niedziela, 29 sierpnia 2010

Wycieczka na Kanu po French River, Ontario Koło Wyspy Okikendawt Island (Rezerwat Indiański Dokis), 14-22 Lipiec 2010 r.



Rzeka French River działa na mnie niczym magnez—nigdy nie mam dość pływania na niej! Zresztą przedtem nie pływałem po tej części tej rzeki, tak więc chociaż technicznie pływaliśmy po tej samej rzece, faktycznie było to dla nas coś zupełnie nowego—jakby nie było, jest to długa, kręta i rozwlekła rzeka!



O historii tej rzeki pisałem poprzednio w moim blogu (http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/06/in-polish-french-river-canoeing.html), tak więc nie będę się tutaj raz jeszcze powtarzał. Ponieważ dojechanie samochodem do wyspy Okikendawt Island zabiera ponad 5 godzin z Toronto, postanowiliśmy spędzić pierwszą noc w parku Grundy Lake Provincial Park, położonego koło skrzyżowania dróg nr 69 i 522. Na ich rogu znajduje się również sklep, stacja benzynowa i punkt wypożyczania kanu. Wypożyczyliśmy kompletnie nowe 17-to stopowe kanu, zrobione z Kevlaru, firmy Scott, bardzo lekkie, umiejscowiliśmy go na dachu mojego samochodu i po paru minutach byliśmy w parku. Park Grundy Lake był wypełniony turystami i nie udało się nam otrzymać miejsca biwakowego przy brzegu jeziora, ale otrzymane miejsce nr 113 znajdowało się dość blisko jeziora. Chociaż byliśmy zmęczeni i chcieliśmy wstać z rana, wieczorem rozpaliliśmy ognisko oraz spędziliśmy dobrą godzinę siedząc na skalnych brzegach jeziora Gurd Lake. Catherine postanowiła popływać i dopłynęła do pobliskiej wysepki.


Następnego dnia, 15 lipca 2010 r. złożyliśmy namiot, ułożyliśmy niepewnie kanu na dachu samochodu (przywiązane jedynie z przodu i tyłu) i pojechaliśmy drogą nr 69 na północ, potem skręciliśmy w prawo w drogę nr 64, minęliśmy miasteczko Noelville i dotarliśmy do drogi Dokis Reserve Road, która była strasznie wyboista i poorana koleinami... tak zła, że kilka razy musieliśmy się zatrzymywać i ponownie ustawiać kanu. Droga ta prowadziła przez rezerwat indiański Dokis do naszego celu—ośrodka o nazwie Wajashk Cottages, prowadzonego również przez Indiankę Jackie Restoule (większość mieszkańców rezerwatu nosi nazwiska Dokis lub Restoule), gdzie zaparkowaliśmy samochód, opuściliśmy kanu na wodę, załadowaliśmy naszym ekwipunkiem i zaczęliśmy naszą podróż! O rezerwacie mówiąc... gdy jechaliśmy przez rezerwat, widzieliśmy, że panuje w nim poczucie wspólnoty, jest wiele typowo indiańskich malunków i budynków. Rezerwat Dokis jest całkiem zamożny, głównie z powodu otrzymania bardzo dużej sumy pieniędzy po odsprzedaniu drzewa do wyrębu w 1908 r.--w tamtym czasie Indianie Dokis, a było ich jedynie 81, stali się najbogatszymi Indianami w Kanadzie, licząc dochód na osobę! Ponieważ pieniądze zostały mądrze zainwestowane, starczyły na następne dziesiątki lat. Reserwat Dokis posiada też bardzo interesującą i bogatą historię; dla zainteresowanych tematem polecam ksiażkę pt. „Dokis: Since Time Immemorial” („Dokis: Od Niepamiętnych Czasów”) autorstwa Wayne F. LeBelle. 
 


Spojrzawszy na mapę, postanowiliśmy popłynąć do zatoki Five Mile Bay (Pięciu Mil), obejrzeć dostępne miejsca biwakowe i wybrać najlepsze. Jak zwykle, okolica była niezwykła—skalne i zalesione brzegi, wiele wysepek i skał, mało łódek, czasem tu i tam domek letniskowy. Po godzinie dotarliśmy do pierwszego miejsca kempingowego, nr 127—okazało się ono być położone na dość sporawej wysepce, tworząc małą zatoczkę pomiędzy lądem stałym... i od razu go polubiliśmy!  


