji; powiedziano nam, że rok 2013 jest jednym z najgorszych w ciągu ostatnich 7-10 lat jeżeli chodzi o aktywność much meszek, zresztą widzieliśmy sporo miejscowych ludzi z okropnymi śladami pokąsania przez meszki.  Śmieszne, ale niektórzy boją się tego rodzaju biwaków z powodu niedźwiedzi, węży, wilków czy też innych większych stworzonek—ale jak się okazało, po prostu można być kompletnie pokonanym przez czarną muchę meszkę!



czwartek, 19 września 2013

Tydzień w Guardalavaca, Kuba, 4-14 Styczeń 2013 r.

Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.ca/2013/09/one-week-in-guardalavaca-cuba-january-4.html
Więcje zdjęć z tej wycieczki: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157635667940386/



Mapa ośrodka Club Amigo Guardalavaca

O resortach w okolicach Guardalavaca słyszeliśmy tak wiele, że w końcu zdecydowaliśmy się tam udać, tym bardziej, że nigdy nie zawitaliśmy do tego regionu Kuby.  Parę miesięcy przed wyjazdem spędziłem ponad 10 godzin na Internecie, starając się uzyskać jak najwięcej informacji — szczególnie użyteczną stroną okazał się TripAdvisor (www.tripadvisor.com).  Dyskusje na forach, jak też tysiące recenzji na temat hotelów i innych atrakcji turystycznych pozwoliły nam wybrać nie tylko najlepszy ośrodek, ale nawet najbardziej optymalny pokój, jak też przygotować się do kilku atrakcyjnych wypadów w okolice.  Ostatecznie wybór padł na ośrodek Club Amigo Guardalavaca — i 4 stycznia 2013 r., po bezproblemowym czterogodzinnym locie z Toronto liniami CanJet wylądowaliśmy wieczorem na ziemi kubańskiej w mieście Holguin.  Po szybkiej odprawie celnej od razu udałem się do sekcji odlotów (stosownie do porady na TripAdvisor), aby wymienić bez kolejki kanadyjskie dolary na kubańskie peso (CUC) — i rzeczywiście, tylko ja sam byłem przy okienku.  Kurs walutowy był doskonały i za $100 otrzymałem 97 peso.  Na lotnisku można było nabyć puszkę piwa za 2 peso — drogo, bo normalnie można go kupić za połowę ceny.  Jako środek płatniczy akceptowano też kanadyjską walutę i nawet monety ‘loonies’ i ‘toonies’ (jedno i dwu dolarówki); w hotelu kilka razy pracownicy ośrodka prosili nas, abyśmy wymienili im loonies i toonies na kanadyjską walutę papierową albo nawet na peso.


Widok z okna naszej Villa nr. 8213

Przed budynkiem lotniska czekało kilkanaście autobusów — jak się okazało, nie zmieściliśmy się na pierwszy autobus i w rezultacie dojechaliśmy do ośrodka bardzo późno, po wielokrotnych zatrzymywaniach się w różnych innych ośrodkach, do których zmierzali turyści.  Niemniej jednak nie ma złego, co by na dobre nie wyszło, bo gdy wreszcie przybyliśmy do hotelu, wszyscy wcześniej przybyli turyści byli już rozlokowani w swoich pokojach i nie musieliśmy czekać w kolejce.  Ponieważ wykupiliśmy pokój w sekcji ‘Villa” (znowu dzięki rekomendacjom udzielonym na TripAdvisor), elektrycznym samochodzikiem dojechaliśmy do Villa i otrzymaliśmy pokój nr. 9107 na parterze (a nie na pierwszym piętrze).  Catherine była bardzo z niego niezadowolona, ponieważ był ciemny, trochę zatęchły i nie miał balkonu.  Niestety, ale wszystkie pozostałe pokoje w Villas były zajęte przez turystów, którzy przyjechali celebrować na Kubie Nowy Rok i musieliśmy w nim spędzić przynajmniej pierwszą noc.

