Blog po angielsku/English blog: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/12/in-polish-pywanie-na-kanu-w-massasauga.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157626922815626
Nasz trzeci wyjazd na Kubę w ciągu ostatnich dwóch lat (pierwszy w styczniu 2009 r. w Hawanie i drugi w styczniu 2010 r. w Trinidad de Cuba) rozpoczął się 31 października 2010 r. z lotniska w Toronto. Na zewnątrz padał śnieg, wiał dość silny wiatr i niebo było zasnute ciemnymi chmurami. Wiedząc, że wkrótce zimowa pogoda stanie się tylko odległym wspomnieniem, byliśmy w całkiem optymistycznym nastroju—tym bardziej, że cena za nasze wakacje spadła o prawie $100 i w końcu zapłaciliśmy $402 od osoby—w tym wszystko było włączone (przelot, dojazd do hotelu, trzy posiłki dziennie, hotel i bezpłatny bar alkoholowy)—naprawdę udało się nam! Lecieliśmy w czasie spodziewanych huraganów i ceny na Kubę były śmiesznie niskie, bo nie każdy był przygotowany na ryzyko związane z możliwymi pertubacjami pogodowymi.
Samolot odleciał punktualnie i cztery godziny później wylądowaliśmy w Santiago de Cuba. Od razu 'uderzyła' nas fala gorącego i wilgotnego powietrza. Bez żadnych problemów przeszliśmy przez kontrole paszportowo-celne—nie musieliśmy otwierać żadnych bagaży i nikt nie zadawał żadnych zbędnych pytań. Przed hotelem stało sporo taksówek, których kierowcy od razu zaczęli oferować nam przewiezienie do hotelu, ale nie musieliśmy się martwić o przejazd, bo mały hotelowy autobusik już na nas czekał. Podszedł do nas ciemnoskóry facet, uśmiechnął się do ucha do ucha, podał nam rękę, jakbyśmy się znali od lat i zanim cokolwiek mogliśmy powiedzieć, chwycił nasze walizki i wniósł je do autobusu, a następnie podał nam kartkę papieru, na której było napisane, „Poproszę o napiwek”. Cóż, to jest Kuba! Przynajmniej tego rodzaju ludzie nie stoją bezczynnie na skrzyżowaniach ulic, jak to się dzieje w pewnym dobrze mi znajomym kraju, o wiele zamożniejszym od Kuby—i gdy samochody zatrzymują się na światłach, proszą (tzn. żebrzą) kierowców o pieniądze... W autobusie jechało tylko 10 osób; było już ciemno i niewiele mogliśmy zobaczyć, ale widzieliśmy wiele miejscowych osób stojących na poboczach drogi, prawdopodobnie czekających na autobus lub inną formę transportacji; na Kubie taki 'autostop' jest od lat normalną częścią życia i puste samochody czy ciężarówki rządowe muszą się zatrzymać i podwieźć ich. Autobusy z turystami są wyłączone z takiego obowiązku, chociaż od czasu do czasu kierowca kogoś znajomego zabierze. Jazda była znośna i około godziny 21:00 dojechaliśmy do hotelu o nazwie Carisol. Zostaliśmy powitani egzotycznymi drinkami serwowanymi na srebrnej tacy i szybko wydano nam klucze do pokoju w formie karty magnetycznej (personel w recepcji hotelu zwykle zna angielski, w odróżnieniu od większości innych pracowników hotelowych). Jeden z pracowników, Julio, przyniósł nasze bagaże do pokoju nr 502—ale Catherine zaraz po jego odejściu zorientowała się, że ten przyniesiony przez niego podręczny bagaż nie był jej; szybko pobiegła do recepcji i przyniosła właściwą walizkę.
Pokój wydawał się nam wilgotny, wyposażony był w klimatyzację, dwa łóżka, telewizor, sejf, lodówkę i telefon; ponieważ znajdował się na parterze, mogliśmy siedzieć na fotelach na froncie. Właśnie serwowano kolację, toteż szybko pobiegliśmy do jadalni. Jedzenie było trochę suche, ale ogólnie smakowało mi—jakby nie było, nie przyjechałem na Kubę ze względów kulinarnych! Po kolacji poszliśmy na plażę; podszedł do nas jeden z hotelowych strażników i zaczął się pytać, czy nie mamy dla niego jakiś prezentów, np. koszulek z krótkim rękawem... udawaliśmy, że go nie rozumiemy (‘no hablamos espaniol’) i szybko podążyliśmy w kierunku plaży. Minęliśmy sporo pustych budynków (bungalows, domki kempingowe), prawdopodobnie były remontowane (takie remonty mogą ciągnąć się latami). Plaża, szeroka, pełna plastikowych leżaków i oświetlona przez mocne lampy zachęcała nas do spaceru. Dookoła nie widzieliśmy nikogo innego oprócz bezpańskiego psa, który wiernie nam towarzyszył. W końcu dotarliśmy do hotelu Corales, znajdującego się kilkaset metrów od hotelu Carisol i należącego do tego samego resortu. Był pusty—zwykle poza sezonem tylko jeden hotel jest otwarty, podczas gdy druga część jest remontowana. Było to specyficzne uczucie, gdy samotnie szliśmy wśród pustych domków i budynków hotelowych, aż doszliśmy do basenu i centrum rozrywki—wszystko było przygotowane dla turystów, tylko że nikogo nie było... jak w horrorze! Położyłem się na jednym z leżaków, natomiast Catherine, jak zwykle ciekawa, postanowiła obejrzeć pozostałe części tego resortu.
Po 20 minutach zawołała mnie, aby mi coś pokazać: koło hotelu ujrzała coś, co wyglądało jak pomnik końskiej głowy—dopiero po pewnym czasie, gdy ów "pomnik" poruszył się zdała sobie sprawę, że rzeczywiście był to koń! Dookoła hotelu przechadzały się dzikie konie i widzieliśmy je prawie każdego dnia. Koń leżał na ziemi, a kiedy zbliżyliśmy się, aby zrobić mu zdjęcie, wstał i odszedł. Za trawnikiem znajdował się mały murek i dwa puste, zniszczone kilku-piętrowe bloki. W pobliżu tych budynków-widm zauważyliśmy sylwetki dwóch pasących się koni. Gdy wróciliśmy do naszego hotelu, poszliśmy do baru, ale akurat się zamykał, tak więc poszliśmy do następnego baru i zamówiliśmy kilka kubańskich koktaili. W barze siedziało kilku turystów i zaczęliśmy rozmawiać z jednym Niemcem, który przebywał już tutaj od tygodnia. Opowiedział nam o swojej pełnej wrażeń podróży z Europy na Kubę—jeden z pasażerów na pokładzie miał atak serca, samolot musiał zrzucić paliwo, zawrócić i wylądować w Paryżu. Trochę z nim porozmawialiśmy i poszliśmy do pokoju, gdzie szybko zasnęliśmy.
1 Listopad 2010 r., Poniedziałek
Musieliśmy być rzeczywiście zmęczeni, bo długo spaliśmy—przespaliśmy śniadanie i pogadanke dla nowo-przybyłych turystów, która zresztą nie jest taka bardzo ważna. Wzięliśmy prysznic—było dużo ciepłej wody (niektórzy turyści narzekają na jej brak na Kubie)—i w ten sposób zaczęliśmy swój pierwszy pełny dzień na Kubie. Po zaskakująco smacznym lunchu nastawiłem numer sejfu i włożyłem do niego nasze ‘kosztowności’, tzn. walutę, paszporty, karty z pamięcią i aparaty fotograficzne. Pochodziliśmy dookoła ośrodka, poszliśmy na plażę i wkrótce udaliśmy się na obiad. Spędziłem trochę czasu rozmawiając z pracownikiem recepcji o najnowszych wydarzeniach na Kubie—że rząd Kuby ma zwolnić 10% wszystkich pracowników rządowych i zachęcić ich do rozwijania samodzielnej działalności gospodarczej. Ponieważ prawie każdy Kubańczyk pracuje dla sektora rządowego, będzie to oznaczało dużo bezrobotnych ludzi!
Oczywiście założenie firmy jest poważnym, trudnym i często niemożliwym przedsięwzięciem: należy pokonać wiele biurokratycznych przeszkód, zdobyć odpowiednie pozwolenia, a do tego nabycie jakichkolwiek produktów do prowadzenia biznesu jest następną przeszkodą, jako że wszystko jest własnością rządową. Jeżeli więc rząd kubański rzeczywiście liczy na sukces takich prywatnych inicjatyw, musi wprowadzić w życie wiele radykalnych i autentycznych zmian. Przed udaniem się na spoczynek krótko oglądaliśmy występy taneczne, ale nie były one nadzwyczajne i po kilkunastu minutach poszliśmy do pokoju.
2 Listopad 2010 r., Wtorek
Przed pójściem na śniadanie zostawiliśmy w pokoju parę prezentów dla pokojówki—zawsze są one mile widziane. Warto zostawić jakiś drobny upominek lub peso; w zamian można być pewnym, że codziennie będzie się przychodziło do idealnie czystego pokoju, a na łóżku pojawią się niezmiernie oryginalne aranżacje wykonane z ręczników, nakryć i płatków kwiatów. Po śniadaniu poszliśmy na plażę, gdzie było kilka bezpłatnych dla gości kajaków; pracownicy dali nam kamizelki ratunkowe, wiosła i wypłynęliśmy na 'szerokie wody'! Około 50 metrów od plaży ciągnęła się kamienista rafa, przez którą co chwila przetaczały fale—było dość wietrznie.
Z przyjemnością pływaliśmy kajakiem, ustawiając się pod fale—nasz kajak unosił się do góry i opadał, mieliśmy świetną zabawę—ale w pewnym momencie mój kajak przewrócił się i znalazłem się w wodzie! Było stosunkowo płytko i miałem na sobie kapok, jednak cały czas musiałem bardzo uważać, aby nie zostać rzuconym na ostre rafy. Udało mi się z powrotem usadowić się w kajaku, ale po kilku chwilach wywrócił się ponownie, tym razem straciłem nową parę okularów przeciwsłonecznych. Była to ogólnie fajna zabawa, ale po pewnym czasie postanowiłem ją zakończyć, a Catherine jeszcze jakiś czas pływała na swoim kajaku, trzymając się jednak blisko brzegu i daleko od raf.
Na plaży zapoznałem się z dwoma pracownikami hotelu, którzy byli odpowiedzialni za utrzymanie plaży w należytym porządku, Omar i Miguel; oboje byli urodzeni w 1957 roku, w tym samym dniu i miesiącu, chodzili do tego samego przedszkola i szkoły—byli jak bracia!
Miguel za pomocą długiego kija strącił z palmy kilka dojrzałych kokosów, a następnie po mistrzowsku obrał je maczetą i odciął górną część; z takiego kokosa można było napić się, jak też zjeść miękki i pożywny miąższ.
Omar powiedział, że jego kolega może zabrać nas w sobotę do wsi Baconao, do której planowaliśmy się wybrać. Później założyłem maskę i 'fajkę' do nurkowania i wziąłem ze sobą tani aparat fotograficzny, aby zrobić zdjęcia podwodne. Byłem jednak rozczarowany, bo nic specjalnego pod wodą nie widziałem. Zostaliśmy na plaży do zachodu słońca, po powrocie do pokoju wykąpaliśmy się, wypiliśmy kilka drinków (w celu uniknięcia ciągłych podróży do baru, kupiłem kilka różnych napojów alkoholowych i butelkę coca-coli w hotelowym sklepie, tienda) i udaliśmy się na kolację. Kilkuosobowa orkiestra wykonywała różne przeboje kubańskie; dałem im 2 peso i poprosiłem, aby zagrali „La Guarntarema”.
Jak dotąd wszystko szło świetnie—pogoda była doskonała i codziennie temperatury w ciągu dnia dochodziły do +28C. Ponieważ następnego dnia planowaliśmy dwudniowy wyjazd do Santiago de Cuba, poinformowaliśmy o tym pracownika w hotelowym lobby. Okazało się, że właśnie za dwa dni, gdy będziemy w Santiago, ta część resortu (Carisol Hotel, w którym byliśmy) ma być zamknięta i wszyscy turyści będą przeniesieni kilkaset metrów do hotelu Corales—tego, który odwiedziliśmy późnym wieczorem po przyjeździe na Kubę.
Tak więc napisaliśmy krótki list list dla pracowników ze wskazówkami co do przeniesienia naszego bagażu w czasie naszej nieobecności. Nota bene, list ten napisaliśmy po hiszpańsku, posługując się naszymi skromnymi zasobami tego języka i słownikiem; chociaż wywołaliśmy uśmieszek na twarzy recepcjonisty, ogólnie wszystko było zrozumiałe—a to przecież najważniejsze! Również dowiedzieliśmy się, że autobus dla pracowników, którym planowaliśmy dojechać do Santiago (jest to autobus, który przywozi i zabiera pracowników hotelowych) odchodzi o 6:00 rano, tak więc musieliśmy wstać bardzo wcześnie. Już wieczorem spakowaliśmy się—potrzebne nam w Santiago rzeczy były w plecaku, a reszta w walizkach, przygotowanych na zabranie ich do hotelu Corales przez pracowników hotelu.
3 Listopad 2010 r., Środa
Już po piątej rano byliśmy na nogach i sądziłem, że nie zabierze nam więcej, niż 30 minut, aby być gotowym do wyjścia z pokoju... ale nagle okazało się, że nie mogłem znaleźć mojego paszportu—a mogłem przysiąc, że położyłem go specjalnie wieczorem koło telewizora. Szukałem go wszędzie, nawet rozpakowałem plecak, a potem walizki—na próżno, nigdzie go nie było! Czyżby ktoś wszedł w nocy do naszego pokoju i go ukradł—bo nie potrafiłem znaleźć żadnego innego wytłumaczenia jego zniknięcia. W końcu zacząłem szukać go w już spakowanej walizce Catherine... i tam go znalazłem! Nie chcę wspominać, kto czerwienił się ze wstydu...
Pobiegliśmy do lobby hotelowego, ale na szczęście autobus opóźniał się. Rzeczywiście, czekaliśmy prawie jeszcze jedną godzinę, zanim nadjechał. Razem z nami było kilka innych turystów, którzy też zamierzali jechać nim do Santiago. Zapłaciliśmy kierowcy 5 peso od osoby i po kilku minutach byliśmy na drodze prowadzącej do Santiago. Autobus był stary, spartański i non-stop wszystko w nim skrzypiało, ale ogólnie fajnie się jechało i przez okna mogliśmy podziwiać okolicę (bo w drodze do hotelu w nocy nic praktycznie nie widzieliśmy). Przy drodze stało wiele ludzi, czekających na autobusy lub inną 'okazję'. Od czasu do czasu mijaliśmy lokalne autobusy, załadowane do pełna ludźmi—ale bardzo często takie 'autobusy' to po prostu były otwarte ciężarówki, w których stali pasażerowie, ściśnięci jak sardynki.