Cała wyspa była nasza, jak też było na niej dużo suchego drzewa na ognisko (chociaż przywieźliśmy ze sobą dwa worki drzewa, pewnie aby pokazać, że troszczymy się o przyrodę i że popieramy lokalną ekonomię). Szybko rozbiłem namiot, Catherine wyładowała i przyniosła nasze rzeczy z kanu i później umocowała dużą białą plandekę nad obozowiskiem, która miała nas chronić od ewentualnego deszczu. Gdy zakończyliśmy to wszystko, udaliśmy się na krótki spacer po naszych posiadłościach, co nie było trudnym zadaniem: wyspa była raczej mała (około 70 na 30 metrów), ale za to niezwykle malownicza! Rosło na niej kilkadziesiąt wysokich sosen na potężnych skałach—jak też ogromne ilości krzewinek jagodowych, a owoce tych dzikich, soczystych czarnych jagód aż prosiły się o zebranie! Prawdopodobnie każdy z nas spożywał kilogram lub więcej dziennie; ponieważ bardzo szybko dojrzewały nowe jagody, praktycznie w ogóle ich nie ubywało. Obecność jagód również oznaczało, że wysepka nie była ostatnio odwiedzana przez niedźwiedzie, które uwielbiają jagody! Z powodu dość silnego wiatru nie wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu, tylko spędziliśmy bardzo miły wieczór przy ognisku.


Następnego dnia (16 lipiec 2010 r.) było tak wietrznie, że cały dzień przesiedzieliśmy na wyspie, nie robiąc nawet krótkiej przejażdżki na kanu: zdawaliśmy sobie sprawę, że wiosłowanie w stronę północną, tzn. pod wiatr, byłoby niesamowicie trudne, a może nawet niemożliwe, a wiosłowanie na południe, z wiatrem, byłoby niezmiernie łatwe, ale pewnie byłaby to tylko wyprawa w jedną stronę! Tak więc cały dzień czytaliśmy, spacerowaliśmy dookoła wyspy, wędkowaliśmy i słuchaliśmy radia. Plandeka, smagana przez silny wiatr, stała się tak głośna, że po pewnym czasie postanowiliśmy ją zdjąć.
 


Po niedługim czasie udało mi się złapać całkiem odpowiedniego szczupaka; przynajmniej mieliśmy świeżą kolacje!


Siedemnastego lipca 2010 r. popłynęliśmy w głąb zatoki Five Mile Bay; nadal było wietrznie i posuwaliśmy się bardzo wolno pod wiatr, ale przynajmniej wiedzieliśmy, że z powrotem będzie o wiele lżej. Po dotarciu do miejsca biwakowego nr 128 na małej wysepce (nie było ono tak ładne, jak nasze i posiadało ograniczone miejsce na rozbicie namiotów) zjedliśmy lunch, okrążyliśmy następną prywatną wysepkę i postanowiliśmy wracać—wiatr przybrał na sile i stał się tak mocny, że pomimo naszych wysiłków osiągaliśmy maksymalną prędkość 4 km/godzinę, a niebawem spadła ona do 2 km/godzinę. Przestaliśmy wiosłować i po prostu pozwoliliśmy, aby wiatr pchał nasze kanu w kierunku naszego biwaku—bez wiosłowania posuwało się ono z prędkością 2 km na godzinę, a my mogliśmy za to wypoczywać i rozkoszować się widokami. Przy zachodzie słońca wybraliśmy się na krótką przejażdżkę i odwiedziliśmy kilka pobliskich wysepek i ukrytych zatoczek. Gdy słońce zachodziło, skały nabrały pięknego czerwonego koloru; gdy byłem blisko wyspy, zrobiłem kilka zdjęć zachodzącego słońca. Koło północy parę razy zarzuciłem wędką—i złapałem dość dużą, nieznaną mi rybę! Podejrzewałem, że był to karp (chociaż jeden facet, zobaczywszy jej zdjęcie, powiedział, iż był to duży bass, co nie było prawdą). Upiekliśmy rybę, ale okazała się nie bardzo smaczna.
 

Tu chciałbym dodać, że według komentarzy czytelników na tym samym blogu w wersji angielskojęzycznej, dowiedziałem się, iż nie było to ani karp, ani bass, ale "Sheepshead (zwany też) Freshwater drum", po łacinie Aplodinotus grunniens, nie jest raczej poszukiwaną przez wędkarzy rybą i jeżeli w ogóle się ją je, to sposób przyrządzania jest bardziej wyrafinowany. Niestety, nie potrafiłem znaleźć nazwy tejże ryby w języku polskim. 


Muszę jeszcze dodać, że byliśmy absolutnie oczarowani tym wypożyczonym kanu: było ono całkiem nowe, bardzo lekkie, bardzo stabilne, bardzo szybkie—ogromnie go lubiliśmy! Gdy po naszej podróży go zwróciliśmy, okazało się, że właściciel miał identyczne nowe kanu na sprzedaż! Aby nie przedłużać tej opowieści—za niecałe 2 tygodnie przyjechaliśmy tam znowu, tym razem na grupową wycieczkę po rzece Pickerel River i kupiliśmy to nowe kanu.


