sobota, 31 października 2015

Killarney, Ontario—Biwakowanie i Pływanie na Kanu na Jeziorach Carlyle i Terry Lake, 26 Czerwiec-03 Lipiec 2014 r.

Na jeziorach Carlyle Lake i Terry Lake


W ubiegłym roku spędziliśmy ponad tydzień biwakując na jeziorze Carlyle Lake i bardzo chcieliśmy ponownie odwiedzić te okolice. Oczywiście, musieliśmy zrobić przedtem rezerwacje—jakby nie było, Killarney jest jednym z najpopularniejszych parków w Ontario
 
Zdezorientowany niedżwiadek
Jazda z Toronto zajęła nam ponad 6 godzin, ale była przyjemnością. Wkrótce po zjechaniu z autostrady nr. 69 na drogę numer 637, prowadzącą do parku, zobaczyliśmy maszerującego po poboczu małego czarnego niedźwiadka. Zatrzymaliśmy się i przez kilka minut obserwowaliśmy to zabawne stworzonko. Misio zdawał się trochę zdezorientowany—najpierw szedł prawym poboczem drogi, potem środkiem, następnie lewym poboczem, znowu przeszedł na prawe, aż wreszcie ponownie przeszedł na prawą stronę i zniknął w lesie. Pewnie poprzedniej nocy za dużo turystom wypił piwa…
 
Nasze miejsce biwakowe pomiędzy jeziorami Carlyle i Terry Lake
Przybywszy do biura parku w Lake George o godzinie 14:30, szybko otrzymaliśmy pozwolenie i udaliśmy się do wjazdu na jezioro Carlyle Lake, gdzie rozładowaliśmy samochód i już o godzinie 15:30 byliśmy na wodzie. Poprzedniego roku mieliśmy nadzieję zatrzymać się na miejscu nr. 55, ale było one już zajęte przez grupę młodych ludzi i biwakowaliśmy na miejscu nr. 56, które okazało się wyśmienite! Tym razem wszystkie miejsca były wolne. Chociaż ubiegłoroczne miejsce nr. 56 było chyba lepsze, zdecydowaliśmy się jednak wybrać to drugie, nr. 55, bo nigdy na nim nie byliśmy, jak też posiadało mały wodospad i rozciągał się z niego również widok na jezioro Terry Lake—jak też na miejsce nr 56. Dostęp do tego miejsca był trochę kłopotliwy, musieliśmy nieść nasze rzeczy pod dość strome wzgórze, ale gdy się z tym uporaliśmy, miejsce się nam niezmiernie podobało.
 
Droga do toalety była niezwykle malownicza!
Ubikacja, tzw. ‘thunderbox’ (drewniana skrzynia z okrągłym otworem) wymagało ponad minutowego spaceru przez przepiękną okolicę, ale niektórzy turyści zapewne jej nie używali, na co wskazywały pozostałości rozrzuconego papieru toaletowego. Muchy meszki (black flies), które powinny już w tym czasie zniknąć, były cały czas aktywne i nas trochę pokąsały. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i po krótkim czasie udaliśmy się na spoczynek do namiotu.
 
Sue i Ian (oraz ich piesek) przenoszą kanu z jeziora Carlyle na jezioro Terry Lake
Nasi znajomi, Sue i Ian, przybyli następnego dnia w południe i po niedługim czasie cała nasza czwórka wykonała mały portaż, przenosząc kanu przez wodospady (ok. 15 metrów) to przylegającego jeziora Terry Lake, na którym popływaliśmy przez godzinę czasu w pełnym słońcu. Podczas ponownego portażu na jezioro Carlyle Lake, Catherine wpadła do wody—przynajmniej nie musiała tego dnia się kąpać! W czasie lunchu przybyła Andrea wraz z córką, Barbarą (która właśnie zdała egzamin adwokacki). Okazało się, że firma Killarney Outfitters nie dostarczyła ich kanu na czas i pomimo kilku telefonów, musiały czekać przez 2 godziny. Barbara natknęła się na naszym miejscu na dużego węża wodnego—byłem zaskoczony, że odszedł tak daleko od wody, gdzie zazwyczaj można je spotkać. 
Tama bobrowa na jeziorze Carlyle Lake

Wieczorem wraz z Catherine, Andrea i Barbara wybraliśmy się na przejażdżkę po jeziorze Carlyle Lake, płynąc w stronę jeziora Johnie Lake. Zawróciliśmy dopiero koło tamy bobrów, znajdującej się w przesmyku łączącym oba jeziora. Gdy płynęliśmy do naszego biwaku, zaczęły pojawiać się gwiazdy i po niedługim czasie zrobiło się ciemno; z daleka zobaczyliśmy ognisko, rozpalone przez Ian’a i Sue. Komary zawzięcie atakowały i musieliśmy spryskiwać się środkiem przeciw komarom.
 