Resort Club Amigo Atlantico przypomina małe miasteczko (a wraz z przyległym ośrodkiem Brisas, nawet większe miasteczko!).  Ogólnie wszędzie było czysto (pomimo kilku recenzji zamieszczonych na TripAdvisor, które twierdziły inaczej), było bardzo mało śladów, że tak niedawno przez ten ośrodek przeszedł huragan Sandy i narobił sporo szkód (wiem, że pracownicy hotelu stanęli na głowie, aby jak najszybciej usunąć wszelkie uszkodzenia).  Obsługa była miła, pokojówka codziennie bardzo dokładnie sprzątała pokój i nigdy żaden pracownik nie prosił nas lub wręcz domagał się napiwków lub prezentów.  Pokojówce zostawialiśmy codziennie 1 peso i w dniu odjazdu daliśmy jej kilka dodatkowych drobiazgów, jak też zostawialiśmy po 1-3 peso w restauracjach.  Nie wszyscy turyści byli z poza Kuby — w ośrodku przebywało też trochę Kubańczyków (o ile się nie mylę, nie płacą oni tyle, co turyści z poza Kuby), jak też widzieliśmy kilka Kubańczyków na plaży (jest publiczna) i spacerujących na terenie ośrodka.  Zresztą i my używaliśmy parę razy plażę należącą do hotelu Brisas; gdy jednak chcieliśmy zwiedzić sam ośrodek, od razu pojawił się strażnik mówiąc, że ponieważ jesteśmy z ośrodka Club Amigo (nosiliśmy na rękach niebieskie opaski), nie mamy wstępu na teren Brisas.


Sekcja tzw. "Baraków", najmniej atrakcyjna, ale też i najtańsza

Następnego dnia rano spotkaliśmy parę Włochów, którzy przyjeżdżają na wakacje do tego ośrodka dwa razy do roku.  Poradzili nam, abyśmy porozmawiali z Barbarą, koordynatorką wycieczek w hotelowym lobby, na temat zmiany pokoju.  Podczas gdy ja udałem się na ‘orientację’ dla nowo przybyłych turystów (okazała się kompletnie bezużyteczna), Catherine skontaktowała się z Barbarą; po wykonaniu przez nią kilku telefonów i porozumieniu się z właściwymi osobami, otrzymaliśmy nowy pokój w Villa na pierwszym piętrze (nr. 8213): posiadał dużą łazienkę z prysznicem, dwa podwójne łóżka, telewizor, małą lodówkę, klimatyzację — jak też balkon, z którego roztaczał się przepiękny widok na ocean i na którym spędzaliśmy bardzo dużo czasu delektując się kubańskim rumem i wsłuchując się w szum fal.  Poza kilkoma małymi ćmami i konikiem polnym, nie zauważyliśmy w pokoju żadnych innych insektów (pomimo, że drzwi balkonu były zazwyczaj otwarte).  Pewnego poranka na balustradzie balkonu usiadł czarny ptak i zaczął niezmiernie głośno ćwierkać, aż wreszcie wfrunął do naszego pokoju, budząc nas.


Restauracja "Benny More", w której zawsze spożywaliśmy śniadania

W ośrodku było wiele restauracji i planowaliśmy każdą z nich odwiedzić przynajmniej raz.  Bardzo polubiliśmy restaurację “Benny More”, gdzie jedliśmy prawie codziennie śniadanie (i raz obiad z homarów, za który trzeba było dodatkowo zapłacić).  Pomimo, że często musieliśmy dość długo czekać, bardzo nam wszystko w niej smakowało (uwielbiałem jogurt, miał idealnie taki sam smak, jak jogurt który spożywałem w Bułgarii w połowie lat siedemdziesiątych).  Największą atrakcją tej restauracji był widok na ocean i jej lokacja na wolnym powietrzu.  Jedząc śniadanie, obserwowaliśmy na horyzoncie ogromne statki wycieczkowe, będące pewnie już poza wodami terytorialnymi Kuby.


Wiedziałem, do której restauracji przyjdziemy na kolację!