Osiemnasty lipiec 2010 r. okazał się o wiele lepszym dniem—było słonecznie, wiatr przestał wreszcie wiać i postanowiliśmy popłynąć w kierunku jeziora Lake Nipissing—a może i do niego dopłynąć! Wyruszyliśmy o 9 rano (biorąc pod uwagę, że codziennie chodziliśmy spać długo po północy, zastanawiam się, jak się to nam udało?), tak więc mieliśmy przed sobą cały dzień. Obejrzeliśmy kilka miejsc kampingowych (122, 124), potem płynęliśmy na północ od wyspy Comfort Island, potem w kierunku wyspy Hunt Island i dotarliśmy do grupy trzech miejsc biwakowych położonych na trzech wysepkach (nr 118, 119 i 120). Niektóre były świetne, inne takie sobie—ale niezależnie na którym miejscu by się biwakowało, zawsze były niepowtarzalne widoki! Również dopłynęliśmy do miejsca nr 117—było ono całkiem prywatne, położone na brzegach zatoki Bob's Bay—najprawdopodobniej zdecydowalibyśmy się na nim rozbić nasz biwak w przyszłym roku (i tak się rzeczywiście stało w czerwcu 2011 r.). Minęliśmy kilka wysepek i zatoczek i w drodze do głównego kanału rzeki, zatrzymaliśmy się, aby wypocząć—w miejscu tym było tak dużo jagód, ze po niecałej godzinie byliśmy prawie że przejedzeni nimi! Wypoczywaliśmy, leżąc na płaskiej skale, obserwując płynące co jakiś czas łodzie i delektując się świetną pogodą... niestety, ale nic nie trwa wiecznie: nagle zerwał się wiatr. Wskoczyliśmy szybko do kanu—jakby nie było, dzieliło nas około 10 km. od naszego biwaku i już była godzina 17:15—i zaczęliśmy szybko wiosłować. Pomimo że byliśmy mniej-więcej osłonięci od wiatru i manewrowaliśmy pomiędzy wysepkami, kanałami i zatoczkami, od czasu do czasu zmuszeni byliśmy przepływać przez stosunkowo otwarte połacie wodne—i to w dodatku pod wiatr! Fale były dość wysokie, ale nie stanowiły one dla nas zagrożenia—największym problemem okazywał się wiatr, który był tak silny, że pomimo naszych wysiłków i nieustannego wiosłowania, kanu z ledwością poruszało się naprzód w iście żółwim tempie. Dookoła nie widzieliśmy żadnych innych przepływających łodzi, toteż Catherine nie mogła nawet spróbować poprosić o pomoc w podholowaniu nas kilka kilometrów! Gdy tylko dopływaliśmy do miejsca chronionego od wiatru, przez kilka dobrych minut wypoczywaliśmy aby nabrać sił na nowy ‘zryw stachanowski’ i kontynuowanie następnej częścj naszej trasy! W pewnym momencie zaczęliśmy brać pod uwagę pozostanie gdzieś na noc w tej okolicy. Od czasu do czasu pojawiały się jakieś domki letniskowe, ale nie wiedzieliśmy, czy ktokolwiek w nich był. Chociaż mieliśmy ze sobą ubrania przeciwdeszczowe i trochę innych ubrań, nie posiadaliśmy nawet plandeki, nie wspominając o małym namiocie, toteż spędzenie nocy pod gwiazdami nie uśmiechało się nam za bardzo. Niemniej jednak udało się nam powoli dotrzeć do zatoki Five Mile Bay i dotarliśmy o 20:00 do naszego biwaku. Była to dla nas dobra lekcja i na przyszłych wyprawach zawsze braliśmy ze sobą trochę jedzenia, małą kuchenkę z gazem, garnek, kubki, zapałki, radio, latarkę, plandekę, specjalne okrycia i inne rzeczy, które umożliwiłyby nam przenocowanie w każdym miejscu w jako-tako komfortowych warunkach. Później nawet zakupiliśmy mały namiot, mający nam służyć jako schronienie, gdy nie bylibyśmy w stanie dotrzeć do naszego 'głównego' biwaku.