Sue i Ian udają opuszczają nasze miejsce
Następnego dnia Sue i Ian udali się w drogę powrotną i przez kilka godzin siedzieliśmy na biwaku, relaksując się i rozmawiając, a po kilku godzinach Barbara i Andrea spakowały się i jakiś czas płynęliśmy razem, a potem pożegnaliśmy się, udając się do parkingu, gdzie przymocowaliśmy kanu łańcuchem do drzewa i pojechaliśmy samochodem do miasteczka Killarney. Od razu zauważyliśmy, że zniknął słynny czerwony szkolny autobus, który przez kilka dekad stanowił znaną restaurację Herbert Fisheries Restaurant! Parę metrów dalej stała częściowo wykończona nowa restauracja, a Herbert Fisheries serwował słynne posiłki z tymczasowo ustawionej przyczepy. Kilka dni później w radiu usłyszałem krótką relację na temat tej restauracji—właścicielka powiedziała, że gdy odholowywano czerwony autobus, niemal leciały jej łzy! 
Słynna Restauracja Herbert Fisheries

Po zjedzeniu frytek i wypiciu zimnego piwa (zakupionego do przylegającego sklepu z piwem, LCBO), udaliśmy się do głównego (i pewnie jedynego) sklepu w tym miasteczku, Pitfield’s. Nagle poczuliśmy nagły spadek temperatury, na niebie pojawiły się czarne, kłębiące się chmury, przecinane błyskawicami i po kilku minutach spadł rzęsisty deszcz. Siedząc na werandzie sklepu, przyglądaliśmy się płynącym po kanale łodziom. Burza, burza i po burzy—wkrótce rozpogodziło się i wybraliśmy się na krótką przechadzkę wzdłuż kanału. Parząc w kierunku południowo-wschodnim, dostrzegłem zarysy trzech wysp: Martins Island, Center Island i West Fox Island, na której biwakowaliśmy przez prawie tydzień kilka lat temu. Zamierzaliśmy pojechać też do latarni morskiej, ale prowadząca do niej droga była rozmyta i nie chcieliśmy ryzykować. Przy okazji zobaczyliśmy ‘samoobsługowe’ lotnisko—piloci są w stanie sami włączyć światłą, oświetlające pas startowy, używając radia. Ściemniało się, toteż szybko pojechaliśmy do parkingu, położyliśmy kanu na wodzie i w zupełnych ciemnościach przypłynęliśmy po pół godzinie do naszego biwaku.
 
Catherine, Andrea, Jack, Barbara, Ian and Barbara
Ponieważ uwielbiamy steki z rusztu, pieczone nad ogniskiem, przed wyjazdem kupiłem sporo wołowych steków ze sklepu Value Mart i je zamarynowałem. Cóż za rozczarowanie—okazały się tak niesmaczne (twarde, bez smaku), że zamiast grillować, udusiliśmy je, ale nadal były niesmaczne. Nie po raz pierwszy się nam coś takiego zdarzyło—czasem wołowe steki są wyśmienity, niekiedy tez mogą okazać się prawie-że niejadalne [kilka miesięcy później u Catherine zrobiliśmy na ruszcie kilka steków z kością (T-bone) i były tak niesmaczne i twarde, że następnego dnia zwróciliśmy je do sklepu Value Mart]. Z tego tez powodu postanowiliśmy przywozić ze sobą jedynie steki wieprzowe lub żeberka, które nie tylko są tańsze, ale zawsze przepyszne!


Przez pozostałe dni pływaliśmy po jeziorze Carlyle Lake—czasem było dość wietrznie—i ponownie zawitaliśmy do miasteczka Killarney. Poszliśmy też do kościoła (przypominającego latarnię morską) i na znajdujący się kilka kilometrów na północ od miasteczka cmentarz. Na grobowcach było wiele znajomo brzmiących nazwisk—większość mieszkańców Killarney jest potomkami oryginalnych pionierów którzy poślubili Indianki i do tej pory wiele z nich posiada oficjalny status indiański (Certificate of Indian Status). Ów status zwalnia ich od płacenia pewnych podatków, zwłaszcza gdy dokonują zakupów na terenie rezerwatu indiańskiego lub gdy zakupione towary są dostarczone do rezerwatu. Akurat tak się składa, że niedaleko położony rezerwat indiański (Point Grondine Indian Reserve-parę lat temu biwakowaliśmy na nim przez noc) przylega do drogi nr. 637 i właśnie tam została wybudowana stacja benzynowa i mały sklepik, prowadzone przez Indiankę. Powiedziała nam ona, że wiele mieszkańców Killarney przyjeżdża tu zakupić benzynę, bo nie muszą płacić na nią podatków.
 