Wyśmienite smażone krewetki i doskonały pieczony prosiak
 Parę razy poszliśmy na lunch do restauracji “1720” (w sekcji parterowych domków ‘bungalow’), posiadającej szwedzki bufet.  Jedzenie było wyśmienite; raz serwowano pieczonego nad ogniskiem świniaka, innego dnia zjadłem parę talerzy przepysznych smażonych krewetek.  Wybraliśmy się też do restauracji wegetariańskiej.  Znajdowała się ona w starej sekcji ośrodka, tzw. baraków, zaraz koło prostokątnego basenu (tak, tego samego, w którym Fidel Castro pływał, gdy przybył na otwarcie hotelu w połowie lat siedemdziesiątych — krążą pogłoski, że jakoby uświęcona przez niego w basenie woda nie była od tamtego czasu zmieniana...), gdzie akurat mogliśmy oglądać pokaz baletu wodnego.  Balet był interesujący — ale nie można było tego powiedzieć o naszym obiedzie, bo okazał się on okropny — bardzo słony, nieapetyczny i ledwie jadalny — a do tego NIE wegeteriański!  Składał się z puszkowanego jedzenia, m. in. niesmacznych krewetek, co raczej nie zaliczało go do posiłków wegetariańskich.  Parę dni później, gdy czekaliśmy na autobus na lotnisko, jedna z turystek powiedziała, że wraz z rodziną zamierzała zrobić rezerwację w tejże restauracji, tego samego wieczora, kiedy my tam byliśmy — ale gdy zobaczyła, że na liście rezerwacyjnej znajduje się tylko JEDNA rezerwacja, wydało się to jej trochę podejrzane i postanowiła sobie odpuścić posiłek wegetariański.  Nietrudno zgadnąć, że ta jedyna rezerwacja była zrobiona przez nas!

Na szczęście obiad włoski w restauracji/barze (vis-à-vis restauracji Benny More, w części należącej do otwartego 24 godziny na dobę baru) był doskonały: kelner zostawił na stole pełną butelkę doskonałego czerwonego wina hiszpańskiego, przekąski składały się z wyśmienitego sera, oliwek i plasterków wybornego prosciutto, a główna potrawa składała się z przepysznych spaghetti Bolognese i kotletów wieprzowych.  Główny bufet (znajdujący się zaraz koło hotelowego lobby w głównym budynku) był O.K., ale nie posiadał charakterystycznej atmosfery i był nieszczególny.  Generalnie byliśmy zadowoleni z posiłków — nawet hamburgery i frytki w otwartym non-stop barze okazały się całkiem dobre.  Będąc przedtem w trzech ‘all-inclusive’ ośrodkach na Kubie muszę powiedzieć, że chyba w Club Amigo jedzenie było najlepsze.  Cóż, nawet przybyło mi na wadze 3 kilogramy!


Krzysztof Kolumb-musiałem pożyczyć mu ręce

Pogoda też była dobra—zwykle temperatura dochodziła w dzień do +30C i spadała do +19C w nocy.  Parę razy padało, ale nie dłużej niż 5 minut.  Rzadko kiedy pojawiały się na niebie chmury, ale było nieraz dość wietrznie.  Biorąc pod uwagę, że to był styczeń, najzimniejszy miesiąc na Kubie, pogoda była prawie idealna!

Ośrodek posiadał kilka oddzielnych plaż: rozległą plażę przed hotelem, dwie małe plaże i plażę należącą od hotelu Brisas, którą też mogliśmy używać (była ona kilkanaście metrów od naszej villa).  Najbardziej lubiliśmy spędzać czas na plaży “Krzysztofa Kolumba”, gdzie stał sfatygowany pomnik owego podróżnika.  Plaża była przytulna, mogliśmy z niej pływać i nurkować z rurką, jednak nie widziałem zbyt dużo ryb czy też innych bardziej egzotycznych żyjątek.  Podobno gdy przyniesie się banany, przyciągają one ryby.  Nie widziałem też żadnych meduz (jellyfish), pomimo że jedna z turystek narzekała, że coś ją ukąsiło w wodzie.  Przypływy nie były zbyt widoczne, ale w pewnym momencie musieliśmy przesunąć nasze krzesła plażowe, bo zaczęły podmywać je fale.  Koło sekcji Villas była jeszcze jedna mała plaża — w dniu naszego wyjazdu odbywał się na niej ślub Niemca z Kubanką.

Codziennie widzieliśmy na terenie ośrodka małe jaszczurki.  Gdy tylko się zbliżaliśmy, przebiegały przed nami przez chodnik, z podniesionymi pionowo ogonami (podobne były do kanadyjskich wiewióreczek ziemnych, chipmunks, bardzo powszechnych w Ontario), inne można było zobaczyć na liściach, kaktusach lub nawet na balkonach.  W nocy natrafiliśmy na ogromną, kolorową żabę.  Tu i tam wałęsały się koty i szukały jedzenia, ale ogólnie były bardzo wybredne i często nie chciały jeść tego, co im zostawiali turyści.


W hotelowym sklepie z cygarami

Na froncie naszej Villa była dróżka prowadząca do hotelu Brisas.  Przez pierwsze dwa dni spacerował po niej starszy Kubańczyk, który grał na gitarze i robił z liści palmowych figurki pasikoników.  Chociaż nie prosił nas o żadne prezenty, po kilkunastu minutach rozmowy z nim, daliśmy mu kilka ‘regalos’, jakie zabraliśmy ze sobą.  Drugiego dnia strażnicy poprosili go, aby opuścił ośrodek — pewnie nadużył gościnności!


Kubańsko-niemiecki ślub na jednej z tych mniejszych plaż
 Przed hotelem stało kilkanaście (bezpłatnych) rowerów dla turystów — wypożyczyliśmy je i udaliśmy się do pobliskiego ‘miasta’ — które składało się z kilku zniszczonych bloków mieszkalnych w stylu sowieckim, jednakże powiedziano nam, że wiele mieszkań w środku jest bardzo czystych i zadbanych, zresztą niektóre są wynajmowane dla turystów (widzieliśmy tabliczki ‘casa particulares’).  Z powodu ogólnie wietrznej pogody nigdy nie używaliśmy rowerów wodnych, kajaków czy też żaglówek, bezpłatnie dostępnych dla turystów.  Również można było wypożyczyć (tym razem odpłatnie) skutery.  Pracownik zajmujący się ich wypożyczaniem, jak też jeden z turystów powiedzieli nam, że warto wiedzieć, jak się na czymś takim jeździ zanim się przyjedzie na Kubę, bo turyści mają sporo wypadków właśnie na tych jednośladach.

– Czy możliwe byłoby dojechanie tymi skuterami do Miami? – żartobliwie zapytałem Kubańczyka pracującego w ośrodku.

– Jeżeli byłoby to możliwe, to wszyscy Kubańczycy już dawno opuściliby Kubę! – odpowiedział.

W hotelowych lobby zauważyłem francuskojęzycznego turystę, siedzącego w fotelu — jego noga była cała w gipsie.  Jak mi powiedział, został uderzony przez łódkę, gdy pływał w oceanie. 

Przed hotelem zawsze czekało kilka dorożek konnych, oferujących turystom wycieczki, jak też stało sporo taksówek.  Z jednym kierowcą uciąłem sobie miła rozmowę, nawet dobrze znał angielski.  Koło hotelu znajdował się dobrze prosperujący targ, gdzie Kubańczycy sprzedawali różne rzeźby, cygara, zabawki, paski, itp.  Mnóstwo turystów z innych ośrodków przybywało bezpłatnym autobusem specjalnie na ten targ.  Kupiłem drewniany tłuczek i moździerz oraz parę innych drobiazgów.

Przed hotelem stało zawsze kilka dorożek, czekając na turystów
Strażnicy hotelowi byli strategicznie rozlokowani w różnych miejscach ośrodka (głównie podczas dnia), musieli być najbardziej znudzonymi ludźmi w całym ośrodku!  Rozmawiałem z kilkoma z nich (jeden z nich pełnił służbę koło naszego balkonu) i spytałem się, czy zdarzają się jakieś problemy w ośrodku — powiedział, że nie.  Jeżeli ktoś pragnąłby podszlifować swój hiszpański, byliby oni świetnymi partnerami do konwersacji!