Następnego dnia (19 lipca 2010 r.) popłynęliśmy do tamy Little Chaudere Dam. Rzeka French River płynie z jeziora Lake Nipissing do zatoki Georgian Bay przez wiele kanałów i ujść; całkowita różnica w poziomie wody pomiędzy jej początkiem i końcem jest 19 metrów. W celu regulacji poziomu wody na jeziorze Lake Nipissing, na początku XX wieku zbudowano trzy tamy: dwie Big Chaudiere Dams i Little Chaudiere Dam. Przyjemnie się wiosłowało i gdy wracaliśmy, zatrzymaliśmy się w ośrodku Wajashk, przymocowaliśmy łańcuchem kanu do doku i pojechaliśmy samochodem do miasteczka Noelville, aby kupić parę rzeczy. W miasteczku rozmawiałem z kilkoma jego mieszkańcami, którzy powiedzieli mi, że jeszcze nie tak dawno 100 procent mieszkańców miasta było pochodzenia francuskiego i cały czas francuskim posługuje się większość zamieszkałych tam ludzi. Również dowiedziałem się—co mnie niezmiernie zaskoczyło—że nie mogli oni zrozumieć osób mówiących po francusku zamieszkałych w prowincji Quebec z powodu odmiennej wymowy. Ponieważ nie znam języka francuskiego, trudno mi się na ten temat wypowiadać, ale słyszałem opowiadania o ludziach którzy przyjechali z Francji do Quebec i mieli dużo problemów z dogadaniem się z mówiącymi po francusku mieszkańcami tej prowincji, szczególnie tymi mieszkającymi w małych miastach. Po zrobieniu zakupów usiedliśmy w małym parku koło kościoła katolickiego, zjedliśmy świeżą sałatę i pojechaliśmy z powrotem do Wajashk, zatrzymując się po drodze na wysypisku śmieci w rezerwacie, w nadziei zobaczenia niedźwiedzi. Nie było ich, ale spotkaliśmy za to miłego faceta, który opowiedział nam kilka ciekawych historii o życiu w rezerwacie—nazywał się Bill Restoule i był w latach 2002-2006 wodzem Rezerwatu Dokis (nota bene obecną głową rezerwatu jest Denise Restoule, pierwsza kobieta sprawująca taką funkcję w tym rezerwacie). Przed wyjazdem kupiłem książkę na temat Rezerwatu Dokis, toteż rzeczy, o których wspominał Bill Restoule były mi trochę już znane z tejże książki. Po dotarciu do Wajashk zaparkowaliśmy samochód, wskoczyliśmy do kanu i dotarliśmy do naszego biwaku po 21:00. Zwykle chodziliśmy spać po północy; używając latarek z jasno świecacymi żarówkami LED, mogliśmy się swobodnie poruszać w ciemnościach po całej wyspie. Jednej nocy dokonaliśmy ciekawego 'odkrycia': gdy świeciliśmy latarkami w kierunku krzaczków jagodowych, jagody stały się tak odblaskowe, że było je o wiele łatwiej zbierać w nocy niż w dzień. Ciekawe zjawisko—bo nie przypominam sobie, aby w okolicy znajdowała się jakaś elektrownia nuklearna lub opad radioaktywny!
 


Następnego dnia pogoda była umiarkowana, ale mimo wszystko wybraliśmy się popływać. Minąwszy Wajashk, podążaliśmy na południe i przypłynęliśmy do Dokis Marina, Przystani Dokis, gdzie kupiliśmy lody. Pogoda zaczęła się zmieniać—zrobiło się wietrznie, nadeszły ciemne, nie wróżące nic dobrego chmury, co jakiś czas słyszeliśmy grzmoty i widzieliśmy błyskawice. Chociaż robiło się późno, nadal czekaliśmy w nadziei, że burza nas ominie—i rzeczywiście tak się stało, odpłynęliśmy o 19:30 i zawzięcie wiosłując, dotarliśmy dopiero do naszego biwaku o 21:30, gdy już zapadły ciemności. Znowu mało brakowało, abyśmy spędzili noc gdzieś pod gwiazdami—i raz jeszcze postanowiliśmy zawsze zabierać ze sobą ekwipunek potrzebny do przenocowania się w przypadku niemożliwości powrotu na nasz biwak. Ostatniego dnia, 21 lipca 2010 r. spakowaliśmy się i po godzinie dopłynęliśmy do Wajashk, włożyliśmy wszystko do samochodu, kanu na samochód i udaliśmy się do parku Grundy Lake, aby spędzić w nim ostatnią noc. Tym razem biwakowaliśmy na miejscu kempingowym nr 522 (nie polecałbym go, chyba że ktoś lubi obserwować przejeżdżające samochody). Po rozbiciu namiotu wybraliśmy się na przejażdżką na kanu po jeziorze Gut Lake, przepłynęliśmy pod mostem i wypłynęliśmy na jezioro Grundy Lake. Całkiem przyjemne jezioro, ale właśnie wróciwszy z French River, nie zrobiło na nasz specjalnego wrażenia! Następnego dnia oddaliśmy kanu do Grundy Lake Outfitters, pojechaliśmy to restauracji The Hungry Bear i po 22:00 rozpoczęliśmy powrotną drogę do Toronto. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz