środa, 16 grudnia 2015

BIWAKOWANIE Z NIEDŹWIEDZIAMI I PŁYWANIE NA KANU NA RZECE FRENCH RIVER W ONTARIO, 27 CZERWCA--3 SIERPNIA 2015 ROKU

Nasza trasa w/g GPS
Dwadzieścia lat temu, w sierpniu 1995 roku, pojechałem na tygodniową grupową wycieczkę na kanu na rzekę French River. Była to moja pierwsza wyprawa na kanu w Kanadzie—wyruszyliśmy z mariny Hartley Bay Marina, zrobiliśmy portaż na bystrzynach Dalles Rapids, dopłynęliśmy do wysp Bustard Islands na zatoce Georgian Bay i po dwóch dniach biwakowania skierowaliśmy się w drogę powrotną, tym razem przenosząc kanu przez wyłożony kładką portaż 'tramway' i dotarliśmy do mariny Hartley Bay. Była to najpiękniejsza wycieczka, w jakiej miałem okazję uczestniczyć w Kanadzie i dzięki niej złapałem bakcyla pływania na kanu. Od tamtej pory niejednokrotnie odwiedzałem rzekę French River—jest ona naprawdę magicznym zakątkiem Kanady, gdzie można zobaczyć przepiękne krajobrazy i pozostałości niedawno minionej historii. Sławny francuski eksplorator, Samuel de Champlain, przepłynął rzeką French River i 1 sierpnia 1615 roku dotarł po raz pierwszy do zatoki Georgian Bay (jeziora Huron)! Z niecierpliwością oczekiwałem wyjazdu nad tą niezmiernie ciekawą rzekę (która, nota bene, posiadając ogromną ilość zatoczek, przesmyków, zatok, wysp, skał i wypolerowanych przez lodowce skalistych wybrzeży, mało co podobna jest do rzeki).
Miejsce nr 609 na French River, na wyspie Boom Island, było otwarte i przestronne

Wraz Krzysztofem wyruszyliśmy z Toronto 26 lipca 2015 r.; dzień był niezmiernie upalny, temperatura dochodziła do +33C i w samochodzie nastawiliśmy klimatyzacje na pełne obroty. Na krótko zatrzymaliśmy się w kawiarni Tim Horton’s w King City na autostradzie nr 400, gdzie PONOWNIE pracownicy sknocili moje zamówienie—zdarzyło się im to już kilka razy w poprzednich latach. Po wypiciu kawy i przekąszeniu bajgiel kontynuowaliśmy naszą podróż. Minąwszy miasto Parry Sound, na prawym poboczu drogi dostrzegaliśmy coś w rodzaju stalowego pomnika przedstawiającego perkusistę. Na początku stycznia 2012 r. w tym miejscu czterech nastolatków zginęło w wypadku na oblodzonej powierzchni drogi nr 69. Jednym z nich był dziewiętnastoletni Howard Cole, znany perkusista. Jego ojciec, James Howard, zaaranżował wykonanie rzeźby syna grającego na perkusji i w 2014 roku ustawił ją przy tej drodze w miejscu wypadku. Również znajdują się tam krzyże upamiętniające pozostałe ofiary tej tragedii.


Pierwszą noc postanowiliśmy spędzić w parku Grundy Lake Provincial Park. Według zamieszczonych recenzji na turystycznej stronie internetowej Trip Advisor, turyści narzekali na komary oraz na grasujące w parku niedźwiedzie, toteż zaopatrzyliśmy się w dodatkowy spray na owady. Udało się nam otrzymać miejsce nr 113, na którym biwakowaliśmy wraz z Catherine w 2010 roku, przed wyruszeniem na północną część rzeki French River. Kilkunastometrowa ścieżka z miejsca biwakowego prowadziła do jeziora, gdzie można było usiąść na skale i delektować się pięknym widokiem! Sporo biwakowiczów pływało na kanu (na jeziorach parku nie wolno używać łodzi motorowych); chociaż ponad 90% miejsc było zajętych i park był wypełniony turystami, ogólnie było spokojnie. Na vis-a-vis naszego miejsca znajdował się kran z wodą i niedaleko były dobrze utrzymane toalety. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i upiekliśmy żeberka. Komarów praktycznie w ogóle nie było z powodu niezmiernie gorącej pogody. Słuchając niezapomnianych odgłosów nurów, szybko pogrążyliśmy się w głębokim śnie.
Baza rybacka w 1896 r. na wyspie Bustard Island. W 2009 r. udało się nam to miejsce zidentyfikować i do niego dopłynąć (zdjęcie poniżej)

Rano szybko spakowaliśmy się i pojechaliśmy do "French River Visitors' Centre”, centrum informacyjno-edukacyjnego rzeki French River, gdzie spędziliśmy 20 minut, zapoznając się z wystawionymi eksponatami i historią tej rzeki. Jedna z fotografii przedstawiała bazę rybacką z 1896 r. na wyspach Bustard Islands. W roku 2009 popłynęliśmy do tej wyspy i udało mi się zlokalizować to samo miejsce, jednakże pozbawione widocznych na tym zdjęciu domostw, statków i oczywiście ludzi... Również w centrum zakupiliśmy pozwolenia biwakowe—i dowiedzieliśmy się, że trzy miejsca biwakowe, numer 610, 611 i 617, zostały zamknięte z powodu niedźwiadków buszujących w ich okolicy. Nieprawdopodobne, ale właśnie zamierzaliśmy zatrzymać się na miejscu nr 617!
Miejsce bazy rybackiej na wyspie Bustard Island w 2009 r., 113 lat później. Nie ma ani domów, ani żaglowców, ani ludzi, ale skały pozostały...

Opuściwszy Centrum Informacyjne, udaliśmy się do restauracji Hungry Bear Restaurant, wypiliśmy kawę i zjedliśmy lekką przekąskę—kręciła się masa turystów i trzeba było jakiś czas stać w kolejce. Za kilka lat obecna droga nr 69 zostanie przerobiona w piękną autostradę i dojazd to tej znanej restauracji stanie się znacznie ograniczony; mam nadzieję, że zdoła się ona utrzymać i nadal prosperować, bo przez ostatnie 50 lat była niezmiernie znanym obiektem w okolicy. Napojeni i najedzeni, pojechaliśmy do małego miasteczka Alban w celu dokonania zakupów. W sklepie z alkoholem spotkałem właściciela "Grundy Lake Supply Post”, od którego Catherine i ja kupiliśmy w 2010 r. nasze kanu. Niestety, ale firma, która produkowała kanu marki "Scott" kilka lat temu ogłosiła upadłość. Powiedziałem mu, że był to jeden z naszych najlepszych zakupów w życiu! Z Alban pojechaliśmy do drogi nr 69, skręciliśmy w drogę Hartley Bay Road i po 20 minutach dojechaliśmy do mariny Hartley Bay Marina.
Klub Kaintuck, jeden z najstarszych nadal działających ośrodków na French River

Budynek biurowy znajdował się zaledwie kilka metrów od torów kolejowych linii CNR i wstąpiliśmy do niego, aby otrzymać pozwolenie na parkowanie samochodu—kosztuje $10 dziennie oraz $10 za wodowanie kanu. Porozmawialiśmy z dwoma miłymi pracownikami/(współ)właścicielami tej przystani; powiedzieli nam o biwakowiczach dzwoniących do nich, że "niedźwiedzie buszują na naszym biwaku!" Nazywali niedźwiedzie "dużymi szopami praczami" i całkowicie się zgodziłem z tym określeniem. Dowiedziałem się, że pan Palmer (właściciel), którego spotkałem podczas mojej pierwszej wizyty w 1995 r. nadal aktywnie pracował w marinie. Pokrótce opowiedziałem im też o Celinie Mróz i Jarku Frąckowiaku, dwóch kajakarzach z Polski, którzy się ze mną skontaktowali w 2008 r. w związku z ich planowaną podróżą kajakową po rzece French River i następnie posłałem im wiele informacji związanych z pływanie na kanu w Ontario oraz na temat tej rzeki. Rok później przybyli do Kanady wraz ze swoim malutkim składanym kajakiem i wyruszyli właśnie z mariny Hartley Bay i dopłynęli do Ottawy! Do tej pory pamiętam fotografię, jak siedzą na doku mariny Hartley Bay, przed wyruszeniem w podróż. W 2011 r. polecieli do Peru kajakować na rzece Ucayali i zostali na niej z zimną krwią zamordowani przez tamtejszych Indian, gdy przepływali koło ich wioski.
Widok z naszego miejsca biwakowego. Zapewne rzęsiście lało w Hartley Bay!