Wreszcie wjechaliśmy do Santiago; jechaliśmy wzdłuż ulicy z okazałymi domami i zauważyliśmy też jakieś konsulaty. Z daleka zobaczyłem niezmiernie oryginalny budynek biurowy, posiadający na dachu coś w rodzaju stodoły—do tej pory nie mam pojęcia, co to właściwie było. Minęliśmy Plaza de la Revolucion, jechaliśmy Cespedes Avenue, widzieliśmy wiele casas particulares ze z daleka rzucającym się w oczy niebieskim znaczkiem przypominającym kotwicę (są do domy prywatne, oferujące usankcjonowane przez rząd zakwaterowanie dla turystów). Często widzieliśmy plakaty lub nazwy "26 de Julio" – ponieważ atak na El Cuartel Moncada, tzn. Koszary Wojskowe Moncada był przełomowym wydarzeniem, które zapoczątkowało „Ruch 26 Lipca” i Rewolucję miał miejsce właśnie w Santiago w dniu 26 lipca 1956 r.—to nic dziwnego, że wszędzie się ta data pojawia.
Minęliśmy bardzo ruchliwą stację benzynową i jeszcze bardziej zatłoczoną stację autobusową i nasza autobusowa wycieczka dobiegła końca—wysiedliśmy wraz z dwoma innymi osobami z hotelu (Kanadyjka i jej kubański znajomy). Poszliśmy z nimi do Plaza de Marte, potem do Plaza de Dolores, a następnie do centrum miasta, Cespedes Parque. Kwadratowy rynek, Parque, otoczony był bardzo ciekawymi, starymi i kolonialnymi budynkami—Catedral de la Asuncion, Casa de Diego Velazques (budynek ten, zbudowany w latach 1516-30, był rezydencją hiszpańskiego konkwistadora Diego Velazques, gubernatora Kuby; (jest on uważany za najstarszy budynek na Kubie—obecnie mieści się w nim Museo de Ambiente Historico Cubana), Hotel Casa Granda (w książce Grahama Greena "Nasz Człowiek w Hawanie", autor opisuje go jako hotel odwiedzany przez szpiegów) i Ayutamiento, ratusz. To właśnie z centralnego balkonu tego budynku Fidel Castro po raz pierwszy wygłosił przemówienie do narodu kubańskiego w dniu 1 stycznia 1959 roku, ogłaszając zwycięstwo Rewolucji Kubańskiej.
Usiedliśmy na jednej z ławek w centrum placu—mieliśmy ze sobą dość ciężki plecak, zawierający nasze rzeczy osobiste, różne podarunki i oczywiście aparaty fotograficzne. Chociaż byliśmy w Santiago tylko przez jedną godzinę, to pierwsze wrażenia były całkiem pozytywne: było to tętniące życiem miasto. Wiele osób oferowało nam taksówki, casas particulares lub po prostu prosiło o pieniądze lub upominki. Ulicami jeździło bardzo dużo samochodów (wiele z nich o wiele starszych ode mnie, pamiętające jeszcze czasy Batisty) i podziwiałem odważnych przechodniów, którzy próbowali pomimo wszystko przejść przez ulicę—musieli manewrować między samochodami osobowymi, ciężarówkami i motocyklami.
Osobiście zauważyłem, jak kilku przechodniów dosłownie otarło się o jadące samochody. Istniały przejścia dla pieszych (pasy), ale praktycznie były one jakby niezauważalne przez kierowców—ogromna różnica w porównaniu z Kanadą, gdzie wystarczy jedynie stanąć na przejściu lub wystawić rękę, aby się zatrzymał cały ruch samochodowy! Byłem zaskoczony, że nie widziałem żadnych wypadków—pewnie tu mieszkający ludzie potrafią się do tego przystosować. Uliczki były bardzo wąskie, często jednokierunkowe i z bardzo ograniczoną widocznością, z ledwo dostrzegalnymi znakami drogowymi—i dość szybko pędziły bez zatrzymywania się samochody i ciężarówki, ufając, że nieoczekiwanie nie wyskoczy przed nimi ani samochód, ani pieszy. Przy katedrze zaparkowanych było sporo taksówek, większość z nich co najmniej tak stara, jak sama Rewolucja Kubańska.
Po rozmowie z taksówkarzem zdecydowaliśmy się pojechać jedną z nich, czerwonym Fordem z 1958 roku i poprosiliśmy kierowcę, aby zawiózł nas do Casa Maruchi [Hartmann Calle (San Félix) 357, Santiago de Cuba, Email: maruchi@infomeil.com], znajdującej się kilka przecznic dalej. Jeszcze w Kanadzie czytaliśmy o tej casa i jej właścicielach wiele pozytywnych recenzji i mieliśmy zamiar się tu przenocować. Po zapłacenia 3 peso za taksówkę (w banku za $100 kanadyjskicyh otrzymywaliśmy około 86 peso) weszliśmy do środka, ale okazało się, że casa jest niestety pełna (zgodnie z regulacjami rządowymi, właściciel ma prawo wynająć jedynie 2 pokoje w każdym casa; ponieważ naruszenie tego przepisu może spowodować cofnięcie pozwolenia na wynajem, zazwyczaj właściciele nie są skorzy do łamania tego przepisu, tym bardziej, że trudno ukryć takich ‘nadliczbowych’ turystów). Jednak właścicielka zabrała nas do innego casa, mieszczącego się o jakieś 150 metrów dalej na tej samej ulicy. Okazało się, ze ta casa, której właścicielem był mówiący po angielsku lekarz, była naprawdę doskonała [Armando Carballo Fernandez, San Felix (Hartmann) No. 306 e/ Habana (Jose Miguel Gomez) y Trinidad (General Portundo), Santiago de Cuba, telefonos 653144 y 62496 , Movil 0152466161]!
Mieliśmy przytulny pokoik z łazienką i mogliśmy obserwować z okien życie na ulicy. Architektura tego budynku była kompletnie odmienna od tej, jaką znam z Europy czy Kanady—wąskie korytarzyki i schodki prowadziły do dwóch tarasów na dachu, z których rozciągał się wspaniały widok na całe miasto; na tych tarasach mogliśmy też spożywać posiłki i delektować się zimnym kubańskim piwem. Pobieżnie przejrzałem książki w biblioteczce właściciela; większość była w języku hiszpańskim, ale rzuciły mi się w oczy znajome tytuły lub nazwiska autorów (np. „Quo Vadis?” Henryka Sienkiewicza) oraz znalazłem kilka przewodników turystycznych po Kubie w różnych językach, w tym jeden po polsku. Ponieważ następnego dnia pokój już był zarezerwowany przez innych turystów, mieliśmy nadzieję, że przenocujemy się w Casa Maruchi. Ponieważ byliśmy zmęczeni, ucięliśmy sobie godzinną drzemkę; wstaliśmy o 13:00, zamówiliśmy kolację i poszliśmy na spacer.
Powietrze było przesycone zapachem kanalizacji i paliwa silnikowego; miasto było hałaśliwe, pełne życia i wigoru, mijaliśmy wiele stoisk oferujących różne towary za 'twardą walutę', tzn. CUC, peso convertible.
Mijaliśmy sporo casas particulares oraz prywatnych restauracji i kawiarni. Ulice były pełne ludzi, niektórzy prosili nas o pieniądze lub próbowali nam sprzedać cygara ('no fumaros'), inni jedynie chcieli z nami porozmawiać. Na wielu ulicach widzieliśmy stare szyny tramwajowe—pozostałości przeszłej epoki.
Tramwaje zaczęły kursować w Santiago w 1908 r.; ostatni przejechał ulicami w 1952 r. Więcej informacji na temat tramwajów jest na stronie Tramwaje Kuby: http://www.tramz.com/cu/sc/sc.html . Biorąc pod uwagę, że uliczki są niezmiernie wąskie, bardzo chciałbym zobaczyć, jak sobie tramwaje radziły przy skęcaniach w tych uliczkach—pewnie prawie-że zawadzały o mury domów! W porównaniu do Hawany, w której byłem prawie 2 lata temu, Santiago było z pewnością znaczniej zywiołowe: jineteros (kanciarzy) było o wiele więcej i byli o wiele bardziej uciążliwi niż w Hawanie; widząc mój plecak, od razu sądzili (i słusznie), że szukamy casa particulare i dosłownie za nami jakiś czas chodzili, chociaż wyraźnie im powiedzieliśmy, że nie potrzebujemy ich 'pomocy'.
Często obserwują oni turystów i gdy ci idą do jakiejś casa, jineteros udają, że to właśnie oni ich do niej przyprowadzili i żądają od właściciela ‘komisji’—a ci z kolei dodają ją do rachunku turystów. Jeden z takich jineteros był pewnie stałym bywalcem Cespedes Parque i codziennie tam operował, bo widzieliśmy go kilkakrotnie; nawiasem mówiąc, miał tak odpychającą twarz, za którą od razu powinien dostać 10 lat więzienia i nigdy nie chciałbym robić z takim osobnikiem żadnych interesów. Oczywiście, cały czas pstrykałem mnóstwo zdjęć, ale mój Canon Rebel xt co jakiś czas płatał mi figle i nie chciał działać jak należy; na szczęście, zabrałem jeszcze dwa inne aparaty fotograficzne.
Kilka razy kupiłem kubańskie piwo w puszkach, „Bucanero”, kosztujące jedno peso, aby zaspokoić pragnienie. Po jakimś czasie wróciliśmy do naszej casa i porozmawialiśmy z jej właścicielem. Był on lekarzem, jego kilkunastoletni syn miał dość poważne problemy z nogą i musiał nosić coś w rodzaju protezy. Ostrzegł nas, abyśmy uważali na ulicach szczególnie wieczorem, bo są wypadki wyrywania turystom np. aparatów fotograficznych.
Poszliśmy na górę na taras, gdzie niebawem jego żona podała nam pyszną kolację.
Po kolacji, gdy się już ściemniało, przeszliśmy się po okolicznych uliczkach, gdzie zrobiłem sporo zdjęć, szczególnie dzieciakom. Rozdałem im sporo prezentów—przywieźliśmy ze sobą kilka kilogramów upominków—mydła, długopisy, kredki, zeszyty, naklejki, kalkulatory, breloczki, zestawy do manicure, itp.
Jest to niestety biedny kraj i ci, którzy nie mają dostępu do 'twardej waluty' (tzn. nie pracują w sektorze turystycznym lub nie mają krewnych za granicą), mogą jedynie liczyć na to, co można kupić za 'normalną' walutę kubańską (Moneda National), która nie jest dużo warta. Jest to niesamowite, ale kelner pracujący w sektorze turystycznym może zarobić w ciągu pół dnia więcej w napiwkach niż wynosi miesięczna pensja lekarza.
Przez otwarte okna naszego pokoju słyszeliśmy różne hałasy, dobiegające z ulicy—krzyki ludzi, trąbienia samochodów, warkot starych silników, nawoływania dzieci—a nad tym wszystkim unosił się wszechobecny zapach ścieków i benzyny, który zawsze będzie mi się kojarzył z Santiago. Ponieważ byliśmy zmęczeni, po kilku minutach zapadliśmy w mocny sen.
4 Listopad 2010 r., Czwartek
Rano wzięliśmy prysznic, spakowaliśmy dobytek i rozliczyliśmy się z właścicielem. Noc spędzona w casa kosztowała nas 25 CUC (za dwie osoby, bo cena jest liczona od pokoju), dwa obiady 20 peso, a około 10 peso wydaliśmy na piwo i wody, jakie wypiliśmy. Dodaliśmy im jeszcze mały napiwek i kilka prezentów i po paru minutach byliśmy w Casa Maruchi, mając nadzieję, że uda się nam spędzić tam drugą noc.
Jednak okazało się, że z powodu huraganu Tomas, który miał przejść nad Haiti i częściowo nad Santiago, niektóre loty zostały odwołane i turyści przebywający w casa musieli w niej pozostać jeszcze jedną noc. Rzeczywiście, pogoda się znacznie pogorszyła. Zostawiliśmy nasze bagaże w Casa Maruchi i poszliśmy do Parque Cespedes, zrobiliśmy wiele zdjęć i spotkaliśmy czarnoskórego Kubańczyka, który, jak powiedział, stracił rękę w wypadku motocyklowym. Wzięliśmy go do restauracji mieszczącej się w jednym z budynków na rogu Cespedes Parque i wypiliśmy z nim Mojito; po prostu chciał z nami porozmawiać (a przy okazji posiedzieć w 'prawdziwej' restauracji, gdzie trzeba płacić twardą walutą).
Podczas gdy Catherine z nim rozmawiała, poszedłem do sąsiedniego budynku po drugiej stronie ulicy, do Ratuszu ze słynnym balkonem, na którym Castro wygłosił historyczne przemówienie w pierwszym dniu triumfu Rewolucji Kubańskiej. Spytałem się pracowników budynku, czy nie byłoby możliwe na chwilę wejść na balkon, ale nawet zachęta w postaci 5 peso nie była wystarczająca, abym się tam dostał. W sklepie znajdującym się koło katedry kupiliśmy kilka kartek pocztowych i znaczków. Przed sklepem karłowata Kubanka usilnie prosiła nas o pieniądze—zrobiłem jej parę zdjęć i dałem parę groszy.
Następnie udaliśmy się do hotelu Casa Granda, gdzie zamówiliśmy piwo i usiedliśmy na tarasie z widokiem na Cespedes Parque, gdzie mogliśmy się przyglądać z góry przechodniom o obserwować ruch uliczny. Napisałem kilka pocztówek do Kanady, Europy i wysłałem je z hotelu, ale tylko połowa z nich dotarła do adresatów. Museo de Ambiente Historico Cubano było naszym kolejnym celem—posiadało kolekcję bardzo starych i ciekawych kolonialnych mebli z różnych okresów, również mogliśmy podziwiać Casa de Diego Velazquez i jej mauretańska architekturę.
W drodze powrotnej do Casa Maruchi zatrzymaliśmy się w bardzo znanej restauracji Casa de la Trova, która słynie z występów muzycznych, które zaczynają się dopiero po godzinie 20:00.
Przed wyjazdem na Kubę Catherine kupiła dużą paczkę gum do żucia—okazało się, że robiły one furorę i był to idealny prezent dla napotkanych Kubańczyków. Powróciwszy do Casa Maruchi, spędziliśmy tam ponad godzinę, siedząc na tarasie, rozmawiając z mężem właścicielki i podziwiając panoramę miasta. Pogoda się zaczęła zmieniać—huragan powoli nadchodził nad Santiago, zaczęły formować się czarne chmury i spadł deszcz.
Zeszliśmy na dół do 'salonu', który był pełen różnych roślin, posiadał imponującą rzeźbę/fontannę i nawet żółwia, który powoli posuwał się po podłodze. Właścicielka (Pani Maruchi) zadzwoniła po taksówkę, tego samego Forda z 1958 roku i przy okazji dodała do niej jednego ze swoich znajomych, który udawał się w tą samą stronę. Piękny klasyczny amerykański samochód był trochę powolny, dwa razy mu zgasł silnik w szczerym polu gdy w potokach deszczu przejeżdżaliśmy przez ogromne kałuże, ale kierowca za każdym razem go z powrotem zapalał i jechaliśmy dalej, dojeżdżając po około 2 godzinach do hotelu
Okazało się, że cena za przejazd była większa od tej, którą na początku nam podał, ale i tak opłacało się przejechać takim niezwykłym antykiem!
Oczywiście, wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, ale w tym właśnie czasie postanowiono zamknąć na wszelki wypadek lotnisko w Santiago de Cuba z powodu huraganu Tomas i ostatni samolot, jaki z niego przed zamknięciem odleciał, to był kubański lot z Haiti, przez Santiago do Hawany (Aero Caribbean Lot 883). Nie doleciał, rozbijając się w drodze do Hawany. Wszyscy na pokładzie zginęli (61 pasażerów i 7 osób załogi).