Catherine koło mapy okolic rzeki French River, koło French River Trading Post
i Restauracji "The Hungry Bear"
Trzeciego lipca 2014 r. spakowaliśmy się, popłynęliśmy do parkingu i pojechaliśmy do parku, gdzie wzięliśmy niezwykle odświeżający prysznic i zmieniliśmy ubranie. Następnie udaliśmy się w stronę Toronto, zatrzymując się na godzinę w restauracji The Hungry Bear (Głodny Niedźwiadek) i odwiedzając niezwykle oryginalny sklep, Trading Post, oferujący na sprzedaż wiele fascynujących książek, albumów i filmów na temat lokalnej i ontaryjskiej historii, unikalne wyroby ceramiczne (niektóre z nich z malunkami malarzy słynnej Grupy Siedmiu i indiańskiego artysty Benjamina Chee Chee), wyroby indiańskie, kartki pocztowe, ubrania, buty, koszulki pokryte jedynymi w swoim rodzaju wzorami, sprzęt wędkarski, noże, rzeźby i nawet wyroby kulinarne. Chociaż ceny są dość wysokie, warto czasem wydać więcej i kupić coś bardziej nieszablonowego.
 
Pointe au Baril
Po prawie godzinie jazdy skręciliśmy na drogę nr. 644 w Pointe au Baril i zatrzymaliśmy się koło urokliwego kościółka, a następnie dojechaliśmy do przystani Payne Marina. Małżeństwo (Rob Harris z żoną) z dwoma kudłatymi pieskami akurat przygotowywało się do odpłynięcia i podczas gdy ja zabawiałem się z psiakami, Catherine nawiązała z nimi rozmowę: zawsze pragnęliśmy wybrać się na kanu w tych okolicach i byliśmy ciekawi, czy możliwe byłoby biwakowanie na brzegach, będących własnością korony (tzn. rządu Kanady). Nie tylko dowiedzieliśmy się od nich wielu ciekawych rzeczy, ale zaprosili nas na trzydziestominutową przejażdżkę łódką! Rzeczywiście, okolica była przepiękna, niemniej jednak trochę obawiałem się otwartych połaci wody, na których musielibyśmy płynąc kanu. Podziękowaliśmy im za przejażdżkę i skierowaliśmy się z powrotem ku autostradzie. Nota bene, owe spotkanie niebawem zaowocowało: powróciwszy do domu, spędziłem kilka godzin wertując mapy, książki i Internet i kilka tygodni potem pojechaliśmy na wyspę Franklin Island, gdzie spędziliśmy tydzień, biwakując w przepięknym miejscu.
 
Na biwaku na jeziorze Carlyle Lake w parku Killarney Provincial Park

Marzę o tym, aby kiedyś wybrać się na dłuższą wycieczkę w głąb parku Killarney, gdzie znajduje się wiele przepięknych szlaków, aczkolwiek taka wyprawa wiązałaby się z szeregiem długich, często trudnych portaży. Niemniej jednak jest zawsze niezmiernie przyjemnie odwiedzić park Killarney i popływać po niewymagających portaży jeziorach!


Port Burwell, Ontario, Maj 2014 r.

W końcu maja 2013 roku wybraliśmy się na cztery noce do parku Algonquin, mając nadzieję wypocząć wśród ontaryjskiej dziczy i zrobić kilkaset zdjęć łosiom, które w tym czasie włóczą się w dużych ilościach po parku. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę jednej rzeczy: małych czarnych much meszek! Ich ogromne ilości, dzielnie wspomagane przez armię komarów, non-stop nas atakowały i w rezultacie byliśmy zmuszeni skrócić wycieczkę, powracając z parku po zaledwie dwóch nocach. Nie chcąc się powtórnie narazić na podobne przygody, zdecydowaliśmy się w tym roku pojechać na południe Ontario, do parku Port Burwell Provincial Park, gdzie zupełnie nie ma much meszek. Pomimo że tamtejszy krajobraz kompletnie różni się od terenów bardziej na północy, położonych na tarczy kanadyjskiej, z niecierpliwością oczekiwaliśmy na ten wyjazd.
Nasze miejsce w parku Port Burwell Provincial Park

Wyjechaliśmy z Toronto 19 maja 2014 roku, w Dzień Wiktorii—pierwszy długi weekend okresu wakacyjnego. Przez pierwszą godzinę jechaliśmy autostradą nr. 401, potem z niej zjechaliśmy i bocznymi drogami dojechaliśmy do miejscowości Delhi (wymawia się ‘del-haj’), zaparkowaliśmy w parku koło Muzeum Tytoniu i przeszliśmy się po parku. Miasteczko Delhi jest znane jako Centrum Regionu Tytoniowego; to tu właśnie uprawia się praktycznie 100% kanadyjskiego tytoniu. Jednakże poziom produkcji tytoniu znacznie zmalał w ciągu ostatnich dekad, głównie z powodu spadającej liczby palaczy, prowadząc do pokaźnej redukcji upraw tytoniu. Chociaż nadal tytoń jest uprawiany, również spostrzegliśmy uprawę nowej i egzotycznej w tym regionie rośliny, a mianowicie żeń-szenia; pomimo że okres pomiędzy zasadzeniem i zbiorami żeń-szenia wynosi kilka lat, jest na niego duży popyt, szczególnie ze strony Chińczyków i jego ceny są wysokie.
Plaża na jeziorze Erie w parku--spowita mgłą i tajemnicza...

W Delhi osiedliło się bardzo dużo emigrantów z różnych krajów i jest to niezmiernie wielokulturowe miasteczko. Przejeżdżając przez miasto, widzieliśmy polski, niemiecki, belgijski i holenderski dom kultury, a powiedziano nam, iż w przeszłości istniały tez portugalski i włoski. Gdy zatrzymaliśmy się na prywatnej wyprzedaży używanych rzeczy (de rigueur Catherine), sprzedawcy byli pochodzenia holenderskiego. Zauważyliśmy zwisającą czarną flagę na froncie Domu Polskiego; jak się potem okazało, właśnie zmarł Bazyli Piekarski, który był managerem tej instytucji.
Anglikański kościół Św. Trójcy w Port Burwell

Następnie pojechaliśmy do Wiednia. Catherine, zbierając na Internecie informacje na temat okolicznych atrakcji, odniosła wrażenie, że to miasto przypomina stolicę Austrii (i jakoby pracownik parku, z którym rozmawiała przez telefon, potwierdził to). Nie chciałem jej wyprowadzać z błędu i oświadczyłem, że owszem, w Wiedniu znajduje się imponujący budynek opery i właśnie wystawiano „Carmen” Bizeta. Catherine niezmiernie ta wiadomość ucieszyła i już szykowała się zobaczyć ów spektakl.

            — Dlaczego mi nie powiedziałeś tego w Toronto? Zapytała z wyrzutem. – Gdybym to wiedziała, to zabrałabym ze sobą odpowiednie ubranie.

Gdy wjechaliśmy do Wiednia, dobrze się uśmiałem, bo była to mała, rolnicza osada, posiadająca może kilkanaście sklepików. Wskazując na jeden ze zniszczonych budynków, przypominających stodołę, spytałem się jej:

            — A może to jest właśnie opera?
Wszędzie było widać turbiny na wiatr

Niemniej jednak Wiedeń mógł stać się słynnym miasteczkiem z innego powodu: kiedyś zamieszkiwała go rodzina Edisonów. Samuel Edison, ojciec słynnego wynalazcy Thomas Alva Edison, musiał uciec z Kanady to Stanów Zjednoczonych po Rebelii 1837 roku; gdyby pozostał, Thomas Alva Edison być może urodziłby się w Kanadzie! Jako małe dziecko, Thomas Edison często przyjeżdżał do Wiednia na wakacje, do swojego dziadka. Co ciekawe, oryginalny dom Edisonów został przeniesiony do USA przez Henry Forda w latach trzydziestych XX wieku!

Jadąc do parku, wstąpiliśmy też do małego sklepiku znajdującego się na skrzyżowaniu dwóch dróg. Cieszył się on powodzeniem i również sprzedawał jedzenie meksykańskie oraz tkaniny, głownie dla Menonitów zamieszkujących w okolicy. Byliśmy zaskoczeni widząc, że Menonici używali karty kredytowe i jeździli dużymi samochodami, a nie zaprzęgami konnymi!
Cmentarz dla małych zwierzątek

Również zatrzymaliśmy się na unikalnym cmentarzu dla małych stworzonek (Sandy Ridge Pet Cemetery) na południe od miasta Tillsonburg. Było na nim wiele nagrobków z wyrytymi inskrypcjami dla piesków, kotków i innych stworzonek domowych. Ba, nawet widzieliśmy nawet napisy w językach polskim, rosyjskim, chińskim i hebrajskim! Czytając te wzruszające słowa można było czuć, iż bez wątpienia były całkowicie autentyczne i płynące z serca.

Przyjechawszy do parku Port Burwell, skierowaliśmy się do pustego biura. Według wywieszonych informacji, mieliśmy wybrać sobie sami miejsce biwakowe i sami się zarejestrować. Park był prawie pusty; pojechaliśmy najpierw do miejsca nr. 118, wokół którego rosły gąszcze kwitnących trójliści (symbolu prowincji Ontario), ale nie podobało się nam, że było z niego widać z daleka jakąś fabrykę. Pojeździliśmy trochę po parku i wreszcie wybraliśmy miejsce nr. 36, którego nie można było rezerwować—innymi słowy, nikt nas z niego nie mógł wykolegować.

Jak poprzednio nadmieniłem, park był prawie pusty (na 356 miejsc jedynie 5 było zajętych) i chociaż dookoła było wiele miejsc biwakowych, mogliśmy cieszyć się całkowitą prywatnością… do czasu, gdy następnego dnia przyjechały trzy młode dziewczyny i rozbiły namiot na przyległym do naszego miejscu! Czasem trudno jest zrozumieć ludzi…

Miasteczko Portu Burwell posiada bardzo charakterystyczną latarnię morską (a raczej jeziorową, jedną z najstarszych w Kanadzie), anglikański kościół Św. Trójcy i cmentarz, gdzie spoczywa wiele potomków założyciela miasteczka, Mahlon’a Burwell. Biwakując w tym parku w 2006 r., natknąłem się w tutejszej bibliotece na ogłoszenie o Fred Bodsworth, znanym pisarzu, dziennikarzu i przyrodniku, urodzonym w Port Burwell w 1918 r., który miał właśnie przybyć do swojego miejsca urodzenia i podpisywać książki. Chociaż w czasie jego wizyty nie zamierzałem w Port Burwell przebywać, udało mi się kupić jedną z jego najsłynniejszych książek (i to z autografem!), „The Last of the Curlews” („Ostatnie Kuliki Eskimoskie”). Fred Bodsworth zmarł w 2012 roku i pochowany został na cmentarzu w Port Burwell.
Grób Fred Bodsworth w Port Burwell

Anglikański kościół Trójcy był prezentem pułkownika Mahlon Burwell i został oficjalnie otwarty przez znanego biskupa John Strachan 22 maja 1836 roku. W czasie naszej wizyty kościół był zamknięty i nie mogliśmy obejrzeć jego wnętrza.

W XIX wieku Port Burwell słynął z przemysłu budowy statków (oczywiście żaglowych), jak też prosperowało rybołówstwo, które jednak borykało się z problemami powodowanymi załamaniem się populacji ryb. W 2014 roku tylko jeden kuter rybacki regularnie wypływał na połowy z Port Burwell i można było kupić świeże i wędzone ryby bezpośrednio od rybaków.

Jednakże jedną z najbardziej godnych zapamiętania branżą przemysłową był transport węgla. Od 1906 r. do 1950 r. prom kolejowy (rodzaj statku przystosowany do transportu wagonów kolejowych) o nazwie "The Ashtabula" (nazwa wywodzi się od wyrazu ashtepihəle, oznaczającego w języku Indian Delawarów 'zawsze starczy ryb do podzielenia się') kursował z miasta Ashtabula, Ohio do Port Burwell i z powrotem, transportując po jeziorze Erie węgiel do Kanady, a z powrotem do USA powracał z papierem gazetowym i wapniem. Węgiel był następnie przewożony koleją do okolic Tillsonburg i Woodstock i często używany w piecach do suszenia liści tytoniowych. Do roku 1955 statek Ashtabula odbył 12.000 rejsów w obie strony, robiąc po 250 rejsów rocznie w okresie powojennym. Transport węgla zakończył się, gdy coraz popularniejsze stały się silniki spalinowe. W dniu 18 września 1958 roku statek Ashtabula zderzył się z masowcem „Ben Moreell” blisko portu w stanie Ohio. Chociaż nie było żadnych ofiar w ludziach, uszkodzenia statku były tak znaczne, iż został on zezłomowany. W czasie kolizji Ashtabula była prowadzona przez kapitana Louisa Sabo, który spędził na niej 31 lat, połowę swojego życia. Wstępne śledztwo przeprowadzone przez Straż Przybrzeżną obwiniło kapitana Sabo o liczne naruszenia przepisów, które doprowadziły do wypadku. W przededniu mającego się odbyć postępowania dyscyplinarnego kapitan Sabo udał się wieczorem do swojego garażu, uruchomił samochód i rano znaleziono go uduszonego spalinami. Również inspektor ubezpieczeniowy uległ śmiertelnemu wypadkowi podczas przeprowadzania kontroli Ashtabula. Tak więc kolizja Ashtabula pośrednio pociągnęła za sobą dwie ofiary śmiertelne.
Naścienny mural portu w Port Burwell, widoczna jest statek "Ashtabula

Do dzisiaj można zobaczyć zgniłe podkłady kolejowe u ujścia rzeczki Big Otter Creek, gdzie znajdował się terminal kolejowy, służący do przeładowywania towarów pomiędzy statkiem i wagonami kolejowymi. Tory kolejowe już dawno usunięto i jedynie pozostała wąska przesieka w miejscu, gdzie przebiegała linia kolejowa. Około 10 lat temu byłem w miasteczku Port Stanley; dzięki entuzjastom kolei, turyści mogli się przejechać pociągiem do miasta St. Thomas i z powrotem. Jeden ze starszych maszynistów powiedział mi, że to właśnie on prowadził ostatni pociąg z Port Burwell.

Oczywiście, udaliśmy się też na piaszczystą plaże na jeziorze Erie. Ponieważ przez ostatnie dni dość mocno padało, z plaży unosiły się gęste pary osnuwające wydmy—cała okolica przypominała scenę z horroru! Catherine wybrała się na przechadzkę i po niecałej minucie zniknęła w gęstej mgle, aby się z niej wynurzyć pół godziny później.
Przed sklepem Mennonitów w Aylmer
Następnego dnia padało i pojechaliśmy samochodem do miasta Aylmer, gdzie przez kilka godzin przechadzaliśmy się po targu, gdzie zakupiliśmy warzywa, owoce i kiełbasę. Sporo sprzedawców stanowili Menonici. Następnie pojechaliśmy do pobliskiej Szkoły Policyjnej; każdy policjant w Ontario musi w niej odbyć 13-to tygodniowy trening. Otrzymaliśmy przepustki dla gości i pochodziliśmy po budynku. Mieściło się tam małe muzeum policyjne i memoriał poświęcony policjantom, którzy stracili życie na służbie—niektórych z nich dobrze pamiętam, bo ich zabójstwa odbiły się dużym echem w Toronto i przez wiele dni były na pierwszych stronach gazet. Wszędzie kręciło się wiele studentów—wszyscy byli umundurowani i nawet nosili pistolety, aczkolwiek nie prawdziwe (tak się domyślałem—nie chciałbym być nauczycielem i kłócić się z uzbrojonymi studentami na temat ich ocen!). Na zewnątrz była też atrapa pasażu handlowego, strzelnica i tor jazdy. Szkoła została wybudowana na miejscu byłej szkoły lotniczej Królewskich Kanadyjskich Sił Lotniczych, prowadzącej zajęcia dla przyszłych lotników w czasie drugiej wojny światowej.
Pomieszczenie z torpedami

Bez wątpienia największą atrakcją naszego wyjazdu był nowy eksponat w Port Burwell—a mianowicie, najprawdziwsza łódź podwodna! Łódź ta o nazwie HMSC Ojibwa, służyła w Królewskiej Kanadyjskiej Marynarce Wojennej, głównie szpiegując i podsłuchując okręty należące do Układu Warszawskiego. Po wycofaniu z eksploatacji, w 2012 r. przyholowano ją do Port Burwell i udostępniono do zwiedzania turystom.
Łódź podwodna w Port Burwell

Najpierw weszliśmy do pomieszczenia, w którym znajdowały się torpedy i nasi bardzo znający się na temacie przewodnicy opowiedzieli nam wiele fascynujących faktów dotyczących torped i procedur związanych z ich wystrzeliwaniem. Następnie przeszliśmy do stanowiska kontrolnego, maszynowni i rufowego pomieszczenia z torpedami. Był to absolutnie fantastyczny wypad—wreszcie mogłem na własne oczy zobaczyć to, co jedynie widziałem na filmach! Niesamowite, w jakich warunkach musiała mieszkać załoga łodzi i jak mało jej członkowie mieli prywatności. Marynarze spali w sześciostopowych kojach, których liczba była mniejsza, niż ilość załogi—jakby nie było, nigdy wszyscy nie spali w tym samym czasie, toteż po prostu po skończonej służbie zajmowali wolną koję. Jedynie kapitan miał prywatną kajutę—jeżeli w ogóle można nazwać to kajutą, bo przypominała raczej bardzo ciasną pakamerę—pewien jestem, że więźniowie w kanadyjskich zakładach karnych mają o wiele większe cele! Kabiny ubikacyjne były tak małe, że niemożliwością było w nich się zmieścić bez pozostawienia otwartych drzwi. Chociaż łódź została wycofana z eksploatacji w 1998 roku, jej wnętrze nadal przesiąknięte było zapachem oleju napędowego. Wreszcie weszliśmy do pomieszczenia, gdzie znajdował się silnik—według przewodniczki, poziom hałasu był przyrównywany do hałasu startującego odrzutowca i marynarze tam pracujący zazwyczaj tracili częściowo słuch. Cała tura trwała ponad godzinę i kosztowała prawie $20, a dla bardziej zainteresowanych osób są organizowany dłuższe wycieczki. W każdym razie nie sądzę, abym był w stanie służyć na łodzi podwodnej, a w szczególności przebywać na niej przez kilka miesięcy... nadal preferuję moje kanu!
W parku Port Burwell Provincial Park, pośród kwiatów Trillium grandiflorum;
jest to też oficjalny kwiat prowincji Ontario

W drodze powrotnej przejechaliśmy się drogami prowadzącymi wzdłuż brzegów jeziora Erie i dotarliśmy do Long Point, niezwykle długiego przylądka, stanowiącego słynnego z migracji ptaków—jak też wpadliśmy do parku o tej samej nazwie. Pole biwakowe dla samochodów turystycznych było raczej nieciekawe, ale Catherine od razu zakochała się w o wiele mniejszych, przytulnych i prywatnych miejscach biwakowych mieszczących się na piaszczystych wydmach koło plaży. Przynajmniej wiadomo, gdzie wybierzemy się w maju następnego roku! Pojechaliśmy też do parku Turkey Point Provincial Park, posiadającego długą, ale kompletnie pustą plażę.


Ogólnie była to bardzo udana i pełna wrażeń wyprawa, która pozwoliła nam poznać nową część Ontario—i zwiedzić autentyczną łódź podwodną! Pomimo że nadal preferujemy surowe krajobrazy tarczy kanadyjskiej, z pewnością odwiedzimy wybrzeża jeziora Erie w następnych latach, szczególnie w maju lub w czerwcu.


Cayo Largo, Kuba—Tydzień w Hotelu Pelicano, Styczeń 2014 r.

Kuba jest oczywiście (dużą) wyspą—być może za dużą dla nas... dlatego chcieliśmy spróbować czegoś mniejszego i przytulniejszego. Po kilku godzinach zbierania informacji na Internecie, podjęliśmy decyzję odwiedzenia Cayo Largo del Sur, wyspy położonej niedaleko południowych brzegóg Kuby. Wyspa o wymiarach 25 km na 3 km, ma zaledwie kilka hoteli (w części zachodniej), międzynarodowe lotnisko i jedne z najpiękniejszych plaży na świecie! Podobno Krzysztof Kolumb zatrzymał się na niej podczas swojej drugiej podróży.

Tydzień przed wyjazdem zadzwonił do mnie jeden z klientów i chciał się ze mną umówić na spotkanie—ponieważ wyjeżdżał na wakacje, poprosił o termin po jego przyjeździe, w końcu stycznia 2014 r.

            — Dokąd się Pan wybiera? — spytałem zaciekawiony.

            — Jedziemy z żoną na Kubę — powiedział

            — W które miejsce?

            — Na taką małą wyspę, Cayo Largo.

            — I kiedy wylatujecie?

            — Siedemnastego stycznia — odpowiedział.

Byłem zaskoczony—co za zbieg okoliczności!

            — Zatem spotkajmy się na lotnisku albo w samolocie — zaproponowałem.

Trochę zdziwił się tą niecodzienną propozycją.

            — Ale dlaczego?

            — Tak się składa — powiedziałem — że będziemy lecieli tym samym samolotem-jak też przebywali na tej samej wyspie!

Widok ośrodka "Sol Pelicano" z wieży widokowej
Rzeczywiście, 17 stycznia 2014 r. spotkaliśmy się na lotnisku w Toronto, po niecałej godzinie weszliśmy do comfortowego samolotu Airbus 310 i wystartowaliśmy o godzinie 18:00—nawet samolot nie musiał być odladzany. Podawano bardzo smaczne jedzenie, średniej jakości wino i mogłem podziwiać przez okno pełnię księżyca. Dokładnie po 3 godzinach i 33 minutach lotu mieliśmy idealne lądowanie. Nota bene, z moimi klientami nie dyskutowaliśmy o sprawach biznesowych na pokładzie samolotu!

Szybko przeszliśmy przez kontrolę paszportowo-celną, dość długo czekaliśmy na bagaże, które były obwąchiwane przez energicznego i zabawnego szkolonego psa, ale chyba nic podejrzanego nie znalazł. Jazda autobusem do hotelu zabrała jedynie 10 minut—najkrótsza trasa z lotniska do hotelu na Kubie! Nasze bagaże zostały wyładowane z autobusu, podczas gdy staliśmy w kolejce do recepcji hotelowej. Otrzymaliśmy pokój nr 4319 ("Magnolia") i zapłaciliśmy 2 peso dziennie za sejf w pokoju. W tym samym czasie wymieniliśmy $200 na kubańskie peso, otrzymując około 176 peso.
 
Plaża na vis-a-vis hotelu
Pokój znajdował się na drugim piętrze i okna wychodziły na ocean. Był przestronny i posiadał telefon, telewizor i małą lodówkę; najbardziej podobał się nam duży balkon z zadaszeniem w razie deszczu. Mogliśmy na nim siedzieć, spoglądać na ocean, słuchać kojącego szumu fal i delektować się zachodami słońca.

Następnego dnia wstaliśmy o 8:00 rano, wykąpaliśmy się i udaliśmy się do restauracji ze 'stołem szwedzkim' ("all-you-can-eat")—zamówiłem 3 jajka, chleb, jogurt, kiełbasę oraz owoce. Wprowadzenie dla turystów miało miejsce o godzinie 11:00 i prowadzone było przez naszego przedstawiciela, Samira. Opowiedział nam pokrótce o niedawnym wypadku: według jego wersji, kanadyjska turystka, po wypiciu kilku drinków alkoholowych, wsiadła na skuter ze swoim małym dzieckiem i mieli wypadek, na skutek którego dziecko poniosło śmierć. Turystka była zatrzymana na Kubie przez jakiś czas, ale wreszcie ją wypuszczono i pozwolono wrócić do Kanady. Również objaśnił nam, w jaki sposób możemy pojechać do innych hoteli, plaż i do 'miasta'.
Codziennie się bawiliśmy ze trzeba szczeniakami; ich mama nie miała nic przeciwko temu

Po orientacji poszliśmy na plażę i zajęliśmy 'palapę' w krztałcie litery "A", blisko szopy faceta opiekującego się plażą. Zauważyłem, że trzymał w szopie psa... z trzema jedno-miesięcznymi szczeniakami! Czasmi bawiliśmy się z nimi i nawet zabieraliśmy jej do palapy. Opowiedział nam o huraganie 4 stopnia Michelle, jaki miał miejsce w listopadzie 2001 r: przed tym huraganem wszyscy turyści byli ewakuowani i na Cayo Largo pozostała jedynie garstka pracowników. Huragan przeszedł nad wyspą i została ona zalana w wyniku 6 metrowych fal. Powiedził, że przedtem plaże były o wiele lepsze, szersze i bardziej piaszczyste i nie było na nich widocznych żadnych skał—huragan je zdewastował i zmienił ich wygląd. Hotele, prócz jednego, zostały odbudowane.

Na plaży znajdował się bar (Beach Ranchon) gdzie można było poza drinkami i przekąskami, zjeść lunch—uwielbiałem serwowane w nim sałaty! Również raz mieliśmy w nim smaczną kolację a'la carte.

W centrum ośrodka wyrastała dość wysoka wieża obserwacyjna i parę razy weszliśmy na jej szczyt, rozciągał się z niej imponujący widok!
 
Catherine pod 'palapą' z jednym z trzech szczeniaczków
Również przeszliśmy się do pobliskich hotelli: na wschodzie była Villa Lindamar i mieszkali w niej głównie turyści z Włoch; po leewj stronie był Hotel Sol Cayo Largo, który też odwiedziliśmy—według Trip Advisor, był on na pierszym miejscu w rankingu hoteli na Cayo Largo; nasz był na drugim. Rzeczywiście, był on o wyższym standarcie (posiadał 4 gwiazdki, nasz 3) i wystrój wnętrza był o wiele ciekawszy—jednakże bardzo lubiliśmy nasz hotel! Moi klienci zatrzymali się w hotelu Sol Cayo Largo i jednego dnia się z nimi spotkaliśmy i potem poszliśmy nurkować z rurką na przeciwko ich hotelu.

Lokalną 'kolejką' pojechaliśmy na plażę Playa Paradiso, brodziliśmy w płytkiej wodzie i przeszliśmy się w stronę plaży Playa Sirena. Obie plaże były niezkazitelne i dość dzikie; gdy oddaliliśmy się od plażowego baru, spotykaliśmy bardzo mało ludzi. Prawie przez godzinę chodziłem w płytkiej wodzie, podczas gdy Catherine poszła o wiele dalej eksplorować pozostałe części plaży.
 
Iguana
Niestety, hotel nie posiadał żadnych rowerów, toteż pieszo przeszliśmy się pobliską drogą. Niebawem doszliśmy do Tower Gardens (koło starej wieży ciśnień)—prawdopodobnie była zniszczona przez huragan i wydawała się od lat nieużywana. Dwie kobiety zdawały się opiekować ogrodem i jedna pokazała nam dziką iguanę, która wygrzewała się na słońcu koło ogrodu. Potem posługując się hiszpańskim oraz językiem migowym dała znać, aby za nią iść i zaprowadziła nas do stawu, wskazując na wygrzewającego się krokodyla! Przez jakiś czas się na niego patrzyliśmy i gdy znienacka otworzył ogromną paszczę, dobrze nas wystraszył! Zobaczyliśmy jeszcze jedną iguanę i białą czaplę.
 
Prawdziwy krokodyl!
Autobusem pojechaliśmy do wioski Cayo Largo (zwanej 'Pueblito'), która jest całkowicie zamieszkana przez Kubańczyków zatrudnionych w sektorze turystycznym. Powiedziano nam, że pracują oni przez kilka tygodni, a potem mają kilka wolnych i wracają do domu; większość z nich mieszka na stałe na wyspie "Isla de la Juventud", Wyspie Młodości. Zaopatrzenie wyspy jest transportowane na wyspę barką i raz ją z daleka widzieliśmy, jak była holowana.



Udaliśmy się do restauraci, do doku, pod którym widzieliśmy wiele dużych i egzotycznie wyglądających ryb oraz do farmy żółwi, "Centro de Rescate de Tortugas Marinas". Zobaczyliśmy wiele kolorowych żółwi, pływających w basenie. Jajka żółwi, żłożone na wyspie, są nastęnie zbierane i przynoszone do tej farmy do inkubacji; gdy się wylęgają, nowonarodzone żółwie przez jakiś czas są trzymane na farmie i potem wypuszczane do oceanu.

Ponieważ lotnisko było zaraz koło hotelu, słyszeliśmy (i widzieliśmy) przylatujące i odlatujące samoloty; te mniejsze latały do Hawany i ich piloci często spożywali posiłki w restauracji, parę razy z nimi rozmawiałem.
 
Catherine na plaży Sirena
W dniu odlotu zamiast czekać na bezpłatny autobus, wzięliśmy taksówkę i po paru minutach byliśmy na lotnisku—w ten sposób byliśmy jedni z pierwszych i udało się nam usiąść w restauracji przy wolnym stoliku. Później dołączyli się do nas moi klienci i przed odlotem przez ponad godzinę rozmawialiśmy—restauracja były pełna ludzi! Jak zwykle, zakupy zrobiłem na lotnisku; na szczęście miałem gotówkę, bo sklep nie akceptował kart kredytowych z powodu problemów technicznych. Lot był bezproblemowy i wylądowaliśmy w Toronto o godzinie 2:00 nad ranem.

Zazwyczaj gdy podróżujemy na Kubę, staramy się zwiedzić pobliskie miasta i zobaczyć jak najwięcej ciekawych atrakcji turystycznych oraz 'mieszać się' z lokalnymi mieszkańcami. Ale do Cayo Largo przyjechaliśmy głównie w celu wypoczynku na plaży—i mieliśmy udaną wycieczkę!