Otrzymawszy pozwolenie na parking, powoli dojechaliśmy do nadbrzeża. Ten sam pracownik, którego pamiętałem z 2008 r., wskazał nam, gdzie możemy zaparkować samochód. Również zrobiłem parę zdjęć w tym samym miejscu, gdzie w 1995 r. zrobiliśmy grupową fotografię po zakończeniu naszej wycieczki. Gdy ładowaliśmy kanu, dwie kobiety również przygotowywały się do rozpoczęcia podróży, planując płynąć kanałem Voyageour Channel (którym nigdy nie płynąłem), a inna para wybierała się na wyspy Bustard Islands (zazdrościłem im!). Wypełniwszy kanu naszym ekwipunkiem, pozostawiłem samochód z kluczykiem w stacyjce (tak, marina zapewniała 'valet parking', odprowadzając samochód na duży parking!) i wskoczyłem do kanu.
Kanu w nocy
Będąc na wodzie, z przyjemnością powitaliśmy wiejący wiaterek. Po 25 minutach opuściliśmy zatokę Hartley Bay, wpłynęliśmy na zatokę Wanapitei Bay i szybko dotarliśmy do miejsca biwakowego nr 601 na jednej z wysepek. Za bardzo się ono nam nie podobało—było zbyt mroczne—toteż popłynęliśmy do miejsca nr 612, na wschodnim brzegu zatoki. Było lepsze, ale też nie przypadło nam do gustu. Ponieważ następne miejsce (nr 613) było zajęte, przepłynęliśmy wskroś zatoki, manewrując pomiędzy wyspami i skałami, i powoli płynąc wzdłuż zachodniego brzegu, dotarliśmy do biwaku nr 609.
Widok z naszego miejsca. Te czarne chmury spowodowały, że postanowiliśmy nie wybierać się na ryby
Miejsce to posiadało otwartą półokrągłą 'plażę', usianą piaskiem, kamyczkami, skałami i karłowatą roślinnością. Sądząc z linii wody pozostawionych na skałach i na terenie biwaku, to całe miejsce biwakowe musiało być kompletnie zalane podczas wiosny i jesieni (co później potwierdził strażnik parku) i wtedy nie było na nim możliwe rozbicie namiotu. Głębiej w lesie znajdowała się w zagłębieniu mała polanka, gdzie ewentualnie można było rozłożyć namioty, ale pewnie w czasie deszczów stawała się podmokła. Ponieważ miejsce to było odsłonięte, mieliśmy nadzieję, że będzie na nim mniej komarów. Również znajdowało się na nim kilka palenisk na ogniska oraz kilkanaście metrów w głębi lasu prymitywna ‘toaleta’. Jako że przyległe miejsca biwakowe nr 610 i 611 były zamknięte, nie mieliśmy ochoty i siły kontynuować poszukiwań innego miejsca i postanowiliśmy na nim pozostać. Oczywiście, zdawaliśmy sobie świetnie sprawę, że te dwa przyległe biwaki, znajdujące się zaledwie kilkaset metrów od nas, były zamknięte z powodu nagminnych wizyt niedźwiedzi i że nie istniała żadna bariera, uniemożliwiająca przyjście niedźwiadków na nasze miejsce, ale specjalnie się nad tym nie zastanawialiśmy. Zatem szybko ustawiliśmy dwa namioty na 'plaży' i powiesiliśmy na mocnej gałęzi drzewa beczkę i 'cooler', lodówkę turystyczną (w których znajdowała się żywność). Zbyt zmęczeni, aby wybrać się ponownie na przejażdżkę na kanu, rozpaliliśmy ognisko i zrobiliśmy na grillu kilka steków. Paręset metrów na przeciwko naszego miejsca stało kilka domków letniskowych na wysepkach i wieczorem w niektórych z nich zabłysły światełka.
Krzysztof z kolacją, tzn. dość dużym szczupakiem

Nasze miejsce biwakowe było zlokalizowane na wyspie Boom Island (‘boom’ znaczy ‘zapora pływająca’); według opisu na oficjalnej mapie parku, "Podczas okresu karczowania lasów i spławiania drzewa, odcinek rzeki znajdujący się dokładnie na przeciwko naszego biwaku, był używany do gromadzenia kłód drzewnych, które następnie były spławione przez kaskady rzeczne. Były one razem wiązane i holowane przez ziemno-wodne łodzie zwane 'aligatorami.'" Nawet udało mi się znaleźć koło namiotu bardzo starą zardzewiała metalową część, być może ponad sto lat temu stanowiła część takiej łodzi.


Z naszego miejsca z trudnością dostrzegaliśmy na drugim brzegu zatoki miejsce biwakowe nr 612 (na którym niebawem pojawił się namiot) oraz znaną wyspę Kentucky Club Island (jakieś 2 km od nas), na której znajdował się Kamp Kaintuck, prywatny klub wędkarski, do którego od 1912 r. corocznie przybywały grupy biznesmenów i ludzi wolnych zawodów z Loiusville, Kentucky.
"Na naszym miejscu biwakowym jest niedźwiedź!"

Następny dzień był gorący i słoneczny. W takim upale nie dało się nic robić, toteż przesunęliśmy krzesła w głąb lasu i siedzieliśmy w cieniu. Zabrałem ze sobą kilka książek i gdy zastanawiałem się, którą z nich zacząć czytać, nagle usłyszałem niezmiernie spokojny—aż za spokojny—głos Krzysztofa.

            — Jacek, tam chodzi niedźwiedź!

Rzeczywiście, zobaczyliśmy czarnego niedźwiadka—jego czarne jak smoła futro kontrastowało z zielonym drzewostanem lasu. Musiał się nam jakiś czas przyglądać; następnie przesuwał się za drzewami i wreszcie zniknął w lesie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże—powiesiliśmy szybko lodówkę i beczkę na drzewie—jakby nie było, niedźwiedź był zainteresowany nie nami, ale naszym jedzeniem (przynajmniej taką mieliśmy nadzieję).

Zacząłem czytać książkę („Phantoms” autorstwa Deana Koontza; tytuł polskiego wydania „Odwieczny Wróg”) i jakieś 30 minut później zobaczyłem przesuwający się w lesie czarny kształt—następny niedźwiedź! Za nim podążał zabawnie wyglądający mały, młody niedźwiadek! Zatem mieliśmy okazję zobaczyć niedźwiedzicę z niedźwiedziątkiem! Oba niedźwiedzie krążyły dookoła biwaku kilkanaście metrów od nas, ale jedynie co jakiś czas dostrzegaliśmy ich czarne futerka i ruszające się gałęzie i krzaki; po kilku minutach zniknęły w lesie, nie dając mi nawet okazji na zrobienie im zdjęcia.