Po dotarciu do resortu poszliśmy do Hotelu Corales, jako że Carisol był już zamknięty. W recepcji dowiedzieliśmy się, że nasze bagaże zostały zabrane do Corales do naszego nowego pokoju nr 516.
Wzięliśmy prysznic i udaliśmy się na kolację. Cały czas padał deszcz i było trochę wietrznie, ale centrum huraganu przeszło nad Haiti, a przez nasz ośrodek jedynie jego strefa peryferyczna. Po kolacji poszliśmy do naszego pokoju-był ładniejszy niż ten w Carisol, nie było żadnego przykrego zapachu, jak też mogliśmy z balkonu oglądać z daleka występy rozrywkowe. Obejrzeliśmy w TV wiadomości, mówili o katastrofie tego samolotu na Kubie, jak również pokazywano inną potencjalną katastrofę lotniczą, tym razem australijskich linii Quantas—jeden z silników po prostu odpadł od samolotu!
5 Listopad 2010 r., Piątek
Zmęczeni, spaliśmy od 11 rano i po obudzeniu się poszliśmy prosto do restauracji na lunch. Chciałbym tutaj napisać kilka słów na tema jedzenia. Codziennie mieliśmy trzy posiłki i były one serwowane w formie bufetu szwedzkiego, z którego można było brać ile się chciało i co się chciało, kelnerzy natomiast przynosili piwo i wino. Wszystko to było wliczone w cenę i jedynie zostawialiśmy kelnerom napiwki, zwykle po 1-2 peso. Nigdy nie miałem żadnych problemów z wybraniem jedzenia, szczególnie smakował mi kurczak, wieprzowina i omlety na śniadanie.
Jedzenie w Hawanie (Hotel Tropicoco) i w Trinidad de Cuba (Hotel Costasur) było też dobre, ale różniło się od tego w Carisol/Corales, które chyba było najlepsze. Niektórzy turyści narzekają na jedzenie, ale Kuba nie słynie z dobrej kuchni. Z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że zawsze było coś dobrego i nawet smacznego—a do tego nigdy nie miałem żadnych problemów żołądkowych. Inną pozytywną rzeczą w Corales/Carisol było to, że personel nie domagał się i nie oczekiwał napiwków—nie czuliśmy presji, że musimy dać im napiwki—jak też nie oferowano nam żadnych nieproszonych 'prezentów', oczekując, że za nie im zapłacimy, jak to miało miejsce w Hotelu Costasur. Kilka razy w czasie kolacji na sali grali i śpiewali muzycy (jeden z wokalistów był niewidomy) i zazwyczaj dostawali od turystów peso lub dwa, ale nie było poczucia przymusu, że trzeba to zrobić. Tylko raz magik, po pokazaniu kilku sztuczek, chodził od stołu do stołu, pokazywał pewną sztuczkę i następnie starał się sprzedać turystom za 5 peso pudełeczko, używane właśnie w tej sztuce.
Tego samego dnia przeszliśmy się drogą prowadzącą z hotelu do wioski Baconao (do której pojechaliśmy następnego dnia) i oglądaliśmy ciekawe jaskinie i formacje geologiczne, wyżłobione kiedyś przez wody oceanu; niewykluczone, że dawno temu służyły one jako schronienia dla ludzi. Gdy spacerowaliśmy po plaży, natknęliśmy się na strażnika (z pistoletem .38—powiedział, że nigdy go nie musiał używać), który pokazał nam parę interesujących krabów. Gdy zaczęło padać, schowaliśmy się w pustym barze, wyciągnęliśmy kupioną przedtem butelkę rumu, zmieszaliśmy z coca-cola i tak popijając, siedzieliśmy sobie i czekaliśmy, aż się przejaśni.
Potem obserwowaliśmy małą jaszczurkę na drzewie i zrobiliśmy zdjęcia zachodzącego słońca. Po kolacji, gdy już było ciemno, poszliśmy na plażę, zobaczyliśmy kilka ciekawych krabów, a następnie udaliśmy się w stronę tych dwóch opuszczonych dość wysokich budynków (były bardzo blisko naszego hotelu), koło których przechadzało się kilka koni. Strażnik wyjaśnił nam, że kiedyś była tu szkoła dla pracowników, którzy w tych budynkach mieszkali.
O 21:30 zaczynał się pokaz rozrywkowy, toteż wróciliśmy do hotelu i spotkaliśmy tego niemieckiego turystę, z którym rozmawialiśmy w pierwszym dniu pobytu. Miał odlecieć tego dnia, ale z powodu huraganu odwołano loty i w ten sposób miał przedłużony urlop.
Po zakończonych występach raz jeszcze przeszliśmy się koło tych opuszczonych budynków. Następnego dnia planowaliśmy wybrać się do wsi Baconao, znajdującej się kilka kilometrów od naszego hotelu. Omar i Miguel, pracownicy plaży, powiedzieli, że ich kuzyn może nas tam podwieźć, ale gdy staraliśmy się z nimi skontaktować, nie mogliśmy ich znaleźć, toteż zamierzaliśmy po prostu wynająć konną dorożkę—rano kilka zawsze stało pod hotelem. Gdy już mieliśmy iść do pokoju, pojawił się jakiś młody facet po drugiej stronie muru i zaczął z nami rozmawiać; powiedział, że może zorganizować dla nas na jutro dorożkę za 3 peso od osoby. Zaakceptowaliśmy jego ofertę i obiecaliśmy pojawić się przed hotelem zaraz po śniadaniu.
6 Listopad 2010 r., Sobota
Przed hotelem stało kilka jednokonnych dorożek. Poznany wczoraj wieczorem facet od razu do nas podszedł, abyśmy przypadkiem nie wsiedli do niewłaściwej dorożki! Dorożka była powożona przez dwóch ludzi; jeden z nich kilka dni próbował sprzedać nam na plaży zegarek.
Fajnie się jechało—minęliśmy jaskinie, które odwiedziliśmy dzień wcześniej, dwie restauracje i po 45 minutach dotarliśmy do centrum wsi Baconao. Była to raczej uboga wioska; w jej centrum znajdował się rządowy sklep,oferujący m. in. papierosy, zabawki i jakieś rzeczy do jedzenia (aby je kupić, trzeba było mieć nie tylko pieniądze, ale też kartki, podobnie, jak w PRL’u w latach osiemdziesiątych), oraz skromny 'salon fryzjerski', jeżeli go tak można nazwać.
W środku zrobiłem wiele zdjęć pracownikom, klientom i siedzącej tam matce z dziećmi, dając im sporo drobnych upominków, jak też wziąłem ich adresy (i po kilku miesiącach wysłałem im zdjęcia).
Wędrowaliśmy po wsi i zostaliśmy zaproszeni przez rodzinę do ich gospodarstwa. Zrobiłem im wiele zdjęć; urwali z drzewa kilka orzechów kokosowych, przepołowili maczetą i w ten sposób mogliśmy zaspokoić pragnienie i spożyć lunch w postaci miazgi kokosowej.
Rozdaliśmy im prezenty (również później wysłałem im zdjęcia) i poszliśmy dalej, czasem zatrzymując się i rozmawiając z lokalnymi ludźmi. Po dotarciu do drogi, przy której stał umundurowany wartownik, musieliśmy zawrócić.
Droga ta prowadziła do Guantanamo, gdzie znajduje się amerykańska baza wojskowa (ok. 40 km od hotelu). Mówiono nam, że z plaży naszego hotelu można zobaczyć statki amerykańskie, zmierzające do Guantanamo; rzeczywiście, widzieliśmy w oddali parę statków, ale nie byliśmy w stanie dojrzeć, pod czyją pływały banderą. Razem spędziliśmy w wiosce ponad godzinę i cały czas czekała na nas dorożka.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Laguna Baconao—było to jezioro (?); kilkanaście metrów od brzegu znajdowała się w nim rzeźba przedstawiająca dwóch rybaków Taino (plemię Taino, które kiedyś zamieszkiwało Kubę, wymarło w XVI wieku) i odwiedziliśmy farmę krokodyli. Na jeziorze była nawet łódka, ale z powodu wietrznej pogody nie mogliśmy nią popłynąć.
W restauracji zamówiliśmy piwo (dla nas i dla obu dorożkarzy) i powróciliśmy do hotelu, zapłaciliśmy im za wycieczkę i daliśmy parę prezentów. Po kolacji zrobiłem zdjęcia krabom, które w nocy pojawiały się przed hotelem.
7 Listopad 2010 r., Niedziela
Obudziliśmy się już o 8:30 rano, ale zamiast na śniadanie, udaliśmy się od razu na plażę, aby rozkoszować się naszym ostatnim dniem na Kubie—tym bardziej, że wypogodziło się i huragan Tomas przeszedł już do historii, pozostawiając jednak po sobie zniszczenia i ofiary śmiertelne w Haiti, które tak niedawno zostało zdewastowane przez trzęsienie ziemi (co ciekawe, w czasie tego trzęsienia ziemi byliśmy też na Kubie).
Dwie godziny później wróciliśmy do pokoju, spakowaliśmy nasze rzeczy i wykąpaliśmy się przed podróżą do Kanady. Zresztą mieliśmy opuścić pokój przed południem, aby pokojówki mogły go przygotować dla następnej tury turystów. Zostawiliśmy bagaże w hotelowym lobby i poszliśmy na jak zawsze bardzo dobry obiad, zamówiliśmy kilka lampek wina, porozmawialiśmy z turystami i następnie poszliśmy po raz ostatni na przechadzkę dookoła hotelu. Minęliśmy restaurację znajdującą się obok hotelu (uczęszczaną głównie przez Kubańczyków) i weszliśmy do tych opuszczonych budynków, które codziennie widzieliśmy z hotelu.
Były kompletnie puste i nie było w nich niczego przedstawiającego jakąkolwiek wartość. Zrobiłem kilka zdjęć. Koło restauracji spotkaliśmy tych dwóch facetów, którzy wczoraj zabrali nas do Baconao. Dookoła tych budynków pasły się krowy, kozy i konie. Przed restauracją zauważyłem kobietę z dziećmi i zrobiłem jej sporo zdjęć, jak też rozdałem im pozostałe mi prezenty.
Akurat z restauracji wyszedł kompletnie pijany facet, który nie mógł chodzić, ale z pomocą kolegów dosiadł konia i odjechał—mam nadzieję, że gdziekolwiek jechał, to koń znał drogę.
Czekając na autobus, zamówiliśmy w hotelu kilka cappuccino i wkrótce jechaliśmy na lotnisko w Santiago de Cuba. Przez okna mogliśmy podziwiać rozciągające się góry Sierra. W tych górach Fidel Castro i jego zwolennicy ukrywali się po ataku na baraki Moncada; mogę sobie wyobrazić, jak trudno było reżymowi Batisty z nimi walczyć w tak górzystym i zalesionym terenie. Często mijaliśmy sporo różnych pomników i obelisków, prawdopodobnie upamiętniających poległych partyzantów lub odbyte w tych miejscach bitwy czy też potyczki z armią Batisty—przypominało mi to trochę Polskę, gdzie też spotykałem podobne tablice upamiętniające różne wydarzenia historyczne, szczególne te związane z wojnami i powstaniami.
Gdy przybyliśmy na lotnisko—to samo lotnisko, z którego wystartował w swoją ostatnią drogę ten samolot z Haiti trzy dni wcześniej—kupiliśmy rum w sklepie lotniskowym, porozmawialiśmy z lecącymi z nami turystami i obejrzeliśmy wystawione na sprzedaż książki i kasety DVD (kupiłem jedna o życiu Che Guevara). Wreszcie przyleciał nasz samolot, z którego wysypała się grupa przybywających z Toronto turystów, a następnie polecieliśmy do Cayo Largo, wysadzając i zabierając turystów, którzy przylecieli tydzień temu z nami z Toronto i wreszcie wystartowaliśmy w rejs do Toronto—to dodatkowe lądowanie dodało przynajmniej dwie godziny do naszego lotu—ale o godzinie 1:00 nad ranem szczęśliwie wylądowaliśmy w Toronto na prawie zupełnie pustym lotnisku.
Mieliśmy w pełni udane wakacje—odwiedziliśmy dwie casas particulares i dwa hotele, warunki w hotelach były wspaniałe, spędziliśmy dużo czasu na plaży (chociaż akurat ten rodzaj wypoczynku specjalnie do mnie nie przemawia), jedzenie było bardzo smaczne, personel profesjonalny i nienarzucający się—osobiście poleciłbym ten resort. Nasze wycieczki do Santiago de Cuba i do wsi Baconao z pewnością były jedną z głównych atrakcji naszej wyprawy i niezmiernie urozmaiciły nasz raczej prozaiczny pobyt w ośrodku wypoczynkowym (chyba że się lubi spędzać cały czas na plaży, w barach i w hotelu). Mam nadzieję, że będę miał okazję ponownie odwiedzić Kubę; biorąc pod uwagę ostatnie zmiany i zamiary rządu wydania Kubańczykom setek tysięcy pozwoleń na prowadzenie prywatnej działalności, jestem pewien, że Kuba będzie się zmieniać—na lepsze.
Blog po angielsku/English blog: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/12/in-polish-pywanie-na-kanu-w-massasauga.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157626922815626/
Podróże na kanu, wędkowanie oraz zwiedzanie Kanady, USA i Kuby ENGLISH VERSION OF THIS BLOG: http://ontario-nature.blogspot.com/
środa, 22 grudnia 2010
Santiago de Cuba, Resort Carisol/Corales i Baconao, 31 Październik-7 Listopad 2010 roku
Etykiety:
Baconao,
blog,
blog po polsku,
Carisol,
Corales,
huragan,
Kuba,
kubę,
ośrodek wypoczynkowy,
plaże,
podróż,
Santiago de Cuba,
wycieczka na kubę,
zwiedzanie
wtorek, 31 sierpnia 2010
Dziewięć Dni na Kanu Dookoła Wyspy Philip Edward Island na Zatoce Georgian Bay w Ontario, 11-20 Sierpień 2010 r.
The English version of this blog/wersja po polsku/Wersja po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/08/canoeing-around-philip-edward-island.html
[Wyspa Philip Edward Island] jest rajem dla wioślarzy (...) daje nadzwyczajne możliwości miłośnikom pływania na kajakach i kanu.
—Kas Stone, kanadyjska kanuistka, fotograf i autorka.
Według sondaży czołowych magazynów kajakowych i kanu oraz stron internetowych, trasa dookoła wyspy Philip Edward Island jest jednym z 10 najpopularniejszych szlaków wioślarskich w Ameryce Północnej.
—Kevin Callan, kanadyjski kanuista i autor książek poświęconych podróżom
na kanu w Ontario.
Gdy podróżujesz wzdłuż północnego brzegu zatoki Georgian Bay, podróżujesz śladami historii.
—Jonathon Reynolds i Heather Smith, „Kayaking Georgian Bay”.
Archaiczne... zastygłe w czasie... starożytne, milczące góry wyrastające z głębin zielono-niebieskich otchłani wodnych; wyspy na gładko wylizane falami przetaczającymi się przez ich brzegi przez setki tysięcy lat (...). Takie to rzeczy przychodzą na myśl, gdy pragniemy wyrazić tą niezwykłą atmosferę północnych brzegów zatoki Georgian Bay.—Russell Floren i Andrea Gutsche, “Ghosts of the Bay”.
W Grudniu 2009 r. wraz z Catherine wybrałem się na spotkanie z Kas Stone—znaną kanuistką, fotografem i autorką dwóch książek na temat pływania na kanu i wędrówek pieszych w Ontario.