Koło baru Santa Maria (na tyłach głównego budynku) organizowano codziennie o 10:00 rano (tzn. nie wcześniej niż o 10:15 czasu kubańskiego) ćwiczenia stretching.  Lepsze to niż nic, zwykle trwały 15-20 minut i były jakoś ciągle zdezorganizowane.  Jedna z kubańskich instruktorek powiedziała, że jest adwokatką (‘abogada’).


Konsulat Kanadyjski na terenie ośrodka

W ośrodku znajdowało się biuro wymiany waluty (Cadeca) w sekcji bungalow i kurs wymiany był bardzo dobry.  Uzbrojony strażnik wpuszczał do środka tylko po jednej osobie.  Sekcja bungalow była niczego sobie, ale położona dalej od oceanu, niż Villas i dlatego absolutnie preferowałby Villa.  Kilka metrów od biura wymiany walut natknęliśmy się na niewielki... Konsulat Kanadyjski!  Ba, nawet przed nim na wysokim maszcie dumnie powiewała flaga kanadyjska!  Weszliśmy do środka i porozmawialiśmy z pracowniczką konsulatu, która powiedziała, że w razie zagubienia paszportu kanadyjskiego można otrzymać po kilku dniach nowy paszport (musi być przesłany kurierem z ambasady kanadyjskiej w Hawanie).  Konsulat również pomagał Kanadyjczykom w potencjalnych problemach prawnych.

Mały sklepik koło hotelowego lobby w głównym budynku był zaopatrzony w zimne piwo i inne napoje, jak też rum, papierosy, cygara, koszulki i cukierki.  Kartki pocztowe (1 peso lub ze znaczkiem 1.60 peso), znaczki pocztowe (0.85 peso), książki i płyty CD można było kupić z kiosku pod restauracją Las Acadas, na przeciwko sklepiku.  Chciałem nabyć kubańską gazetę „Granma”, ale daremnie, kiosk miał jedynie kilka starszych wydań „The Havana Reporter” (po angielsku).  Ciekawy i dobrze zaopatrzony sklep z cygarami i rumem znajdował się w sekcji bungalow, niedaleko biura wymiany walut i kanadyjskiego konsulatu.


Koło wykopalisk archeologicznych zaprosił nas do siebie ten facet

Spotkaliśmy też starszą kobietę z Kanady, która regularnie przyjeżdża do Club Amigo od prawie 40 lat i opowiedziała nam o swoich wycieczkach do tego kraju: gdy w połowie lat siedemdziesiątych przybyła na Kubę z grupą religijną, zabrała ze sobą bardzo dużo Biblii.  Została na lotnisku zatrzymana przez władze kubańskie i przesłuchiwana, ale w końcu pozwolono jej na wjazd na Kubę wraz z Bibliami – zresztą wówczas w porcie lotniczym kontrole celno-paszportowe były nieprzyjemne, jak też kręciło się dużo żołnierzy, uzbrojonych w karabiny maszynowe.  Pokazała nam również pozostałości budnynków na brzegu oceanu (pomiędzy tymi dwoma małymi plażami) – dawniej stały tam prywatne domy, których właściciele gotowali posiłki dla turystów, ale zostali wywłaszczeni, ich domy zburzone, a oni sami otrzymali mieszkania w blokach.  Mogę sobie tylko wyobrazić, jak bardzo dużo były warte te domy, biorąc pod uwagę ich idealną lokację przy oceanie!.


W środku kubańskiego domu

Podczas pobytu w Amigo Guardalavaca, wybraliśmy się na kilka wycieczek.  Pomiędzy ośrodkami kursował bezpłatny odkryty piętrowy autobus ‘hop-on-hop-off’, zatrzymywał się we wszystkich pobliskich ośrodkach (a było ich chyba sześć), jak też dojeżdżał do wioski, gdzie znajdowało się muzeum indiańskie i miejsce wykopalisk archeologicznych — i tam właśnie się wybraliśmy.  Muzeum ‘Museo Chorro de Maita’, na vis-a-vis XV-to wiecznej wsi indiańskiej Arawaków (której nigdy nie odwiedziliśmy) składa się z obudowanego oryginalnego cmentarza, odkrytego w latach osiemdziesiątych XX wieku, gdzie można zobaczyć kilkadziesiąt z odkrytych 108 szkieletów Indian Taino (oraz jeden należący do Hiszpana).  Jeden ze szkieletów jest zwrócony twarzą do ziemi — wyjaśniono nam, że ów osobnik musiał być ‘mala persona’ (złą osobą).  Z pewnością warto zobaczyć to muzeum!  Będąc w środku muzeum, nawiązaliśmy rozmowę z mówiącym po angielsku Kubańczykiem.  Na ścianach wisiały fotografie robione w czasie ekskawacji archeologicznych tychże grobów i na jednym z nich była uwieczniona siostra tego Kubańczyka (którą później spotkaliśmy).  Zaprosił nas do swojego domu, zniszczonego przez huragan Sandy — był w trakcie budowania nowego domu.  Poczęstował nas bardzo czarną, słodką i właśnie co zaparzoną kawą, która była palona nad otwartym ogniem.  