Około godziny 18:00 zrobiło się chłodniej i popłynęliśmy na kanu wędkować. Udaliśmy się na południe i niebawem złapałem małego szczupaka, ale go wypuściłem. Następnie powoli płynęliśmy wzdłuż brzegu, ciągle zarzucając wędki. Udało mi się złapać większą sztukę, ale po krótkiej walce uciekła, zanim ją mogłem zobaczyć. Gdy powoli dopływaliśmy do naszego miejsca biwakowego, będąc popychani lekkim wiatrem, usłyszałem hałas dochodzący z jego kierunku. Ponieważ duża skała blokowała nam widok, chwyciliśmy za wiosła i energicznie zaczęliśmy wiosłować, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Usłyszeliśmy następny dźwięk i jakieś inne podejrzane brzdęki—i wreszcie mieliśmy pełny widok na nasze miejsce.
Czarny niedźwiedź na biwaku robi inspekcję naszych rzeczy

Jak podejrzewałem, koło przezroczystego plastikowego pojemnika, w którym przechowywaliśmy niejadalne rzeczy, stał czarny niedźwiadek. Wyglądał na jakieś 220 funtów; niewinnie się nam jakiś czas przyglądał i ponownie zajął się eksploracją naszego pojemnika, którego przykrywę już zdołał zdjąć, starając się w nim grzebać łapami. Dopłynęliśmy bliżej i Krzysztof, uzbrojony w wiosło, wyszedł na brzeg przepędzić szkodnika, który na jego widok momentalnie czmychnął do lasu. Plastikowy pojemnik było podziurawiony, podpałki do rozpalania ogniska nadgryzione, jak też plastikowa butelka z czerwonym winem zgnieciona i przeciekała. Kontynuowaliśmy wędkowanie i skierowaliśmy się ku małej, zarośniętej zatoczce koło biwaku nr 608 (zatrzymało się tam dwóch kanuistów), bo sądziłem, że właśnie w niej może żerować duża ryba. Nie pomyliłem się—momentalnie złapałem czterokilogramowego szczupaka, miał prawie 90 cm długości. Od razu wróciliśmy na biwak—na szczęście niedźwiadka nie widzieliśmy, ale pokrywa pojemnika leżała na ziemi, co znaczyło, iż parę minut temu ponownie buszował (i nie byłbym zdziwiony, że nas cały czas obserwował, ukryty w lesie). Gdy Krzysztof odszedł sprawić rybę, ja umyłem kanu, cały czas bacznie obserwując, czy nie ma niedźwiadka—obawiałem się, że zapach ryby mógł go przyciągnąć i zapragnąłby sprawdzić jego źródło. Ostatecznie jednak to nie niedźwiedź, ale chmary komarów i much najbardziej dały się Krzysztofowi we znaki, bezlitośnie go atakując. Po sprawieniu ryby Krzysztof szybko wykąpał się w jeziorze, będąc przez cały napastowany przez hordy komarów. Nagle został otoczony kilkudziesięcioma ważkami, które się znienacka pojawiły wokół niego i polowały na komary—wreszcie mieliśmy sprzymierzeńców!
Niedźwiadek niezmordowanie kręcił się dookoła naszego miejsca biwakowego

Parę minut później siedzieliśmy przy ognisku i konsumowaliśmy ostatnią porcję przywiezionych żeberek (szczupaka pozostawiliśmy na jutro). Przed pójściem spać, skrupulatnie wpakowaliśmy jedzenie i wszelkie kosmetyki do beczki i lodówki i zawiesiliśmy je na drzewie. Jednak nic nie zakłóciło naszego snu—a spaliśmy świetnie!

Środa... następny gorący i słoneczny dzień! Większość czasu spędziliśmy siedząc w cieniu i czytając książki i magazyny. Krzysztof natrafił na dwa węże—zielonego węża i małego węża z czerwonym podbrzuszem (red bellied snake), oba zresztą niejadowite—jak też przyleciało kilka szarych kolibrów, a jeden z nich szczególnie zainteresował się głową Krzysztofa, krążąc dookoła niej przez jakiś czas.

Znowu spostrzegliśmy niedźwiadka, ale był ukryty w lesie i szybko się wycofał. Późnym popołudniem zamierzaliśmy wybrać się na ryby, lecz niebo pokryło się ciemnymi chmurami i niebawem drobny deszczyk przerodził się w ulewę. Z pewnością deszcz był potrzebny; obawiałem się, że jeżeli nadal będzie tak gorąco i sucho, może być ogłoszony zakaz palenia ognisk, pozbawiając nas jednej z najprzyjemniejszych atrakcji biwakowania—conocnego ogniska. Udaliśmy się do namiotów i wkrótce zasnęliśmy.

W środku nocy obudziły mnie nieziemskie wycia i jęczenia, najprawdopodobniej wydawane przez stado kojotów, które musiały znajdować się bardzo blisko naszego biwaku, bo dźwięki były niezmiernie głośne i wyraźne. Obudziłem Krzysztofa i oboje jakiś czas słuchaliśmy tego surrealistycznego spektaklu, który gwałtownie się skończył i zapanowała kompletna cisza.

W czwartek, 30 lipca 2015 r. obudziłem się o godzinie 8:00 rano, ale niebawem ponownie zasnąłem i gdy właśnie pogrążony byłem w jakimś bajecznym śnie, Chris przywołał mnie do rzeczywistości.

            — Jacek, koło twojego namiotu jest niedźwiedź!

Gdy pośpiesznie się ubierałem, Krzysztof poinformował mnie, że niedźwiedź właśnie oddalił się ku brzegowi.

"Cóż” – pomyślałem – "niebezpieczeństwo minęło.” Postanowiłem pozostać w namiocie, ale dwie minuty później ponownie byłem poderwany przez krzyki Krzysztofa.

            — Przyszła niedźwiedzica z małym niedźwiadkiem!

„Nie dadzą mi się wyspać!” – pomyślałem i wygramoliłem się z namiotu.

Rzeczywiście, zobaczyłem milutkiego niedźwiadka z matką na plaży, jak podążały do lasu, w stronę 'polanki na namioty’. Oba stworzonka szybko zniknęły w lesie i znowu nie udało mi się im zrobić zdjęcia.

Udałem się w stronę lasu, usiadłem na krześle i gdy piłem herbatę, Krzysztof wskazał ręką ku północnej części naszego miejsca.

            — Patrz, na skałach chodzi niedźwiedź, po tamtej stronie biwaku!

Średniej wielkości niedźwiedź (może ten sam, którego widzieliśmy poprzednio) powoli dreptał na skałach ku naszej beczce z jedzeniem, którą właśnie opuściliśmy, aby wyjąć parę rzeczy na śniadanie—dokładnie tam, gdzie siedzieliśmy. Zrobiłem mu kilka zdjęć, podczas gdy niedźwiadek niemrawo zbliżał się do nas. Wreszcie stanąłem i mocnym, asertywnym głosem zacząłem krzyczeć w jego stronę. Zatrzymał się, rzucił mi nieprzyjemne spojrzenie i odszedł do lasu—ale minutę później pojawił się znowu na skałach, pochodził po nich jakiś czas i zniknął w lesie.

W końcu mogłem dokończyć picie herbaty i podczas gdy podekscytowanie dyskutowaliśmy te niezwykłe spotkania z niedźwiadkami, wskazując w stronę lasu, krzyknąłem:

            — Popatrz, znowu przyszedł niedźwiadek!


Jego czarna głowa wyraźnie widoczna była na zielonym tle lasu. Okazało się, że tym razem to była niedźwiedzica, za którą niezdarnie podążało maleńkie niedźwiedziątko—najprawdopodobniej były to te same niedźwiedzie, które widzieliśmy rano i dwa dni temu. Jakiś czas przyglądały się nam i następnie powoli poczłapały w stronę skał i do lasu; mały niedźwiadek cały czas nieporadnie podążał za matką. Nigdy w życiu nie miałem okazji zobaczyć tylu niedźwiedzi na wolności (pomijając na wysypiskach śmieci), a w szczególności na miejscu kempingowym!
Niedźwiadek zawzięcie chodził dookoła naszego biwaku i czekał, kiedy go wreszcie opuścimy

Do godziny czwartej po południu czytaliśmy książki i potem wybraliśmy się na krótką przejażdżkę na kanu: najpierw popłynęliśmy do biwaku po lewej stronie (nr 608), potem na południe do małej zatoczki z dwoma miejscami biwakowymi (nr 614 & 615), oba były wolne, a na dalszym miejscu nr 616 stał namiot. Chcieliśmy dopłynąć do miejsca nr 617 (tego zamkniętego, na którym planowaliśmy się początkowo zatrzymać—to właśnie na tym miejscu biwakowała nasz grupa w 2009 r. podczas wyprawy na wyspy Bustard Islands), ale było tak wietrznie, że pozostaliśmy jakiś czas w zatoczce. Wpłynęliśmy do jeszcze mniejszej skalnej ingresji i złapałem małego szczupaka, idealnie nadawał się na kolację! Popychani przez wiatr, powoli dryfowaliśmy z powrotem ku naszemu biwakowi, minęliśmy go i znaleźliśmy się koło biwaku nr 608, gdzie Krzysztof złapał małego szczupaka, ale go wypuścił.