Podczas swojej bardzo interesującej prezentacji wspomniała o niezmiernie ciekawej trasie dookoła wyspy Philip Edward Island. Trasa ta od razu wzbudziła u nas ogromne zaciekawienie i postanowiliśmy dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Spędziliśmy wiele czasu, wertując różne strony internetowe i przeczytaliśmy kilka książek, m. in. napisaną przez Kas Stone „Paddling and Hiking the Georgian Bay Coast”, „A Paddler’s Guide to Killarney and the French River” autorstwa Kevin Callan oraz „Kayaking Georgian Bay” autorstwa Jonathon Reynolds i Heather Smith. Czym więcej czytaliśmy, tym rosło nasze zainteresowanie i entuzjazm! Chociaż od kilku lat pływaliśmy wielokrotnie w tamtych okolicach (na rzekach French River i Pickerel River, na zatoce Georgian Bay oraz w parkach Killarney i The Massasauga), podróż dookoła wyspy Philip Edward Island z pewnością byłaby czymś bardziej ambitnym i trudniejszym od poprzednich podróży. I tak to po ośmiu miesiącach od tamtego spotkania zaczynaliśmy naszą wyprawę.
Po prawie godzinnym pakowaniu samochodu około 10 rano wyjechaliśmy z Toronto. Trasa jest nieskomplikowana—jedzie się na północ autostradą nr. 400, a po ok. 200 km. przechodzi ona w dwupasmową drogę nr. 69. Gdy minęliśmy miasto Barrie, zaczął się typowy krajobraz kanadyjskiej Canadian Shield, tzn. Tarczy Kanadyjskiej—zbudowanej ze skał, pokrytych cienką warstwą ziemi. To właśnie dzięki tej Tarczy tereny wydają się surowe, słabo zaludnione i nadal stosunkowo dzikie, stanowiąc bardzo atrakcyjne miejsce do uprawiania turystyki. Gdzieniegdzie autostrada przebiegała pomiędzy pokaźnymi skałami, które zostały rozbite dynamitem i przez to często jechaliśmy małymi wąwozami. Minęliśmy Port Severn, gdzie kończy się kanał Trent-Severn, łączący zatokę Georgian Bay z jeziorem Ontario—od 1983 r. regularnie wybieram się tam na ryby. Po kilku godzinach minęliśmy rzekę Key River i parę kilometrów dalej zatrzymaliśmy się koło parku Grundy Lake, gdzie składowaliśmy nasze zakupione niecały miesiąc przedtem kanu. Szybko udało się go nam włożyć na dach samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę, mijając znane z naszych poprzednich wypraw rzeki Pickerel River i French River. Po kilkudziesięciu kilometrach skręciliśmy na zachód w drogę numer 637, która ciągnie się przez 70 kilometrów i kończy się w miasteczku Killarney, położonym na brzegach zatoki Georgian Bay.
Szosę, którą jechaliśmy, wybudowano dopiero na początku lat sześćdziesiątych XX wieku—do tamtej pory osada Killarney była jedynie dostępna drogą wodną, powietrzną lub też w zimę za pomocą sań, skuterów śnieżnych lub nawet samochodów, które jeździły drogą utworzoną na lodzie do miasteczka Little Current, położonym na największej wyspie na świecie akwenu słodkowodnego, Manitoulin Island.
Pomiędzy miasteczkiem Killarney, położonym na stałym lądzie, a dość sporą wyspą George Island, znajduje się kanał, który od setek lat był używany przez podróżników jako miejsce, gdzie można się było schować przed silnymi wiatrami. Również z powodu swojego położenia—jako że kanał znajdował się na głównej trasie, po której kursowały w kierunku zachodnim ogromne kanu, wypełnione towarami—był regularnie używany jako droga wodna. Tak znane postacie jak LaSalle, Marquette, Etienne Brule i inni eksploratorzy i handlarze skór przepływali przez ten kanał, który otrzymał nazwę w języku Ojibway „Shebahonaning”, co znaczy „tutaj jest bezpieczny kanał dla kanu”. W roku 1820 handlarz skór Ettiene Augustin de la Morandiere na brzegach kanału założył trading post, punkt handlowy, który stał się zaczątkiem obecnego miasteczka.
Jedną z osób, które przepłynęły przez ten kanał była Anna Brownell Jameson (1794-1860), brytyjska pisarka. Właśnie w 1836 r. przybyła do Kanady (zwanej wtedy Kanadą Górną) do męża, który otrzymał wysoką pozycję w tutejszym sądzie. Przez cały następny rok podróżowała po Ontario, odwiedzając takie miejsca jak Niagara, Hamilton, Woodstock, London, Detroit, wyspę Mackinaw Island, jak też odbyła podróż, głownie w kanu, z miejscowości Sault Ste. Marie do Toronto, zatrzymując się m. in. na wyspie Manitoulin Island, przepływając przez kanał Killarney oraz płynąc wzdłuż brzegów zatoki Georgian Bay, na południe od wyspy Philip Edward Island i koło ujścia rzeki French River. Podczas swych rozległych podróży, jak sama pisze,
„została rzucona w miejsca i w sytuacje dotychczas nieopisane przez żadnego podróżnika”, jak też mogła „bezpośrednio obserwować życie Indian w taki sposób, jaki do tej pory tego nie miała okazji doświadczyć żadna cywilizowana i wytworna europejska kobieta.”
Rezultatem tych podróży była wydana w Anglii książka pt. “Winter Studies and Summer Rambles in Canada”, która bardzo ciekawie opisuje odwiedzone przez nią miejsca, jak też napotkanych ludzi, miejscowe tradycje i ogólny styl życia w tamtym okresie; do dzisiaj jest ona wielokrotnie cytowana w publikacjach dotyczących tamtego okresu historii Kanady. Tak oto autorka opisuje przepłynięcie przez kanał Killarney:
„Gdy zachodziło słońce, przybyliśmy do chaty handlarza skór, który, o ile dobrze pamiętam, nazywał się Lemorondiere. Miejsce to znajdowało się na brzegu pięknego kanału, biegnącego pomiędzy lądem stałym i dużą wyspą. Na niedalekim cyplu, Wai,sow,win,de,bay (Żółta Głowa) wraz z innymi budowali wigwamy. Ten widok był niezmiernie malowniczy, szczególnie gdy rozpalono ogniska i zapadły ciemności”.
Kanał Killarney Channel stał się bardzo dogodnym portem, do którego zawijało wiele statków parowych, turystycznych i transportowych, które dawniej były często jedynym środkiem transportu dookoła Georgian Bay. Wybudowanie licznych dróg praktycznie wyeliminowało większość tego rodzaju statków, które za to zostały zastąpione przez armadę łodzi turystycznych--żaglówek, ogromnych jachtów motorowych, a także kajaków i kanu. Obecnie miasto posiada paręset mieszkańców, parę hoteli, sklep alkoholowy, kilka przystani, małych sklepików oraz słynną restaurację rybną „Herbert Fisheries”, przy której (w tym właśnie kanale) zacumowane są łodzie rybackie, codziennie dowożące świeże ryby—można przyglądać się, jak są filetowane na miejscu i wędrują do położonej o kilka metrów dalej restauracji; szczególnie w weekendy ustawiają się do niej długie kolejki! W zimę otwarty jest jeden tylko hotel i jeden sklep; wiele mieszkańców wyjeżdża na zimę, jako że turystyka drastycznie spada, ograniczając się jedynie do narciarzy, zwolenników skuterów śnieżnych oraz nielicznych turystów, którzy biwakują na zamarzniętych jeziorach. Ponieważ ostatnia zima była stosunkowo bezśnieżna i łagodna i nawet nie utworzył się na zatoce mocny lód, zimowy biznes turystyczny ucierpiał i z utęsknieniem oczekiwano na nadejście letniego okresu turystycznego.
Jednak nazwa „Killarney” zwykle nie kojarzy się z miasteczkiem o tej samej nazwie, a raczej z ogromnym (ok. 500 km. kwadratowych) parkiem, który jest jednym z najpiękniejszych i najbardziej popularnych parków w Ontario. Ciągnie się on od północnych brzegów Georgian Bay i droga, którą jedziemy, w dużej części przecina ten park. Posiada on tylko kilkaset miejsc campingowych, do których można dojechać samochodem; pozostałe miejsca to tzw. interior campsites, dostępne jedynie na kanu lub na pieszo z plecakiem. Jeżeli ktoś się ma tam zamiar wybrać w lato, to rezerwację trzeba już robić na początku Marca, później jest niezmiernie trudno znaleźć wolne miejsce. W parku znajduje się kilkadziesiąt przepięknych jezior, które kiedyś stanowiły natchnienie dla kanadyjskich malarzy słynnej „Grupy Siedmiu”; to właśnie m. in. z ich inicjatywy zaczęto wprowadzać przepisy, nie pozwalające na wycinanie drzew (praktycznie w Ontario nie ma ‘oryginalnych’ drzew, wszystkie zostały wycięte w XIX i na początku XX wieku). Park leży na granicy łańcuchu górskiego „La Cloche Mountains”—ich wiek ocenia się na 3.5 miliarda lat i są one jednymi z najstarszych łańcuchów górskich na ziemi. Są to wyjątkowo piękne ‘białe’ góry, zbudowane z białego kwarcu, które dominują krajobraz. A poza tym... okolica jest ogólnie dzika, pełna zwierząt (występują tam m. in. niedźwiedzie, wilki, łosie, jelenie, bobry, norki, kuny, grzechotniki, masę ptactwa) i niepowtarzalnej przyrody. Ryb, niestety w parku jest mało z powodu kwaśnego deszczu (wynik dymu z pieców hutniczych koło miasta Sudbury), który w latach 1940-1970 wyniszczył wiele z tych jezior—na szczęście proces ten już od kilkudziesięciu lat został prawie zatrzymany i powoli następuje regeneracja jezior. Wiele entuzjastów kanu stara się opłynąć jak największe połacie parku, co może zabierać od tygodnia do dwóch—zresztą trudno powiedzieć, czy większą część czasu spędzą w kanu pływając na wodzie, czy też pod kanu na lądzie—bo portaży jest dużo, i to często długich, powyżej kilometra. Ale cały ten wysiłek jest wynagradzany niepowtarzalnymi widokami i przeżyciami!
Widzę, że rozpisałem się o parku Killarney... a przecież nie jest on (tym razem!) naszym celem! Jak pisałem, park jest położony na północnych brzegach zatoki Georgian Bay. Na południu od parku znajduje się dość spora wyspa (ok. 19 km. na 5 km.), Philip Edward Island PEI). Od strony północnej jest ona oddzielona od stałego lądu (i parku Killarney) stosunkowo wąskim przesmykiem Collins Inlet, przypominającym rzekę; natomiast jej strona południowa składa się z setek, a może i tysięcy wysp, wysepek, skał, zatoczek i przesmyków—które otwierają się na potężne wody zatoki Georgian Bay. Nie jestem geologiem—i szkoda, bo rzadko można spotkać tak niesamowite formacje skalne, jak właśnie tam! Skały te powstały ok. 1.6 miliarda lat temu, gdy zastygła lawa; potem nastąpiło jeszcze kilka ciekawych zjawisk geologicznych, a następnie 4 miliony lat temu z powodu zmian klimatycznych, przechodzące przez okolice ogromne lodowce wyparły ziemię—stało się to kilka razy, po raz ostatni całkiem niedawno, bo 12 tysięcy lat temu. To właśnie dlatego wiele skał wygląda tak, jakby je ktoś wyżłobił i wyszlifował w różne fantastyczne kształty, niekiedy aż się nie chce wierzyć, iż nie dokonała tego ręka człowieka! Chociaż na wielu takich wysepkach nie ma ziemi, to jednak wszędzie można zobaczyć roślinność, czasem bardzo karłowatą, ale są też okazałe sosny, których korzenie silnie trzymają się szczelin i pęknięć skalnych i potrafią zadowolić się minimalną ilością ziemi. Krajobraz jest więc nieraz bardzo surowy, ale też zdumiewa różnorodnością flory i fauny, która świetnie dostosowała się do tych iście spartańskich warunków.
Przed przybyciem białych ludzi tamtejsze okolice były zamieszkałe i nawiedzane przez Indian. Po raz pierwszy dotarł do Georgian Bay w 1610 r. słynny odkrywca i podróżnik Samuel de Champlain i jego asystent Étienne Brûlé. Champlain nazwał zatokę Georgian Bay „Morzem Słodkowodnym”. Potem zaczęły się polowania na bobry w celu pozyskania ich cennych skór, voyageurs transportowali tymi wodami towary w swoich ogromnych kanu, ale okolica nadal pozostawała dzika i mało dostępna. Na początku XIX wieku Henry Wolsey zaczął robić dokładne pomiary geodezyjne i sporządzać mapy. Jak nakazywała tradycja, uhonorował też swojego asystenta, Philip Edward Collins, nazywając jego imionami tą wyspę, a nazwiskiem ów przesmyk dzielący ją od lądu. Z powodu niezliczonej ilości wysp, bardzo szybko wyczerpał on zasób nazw związanych z rodziną królewską i innymi znanymi postaciami i zaczął je nazywać imionami członków swojej załogi, jak też ich rodzin i przyjaciół. Po skończeniu się skór (to znaczy, po wybiciu prawie wszystkich bobrów) nadeszła następna fala aktywności ekonomicznej, tym razem wyrąb lasów—ogromne drzewa spławiano drogą wodną i do dzisiaj można zobaczyć dziesiątki wbitych w skalę metalowych czponów i pierścieni, służących do przywiązywania pływających mas drzewa. Drzewa było tak dużo, że twierdzono, iż jego zasoby są prawie nie do wyczerpania i starczą na setki lat! Nie starczyły jednak nawet na 100 lat, bo już na początku XX wieku drzewa kompletnie wycięto. W tym czasie również coraz więcej ludzi zaczęło zauważać niepowtarzalny charakter tej okolicy. Przyciągały ich surowe, lecz przepiękne pejzaże, udane polowania i sukcesy wędkarskie. Stopniowo zaczęli przybywać turyści (chociaż w tamtych czasach turystyka było dopiero w powijakach i mogli sobie na nią pozwolić tylko bogaci ludzie), niektórzy nawet postawili domki letniskowe (cottages); ba, mówi się, że jednym z tamtejszych ‘turystów’ był Al Capone. Członkowie nowatorskiej „Grupy Siedmiu” stworzyli wiele niepowtarzalnych obrazów właśnie w tamtejszych okolicach (do dzisiaj można zobaczyć miejsca, które zostały uwiecznione na ich obrazach—które to obrazy obecnie osiągają milionowe ceny na aukcjach!), czym jeszcze bardziej rozsławili tamtejszą okolicę. Park został ustanowiony na początku lat sześćdziesiątych XX wieku—ale wyspa Philip Edward Island (z małymi wyjątkami, bo istnieją tam prywatne domki, szczególnie na wyspach) nadal stanowi tzw. crown land, ziemię korony, na której można biwakować gdzie się chce—chociaż istnieją już plany, aby ją przyłączyć do parku (i przez to pojawią się nowe przepisy, wydzielone miejsca campingowe, opłaty, konieczność rezerwacji...). Na razie jednak plany te są w zawieszeniu z powodu pewnych zastrzeżeń co do prawa własności ze strony Indian.
Nic więc dziwnego, że trasa dookoła tej wyspy stanowi jedną z 10 najpiękniejszych podróży wodnych w Ameryce Północnej i jest celem wielu kajakarzy oraz kanuistów; zwykle widuje się tych pierwszych, jako że pogoda na Georgian Bay jest nieprzewidywalna i nawet stosunkowo lekki wiatr może spowodować duże fale i stać się zagrożeniem szczególnie dla kanu. Dlatego wszystkie książki i przewodniki na temat wycieczek w tamtejszej okolicy przestrzegają przed pogodą--wiatrami, falami i burzami, bo pogoda może zmienić się w ciągu kilkunastu minut. Z drugiej strony można większość trasy przepłynąć chowając się za małymi wysepkami i w zatoczkach, unikając wypływania na otwarte wody zatoki Georgian Bay. Jest jeszcze jedna tej trasy—nie ma tam żadnych portaży (istnieje jeden portaż, ale niekonieczny—przecina on wystający nieco w stronę Georgian Bay przylądek, który można w normalnych warunkach pogodowych opłynąć). Tak więc przeczytawszy trochę literatury, zaopatrzeni w radio amatorskie (posiadające kanały pogodowe), radio morskie, mapę, kompas i GPS (w który przedtem wgrałem parę ciekawych lokacji), czuliśmy się raczej bezpiecznie...
Ale dość historii... Droga nr. 637 ciągnie się wśród lasów; co jakiś czas widzimy jakiś samochód, połowa z nich ma na dachu kanu lub kajaki. W pewnym momencie pojawia się koło drogi przepiękny lis z imponującą rudą kitą! Około 15 km. przed końcem drogi skręcamy do głównej bramy i budynku parku Killarney—cała trasa od Toronto wyniosła około 400 km.
Powitał nas duży napis—„Wszystkie Miejsca Zajęte”. Na szczęście dwa dni przedtem udało nam się zrobić rezerwację jedynego wolnego miejsca (#36), które nawet okazało się znośne. Po otrzymaniu pozwolenia rozbiliśmy namiot, a później rozpaliliśmy ognisko—tym razem mieliśmy pysznego łososia (kupionego, nie złowionego!) oraz czerwone wino. Oboje lubimy wino i zabraliśmy ze sobą 10 litrów. Ponieważ nie powinno się przywozić butelek szklanych, przeleliśmy go w plastikowe butelki, które puste zabieramy ze sobą z powrotem, wraz z innymi śmieciami, których nie da się spalić. Gdy się już ściemniło, młody strażnik parku przyszedł nas ostrzec, abyśmy uważali na jedzenie, bo w parku jest wiele szopów praczy (raccoons), które polują na żywność turystów. Przy okazji trochę z nim porozmawialiśmy na temat naszej wycieczki—oczywiście, znał tą trasę. Może pół godziny po jego odejściu pojawiło się kilka szopów; rozejrzawszy się dookoła naszego miejsca, zainteresowały się plastikową beczką (w której trzymaliśmy jedzenie) i ją przewróciły, kompletnie nie przejmując się tym, że siedzieliśmy parę metrów od nich—ponieważ nie mogły jej otworzyć, szybko opuściły nasze miejsce... nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że w parku było pewnie ponad tysiąc ludzi, mają ręce (a raczej łapki) pełne roboty! Około północy udaliśmy się do namiotu.
Rano wypiliśmy kawę, zjedliśmy śniadanie składające się z owsianki (które codziennie rano spożywaliśmy podczas naszej wycieczki), spakowaliśmy namiot i pojechaliśmy do głównego budynku parku, aby kupić pozwolenie na parkowanie naszego samochodu—chociaż wyspa znajduje się na crown land i nie wymaga żadnych opłat, główny dostęp (access point) do Georgian Bay oraz spory parking znajduje się na terenie parku. Pozwolenie kosztowało... $14 dziennie! Strasznie dużo—widać, że rząd ontaryjski wycwanił się i podobnie jak prywatne biznesy, wykorzystuje fakt, że ma praktycznie monopol na dostęp do Georgian Bay i robi dobre pieniądze! Tak więc 9 dni parkowania kosztuje $126—całkiem nieźle, prawie jak w centrum Toronto! Na szczęście można też nabyć roczne pozwolenie na parkowanie we wszystkich parkach prowincjonalnych za ponad $100. Opuściliśmy park i drogą nr. 637 pojechaliśmy na południe, w stronę miasteczka Killarney; po kilku kilometrach przed mostem skręciliśmy w lewo i wąską drogą dojechaliśmy do rzeki Chikanishing, w skrócie zwanej ‘Chick’.
Spory parking wypełniony był samochodami, a miejsce załadunku i wyładunku było pełne życia: co parę minut przybywały kajaki i kanu (po nieogolonych twarzach i przesiąkniętych dymem z ogniska ubraniach można od razy było wywnioskować, że właśnie zakończyli swoje wycieczki, co zresztą potem potwierdzili), jak też na brzegu leżało kilkanaście kajaków i kanu (prawdopodobnie dostarczonych tam przez firmy wypożyczające sprzęt pływający) i kręciło się koło nich kilka osób, wypakowujących z samochodów różnego rodzaju ekwipunek i przygotowujących się do rozpoczęcia wyprawy. Ledwie udało się nam podjechać do rampy, szybko przenieśliśmy kanu z dachu samochodu i ustawiliśmy na wodzie oraz wypakowaliśmy wszystkie rzeczy z samochodu, a następnie go zaparkowaliśmy, aby nie blokować drogi. Po prawie pół godzinie kanu było zapakowane; ilość (i jakość) naszych pakunków spowodowała nawet małe zainteresowanie ze strony co-poniektórych, szczególnie kajakarzy, którzy nie byli w stanie zabrać ze sobą jednej trzeciej tego, co my zabieraliśmy. Wytłumaczyłem im, że właśnie nasze kanu pokazuje, jak NIE należy się pakować.
O 13:13 opuściliśmy Chick i powoli płynęliśmy rzeką Chikanishing, mijając kilka innych kanu i kajaków. Po paru minutach ukazały się imponujące skały—i wypłynęliśmy na ‘pełne wody’ Georgian Bay! Okolica prześliczna—dookoła pojawiały się większe wysepki, z typowymi wind swept pines, sosnami, których górna część jest charakterystycznie uformowana przez ciągle wiejący zachodni wiatr. Ponieważ przeważają wiatry zachodnie, tak więc większość osób najpierw płynie w kierunku zachodnim na południowej stronie wyspy, aby mieć wiatr za sobą, a wraca przesmykiem Collins Inlet. Minęliśmy cypel wyspy South Point Island (należącej do ‘zespołu’ wyspy Philip Edward) i wypłynęliśmy na południe od PEI.
Pogoda była wymarzona—lekki wietrzyk (który jednak wiał ze wschodu), nie musieliśmy się trzymać bardzo blisko brzegu. Jest to to niezwykłe uczucie, gdy się jest na wodzie i przed sobą nie widać przeciwnego brzegu!
Natomiast gdy się odwróciliśmy w stronę parku Killarney, wyrastały przed nami charakterystyczne pasma ‘białych’ gór, wyglądające tak, jakby leżał na nich śnieg. Byliśmy oczarowani krajobrazem; manewrowaliśmy wśród różnych pozbawionych roślinności skał, często pojawiały się podwodne kamienie, prawie niewidoczne z odległości kilku metrów.
Pozwolę sobie w tym miejscu przytoczyć parę opisów, jakie zamieściła w cytowanej już poprzednio książce Anna Jameson, gdy płynęła na południu od wyspy PEI w Sierpniu 1837 roku—ona również była zauroczona pięknem otaczającego ją krajobrazu:
„Tego dnia nasze kanu świetnie lawirowało pomiędzy setkami wysp, czasem pędząc przez wąskie, skalne kanały, tak wąskie, że nie byłam w stanie dostrzec wody po obu stronach kanu; gdy z nich wypłynęliśmy, przemknęliśmy się przez ogromne połacie wodnych lilii; to wszystko z godziny na godzinę stanowiło nieustanne piękno, nieustanną rozkosz i urok. Wioślarze śpiewali swoje wesołe francuskie piosenki, do których przyłączyli się ci z drugiego kanu.”
Następnie opisuje, gdy zatrzymali się na spoczynek na skale:
„Już zachodziło słońce, gdy wylądowaliśmy na płaskiej, niezarośniętej skale—unikaliśmy bujnej roślinności i krzewów, jak się tylko dało, z powodu komarów i grzechotników—i gdy mężczyźni rozbili namioty i przyrządzili kolację, przeszłam się po okolicy i wpadłam w zadumę. Tak bardzo chciałabym przekazać czytelnikom chociaż odrobinę piękna tego wieczoru; chociaż staram się wyrazić słowami to, co rozciąga się przede mną, czuję się obezwładniona tym nieopisanym urokiem, uczucie nieopisanego uroku obezwładnia mnie, jak poprzednio. (...) Jezioro pławiło się pod zachodnim niebem niczym wanna pełna roztopionego złota; skalne wysepki, którymi usiana była powierzchnia jeziora, nabrały kolorów ciemno-fioletowych, a ich krawędzie zdawały się być otoczone ogniem. Dla mających artystyczne spojrzenie, przybrały one dziwne kształty; niektóre przypominały chrząszcze o długich czułkach, inne żółwie i krokodyle, a jeszcze inne wyglądały jak śpiące wieloryby i skrzydlate ryby; listowie, jakim były pokryte przypominał płetwy grzbietowe i kępy piór. A potem... gdy fioletowe cienie zaczęły się od wschodu ściemniać, pojawił się sierp księżyca, rzucając wspaniałą jasną poświatę na wodę. Pamiętam, że stałam na brzegu (...)—owładnięta tak silnym uczuciem piękna i głęboką adoracją dla potęgi, która to stworzyła.”
Od czasu, gdy te słowa zostały napisane, minęło 171 lat—lecz tamtejsze piękno i wywoływane uczucia pozostały bez zmian.
Z dala, na południe od nas, widzieliśmy położone na Georgian Bay bardziej samotne wyspy „Foxes”. Jest ich kilka, są niezmiernie piękne i stanowią cel bardzo wielu wodniaków—aby do nich dotrzeć, trzeba przepłynąć ok 2-3 km. na stosunkowo otwartych wodach Georgian Bay; zawsze należy upewnić się, że w tym czasie nie zmieni się pogoda—jak też należy być przygotowanym na spędzenie na nich kilku dni (lub dłużej) w przypadku silnych wiatrów, bo może okazać się niemożliwe dopłynięcie z powrotem do lądu, szczególnie na kanu.
Na początku wyprawy rozważaliśmy odwiedzenie tych wysp; ponieważ pogoda była przepiękna, nie byłoby żadnych problemów, aby tam się dostać. Jednak postanowiliśmy tym razem to sobie odpuścić—a wyspy te zostawić na następną wyprawę. Tak więc pływaliśmy na wschód, rozkoszując się tymi widokami. Wpłynęliśmy do zatoki Winakaching Bay, potem trochę bardziej na otwartych wodach, nawet dopłynęliśmy do wyspy East Fox Island, która prawie już stanowi północną granice wysp Fox Islands. Opłynęliśmy sporą wyspę Blockbuster Island, posiadającą wzniesienia, stanowiące świetne punkty widokowe—oczywiście, wszystkie te wyspy były uformowane ze skał. Na północ od Blockbuster Island znajdowała się zatoka West Desjardin Bay, do której się skierowaliśmy. Tak jak wszędzie, była usiana wysepkami i nadzwyczajnymi ławicami skalnymi.
Tu muszę wtrącić, że cały czas miałem przed sobą GPS—ale i tak czasem nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem, bo jego mapa pokazuje tylko te większe wyspy—a z powodu niskiego poziomu wody bardzo się ich namnożyło! Nie wyobrażam sobie w każdym razie pływania bez GPS—nawigacja przy pomocy kompasu i mapy byłaby niezmiernie uciążliwa i pewnie i tak zgubilibyśmy się (chociaż w przypadku pływania dookoła PEI wiadomo, że trzeba płynąć na wschód, a potem na północ). Wiem, że niektórzy puryści GPS nie używają, ale za takiego się nie uważam—wychodzę z założenia, że używając tą technologię, mam więcej czasu na delektowanie się otaczającym mnie krajobrazem i nie muszę ciągle obawiać się, czy płynę we właściwym kierunku i czy się nie zgubię.
Minęliśmy wyspę Pig Island, popływaliśmy trochę pomiędzy wystającymi z wody skałami i na zachodnim brzegu zatoki zobaczyliśmy świetne miejsce na camping—już miało zbudowane spore palenisko i łatwy dostęp do brzegu.
Postanowiliśmy zatrzymać się tam na noc. Dobiwszy do brzegu, wypakowaliśmy nasze rzeczy i szybko rozłożyłem namiot na płaskiej skale. Z brzegu wyspy, koło miejsca na ognisko, rozciągał się przepiękny widok na całą zatokę West Desjardin Bay, na bezkresne wody Georgian Bay—a z tyłu można było podziwiać bardzo interesujące skały i małe skalne wzgórza, będące częścią krajobrazu wyspy. Na skale, na której rozbiliśmy namiot, było widocznych kilka starych, pewnie ponad stuletnich metalowych klamer, co świadczyło, iż to miejsce albo służyło do cumowania łodzi, albo też do mocowania spławianego drewna. Na pewno tu pierwsi nie byliśmy! Nie chcę nawet wspominać, ile narobiłem zdjęć—na szczęście moja partnerka była bardzo wyrozumiała i chętnie zatrzymywała się, albo też wiosłowała sama, gdy ja ‘bawiłem’ się moimi dwoma aparatami i kamerą wideo—niedawno też sprawiła sobie aparat i też co jakiś czas lubi zrobić zdjęcia. Nie było problemu ze znalezieniem drzewa na ognisko—na niektórych wyspach nie ma drzewa i trzeba albo je ze sobą zabierać, albo po drodze zbierać—ale na wszelki wypadek mieliśmy ze sobą parę kawałków, wystarczających na jedno ognisko. Około dziewiątej wieczorem, gdy się już ściemniało, wsiedliśmy do kanu i pływaliśmy dookoła naszego miejsca, często ledwie przeciskając się przez wąskie przesmyki pomiędzy skałami.