A to kuchnia koło domu-poczęstował nas prażoną nad 'ogniskiem' kawą

Spacerując poszarpaną i wyboistą drogą, zaglądając do kilku domów (wiele z nich miało dachy zrobione z liści palm) i obserwując, jak na wsi mieszkają Kubańczycy, było niezapomnianym i trochę smutnym przeżyciem.  Na drugi dzień raz jeszcze się udaliśmy się do tej wioski i wstąpiliśmy do kilku domów przy drodze — to miejsce diametralnie różniło się od Club Amigo!  Wracając autobusem do ośrodka mijaliśmy wiele bardzo ładnych i solidnych domów, jak też prymitywnych, często zniszczonych i prawie walących się chałup (zapewne z powodu niedawnego huraganu Sandy).  Prawdopodobnie zajmowana nieruchomość w dużej mierze zależała od wykonywanego zawodu jej właściciela (np. od pracy w sektorze turystycznym, gdzie jest dostęp do ‘twardej waluty’) lub też od posiadania rodziny za granicą, która regularnie przesyła pieniądze.  Pytano się nas, czy może mamy plastikowe plandeki, stanowiące świetne zabezpieczenie uszkodzonych przez huragan dachów — dach domu Kubańczyka, który nas do siebie zaprosił, też był pokryty taką plandeką, którą otrzymał od kanadyjskiego turysty.

Efrem i jego taksówka
Jak już wspominałem, przed wyjazdem zrobiłem dość duży ‘research’ na Internecie i m. in. nawiązałem kontakt na forum TripAdvisor z Candy (a.k.a. Candysita2) która zarekomendowała nam mieszkającego w Holguin kierowcę taksówki (Efren), będącego dawniej profesorem języka angielskiego na uniwersytecie, co jest jedną z coraz bardziej powszechnych zjawisk na Kubie.  Zadzwoniliśmy do niego i następnego dnia rano przyjechał do hotelu samochodem marki „Peugeot”.  Był bardzo rozmownym człowiekiem i mieliśmy okazję bardzo dużo się od niego dowiedzieć, zatem jechało się nam niezmiernie przyjemnie.  Na początku udaliśmy się do miasta Gibara, gdzie spędziliśmy kilka godzin przechadzając się po wąskich uliczkach, wstępując nawet do fabryki cygar i nowo otwartego hotelu Ordono.  Lokalny Kubańczyk przyłączył się do nas i spacerował z nami, ale nie chciał od nas żadnych pieniędzy (podobno był to ‘jintero’, kanciarz, ale nas nie okantował...).  

Gibara
Loma de la Cruz
Po ponad godzinie poszliśmy do baru i wypiliśmy po puszcze piwa, jak też daliśmy mu parę upominków, a następnie udaliśmy się taksówką Efrema na lunch do restauracji Los Hermanos, która również posiadała bardzo przyjemną casa particular, prywatne pokoje dla turystów).  Tam też spotkaliśmy Candy z TripAdvisor, która właśnie w tej casa particular mieszkała.  Po lunchu, składającego się m. in. z homara, pojechaliśmy do miasta Holguin, na wzgórze (‘Loma de la Cruz’—Wzgórze Krzyża), z którego rozciągał się imponujący widok na całe miasto i przyległe okolice.  Szkoda, że nie odwiedziliśmy tego miejsca wieczorem, zapewne widok byłby jeszcze bardziej uderzający.  W centrum Holguin nie zabawiliśmy długo, ale udało nam się go trochę obejrzeć.  Efrem pokazał nam bardzo ciekawą ogromną płaskorzeźbę, przedstawiającą historię Holguin (a może nawet i Kuby) od okresu przybycia białych ludzi.  Gdy siedzieliśmy na głównym placu miasta, podszedł do nas młody chłopak, prosząc o pieniądze; Catherine zaoferowała mu banany, ale jakoś nie był nimi zainteresowany, chciał peso.  Szkoda, że nie mogliśmy spędzić więcej czasu w Holguin i Gibara!  Do hotelu powróciliśmy o godzinie 20:00, zapłaciliśmy kierowcy i daliśmy mu sporo gazet i magazynów kanadyjskich i amerykańskich, jak też New York Times, który kupiłem na lotnisku w Toronto.

Parę razy rozmawiałem z Kubańczykami o zachodzących w tym kraju zmianach.  Generalnie wszyscy je popierali, chociaż z pewnością ci, co stali się samozatrudnieni musieli mieć wiele problemów z pozyskaniem zaopatrzenia dla swoich biznesów i rządową biurokracją, nie przyzwyczajoną do tych nowych zasad, które jeszcze nie tak dawno były surowo zabronione i karalne.  Jeden z Kubańczyków powiedział, że wszystkie te zmiany były bardzo dobre dla Kuby i że rząd obrał właściwą drogę.

– Szkoda jednak – rzekł z wyczuwalnym smutkiem – że musiało minąć aż 50 lat, zanim rząd zorientował się, że takie zmiany są konieczne.

Niestety po Rewolucji, Kuba wybrała najgorszy z możliwych systemów politycznych, całkowicie bazowany na anachronicznym i beznadziejnym modelu Sowieckim, który efektywnie zabijał w zarodku nawet najmniejsze objawy prywatnej inicjatywy i pomysłowości.  Cóż, towarzysze, nie mieliście racji — i dobrze o tym wiecie!


Bardzo interesujący mural w Holguin

Na lotnisku w Holguin znajduje się kilka sklepów (jeden bezcłowy), gdzie można kupić wiele rodzajów rumów, likierów, wódek, cygar, papierosów i upominków, toteż dopiero przy odjeździe nabyłem alkohol i papierosy, bez potrzeby noszenia tego ciężaru z hotelu.  Również można było wymienić pieniądze w na lotnisku, po przejściu przez kontrolę celną (nie wszędzie jest to możliwe).  Koło kontroli celnej widziałem kilka sporych pudełek z cygarami, skonfiskowanymi turystom przez celników — jeden z turystów ponad pół godziny przekonywał celników, aby pozwolili mu zatrzymać 4 pudełka cygar (według moich obliczeń, warte ok. 2,200 peso/$2,280) — i jakoś ich przekonał.  W trakcie czekania na samolot widzieliśmy napisy o lotach z Miami — pomimo embarga i braku stałych połączeń pomiędzy Kubą a USA, bardzo dużo amerykańskich samolotów charterowych regularnie lata do USA, głównie przywożąc turystów pochodzenia kubańskiego lub wycieczki Amerykanów, którzy otrzymali pozwolenie na odwiedzenie Kuby.

Była to nasza piąta wycieczka na Kubę i jak zwykle, bardzo owocna!  Pomimo, że jeżdżąc na do tego kraju, zawsze udaję się tam bez żadnych uprzedzeń, z ‘open mind’, pamiętając, że to ‘Es Cuba’, to jednak niezależnie od jakichkolwiek problemów, wszystko było tak, jak należy!  Nie mieliśmy problemu z hotelem, pokój był z uroczym widokiem na ocean, jedzenie i atmosfera super, pogoda prawie idealna... czy jeszcze można czegoś innego wymagać?  Z niecierpliwością oczekuję na następny wyjazd na Kubę — i mam nadzieję, że nie ostatni!


Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.ca/2013/09/one-week-in-guardalavaca-cuba-january-4.html
Więcje zdjęć z tej wycieczki: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157635667940386/