Dopływając do naszego miejsca zauważyłem coś niebieskiego leżącego na ziemi—ponieważ beczka i lodówka wisiały na gałęzi drzewa, sądziłem że mi się coś przewidziało. Gdy wyszliśmy z kanu, okazało się, iż owa niebieska rzecz to wieko naszej lodówki! Otóż niedźwiadek musiał wspiąć się na drzewo i chociaż lodówka wisiała jakiś metr od niego, jakoś udało mu się ją dosięgnąć łapami i odrzucić przykrywę, jak też wyrzucić z lodówki kilka plastikowych butelek z wodą (przed wyjazdem je zamroziliśmy i włożyliśmy do lodówki, w niektórych były jeszcze kawałki lodu). Poza butelkami w lodówce znajdowała się tylko jedna inna rzecz—pudełko z dżdżownicami—niedźwiadek też je wyciągnął, ale większość rosówek pozostała w lodówce. Gdy ją opuściłem na ziemię, zobaczyłem na jej ściankach kilka śladów zębów (oprócz otworu zrobionego przez innego niedźwiedzia na naszym biwaku w parku Algonquin Park w 2011 r.).
Nasze miejsce biwakowe w całej okazałości

Niedźwiedź również przedziurawił zębami butelki z wodą (pozostawione na ziemi), ponownie ‘sprawdził’ zawartość plastikowego pojemnika, w którym trzymaliśmy wyłącznie niejadalny ekwipunek—m. in. papierowe ręczniki, kubki do kawy i talerze, z których wiele zostało zniszczonych lub przedziurawionych—jak też sam pojemnik został dotkliwie uszkodzony. Na dodatek przedziurawił dwie plastikowe czterolitrowe butle ze źródlaną wodą. Był to cud, iż nie wszedł do naszych namiotów! Beczka, w której trzymaliśmy jedzenie, bezpiecznie wisiała na gałęzi i była nieuszkodzona, widocznie nie mógł jej dosięgnąć.
Niedźwiadek również próbował podejść od strony wody

Słysząc przed wyjazdem o chmarach komarów, przywieźliśmy ze sobą aerozol na komary. Jeden z nich włożyliśmy do plastikowego pojemnika—obecnie był pusty i widniały w nim trzy otwory, zapewne zrobione ostrymi zębami misia. Biorąc pod uwagę, że pojemnik był pod ciśnieniem, przypuszczalnie w momencie, gdy niedźwiadek go przegryzł, nastąpiła dość silna eksplozja i to prosto w jego otwarty pysk, opryskując go tą raczej nieprzyjemnie pachnącą substancją, zawierającą 30% środka na komary DEET. Jako że więcej tego niedźwiadka na biwaku nie widzieliśmy, doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej jego kontakt ze sprejem na komary okazał się tak odpychający oraz, w dosłownym słowa znaczeniu, niesmaczny, że niedźwiedź postanowił się trzymać od tego czasu z dala od nas. Niewykluczone, że w przyszłości przywieziemy ze sobą kilka pojemników aerozolu z nieprzyjemnie pachnącymi substancjami i specjalnie zostawimy je na widocznym miejscu dla niedźwiadka—to może okazać się najlepszym i w miarę bezpiecznym środkiem odstraszającym niedźwiedzie!


Krzysztof pokleił plastrem podziurawione butelki i pojemniki z wodą i udało mu się uratować trochę wody. Mieliśmy ze sobą urządzenie do filtrowania wody z jeziora, ale nie bardzo chcieliśmy go używać, preferując wodę mineralną, jaką ze sobą przywieźliśmy.
I to ma być ta duża ryba???

Krzysztof sprawił rybę, ja pociąłem marchew, czosnek i cebulę, nafaszerowaliśmy tym rybę, zawinęliśmy ją w aluminiową folię i grillowaliśmy w ognisku—szczupak okazał się wyśmienity! Przez kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku, podziwiając tzw. ‘blue moon’, niebieski księżyc, tzn. drugą pełnię księżyca w tym samym miesiącu, i po północy udaliśmy się na spoczynek.

Piątek był znacznie chłodniejszy, ale nie mieliśmy nic przeciwko tej zmianie pogody. Byliśmy na nogach o godzinie 10 rano i nie zauważyliśmy śladów żadnej niedźwiedziej ‘działalności.’ Mieliśmy zamiar popłynąć do mariny Hartley Bay, ale zobaczywszy gromadzące się złowieszczo wyglądające chmury i pojedyncze błyskawice, postanowiliśmy pozostać na miejscu. W pewnym momencie kilkanaście metrów w głębi lasu mignęła nam sylwetka niedźwiedzicy z małym brzdącem, ale szybko cała ta rodzinka wycofała się w głąb lasu. Niedługo potem zaczęło padać; szybciutko wślizgnęliśmy się do namiotów i zasnęliśmy, budząc się dopiero o godzinie 18:00, gdy przestało padać. Przez jakiś czas wędkowaliśmy ze skał na brzegu (tych samych, gdzie przedtem chodził niedźwiedź). Kilka kilometrów od nas, w okolicach mariny Hartley Bay, zaczęły formować się czarne chmury i bez wątpienia tam rzęsiście lało. Wkrótce zobaczyliśmy błyski i usłyszeliśmy grzmoty. Raptownie wzmógł się wiatr i gdy mieliśmy udać się do namiotów, Krzysztof złapał sporego szczupaka, którego z powodu deszczu nie mógł sprawić i pozostawił na skale. Będąc w już w namiotach, rozpadało się na dobre, wokoło waliły pioruny i co jakiś czas widzieliśmy błyskawice.


Sobota, 1 sierpnia 2015 r. Tego dnia wypadała dokładnie 400 rocznica przybycia słynnego eksploratora Samuela de Champlain na jezioro Huron Lake (zatokę Georgian Bay), po dotarciu na niego właśnie rzeką French River (musiał przepływać kilka kilometrów od naszego biwaku); w radio słyszeliśmy o organizowanych z tego powodu uroczystościach. Również przypadała 71 rocznica Powstania Warszawskiego z 1944 r.

Jako że pogoda się poprawiła, popłynęliśmy do mariny Hartley Bay, przepływając koło wyspy Kentucky Club Island, ale Kamp Kaintuck wydawał się w tym czasie niezamieszkały. Marina tętniła życiem; nie mieliśmy zbyt dużo rzeczy, to też szybko wyłożyliśmy je z kanu, pracownik mariny przyprowadził samochód i pozwolił nam zostawić na doku nasze kanu. Pojechaliśmy do miasteczka Noëlville, gdzie większość mieszkańców jest pochodzenia francuskiego i mówi po francusku (oraz po angielsku), chociaż powiedziano mi, iż mają niekiedy problemy w dogadaniu się z francuskojęzycznymi przybyszami z prowincji Quebec i z Francji. Udaliśmy się do supermarketu, jak też wpadliśmy do dolarowego sklepiku, gdzie porozmawiałem z jego właścicielką o spędzaniu wakacji na Dominikanie, to tam właśnie rokrocznie jeździła na 2 miesiące. Następnie udaliśmy się do restauracji Hungry Bear Restaurant, Krzysztof wypił kawę, a następnie powróciliśmy do mariny Hartley Bay, zwodowaliśmy kanu i powiosłowaliśmy na nasze miejsce. Było dość wietrznie i jak zwykle, płynęliśmy pod wiatr! Najbardziej uciążliwy odcinek to przepłynięcie wskroś zatoki Wanapitei Bay, fale były dość wysokie, ale nie ich się obawialiśmy, lecz mocnego przeciwnego wiatru, który niezmiernie utrudniał nam wiosłowanie, powodując, iż posuwanie się naprzód stało się rzeczą żmudną i powolną. Pomimo, że oboje bardzo silnie wiosłowaliśmy, szybkość kanu dochodziła zaledwie do 3 km/h. Gdy tylko osiągnęliśmy brzeg biwaku, z rozkoszą wypiliśmy zimne piwo i z ulgą stwierdziliśmy, że nie żadnych śladów buszowania niedźwiadka nie było. Krzysztof złowił z brzegu pokaźnego szczupaka i mieliśmy go na kolację. Siedzieliśmy przy ognisku do godziny pierwszej nad ranem; od czasu do czasu słyszeliśmy przejeżdżające pociągi i ich głośną sygnalizację dźwiękową, słyszalną w promieniu wielu kilometrów. Zrobiłem też sporo nocnych zdjęć pełni księżyca i kanu, oświetlając go światłem latarki.