Zwykle pływanie na kanu w godzinach wieczornych, a nawet już długo po zachodzie słońca, szczególnie przy pełni księżyca, jest niezmiernie przyjemne—nie dokucza gorąco dnia i mocne słońce, wilgotność jest też mniejsza—jedynie warto pozostawić jakąś migającą latarkę czy też świeczkę na brzegu, bo parę razy zdarzyło się nam na poprzednich wypadach zgubić—te wszystkie skały są tak do siebie podobne, że nie jest trudno się pogubić w dzień, a co dopiero w nocy! Około dziesiątej wyjęliśmy jedzenie (dwa kawałki zamarynowanego mięsa na grill, dwa czerwone ziemniaki, kilka czosnków i butelka wina), a beczki z jedzeniem i piciem z trudem powiesiliśmy na mocnej gałęzi drzewa. Normalnie powinno się to robić co noc i tak wieszać, aby to wszystko wisiało kilka metrów nad ziemią i w odległości kilku metrów od drzewa, bo inaczej uparty niedźwiadek sobie poradzi z ich otwarciem—wielokrotnie stwierdziliśmy, że jest to bardzo trudna, długa i często wręcz niemożliwa operacja, toteż staramy się po prostu powiesić nasze pakunki z jedzeniem jak najwyżej na wystającym konarze drzewa—i ufać, że niedźwiedź się nie pojawi (i jak do tej pory, mieliśmy szczęście!). Generalnie niedźwiedzie trzymają się z daleka od ludzi i mało kto ma z nimi problemy, ale w poprzednich latach niedźwiedź kilkakrotnie przyszedł na pole biwakowe, gdzie był mój namiot. Posiadałem też ‘Bear Spray”, gaz pieprzowy, który zawsze starałem się mieć pod ręką albo w namiocie. Jest on jakoby w 100% skuteczny, jeżeli używa go się w/g instrukcji i z bliskiej odległości celuje prosto w oczy niedźwiedzia—mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał tego osobiście wypróbować. Po paru minutach paliło się ognisko i po godzinie delektowaliśmy się naszymi przysmakami; biorąc pod uwagę, że nasz lunch składał się jedynie z tzw. „Protein Shake” (koktajlu proteinowego), apetyt nam zawsze dopisywał. Jeszcze przed pójściem spać wysłuchałem prognozy pogody, która jest nadawana 24 godziny na dobę—zapowiadała wiatr do 10 węzłów, to znaczy niewielki. Zasnęliśmy około godziny pierwszej nad ranem.
Ponieważ był to pierwszy dzień, gdy nie musieliśmy nigdzie się śpieszyć, obudziliśmy się o godzinie... 3:00 po południu! Widocznie potrzebowaliśmy tego wypoczynku, a poza tym tamtejsze powietrze działało jak środek nasenny.
Pogoda była świetna—słonecznie, gorąco, jedynie trochę więcej wiało. Pomimo krótkiego dnia postanowiliśmy spakować się i wyruszyć w dalszą drogę i już o piątej byliśmy na wodzie. Ignorując wiatr i fale, skierowaliśmy się na południe od wyspy, na odsłoniętą części Georgian Bay; wypełnione po brzegi kanu świetnie dawało sobie radę z falami. Krajobraz cały czas był ‘jak z bajki’—ciągle pojawiały się nowe formacje skalne, prawie pozbawione roślinności. Kilka razy zobaczyliśmy kajakarzy. Na jednej z takich skalnych wysepek pojawiło się ciekawe zwierzątko, prawdopodobnie norka(Mink); nie zrażona naszą obecnością, zajadała z apetytem raka.
Ponieważ wiatr się wzmagał, postanowiliśmy nie okrążać następnej wyspy, Silver Island, ze strony południowej, ale popłynąć kanałem Silver Island Channel, który świetnie chronił nas od wiatru. Po przepłynięciu kanału skierowaliśmy się na południe, w stronę otwartych wód Georgian Bay, na zatokę Big Rock Bay.
To właśnie tutaj znajdował się ten ewentualny portaż (Big Rock Portage), który przecinał wysunięty na południe przylądek i przez to zaoszczędzał nam okrążania go na otwartych wodach. Chociaż już wtedy fale były spore, to jednak postanowiliśmy nie korzystać z portażu. Po lewej stronie, zaraz za początkiem portażu, zobaczyliśmy na skale namioty i kilka kajaków. Parę osób wyszło na brzeg i z ciekawością się nam przyglądało. Szybko zrozumieliśmy, dlaczego: czym dalej płynęliśmy na południe, tym bardziej wody zatoki Georgian Bay stawały się burzliwe—a do tego było tam sporo podwodnych lub wystających z wody skał, przez które przelewały się wzburzone fale. Nie mieliśmy już drogi powrotnej i z całej siły wiosłowaliśmy naprzód. W pewnym momencie po lewej i prawej stronie ukazały się skały, o które z hukiem rozbijały się fale—z ledwością udało się nam wybrać przesmyk pomiędzy nimi, prawie się o nie ocieraliśmy. Kanu rzeczywiście okazało się bardzo stabilne. Fale trochę nas huśtały i za wszelką cenę staraliśmy się utrzymać kanu pod kątem 45-90 stopni do fal, co często nie było proste, pomimo że oboje wiosłowaliśmy z tej samej strony. Wreszcie znaleźliśmy się pomiędzy przylądkiem i wysepką Red Crow Island i powoli zaczęliśmy kierować się w kierunku północnym. Ciągle musieliśmy walczyć z falami oraz trzymać się jak najdalej skał, o które uderzały fale; w przypadku zderzenia, nasze kanu mogłoby ulec poważnemu uszkodzeniu. Po drugiej stronie cypla zobaczyliśmy namioty; parę osób spoglądało na nas z oddali. Ale jakoś się udało—czym bardziej płynęliśmy na północ, mijając formacje skalne, tym bardziej byliśmy osłonięci od wiatru i fal. Po paru minutach już mogliśmy wiosłować po prawie spokojnej wodzie—tylko z daleka widoczne grzywy fal i szum uderzającej o skały wody przypominał nam, że wiatr nadal dobrze dmie! Po paru minutach, manewrując pomiędzy zatoczkami i przesmykami w skałach dotarliśny do całkiem przyzwoitego miejsca położonego na krawędzi skały, gdzie pozostaliśmy na noc.
Miejsce to było położone na skalnej wyspie, na vis-a-vis tego portażu (Big Rock Portage). Namiot rozłożyliśmy jak zwykle na skale i nieopodal zbudowałem z kamieni ognisko. Reasumując wrażenia tego dnia szybko uświadomiliśmy sobie, że mieliśmy dużo szczęścia—bo rzeczywiście istniał bardzo dobry powód, że znajdował się tam ten portaż! Nota bene, ten właśnie portaż używany był przez ostatnie paręset lat przez Indian oraz białych handlarzy, przewożących towary i pragnących ominąć wiatry i fale. Do późna w nocy siedzieliśmy przy ognisku, kompletnie osłonięci od wiatru, który jedynie słyszeliśmy, jak szalał wśród skał na Georgian Bay.
Nie chciało nam się tym razem zawiesić na drzewie naszych beczek z jedzeniem — zresztą ta operacja wymagałaby kilkudziesięciometrowego spaceru po wyspie i znalezienia jakiegoś drzewa, co nie byłoby proste. Jedynie położyliśmy na wieku beczek parę kamieni, aby przynajmniej obudzić się w przypadku wizyty niedźwiedzia. Również na następnych biwakach nie wieszaliśmy jedzenia, też głównie z powodu braku odpowiednich drzew—i żadne stworzenie ani razu nie próbowało się do niego dobrać.
Obudziliśmy się o 12:00 w południe; koło nas zatrzymała się grupa kajakarzy i pewnie szukała drogi do portażu, ale po paru minutach odpłynęli. Nadal wiał wiatr, było pochmurno, nawet padał drobny deszcz. Po śniadaniu popłynęliśmy w stronę Georgian Bay, tam, gdzie wczoraj z takim trudem wiosłowaliśmy. Gdy tylko opuściliśmy chronione skałami wody, od razu kanu zaczęło unosić się i opadać na wysokich falach, wiele z nich nawet tworzyły białe grzywy.
Powoli dopłynęliśmy do kilku płaskich wysepek skalnych, o które rozbijały się fale—ciągle musieliśmy wiosłować, aby utrzymać kanu we właściwej pozycji i nie dać się ponieść właśnie na te skały. Parę razy udało mi się zrobić kilka krótkich ujęć wideo i parę zdjęć, ale cały czas miałem w pogotowiu wiosło. Zatrzymaliśmy się przy skale, gdzie wczoraj biwakowali kajakarze, i przez ponad pół godziny zachwycaliśmy się otaczającym nas widokiem—bezkresnymi wodami Georgian Bay, rozrzuconymi po zatoce skalnymi wysepkami i non-stop o nie uderzającymi falami.
W pewnym momencie pomiędzy tymi wysepkami pojawiło się dwóch kajakarzy, którym pomachaliśmy, ale nie odważyli się wypłynąć na otwarte wody, tylko jakiś czas krążyli pomiędzy skałami. W drodze powrotnej wpłynęliśmy do małej zatoczki, znajdującej się dosłownie kilkadziesiąt metrów od naszego miejsca. Stał w niej pływający dom—o ile można to nazwać domem—opierający się na platformie, która z kolei pływała na plastikowych beczkach wypełnionych powietrzem.
Był on przywiązany linami do brzegu. Ciekawe, czy w ten sposób właściciel unika płacenia podatku od nieruchomości? Następnie przepłynęliśmy obok naszego miejsca i popłynęliśmy na północ, do zatoki o ciekawej nazwie Garbage Bay (Zatoka śmieci). Bardzo malownicza, upstrzona skałami... i na jej brzegu zobaczyliśmy śmieci! Były to jakieś stare kuchenki, drzwi, odpadki drzewne i wiele podobnych rzeczy. Przynajmniej w tym przypadku nazwa była niezwykle stosowna!
Po pół godzinie wróciliśmy na nasze miejsce; wreszcie miałem czas poczytać gazety sprzed paru dni, również trochę pobawiłem się w łowienie ryb, ale tam było za płytko, aby cokolwiek złowić, posłuchałem radia i prognozy pogody. O 9:00 rozpaliliśmy ognisko, spożyliśmy nasz tradycyjny posiłek (nadal mieliśmy marynowane mięso) i po pierwszej poszliśmy spać.
Obudziłem się przed 7:00 rano—i miałem szczęście, bo cała okolica skąpana była we mgle! Chwyciłem za moje wszystkie aparaty i kamerę i zacząłem robić zdjęcia—i po niecałej godzinie udałem się z powrotem do namiotu, aby ostatecznie wstać przed południem.
Potem przez pół godziny pływaliśmy, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i dokładnie o godzinie 14:14:14 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Prognoza pogody nie była najbardziej zachęcająca—„Silne wiatry, do 25 węzłów (46 km/h)”. Dlatego postanowiliśmy trzymać się blisko brzegu i manewrować wśród zatoczek, co według mapy, powinno być możliwe. Przepłynąwszy na południe od Garbage Bay, mieliśmy nadzieję przepłynąć kanałem pomiędzy sporą wyspą Bateman Island i PEI—ale kanał okazał się bardzo zarośnięty i płytki.
Musieliśmy wysiąść z kanu—Catherine go ciągnęła, ja pchałem—po jakimś czasie wody praktycznie w ogóle nie było i chcąc nie chcąc, musieliśmy zawrócić. Poziom wody w ostatnich latach się zmniejszył i dlatego niektóre kanały nie nadają się do żeglugi... nawet na kanu! Tak więc opłynęliśmy tą wyspę, co okazało się niezmiernie malowniczą trasą, a wysepki i zatoczki chroniły nas od wiatru. Na południu wyspy Bateman Island, jak też na okolicznych wysepkach, były małe domki i parę większych, typowa zabudowa z dawnych lat. Akurat na doku jednego z tych domków siedziało parę osób i powiedziały nam, że rzeczywiście budynki te kiedyś były częścią istniejącego tutaj małego centrum przemysłowego. Po opłynięciu Bateman Island skierowaliśmy się ku zatoce Cross Way—fale znowu były dość duże i dobrze nasz rzucało; akurat nieopodal przepływała spora łódka motorowa z kilkoma ludźmi i wszyscy się nam przyglądali, jak w trudem radziliśmy sobie z falami—ponieważ płynęliśmy blisko brzegu, fale odbijały się o skały i przez to tworzyły niezmiernie wzburzoną wodę. Były momenty, że kanu ustawiało się równolegle z falami, co powodowało jego niebezpieczne huśtanie—oboje musieliśmy bardzo mocno wiosłować, aby go właściwie ustawić do fal.
Po jakimś czasie wpłynęliśmy pomiędzy długie skalne ‘wąwozy’, chronione od wiatru i fal—była to jedna z najbardziej uroczych części naszej wycieczki, pływanie pomiędzy tymi skałami! Dotarliśmy wreszcie do zatoki Bear Bay (Zatoka Niedźwiedzia), krótkim kanałem wpłynęliśmy do Moose Bay (Zatoki £osia) i następnym kanałem mieliśmy wpłynąć do Deer Island Bay (Zatoki Wyspy Jelenia)—ale ten okazał się niesamowicie zarośnięty i obawialiśmy się, że być może będziemy musieli opływać dość dużą wyspę Deer Island dookoła. Jednak pomimo rosnących tam szuwarów było wystarczająco wody pod kilem, aby kanu się posuwało do przodu i udało się nam wreszcie wypłynąć na Deer Island Bay. Przy okazji kanu było pełne różnego rodzaju owadów, a szczególnie pająków, które pospadały w czasie tej przeprawy. Zatoka Deer Island Bay jest praktycznie ostatnią większą zatoczką przed ogromną zatoką Beaverstone Bay. Według mapy, należy płynąć na południe, skręcić na wschód—bądź to przez jakoby istniejący przesmyk pomiędzy wyspą Hincks Island i PEI, bądź też pomiędzy Hincks Island a wyspą Toad Island—ale ta ostatnia trasa jest bardzo eksponowana i wietrzna. Wpłynąwszy do zatoki, od razu zobaczyliśmy i poczuliśmy wiatr i fale; czym dalej posuwaliśmy się na południe, tym bardziej wiało i tworzyły się wysokie fale. Naszym celem było dopłynięcie do Hincks Island i zatrzymanie się na niej na noc; chociaż wyspę widzieliśmy po lewej stronie (już były rozłożone na niej namioty), to trudno było tam się dostać z powodu fal—gdybyśmy skręcili w lewo, znaleźlibyśmy się równolegle z falami, co nie byłoby wskazane.
Tak więc powoli wiosłowaliśmy pod fale i jak już byliśmy na wysokości wyspy, gwałtownie wykonaliśmy skręt 180 stopni i wiosłowaliśmy na północ. Zmęczeni, wypatrywaliśmy przesmyku pomiędzy PEI i wyspą Hincks Island—jak się okazało, przesmyk był, ale przegrodzony kilkumetrową piaszczystą mierzeją, na której wylądowaliśmy.
Pomimo wiatru, rozbiliśmy namiot na szczycie niedalekiej skały, przenieśliśmy wszystkie rzeczy kilkanaście metrów za tą właśnie skałę, a następnie przeholowaliśmy kanu przez tą piaszczystą mierzeję i zacumowaliśmy w tej zatoczce/kanale, gdzie było osłonięte od wiatru.
Po kilku godzinach postanowiliśmy zobaczyć, czy da się tym przesmykiem dostać na drugą stronę i wybraliśmy się na krótką przejażdżkę kanu. Chociaż przesmyk był płytki i w niektórych miejscach trzeba było uważać na znajdujące się tuż pod powierzchnią wody skały, bez problemu wpłynęliśmy do dużej zatoki po drugiej stronie. Wiatr wiał coraz bardziej i już po kilkunastu metrach wiosłowania na południe stwierdziliśmy, że fale się znacznie powiększyły—jednak nie czuliśmy zagrożenia, a raczej traktowaliśmy to jako fajną zabawę.
Powoli dopłynęliśmy do skał, o które rozbijały się z impetem grzywacze. Postanowiłem zrobić szybkie wideo... i właśnie wtedy zobaczyłem, że przed nami pojawiła się fala prawie 2 raza większa, niż te inne... Catherine krzyknęła, „O my God”, co się jeszcze utrwaliło na wideo—szybko schowałem kamerę i oczywiście postanowiliśmy, że trzeba wracać—ale w tym momencie nadeszła następna podobna fala, która mocno podrzuciła nasze kanu. Należało więc jak najprędzej kanu zawrócić o 180 stopni—co było ryzykowne, bo będąc równolegle do fal jest najgorszą i najbardziej narażoną na wywrotkę pozycją. Odczekaliśmy paręnaście sekund i w momencie, gdy wydawało się nam, że fal nie ma, zaczęliśmy robić zwrot, oboje wiosłując z tej samej strony. Niestety, ale ‘znikąd’ pojawiła się ogromna fala i dopadła nas w momencie, gdy kanu było prawie horyzontalnie ustawione do fal; mocno go rzuciła w lewo, w prawo, przez burtę wlało się dużo wody—ale kanu trzymało się na wodzie! Wykonaliśmy jeszcze parę mocnych pociągnięć wiosłami i już byliśmy ustawieni tyłem do fal—gdy nadeszła następna fala. Kanu wzniosło się do góry—miałem wrażenie, że jakiś olbrzym podniósł je z tyłu—a następnie zostało mocno popchnięte do przodu, nabierając wody przez dziób. Jeszcze dogoniło nas parę podobnych fal, ale po minucie bardzo mocnego wiosłowania byliśmy poza ich zasięgiem! Mokrzy, ale cali, wróciliśmy z powrotem na nasze miejsce. Była to dla nas dobra nauczka—zatoka Georgian Bay jest rzeczywiście nieobliczalna, jeżeli chodzi o pogodę!
Około ósmej wieczorem usiedliśmy na nadbrzeżnych skałach i obserwowaliśmy zachód słońca, robiąc przy okazji sobie kilka zdjęć. W tym czasie podszedł do nas jeden z kanuistów, którzy biwakowali na wyspie Hincks Island—chciał zobaczyć, czy da się przepłynąć tym przesmykiem. Przy okazji zrelacjonowałem mu historię związaną z tą wyspą, jaką opisał Kevin Callan, znany kanadyjski kanuista i autor wielu książek: kiedyś dopłynął do tej wyspy i gdy już chciał się na niej rozbić, zobaczył niedźwiadka; przez godzinę wahał się, czy zostać, czy też płynąć dalej, ale miejsce mu się tak bardzo podobało, że postanowił się zatrzymać. Grupa ta, złożona z 6 osób, również płynęła tą samą trasą co my i miała zamiar jutro rano kontynuować swoją wycieczkę.
Parę metrów od namiotu, u podnóża tej skały, Catherine zbudowała z kilku kamieni małe miejsce na ognisko—to był ostatni raz, gdy mieliśmy jeść mięso, i tak długo udało się go nam utrzymać!
W oddali widzieliśmy piękne formacje chmur, na które jeszcze trochę padało zachodzące słońce—raz-po-raz oświetlane błyskawicami (których nie słyszeliśmy).
Wieczorem rozpaliłem ognisko i siedzieliśmy przy nim do późna w nocy—niebo było bardzo czyste, zasiane gwiazdami, można było dobrze obserwować Drogę Mleczną, a co jakiś czas widziało się meteory (było to parę dni po Perseidach). Wiatr coraz bardziej przybierał na sile i musiałem jeszcze dołożyć kilka kamieni, aby nam nie uciekł namiot. Poszliśmy spać po pierwszej nad ranem.
Obudziłem się około 3:30 rano, a raczej obudził mnie wiejący wiatr—nasz namiot wyginał się na wszystkie strony i obawiałem się, aby nie zaczęły pękać wiązania. Do tego jeszcze zaczęło podać oraz czasem błyskało, ale burza była chyba dość daleko od nas. O ósmej rano drugi raz obudziły nas głosy kanuistów, którzy właśnie zaczęli płynąć przesmykiem w dalszą drogę. Pogoda wyraźnie psuła się—robiło się coraz wietrzniej, padało. O 10 rano pojawiła się grupa 4 kajakarzy, którzy też przeprawili się przez przesmyk. Namiot ledwie wytrzymywał te silne podmuchy i jak tylko z niego wyszliśmy, postanowiliśmy go złożyć na płasko i położyć na nim kamienie, co było dobrą decyzją, bo inaczej długo nie wytrzymałby takich naprężeń.
Po śniadaniu poszliśmy ‘zwiedzić’ wyspę Hincks Island. Rzeczywiście, wyspa, stanowiąca ogromną skałę, jest bardzo malownicza, rośnie na niej dużo drzew, ale połowa to skalne gołoborza. Zauważyliśmy, że sporo drzew, szczególnie tych wystawionych na wiatr, było przewróconych i można było dokładnie obejrzeć ich system korzeniowy; ponieważ warstwa ziemi jest bardzo płytka, korzenie te ‘zakotwiczają’ drzewo dzięki oplataniu skał i dużych kamieni.
Gdy takie drzewo się wywraca, te duże skały są wyrwane i nadal tkwią w wyrwanym korzeniu. Ze szczytu wyspy było widać białe góry parku Killarney oraz rozhuśtane wiatrem wody Georgian Bay. Zeszliśmy na drugą stronę wyspy, gdzie znajdowały się wspaniałe skalne gołoborza i doszliśmy do samego brzegu—to właśnie mniej więcej po tamtej stronie wczoraj mieliśmy problemy z naszym kanu na wodzie.
Ale wczoraj wiatr nie był tak silny, jak dzisiaj—obecnie nie odważyłbym się wypłynąć na te wody. Spędziliśmy tam ponad godzinę, obserwując fale rozbijające się o skały. W oddali widać było płynącą łódkę—chociaż dawała sobie radę, to dobrze ją rzucało na wszystkie strony. Po jakimś czasie wróciliśmy na nasze miejsce—wiało tak mocno, że ledwie można było stać na szczycie tej skały, gdzie był nasz namiot (nadal złożony). Miejsce, gdzie wczoraj mieliśmy ognisko, zostało kompletnie zalane wodą—jak też woda przelewała się przez tą piaszczystą mierzeję, dzielącą przesmyk! Aż mi się śmiać chciało—bo wczoraj zastanawiałem się czy na niej nie rozbić naszego namiotu!
Postanowiliśmy przenieść namiot trochę niżej, zaraz koło naszego wczorajszego ogniska—nie było to dobre miejsce, ale przynajmniej dawało jakąś protekcję od wiatru i nie było obawy, że porwie nam namiot (w radiu mówiono, że wiatr w porywach osiągał 60 km/h). Wieczorem nie rozpalaliśmy ogniska, bo nawet specjalnie nie było gdzie, a nie chcieliśmy za daleko chodzić—nawet w ciągu dnia chodzenie po stromych, śliskich i ostrych skałach było niebezpieczne. Tej nocy też oglądaliśmy gwiazdy i meteory i śledziliśmy przelatujące satelity. Jeden z nich nagle przez parę sekund stał się niezmiernie jasny. Najprawdopodobniej był to satelita komunikacyjny, który posiadał bardzo odblaskowe części; w momencie, gdy ‘złapał’ on światło słoneczne, odbiło się ono pod właściwym kątem i padło na nas. Tym razem bez ogniska było trochę nudnawo i poszliśmy spać już przed północą.
Wstaliśmy o ósmej rano; jak zwykle, rutynowe śniadanie, pakowanie i już o 10 rano byliśmy na wodzie, pełni nadziei, że tym razem uda się nam kontynuować podróż. Wiatr nadal wiał, chociaż wydawało się, że trochę mniej. Przepłynęliśmy przez ten przesmyk i wypłynęliśmy na ‘pełne wody’. Naszym celem było wpłynięcie na bardzo dużą zatokę Beaverstone Bay, która stanowiła wschodnią granicę wyspy PEI, i trzymawszy się jej zachodniego brzegu (bardziej chronionego od zachodniego wiatru), dopłynięcie do przesmyku Collins Inlet. Niestety, po kilkudziesięciu sekundach poczuliśmy, że fale są nadal duże; może i dałoby się dopłynąć do zatoki Beaverstone Bay, ale nie mogliśmy sobie pozwolić na jakiekolwiek ryzyko, biorąc pod uwagę ilość sprzętu, jaki ze sobą mieliśmy. Szybko wpłynęliśmy w małą zatoczkę zaraz na północ od wyjścia z przesmyku—i wtedy z daleka zobaczyliśmy niedźwiadka, który się nam trochę przyglądał, a potem czmychnął do lasu—innymi słowy, było on bardzo blisko miejsca, gdzie biwakowaliśmy. Pewien jestem, że bardzo często niedźwiedzie nas widzą—ale generalnie nie szukają one kontaktu z ludźmi i dlatego zwykle ich się nie widzi. Zresztą parę razy podczas tej wycieczki słyszałem późnym wieczorem głośne odgłosy łamanego drzewa—najprawdopodobniej były to niedźwiedzie, bo mało które zwierzę potrafi się tak zachowywać o tej porze.
Po kilkunastu minutach wpłynęliśmy w małą zatoczkę i tam postanowiliśmy przeczekać, mając nadzieję na poprawę pogody. Ale wiatr cały czas wiał ostro... nie widzieliśmy ani jednego kanu czy kajaka na wodzie, raz czy dwa razy przepłynęła w oddali samotna łódka. Catherine udała się na ponad godzinny spacerek i okazało się, że natknęła się na dość dużego węża—był to albo niejadowity Fox Snake, albo też jedyny jadowity wąż Ontario, grzechotnik Eastern Massasauga Rattlesnake. Oba są ogólnie podobne, z tym, że ten ostatni posiada grzechotkę, którą używa, aby ostrzec potencjalnych intruzów.
Około czwartej po południu wydawało się nam, że pogoda się poprawiła i postanowiliśmy kontynuować naszą podróż. Po paru minutach wypłynęliśmy na zatokę Beaverstone Bay—było stosunkowo spokojnie i zamiast trzymać się blisko zachodniego brzegu, postanowiliśmy przepłynąć ją wskroś, co oczywiście skróciłoby nam podróż. Wiosłowało się dobrze przez ok. 1.5 km.; gdy jednak zbliżaliśmy się do wyspy Barto Island, wiatr przybrał na sile—jak też fale momentalnie zamieniły się w małe grzywacze. Będąc przy wysepce Two Pines Island zobaczyłem, jak za mną wyrasta ogromna fala—podobnie, jak to miało miejsce dwa dni temu! Ponieważ wiatr wiał z tyłu, nasze kanu osiągało szybkość do 9 km/h (normalnie udaje się nam wiosłować z szybkością pomiędzy 4 a 6 km/h). Nawet zastanawiałem się, czy nie zatrzymać się na tej wyspie (nie wiedziałem, czy była prywatna, czy nie), ale tak szybko parliśmy naprzód, że ją minęliśmy—i dobiliśmy do wschodniego brzegu Beaverstone Bay.
Tu powstał mały problem—cały ten brzeg to rezerwat indiański i dlatego camping tam jest zakazany, lecz nie mieliśmy wyboru. Przez jakiś czas czekaliśmy na ustabilizowanie się pogody; wreszcie postanowiliśmy tam się rozbić. Zatoczka, do której wpłynęliśmy, była bardzo zaciszna—ale miała strome skalne brzegi—a był tak silny, że trzeba było uważać, aby nie być przez niego zwalonym z nóg.
Paręnaście metrów dalej zauważyliśmy trochę lepsze miejsce i aby ułatwić sobie rozładunek, przeprowadziliśmy tam kanu. Z trudem znalazłem malutkie miejsce na namiot—znajdowało się w miejscu starego ogniska, tak więc musiałem usunąć wszystkie kamienie i ledwie udało mi się zmieścić tam namiot. Wieczorem usiedliśmy na skale i podziwialiśmy zachód słońca, jak też udało mi się zrobić trochę zdjęć skał oświetlonych zachodzącym słońcem. Zbudowałem tez małe ognisko, kompletnie osłonięte od wiatru, po drugiej stronie tej małej zatoczki. Poszliśmy spać wcześniej, jako że planowaliśmy wstać o 5 rano.
Wstaliśmy o 6:00 rano—po wyjrzeniu z namiotu byliśmy zadowoleni, bo pogoda poprawiła się, praktycznie nie było wiatru—niesamowita różnica w porównaniu z poprzednim dniem! Po 1.5 godziny byliśmy już na wodzie. Bardzo przyjemnie się płynęło po zatoce Beaverstone Bay—większość wysp posiadało domki letniskowe, kilka razy przepłynęły koło nas duże i szybkie łodzie motorowe, ale poza tym nic nie mąciło ciszy. Po niecałej godzinie dopłynęliśmy do północnej strony zatoki, gdzie znajdowały się boje, ostrzegające o niskim poziomie wody. Skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się w przesmyku Collins Inlet.
Przesmyk ten, trochę przypominający rzekę, powstał z powodu uskoku tektonicznego. Krajobraz cały czas był bardzo ciekawy, ale kompletnie odmienny od tego na południowej stronie tej wyspy. Podczas gdy poprzednio nie było żadnego problemu ze znalezieniem miejsca na biwak—i to naprawdę dobrego miejsca—na zatoce Beaverstone i na Collins Inlet sytuacja była odwrotna: brzegi zarośnięte, często wyrastały na nich majestatyczne, wysokie, poszarpane i niedostępne skały. Przez jakiś czas po północnej stronie brzegu ciągnął się rezerwat indiański. Trzy kilometry dalej dopłynęliśmy do byłej osady Collins Inlet—obecnie składającej się z kilku budynków, stanowiących ośrodek Mahzenazing River Lodge. Miasteczko Collins Inlet zostało założone w 1868 roku i przez wiele lat świetnie prosperowało—m. in. działał tam tartak i ogromne ilości drzewa były spławiane przez Collins Inlet—spławiane drzewo nieraz zajmowało do 40 hektarów powierzchni na jeziorach. Również zbudowano hotel, prywatne domki, sklep zakładowy oraz szkołę. Zawijało tam wiele statków, m. in. trzymasztowe szkunery (niektóre były nawet tam budowane) i dookoła tętniło życie. W czasie największego rozwoju w osadzie zamieszkiwało ponad 200 osób. Na początku XX wieku tartak się spalił i miasteczko zaczęło przeżywać upadek. Wiele budynków stało się ofiarami pożarów, inne wchłonęła puszcza, kilka stało się częścią tego prostego ośrodka.
Pozostały jedynie wystające z wody drewniane kłody, na których dawniej opierał się dok, do którego cumowały żaglowce i parowce, jak też stalowe klamry przy wejściu do zatoczki, do których przymocowywano spławiane drzewo. Na vis-a-vis znajdował się też inny ośrodek wędkarski, o wiele jednak bardziej nowoczesny i pełny życia.
Collins Inlet w pewnym miejscu wpada w jezioro Mill Lake i po 2 kilometrach zaczyna się jego druga część. Mieliśmy nadzieję, że uda się nam popływać trochę na tym jeziorze, a potem znaleźć odpowiednie miejsce biwakowe. Znowu mieliśmy pecha—gdy dopływaliśmy do tego jeziora, zerwał się wiatr! Nie mieliśmy specjalnego problemu z falami—jakby nie było, nie jest to Georgian Bay i fale nie tworzą się tak duże—ale wiatr był tak silny, że gdy wypłynęliśmy na jezioro Mill Lake, to praktycznie posuwaliśmy się z prędkością 1-2 km/h pomimo bezustannego i wyczerpującego wiosłowania. Dalsza podróż nie miała sensu i zmęczeni, przybiliśmy do brzegu, prawie vis-a-vis wejścia do Collins Inlet po drugiej stronie jeziora.
Miejsce wyglądało malowniczo—ale nie do biwakowania: praktycznie nie było nawet kilku metrów płaskiej skały czy kawałka ziemi, aby rozbić namiot, wszędzie poszarpane skały, ogromne kamienie, trzeba ostrożnie stawiać każdy krok, aby nie wpaść w te szczeliny i pęknięcia lub nie potknąć się o kamienie. Przeczekaliśmy tam parę godzin, nie wyładowując kanu, czekając na ewentualną zmianę pogody. W tym czasie widzieliśmy parę łódek, które przepływały po jeziorze.
W pewnym momencie pojawił się nad nami żółty samolot, o dość oryginalnych kształtach i zaczął krążyć, aż wreszcie się zniżył i prawie wylądował na jeziorze—ale szybko znowu poderwał się w górę. Po jakimś czasie powtórzył ten sam manewr—i jeszcze obserwowaliśmy to kilka razy. Sądziliśmy, że może to jest jakiś trening—dopiero później dowiedzieliśmy się, iż był do samolot gaszący pożar lasu—po prostu pobierały one wodę!
Ponieważ wiatr cały czas wiał ostro, nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy pozostać na noc na tym miejscu. Jedyne miejsce, które jako-tako nadawało się na rozbicie namiotu, to było nad wodą (przy normalnym poziomie wody znajduje się ono POD wodą), około pół metra od jeziora i nawet obawialiśmy się, że jeżeli wiatr wzmógłby się, bo mogłoby nas zalać.
Przynajmniej jednak rosnący gęsty busz, gdzie schowaliśmy kanu, osłaniał to miejsce od wiatru. Spędziliśmy ponad 30 minut oczyszczając ten mały kawałek ziemi z kamieni (jeden ważył pewnie z 60 kg. i musieliśmy go powoli toczyć), wreszcie na siłę ‘dopasowałem’ tam namiot—jedna jego część opierała się o ścianę nachylonej skały, druga prawie wpadała w rosnące zarośla—ale jakoś dało się w tym na szczęście spać!
Również bardzo chcieliśmy rozpalić ognisko—ponieważ nie było blisko żadnego miejsca osłoniętego od wiatru, postanowiłem zbudować palenisko z kamieni pomiędzy dwoma grzbietami skały—i nawet jako-tako udało się! Szkoda, że gdy poziom wody podniesie się, to i nasze miejsce biwakowe, i ognisko, znajdą się pod wodą! Suche drzewo było wszędzie, toteż wieczorem siedzieliśmy przy największym ognisku naszej wyprawy. Spać poszliśmy dość wcześnie, bo bardzo chcieliśmy wstać rano.
Udało się nam być na nogach już o 5:30 rano i w ciemności zaczęliśmy się pakować. Wiatr zupełnie ustał. Przed siódmą byliśmy na wodzie i skierowaliśmy się w stronę wejścia do Collins Inlet. Zaczęło też trochę padać. Po obu stronach Collins Inlet wyrastały wysokie ściany czerwonawej skały—ale przez to znalezienie miejsca biwakowego byłoby bardzo trudne.
Wreszcie się rozpadało na dobre, a do tego usłyszeliśmy odgłosy grzmotów i zaczęło się błyskać. Szybko na siebie włożyliśmy nieprzemakalne ubrania i zastanawialiśmy się, czy nie dałoby się schować pod jakimś skalnym występkiem—to nam się udało 2 lata temu w Parku Killarney, gdzie byliśmy kompletnie chronieni od deszczu! Owszem, znaleźliśmy pewne miejsce blisko skały, które z powodu skalnego ‘okapu’ dawało protekcje od deszczu—ale po jakimś czasie deszcze, kapiący na skałę, zaczął się porządnie lać do naszego kanu! Poza tym zaczęło być nam zimno i postanowiliśmy kontynuować naszą podróż. W czasie naszego postoju parę razy rzuciłem wędką (przedtem zwykle ciągnąłem błystkę za canoe)—i złapałem swoją jedyną rybę, małego szczupaka, którego od razu wypuściłem. Na brzegach od czasu do czasu pojawiały się cottages oraz domki należące do klubów myśliwsko-wędkarskich. Kilka razy przed nami zobaczyliśmy pięknego Great Blue Heron (Czapla), która co jakiś czas podrywała się i majestatycznie odfruwała. Nie widzieliśmy żadnych łodzi—chociaż Collins Inlet potrafi być bardzo ruchliwą drogą wodną. Po ok. 10 km. od wyruszenia dotarliśmy do paru małych wysepek, m. in. Turning Island i Bells Island. Właśnie za tą ostatnią wyspą znajduje się zwężenie Collins Inlet i przed nim, po lewej stronie, jest mała zatoczka, a po jej skalnych brzegach maszerował czarny niedźwiadek.
Podpłynęliśmy blisko brzegu, ale kompletnie na nas nie zważał i przez to mogłem mu zrobić trochę zdjęć i nakręcić wideo. Obserwowaliśmy go przez parę minut, aż wreszcie zniknął po drugiej stronie przylądka.
Minąwszy to zwężenie, po kilku minutach po lewej stronie ukazała się wyspa South Point Island—ta sama, która minęliśmy na początku naszej wyprawy—na niej postanowiliśmy się zatrzymać na nasz ostatni biwak. Znaleźliśmy fajne miejsce, mniej-więcej na vis-a-vis wejścia do rzeki Chikanishing. Namiot postanowiliśmy rozbić na ‘plaży’ zaraz koło jeziora, natomiast ognisko już było zrobione na szczycie skały. Co ciekawe, zauważyłem na piasku dwa suche ślady—okazało się, że dosłownie godzinę przed nami miejsce to musiało opuścić dwóch kajakarzy! Zaraz za ogniskiem zaczynał się las, gdzie było kilka miejsc do rozbicia namiotów—ale woleliśmy być bliżej naszego kanu i nie nosić tak daleko naszych rzeczy.
Gdy rozbiłem namiot, wyszło słońce i mogliśmy wystawić mokre ubrania. Catherine zrobiła gorącą zupę, po zjedzeniu której poszliśmy do namiotu i spaliśmy od 12 do 3 po południu. Zgodnie z naszym planem, mieliśmy się jeszcze udać tego dnia do miasteczka Killarney—tak więc wsiedliśmy do kanu i szybko dopłynęliśmy do rzeki; kanu przytwierdziliśmy łańcuchem do przystani i samochodem pojechaliśmy do miasteczka Killarney. Pierwsze kroki skierowaliśmy do sklepu LCBO—praktycznie jedynej instytucji, sprzedającej w Ontario napoje alkoholowe wysokoprocentowe—ja kupiłem dwa piwa, Catherine swój ulubiony zimny koktajl „Smirnoff”, który wypiła, siedząc na przystani. Porozmawialiśmy też z kierowniczką tego sklepu, która opowiadała o tym, jak żyło się w Killarney zanim wybudowano drogę, jak było ciężko szczególnie w zimę; powiedziała też, że te wiatry parę dni temu były bardzo silne, nawet w/g tamtejszych standardów! Warto było to wiedzieć—innym słowy, mieliśmy trochę pecha z pogodą, ale i tak udało nam się pomyślnie zakończyć wycieczkę i uniknąć wywrotki.
Następnie udaliśmy się do sąsiadującej restauracji Herbert Fisheries, do której ustawiają się często kolejki jak do sklepu mięsnego w PRL-u! Zafundowaliśmy sobie porcję złożoną z frytek i 4 kawałków ryby ($13); delektując się tym przysmakiem, przyglądaliśmy się zadokowanym w porcie łodziom. Dwa jachty były zacumowany przy restauracji—jeden przypłynął z Niemiec, drugi kanadyjski, para w nim płynąca opowiadała, jak niedawno byli nim na Kubie. Przed ósmą opuściliśmy Killarney i wróciliśmy do „Chick”. Akurat w tym czasie przyjechał samochodem samotny facet z psem i z kanu na dachu—zaczynał swoją wycieczkę, chociaż już było po zachodzie słońca.
Po wypłynięciu z rzeki na wody Georgian Bay mogliśmy podziwiać piękne kolory zachodzącego słońca—krajobraz był unikalny! Oczywiście, nie było kompletnie wiatru i bez problemu mogliśmy pływać na otwartych wodach.
Po jakimś czasie pojawiło się kanu tego faceta z pieskiem; jako że się już zaczynało ściemniać, zaproponowaliśmy mu, aby ewentualnie zatrzymał się na naszym miejscu, ale powiedział, że uwielbia pływać nocą i że może nawet wiosłować do rana jak dopisze pogoda—chyba miał zamiar dopłynąć do wysp Fox Islands. Już w ciemnościach dotarliśmy do naszego namiotu i po paręnastu minutach siedzieliśmy przy ognisku—pomimo że piwoszem nie jestem, to nigdy jeszcze tak nie smakował mi polski „Żywiec”, jak właśnie tej nocy!
To już było nasze ostatnie pakowanie—potem jeszcze śniadanie (podczas gdy je spożywaliśmy, mogliśmy obserwować śmieszne, okrąglutkie zwierzątko, zajadające różne jadalne rzeczy koło ogniska—był to najprawdopodobniej Vole, nornik)—i znowu ta sama trasa do „Chick”.
Gdy dopłynęliśmy do parkingu, miejsce to było jeszcze bardziej ruchliwsze, niż pierwszego dnia. Catherine przyprowadziła samochód i udało się jej podjechać do samej rampy—w czasie, gdy ładowaliśmy nasze rzeczy do samochodu, dwie osoby czekały na dojazd, aby spuścić na wodę swoje łodzie motorowe. Pakowanie poszło gładko i gdy tylko zarzuciliśmy kanu na samochód, odjechaliśmy dalej, aby innym nie blokować dostępu.
W tym miejscu chciałbym wspomnieć o naszym nowym kanu: zdało ono świetnie egzamin oraz okazało się bardzo pojemne i stabilne, czego nie mogę powiedzieć o innych kanu—w Maju czy też Czerwcu wypożyczyliśmy kanu i za każdym razem, gdy do niego wchodziliśmy i na nim pływaliśmy, mieliśmy wrażenie, że się wywróci—nawet musieliśmy ostrzegać się nawzajem przed zrobieniem jakichkolwiek niespodziewanych ruchów—obecnie w ogóle nie mamy tego rodzaju problemów. Co jest jednak najciekawsze, wydawać by się mogło, że cena, jaką płacimy za jego stabilność, to zmniejszenie szybkości—jednak uważam, że tak nie jest: często mierzyłem szybkość za pomocą GPS i muszę stwierdzić, że to kanu pływa szybciej, niż te mniejsze i bardziej wywrotne! Biorąc pod uwagę, że próbowano nam sprzedać trochę mniejsze (tzn. 16 stóp—nasze ma 17) używane kanu (kilkuletnie z wypożyczalni i często wymagające napraw lub mające już naprawione dziury i dużo rys), za jedynie kilkaset dolarów mniej niż zapłaciliśmy za to nowe, to uważam, że był to świetny zakup. A poza tym... wypożyczenie kanu kosztuje od $35 do $45 dziennie, tak więc w ciągu tego jednego miesiąca zaoszczędzona kwota wyniosła prawie połowę ceny, jaką za nie zapłaciliśmy.
Po dokładnym umocowaniu kanu na dachu samochodu udaliśmy się w stronę Killarney. Najpierw pojechaliśmy na lokalne wysypisko śmieci, gdzie zwykle można zobaczyć buszujące niedźwiedzie—było ich kilka, ale akurat o trzeciej zamykano to miejsce, a więc długo ich nie oglądaliśmy.
Następnie pojechaliśmy do miasteczka Killarney, gdzie ponownie wstąpiłem do Herbert Fisheries i kupiłem parę kawałków wędzonej ryby, aby zabrać do domu—dowiedziałem się, że akurat rybacy oprawiają na kutrze za sklepem ryby.
Zrobiłem im sporo zdjęć i wideo—może wreszcie sam nauczę się, jak filetować ryby!
Catherine kupiła porcję ryb (trudno się oprzeć zapachowi) i tak jak wczoraj, zjedliśmy ją, siedząc nad kanałem i obserwując przepływające łodzie i jachty—może właśnie w tym miejscu stał skromny domek założyciela Killarney, o którym wspominała w 1837 r. Anna Brownell Jameson?
Udaliśmy się też do sklepu Pitfield's, istniejącego już od kilkudziesięciu lat i będącego jedynym sklepem, gdzie można się zaopatrzyć w produkty żywnościowe—chociaż wybór jest ograniczony, a ceny wysokie. Zwykle miejscowi jeżdżą co jakiś czas do innych miast na zakupy. Zwiedziliśmy też stare więzienie, posiadające 3 cele—dawniej służyło głównie do przetrzymywania miejscowych pijaczków i rozrabiaków, obecnie jest tam nowo-otwarty sklepik, oferujący bardzo tanio różne potrzebne rzeczy. Dość długo rozmawiałem z właścicielem, który wychował się w Killarney i opowiadał o polowaniach i wyprawach wędkarskich, zanim jeszcze doprowadzono tutaj drogę. Mówił, że nadal przylatuje tu sporo samolotów z turystami, głównie z USA, którzy chcą w kilka dni doświadczyć tej dzikości, wybrać się na ryby, popływać na łodziach czy też iść na polowanie—obawiam się jednak, że mało kto z nich gotów byłby wyruszyć na podobną wycieczkę, jaką właśnie zakończyliśmy!
Po opuszczeniu Killarney wpadliśmy do parku Killarney, gdzie skorzystaliśmy z gorącej wody i prysznica oraz zmieniliśmy ubrania—bardzo był to dobry pomysł, bo poczułem się tak, jakbym zrzucił z siebie 5 kg. wagi! Park oczywiście nie miał żadnych wolnych miejsc—dobrze zrobiliśmy, że tą ostatnią noc zatrzymaliśmy się na wyspie. Odświeżeni i w miarę wypoczęci, wyruszyliśmy w powrotną drogę—ale jeszcze zatrzymaliśmy się w znanej restauracji „The Hungry Bear” zaraz przy drodze nr. 69, na północ od rzeki French River.
W tej restauracji po raz pierwszy byłem w Sierpniu 1995 r., zaraz po powrocie z mojej pierwszej wyprawy na French River—i od tej pory odwiedzam ją za każdym razem, jak przybywam w te okolice; serwuje ona doskonałe hamburgery z rusztu, które zawsze fantastycznie smakują po tygodniu spędzonym na wodzie! Po opuszczeniu restauracji zatrzymaliśmy się po drodze jedynie parę razy, aby sprawdzić, czy kanu się dobrze trzyma i żeby kupić benzynę. Jechało się ogólnie dobrze, nie było dużego ruchu, a kanu na dachu nawet specjalnie się nie czuło. W Toronto byliśmy przed północą.
Była to moja najciekawsza wyprawa na kanu w tym sezonie i pomimo wiatrów, udała się znakomicie. Te kilka przygód związanych z mocnymi wiatrami i wzburzonymi falami oraz koniecznością spędzenia kilku nocy na niezbyt wygodnych miejscach biwakowych (o deszczu nawet nie wspominam) jedynie spotęgowało wrażenia i urozmaiciło naszą wycieczkę—jak też zyskaliśmy cenne doświadczenia, które zapewne się przydadzą w następnych wypadach, m. in. na wyspy Fox Islands, które bardzo chcielibyśmy odwiedzić.
Więcej zdjęć z tej wyprawy: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157624843531638/
Subskrybuj:
Posty (Atom)