W niedzielę było pochmurnie, ale ciepło. Głównie czytaliśmy i wypoczywaliśmy. Skończyłem czytać książkę „Phantoms”, nawet mi się podobała, i sięgnąłem po nową lekturę, niezmiernie wzruszającą i pouczającą książkę „The Nurse’s Story” napisaną przez pielęgniarkę Carol Gino. Po raz pierwszy od 2 dni nie widzieliśmy niedźwiedzia—prawie-że zaczęło ich nam brakować, tak się do nich przyzwyczailiśmy—nawet wybaczyliśmy temu futerkowemu łobuzowi wyrządzone szkody! Krzysztof z brzegu złapał pokaźnego ‘walleye’ (sandacz amerykański), sprawił go i gdy już mieliśmy go usmażyć na patelni, zaczęło padać, zatem schowaliśmy go do lodówki. Bez rozpalania ogniska udaliśmy się do namiotów. Padało przez całą noc.
Gotowi płynąć z powrotem!

I oto nadszedł poniedziałek, 3 sierpnia 2015 r., nasz ostatni dzień na rzece French River. Wstaliśmy o godzinie 9:30 i rozpoczęliśmy się pakować—ale najpierw musieliśmy wysuszyć namioty i plandeki, toteż wszystko rozłożyliśmy na słońcu. W pewnym momencie do naszego miejsca dobiła motorówka z dwoma strażnikami parkowymi. Nota bene, po raz pierwszy spotkałem w tym parku strażników—czasem pragnąłem, aby częściej patrolowali park, bo niektóre miejsca biwakowe, na których się zatrzymywaliśmy w poprzednich latach były strasznie zaniedbane, rozrzuconych było na nich masę potłuczonych butelek, a paleniska były pełne śmieci. Szybko obejrzeli miejsce. Powiedziałem im o wizytach niedźwiadków i nawet pokazałem jednemu z nich zdjęcia i filmy; stwierdził, że to był całkiem duży niedźwiedź (chociaż spotkałem o wiele większe) oraz że na innych miejscach biwakowych też były problemy z niedźwiedziami, biwakowicze narzekali m. in na niedźwiedzicę z małym niedźwiadkiem. Również spytałem się ich, dlaczego tak wiele potężnych drzew było przewróconych i wyrwanych z korzeniami—stało się to 8 lat temu z powodu gwałtownego wiatru. Strażnicy też potwierdzili nasze przypuszczenia, że na wiosnę i na jesieni to całe miejsce biwakowe było zalane i znajdowało się pod wodą. Poproszono też nas o okazanie pozwolenia kempingowego—wprawdzie zawsze go kupuję, ale kilka napotkanych w ubiegłych latach osób twierdziło, że nigdy się nie fatygują go nabyć, ponieważ strażnicy pojawiają się niezmiernie rzadko. Jednakże powiedzieli nam, że w tym dniu wszyscy biwakowicze, jakich dotychczas sprawdzili, posiadali pozwolenia. Na końcu strażnicy przymocowali nowy znak do drzewa pod istniejącym już znakiem z numerem naszego miejsca: „Miejsce biwakowe jest zamknięte.” Tak, z powodu aktywności niedźwiadków! Chciałem z nimi dłużej porozmawiać, ale widocznie się śpieszyli i szybko odpłynęli. Zanim my opuściliśmy biwak, usmażyliśmy na patelni złapanego przez Krzysztofa sandacza; podczas gdy szczupak był bardzo dobry, sandacz okazał się wyśmienity!

Dopłynięcie do mariny Hartley Bay zajęło nam poniżej godziny. I tym razem roiło się tam od wodniaków—jedni przybywali, drudzy wyjeżdżali i nie było łatwo znaleźć wolnego miejsca przy doku. Jakkolwiek pracownicy mariny byli świetnie zorganizowani—m. in. jeden z ich samochodów miał zainstalowane z przodu urządzenie do holowania łodzi i szybko wyciągał z wody lub na nią spuszczał łodzie motorowe. Zapłaciłem za parking, a Krzysztof stopniowo przynosił z kanu nasze rzeczy. Po dziesięciu minutach przyprowadzono mój samochód, szybko go załadowaliśmy i udaliśmy się do miasteczka Noëlville. Niestety, supermarket był zamknięty (było to święto, długi weekend) i pojechaliśmy do miasteczka Alban, gdzie wstąpiliśmy do sklepu spożywczego „Lemieux”, zakupiliśmy kilka steków, jeszcze raz wpadliśmy do sklepu po zimne piwo i skierowaliśmy się do restauracji Hungry Bear. Na drodze minęliśmy wypadek, jeden samochód leżał na dachu, drugi też był uszkodzony, ale chyba nikt nie odniósł poważnych obrażeń. Krzysztof zamówił kawę, a ja spędziłem z pół godziny w sklepie „The Trading Post”, posiadającym bardzo dużo ciekawych i oryginalnych wyrobów indiańskich, koszulek, biżuterii oraz niezmiernie ciekawych książek—szczególnie interesowały mnie te na temat miejscowej historii i rzeki French River. Następnie pojechaliśmy do parku Grundy Lake; prawie wszystkie miejsca były zajęte i mieliśmy wybór z 3 wolnych miejsc—pojechaliśmy na nie i wybraliśmy miejsce nr 152—rosła na nim imponująca, rozłożysta sosna i zauważyliśmy, że podobne sosny rosły również na innych miejscach. Chociaż na przyległych miejscach biwakowali turyści, prawie-że ich nie zauważaliśmy. Podczas pobytu nie spotkaliśmy żadnego niedźwiadka (wprawdzie nie przypuszczam, abyśmy się ich wystraszyli po tych wszystkich niedźwiedzich spotkaniach na rzece French River), ale pojawiło się dużo ciekawskich ptaków, starających się ukraść nasze jedzenie.
Strażnicy parku przybili taki ów znak: "Miejsca zamknięte".

Komary również nie były specjalnie dokuczliwe i w nocy słyszeliśmy niezapomniany ‘koncert’ nurów. Niestety, nie mieliśmy czasu popływać na kanu na jednym z 4 jezior w parku.
Miejsce nr 152 w parku Grundy Lake Provincial Park

Grundy Lake jest sporym parkiem, posiadającym setki miejsc kempingowych, niektóre są przystosowane głównie dla ogromnych samochodów i przyczep rekreacyjnych, inne bardziej dla namiotów, toteż stopień prywatności może się znacznie wahać w zależności od miejsca, w którym się biwakuje. Warto przed wybraniem się do parku zapoznać się z rozkładem i wyglądem miejsc lub po przybyciu do parku, pojeździć jakiś czas samochodem i wybrać najbardziej odpowiednie miejsce.

Park organizował wiele zajęć dla biwakowiczów—akurat organizowano warsztaty rzeźbienia w steatycie. Uczestnicy mogli nabyć kawałki steatytu od $2 do $60 i następnie zamienić je w kanu, niedźwiadka, serce lub inne przedmioty—narzędzia były zapewnione. Byliśmy zdumieni, że nawet dzieci potrafiły wyrzeźbić imponujące, wypolerowane rzeźby—to był niezmiernie trafny pomysł, aby umożliwić turystom partycypowanie w tego rodzaju zajęciach! W sklepach rzeźby wykonane w steatycie często kosztują setki dolarów. Miałem chęć spróbować swoich sił w tym zakresie i coś wyrzeźbić, ale znając moje ‘wybitne’ zdolności manualne, nie skusiłem się.


Mimo że w radio podawali, że z powodu panującej gorącej i słonecznej pogody, ‘zawodowi’ zbieracze czarnych jagód borykali się z ogromnymi problemami ze znalezieniem jagód, we wtorek rano zabrałem Krzysztofa do mojego ‘sekretnego’ miejsca, w którym roku temu było takie zatrzęsienie jagód, że w ciągu godziny wypełniłem nimi czterolitrowy pojemnik! Pojechaliśmy drogą nr 69, a potem drogą nr 529; dookoła nie była żadnych domów, jedynie lasy! Od czasu do czasu pojawiały się napisy „Zakaz palenia ognisk” — lecz były już chyba zdezaktualizowane, bo gdy jechaliśmy, to rzęsiście lało. Wreszcie przybyliśmy na miejsce… i cóż za rozczarowanie! Większość krzewów jagodowych było kompletnie wypalonych słońcem, ich liście suche i ściemniałe, tak jakby po nich przeszedł miotacz ognia! Tu i tam na krzewach były jagody, ale skarłowaciałe i suche, nienadające się do jedzenia. Po 15 minutach udało się nam może znaleźć garść jagód.
Miejsce nr 152 w parku Grundy Lake Provincial Park

Brak jagód wyjaśniał też, dlaczego widzieliśmy w tym roku tak wiele niedźwiedzi. Według przeprowadzonych w Ontario badań statystycznych, gdy w lasach jest wystarczająca ilość pożywienia dla niedźwiedzi, dochodzi do o wiele mniejszej ilości kontaktów pomiędzy ludźmi i niedźwiedziami i wtedy jest trudno przez całe lato nawet z daleka zobaczyć niedźwiadka. Gdy jednak niedźwiedzie nie mogą sobie poradzić ze znalezieniem pożywienia w lesie—np. w przypadku braku jagód, jak to się dzieje w tym roku—wtedy wychodzą z lasu i starają się poszukiwać pożywienie w innych miejscach i liczba niedźwiedzi pojawiających się na biwakach czy też na zamieszkałych terenach znacznie się zwiększa.

Zawiedzeni, udaliśmy się do osady Pointe au Barril na drodze nr 69, gdzie zjedliśmy kawałek pizzy i poutine, pojechaliśmy do głównego sklepu, kupiliśmy kawałek wieprzowiny na grilla i powróciliśmy do parku—nie było tam śladu deszczu. Nasi ‘sąsiedzi’ na dwóch przyległych miejscach wyjechali, toteż mieliśmy sporo prywatności. Wieczorem zacząłem piec na ognisku mięso—i się rozpadało! Usiedliśmy pod rozłożystymi konarami sosny, które trochę chroniły nas od przemoknięcia. Założyłem na siebie nieprzemakalną kurtkę i co jakiś czas podchodziłem do ogniska, sprawdzając steki. Gdy były gotowe, szybko je zjedliśmy i zawiedzeni taką pogodą w tą ostatnią noc, schowaliśmy się w namiocie. Lało przez całą noc!
Widok z naszego miejsca biwakowego

Piątego sierpnia 2015 r. już wczesnym rankiem byliśmy na nogach. Namiot był mokry; mimo wszystko spakowaliśmy go, aby nie tracić czasu i zdecydowaliśmy się go wysuszyć po powrocie do domu. Na parę minut zatrzymaliśmy się w Pointe au Barril, a potem wpadliśmy w Parry Sound do supermarketu No Frills, gdzie kupiliśmy świeżą sałatę, chleb, ser feta i wodę mineralną. Również wstąpiliśmy do sklepu Hart, ale tym razem nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. Pojechaliśmy na miejskie nadbrzeże, gdzie pod wysokim mostem kolejowym nad rzeką Sequin River, na starym doku, gdzie swego czasu cumował statek „Chippewa”, spożyliśmy lunch. Chciałem pokazać Krzysztofowi pamiątkową tabliczkę, jaką widziałem w ubiegłym roku, na której widniała reprodukcja obrazu słynnego malarza kanadyjskiego Toma Thomsona z 1914 r. przedstawiającego ów estakadę, ale nie mogłem jej znaleźć. Zapytana kobieta powiedziała, że tabliczka została zniszczona przez wandali! Również rozmawiałem z Keith Saulnier, właścicielem Georgian Bay Airways Ltd. (linii lotniczych), oferujących przeloty samolotowe, głównie loty widokowe dla turystów (około 20 lat temu zafundowałem sobie taki krótki lot krajobrazowy i był warty każdego wydanego grosza, a raczej centa!), ale też i do Toronto. Zastanawiałem się, czy możliwe byłoby wypożyczenie samolotu wraz z jeszcze 2 innymi osobami-fotografami, w celu zrobienia zdjęć z lotu ptaka parku Massasauga, wyspy Franklin Island, Krainy Trzydziestu Tysięcy Wysp i innych miejsc, które odwiedzałem na kanu. Również porozmawialiśmy z jednym z właścicieli ogromnej łodzi motorowej z kabiną—jej bak mieścił 500 galonów benzyny i zużywała ona około półtora galonu benzyny na milę. Niezmiernie imponująca—i droga łódź! Widzieliśmy też dużą wyścigową łódź motorową, którą pewnie można by było porównać do drogiego samochodu sportowego—jej główna funkcja to pędzić po wodzie z ogromną szybkością. Zrobiłem tez zdjęcia kilku innym interesującym łodziom zacumowanym na nadbrzeżu. Pokazałem Krzysztofowi Centrum Artystyczne, ale nie mieliśmy już czas do niego zajrzeć. Bez problemu dojechaliśmy do Toronto, gdzie wjechałem na płatną autostradę, unikając korków w godzinach szczytu.
Nasz biwak i wizytujące je czarny niedźwiadek

Szkoda, że więcej nie pływaliśmy na kanu i ze nie odwiedziliśmy innych części rzeki French River. Ale z drugiej strony złapaliśmy sporo ryb i niewątpliwie główną atrakcją wycieczki były wielokrotne wizyty niedźwiedzi na naszym biwaku, bez wątpienia będziemy je wspominać przez wiele lat!



Więcej zdjęć: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157661833578890

BIWAKOWANIE I PŁYWANIE NA KANU NA WYSPIE FRANKLIN ISLAND, ONTARIO, CZERWIEC 2015

Nasze trasy na wyspie Franklin Island w/g GPS

W 2014 r. po raz pierwszy wybraliśmy się na wyspę Franklin Island na zatoce Georgian Bay, na północ od miasta Parry Sound. Wyspa ta jest własnością Korony (‘crown land’-domena królewska) i niewymagane są żadne pozwolenia czy też opłaty kempingowe—każdy rezydent Kanady ma prawo na niej się zatrzymać przez 21 dni (po tym czasie techniczne powinien się przenieść o ok. 100 metrów), nierezydenci zobowiązani są płacić, ale jakoś nie wyobrażam sobie jakichkolwiek kontroli w tym zakresie! Wyspa została nazwana na cześć słynnego brytyjskiego żeglarza i badacza Arktyki, Sir John Franklin (1786-1847), który przepływał zatoką Georgian Bay w 1825 r. podczas drugiej wyprawy do Arktyki. W 1845 roku Franklin wyruszył w ostatnią ekspedycję w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego na północy Kanady. Załoga porzuciła dwa statki uwięzione w lodach i w rezultacie sam eksplorator i 128 osobowa załoga powoli zginęli z głodu, hipotermii, gruźlicy, zatrucia się ołowiem i szkorbutu. W 2015 r. naukowcy z uniwersytetu w Albercie i Wielkiej Brytanii, po zbadaniu pozostałości 36 popękanych kości znalezionych na wyspie King William Island doszli do wniosku, że przekazywane słownie przez Eskimosów opowieści o mającym miejsce kanibalizmie wśród członków załogi ostatniej ekspedycji Franklina były prawdziwe.
Widok wieczorem z naszego miejsca biwakowego na zatokę Georgian Bay 

Wyspa Franklin Island ma kształt jajowaty, o wymiarach 5.5 km na 3 km i po stronie wschodniej oddzielona jest od lądu kanałem Shebeshekong Channel, którego szerokość wynosi od niecałych 100 metrów do ponad 2 kilometrów, toteż dopłynięcie na wyspę nie jest trudne i nie zajmuje zbyt wiele czasu. Wyspa jest skalista, jej brzegi upstrzone skałami i zatoczkami, a w jej środku posiada kilka jezior.


W niedzielę, 21 czerwca 2015 r., po trzygodzinnej jeździe samochodem, dotarliśmy do osady Snug Harbour. Rok temu mogliśmy bezpłatnie zaparkować samochód; okazało się, że w tym roku lokalne władze miejskie zarezerwowały cały parking dla mieszkańców i musieliśmy zaparkować na płatnym parkingu należącym do pobliskiej restauracji/przystani Gilly’s Snug Harbour Restaurant & Marina, dla której z pewnością te nowe przepisy stanowią świetne źródło dochodów! Napisy na parkingu dla lokalnych mieszkańców były bardzo mylące i Catherine poprosiła jednego z mieszkańców o pomoc w ich rozszyfrowaniu. Powiedział, że ów przepisy zostały wprowadzone w 2015 roku i bardzo dużo samochodów otrzymuje mandaty za złe parkowanie, kosztujące $70. Pogoda była idealna i po godzinie nasze wypełnione po brzegi kanu było na wodzie. Według GPS, dopłynięcie do ubiegłorocznego miejsca biwakowego powinno nam zająć godzinę.
Nasze miejsce biwakowe na wyspie Franklin Island-musieliśmy zwinąć częściowo plandekę z powodu silnych wiatrów

Po kilkunastu minutach wiosłowania opuściliśmy zatoczkę Snug Harbour, minęliśmy malowniczą latarnie morską Snug Harbour Lighthouse na wyspie Snug Island i znaleźliśmy się na otwartych wodach zatoki Georgian Bay. Ponieważ wiatry zwykle wieją z zachodu na wschód—a płynęliśmy w kierunku zachodnim i nadal byliśmy osłonięci wyspą—fale były nieduże i bez żadnych problemów mknęliśmy naprzód.
Widok z naszego miejsca biwakowego na wzburzone wody zatoki Georgian Bay i Latarnie Morską Red Rock Lighthouse. Nawet w naszych osłoniętych zatoczkach było ciężko wiosłować

Po przepłynięciu 3 kilometrów dopłynęliśmy do południowej części wyspy Franklin Island i wiosłowaliśmy pomiędzy kilkoma masywnymi skałami [o niezbyt miłej nazwie Okrutne Skały (Savage Rocks)] a brzegiem wyspy, usianym zatoczkami i skałami. Ponieważ nasz biwak znajdował się po zachodniej stronie wyspy, która była kompletnie nieosłonięta i narażona na wiatry, ten stosunkowo krótki kawałek trasy mógł potencjalnie okazać się najbardziej skomplikowany. Gdy po naszej prawej stronie pojawił się południowo-zachodni przylądek wyspy Henrietta Point, skręciliśmy w prawo, w kierunku północnym, i zaczęliśmy płynąć blisko zachodniego brzegu wyspy, lawirując pomiędzy masywnymi skalnymi wysepkami i ostrymi skałami wystającymi z wody lub kryjącymi się pod jej powierzchnią. Momentalnie zorientowaliśmy się, że wiejący z zachodu wiatr był na tyle silny, że wywoływał dość duże fale; poza tym w strefie brzegowej, gdzie było płytko i znajdowały się połacie skalne pod powierzchnią wody, fale ulegały spiętrzeniu i nagle osiągały dość sporą wysokość—przynajmniej dla naszego kanu. Z tego powodu raptownie znaleźliśmy się w dość nieciekawej sytuacji—wiejący wiatr utrudniał nam wiosłowanie, musieliśmy uważać, aby nie uderzyć w skały, a co najważniejsze, fale były na tyle wysokie, że były w stanie wywrócić kanu. Oboje silnie wiosłowaliśmy i non-stop musiałem ustawiać kanu dziobem do fal, które nim i tak rzucały na wszystkie strony. Po prawej stronie zobaczyliśmy na skalistym wzgórzu namiot, ale pochłonięty wiosłowaniem, nawet nie zwróciłem na niego uwagi. Od wejścia do zatoczki dzieliło nas kilkadziesiąt metrów; z powodu kierunku fal nie mogliśmy po prostu skręcić w jej stronę, bo płynąc równolegle do kierunku fal, narażeni bylibyśmy na wywrócenie. Toteż płynęliśmy w przeciwnym kierunku, prostopadle do fal, które w zależności od znajdujących się dookoła nadwodnych i podwodnych skał były na tyle wysokie, że Catherine zaczęła krzyczeć, iż z przodu dostaje się do kanu woda, a ja natomiast uklęknąłem na podłodze kanu, aby poprawić jego stabilność. Po kilku minutach takich zmagań postanowiliśmy wykonać szybki skręt o 180 stopni—udało nam się wybrać taki moment, gdy jedna fala właśnie przeszła, a następna jeszcze nie zdążyła się pojawić—i popychani od strony rufy falami i wiatrem, po minucie wpłynęliśmy do pierwszej zatoczki, która zapewniła nam wreszcie kompletne bezpieczeństwo. Kilkadziesiąt metrów dalej wpłynęliśmy do następnej zatoczki i ucieszyliśmy się widząc, że nasze zeszłoroczne miejsce biwakowe jest wolne. Jeszcze parę pchnięć wiosłem i dopłynęliśmy do skalnego brzegu.
Nasze miejsce biwakowe

Przy palenisku było już trochę drzewa, pozostawionego przez poprzednich biwakowiczów. Zastanawialiśmy się, gdzie rozłożyć namiot—ubiegłoroczne miejsce (oczywiście, na skale) nie było najgorsze, ale nie za bardzo dobrze mi się na nim spało i dlatego tym razem wybraliśmy inne, bliżej ogniska. Podczas gdy ja zająłem się rozbiciem namiotu, napompowaniem materacy i rozpakowaniem śpiworów, Catherine przyniosła pozostałe rzeczy, ustawiając je na skale, pod rozłożystą sosną. Jeszcze tego wieczoru rozwiesiliśmy ogromną plandekę i następnie odbyliśmy ponad godzinną przejażdżkę kanu po naszej zatoce—na vis-a-vis biwakowało parę osób, ale praktycznie ich nie widzieliśmy. Przy okazji zebraliśmy z brzegów drzewo na ognisko, co było o wiele łatwiejsze, niż szukanie go na naszym miejscu. Na wyspie było masę krzewów jagodowych i już zawiązały się jagody—w ubiegłym roku mogliśmy je zbierać, w tym roku przybyliśmy trochę za wcześnie.
Wreszcie mogliśmy usiąść przy ognisku i rozkoszować się wieczornym widokiem

Mówiąc o naszym miejscu, to było ono istotnie niepowtarzalne: pomiędzy nim a zatoką Georgian Bay było kilka zatoczek, na których mogliśmy bez problemu pływać nawet podczas silnych wiatrów, jak też po wschodniej stronie były następne zatoczki, oddzielone od pozostałych bardzo wąską skałą (rok temu czasem przenosiliśmy przez nią kanu) — na wspomniane zatoczki można było też wpłynąć kanałem z zatoki Georgian Bay i zatrzymywało się w nich sporo łodzi motorowych z kabinami oraz żaglówek. Na szczęście ich załogi zachowywały się cicho i nie wariowały na głośnych dmuchanych łodziach motorowych. Siedząc przy ognisku, mieliśmy przepiękny widok na skalne zatoczki oraz bezkresne wody zatoki Georgian Bay. Prawie-że na przeciwko (5.5 km od nas) wyrastała masywna latarnia morska na skale Red Rock (posiadała na dachu lądowisko dla helikopterów); wieczorem co 10 sekund wysyłała jednosekundowe sygnały świetlne. Bardziej na północ rozciągały się na prawie 10 km połacie wysp Mink Islands (wyspy norek), do których często przypływają kajakarze—są one niezmiernie malownicze, na niektórych znajdują się prywatne domki letniskowe i nieraz trudno jest znaleźć dobre miejsce biwakowe. Rozważaliśmy popłynięcie do tych wysp z naszego miejsca, ale obawialiśmy się zmiennej pogody—pomiędzy nimi a naszą wyspą nie ma żadnych wysepek i przez 5-6 kilometrów płynęlibyśmy na kompletnie otwartych wodach zatoki Georgian Bay—w razie zmiany pogody i nawet stosunkowo lekkiego wiatru, moglibyśmy się znaleźć w dużych tarapatach albo też nie być w stanie dopłynąć z powrotem do naszego biwaku.
Uwielbialiśmy pływać na kanu przed zachodem słońca na otwartych wodach zatoki Georgian Bay!

Rozwieszona plastikowa plandeka nad naszą ‘kuchnią’ umożliwiała nam schronienie się pod nią podczas deszczu—a prognoza pogody nie była najbardziej optymistyczna. Rzeczywiście, w poniedziałek ledwie się nam udało zrobić żeberka z grilla nad ogniskiem, gdy zaczęło padać i szybko schowaliśmy się w namiocie. Lało rzęsiście całą noc, a do tego zerwał się silny wiatr, w porywach dochodzący do 60 km/h. Rano na jakiś czas przestało padać, ale było tak wietrznie, że zatoka Georgian Bay pokryta była spienionymi grzywaczami i pióropuszami wody z rozpryskujących się fal, uderzających w skały; ba, nawet na naszej zatoczce utworzyły się fale—nie byłyby one oczywiście żadnym zagrożeniem dla naszego kanu, ale wiejący wiatr pewnie bardzo utrudniałby nam wiosłowanie i dlatego nigdzie tego dnia nie popłynęliśmy, spędzając sporo czasu pod plandeką.
Gdy zachodziło słońce, skały nabierały przepięknych kolorów

Przywiozłem ze sobą kilka nieprzeczytanych tygodników „The Economist” jak też dwie książki, „The Day Trader” autorstwa Stephen Frey i „The Passage” Justin’a Cronin. Miałem zamiar zacząć od tej pierwszej, ale niestety, wpadła ona przedtem w ręce Catherine, toteż zacząłem czytać tą drugą, „The Passage.” Według zamieszczonych na pierwszych stronach fragmentów kilkudziesięciu niezmiernie entuzjastycznych recenzji, spodziewałem się, że całkowicie mnie ona pochłonie. Owszem, pierwsze 200 stron było całkiem niezłe, ale po przerobieniu następnych 100 stron przestałem ją czytać i nie zamierzam do niej powrócić, kompletnie nie w moim stylu. Na szczęście Catherine zakończyła czytanie „The Day Trader”—oczywiście, jest to o wiele mniej ambitna pozycja niż „The Passage”, typowe ‘czytadło’, które okazało się całkiem niezłe.
Sądziliśmy, że natrafiliśmy na skamieniałą mumię lub sarkofag Azteków lub Egipcjan!

Pogoda się trochę wyklarowała, ale nadal było dość chłodno, szczególnie w nocy, jak też czasem padało. Jednakże każdego dnia wieczorem wybieraliśmy się na przejażdżki kanu i często wypływaliśmy na otwarte wody zatoki, obserwując piękne zachody słońca. Podczas naszego pobytu w zatoczkach cumowały przez dwie noce dwie łodzie, ale praktycznie w ogóle ich nie widzieliśmy.
Jeszcze jedna formacja skalna o niezmiernie ciekawych kształtach. Kto ją wykuł?

Sądziłem, że uda mi się zobaczyć jakieś węże i inne stworzonka (rok temu Catherine prawie nastąpiła na małego grzechotnika przy wyjściu z namiotu, jak też widziałem niegroźnego węża zaskrońca), ale jedynie udało się nam obserwować kilka razy piżmoszczura (Muskrat), mającego zapewnie niedaleko swoje mieszkanko, zresztą widzieliśmy go też rok temu w tym samym miejscu.
Przecudowne zachody słońca na zatoce Georgian Bay

Powrót planowaliśmy w poniedziałek lub we wtorek, ale w czwartek słuchałem prognozy pogody i podczas gdy na piątek zapowiadano świetną pogodę, w weekend miało bardzo padać i być wietrznie, a zapowiadana pogoda po weekendzie też nie wyglądała zachęcająco. Catherine była trochę niechętna tak wcześnie wracać do domu, ale jakoś ją przekonałem (i na szczęście, bo weekend był rekordowo deszczowy, wietrzny i chłodny). Istotnie, piątek okazał się niezmiernie słonecznym i ciepłym dniem, powoli się spakowaliśmy i dokładnie w południe opuściliśmy wyspę. Tym razem nie mieliśmy żadnych problemów z falami czy też z wiatrem. Po drodze minęliśmy grupę kajakarzy, zmierzającą w przeciwnym kierunku. Dokładnie po godzinie dotarliśmy do doku. Grupa kobiet właśnie przygotowywała się do zaczęcia weekendowej wycieczki—współczuliśmy im z powodu niezmiernie nieciekawej prognozy pogody. Catherine przyprowadziła z parkingu samochód i po pół godziny pojechaliśmy do mariny, gdzie w sklepiku Catherine zafundowała sobie porcję lodów. Zauważyłem na półce ułożonych na sprzedaż kilka książek o Ontario napisanych przez znanego autora Terry Boyle, który ‘specjalizuje’ się w opisywaniu różnych fascynujących, aczkolwiek mało znanych wydarzeń i epizodów związanych z historią Ontario i wiele z nich dotyczy duchów, zjaw i nawiedzonych domów. Wskazując na te książki, głośno powiedziałem do Catherine:
Zbieraliśmy drzewo na ognisko na brzegach, bo na naszym miejscu nie było go dużo

            — Spójrz na te książki Terry Boyle—to jest ten facet, którego spotkaliśmy kilka lat temu w Towarzystwie Historycznym Miasta Streetsville (Streetsville Historical Society)!

Słyszący do sprzedawca w sklepie przytaknął i wskazał na stojącego koło mnie mężczyznę.

            — Tak, to właśnie jest Terry Boyle we własnej osobie!


Jak się okazało, autor ma w tych okolicach swój domek. Miałem okazję z nim porozmawiać przez kilka minut i podziękować za jego książki—ich lektura nie tylko znacznie powiększyła moją wiedzę na temat prowincji Ontario, ale też niezmiernie wzbogaciła moje podróże. Powiedział, że być może ponownie odwiedzi Towarzystwo Historyczne Miasta Streetsville w tym roku.

We wrześniu 2017 roku, gdy byliśmy w księgarni “Bearly Used Books” w Parry Sound, dowiedzieliśmy się, że Terry Boyle zmarł 11 lipca 2016 roku w wieku 63 lat.


Na wyspie Franklin Island znaleźliśmy wiele przytulnych zatoczek

Ogólnie była to fajna wycieczka, chociaż trochę za krótka, jak też było za bardzo deszczowo, chłodno i wietrznie. Niemniej jednak piękno otaczającego nas krajobrazu w pełni zrekompensowało wszelkie niedogodności.