czwartek, 19 września 2013

Tydzień w Guardalavaca, Kuba, 4-14 Styczeń 2013 r.

Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.ca/2013/09/one-week-in-guardalavaca-cuba-january-4.html
Więcje zdjęć z tej wycieczki: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157635667940386/



Mapa ośrodka Club Amigo Guardalavaca

O resortach w okolicach Guardalavaca słyszeliśmy tak wiele, że w końcu zdecydowaliśmy się tam udać, tym bardziej, że nigdy nie zawitaliśmy do tego regionu Kuby.  Parę miesięcy przed wyjazdem spędziłem ponad 10 godzin na Internecie, starając się uzyskać jak najwięcej informacji — szczególnie użyteczną stroną okazał się TripAdvisor (www.tripadvisor.com).  Dyskusje na forach, jak też tysiące recenzji na temat hotelów i innych atrakcji turystycznych pozwoliły nam wybrać nie tylko najlepszy ośrodek, ale nawet najbardziej optymalny pokój, jak też przygotować się do kilku atrakcyjnych wypadów w okolice.  Ostatecznie wybór padł na ośrodek Club Amigo Guardalavaca — i 4 stycznia 2013 r., po bezproblemowym czterogodzinnym locie z Toronto liniami CanJet wylądowaliśmy wieczorem na ziemi kubańskiej w mieście Holguin.  Po szybkiej odprawie celnej od razu udałem się do sekcji odlotów (stosownie do porady na TripAdvisor), aby wymienić bez kolejki kanadyjskie dolary na kubańskie peso (CUC) — i rzeczywiście, tylko ja sam byłem przy okienku.  Kurs walutowy był doskonały i za $100 otrzymałem 97 peso.  Na lotnisku można było nabyć puszkę piwa za 2 peso — drogo, bo normalnie można go kupić za połowę ceny.  Jako środek płatniczy akceptowano też kanadyjską walutę i nawet monety ‘loonies’ i ‘toonies’ (jedno i dwu dolarówki); w hotelu kilka razy pracownicy ośrodka prosili nas, abyśmy wymienili im loonies i toonies na kanadyjską walutę papierową albo nawet na peso.


Widok z okna naszej Villa nr. 8213

Przed budynkiem lotniska czekało kilkanaście autobusów — jak się okazało, nie zmieściliśmy się na pierwszy autobus i w rezultacie dojechaliśmy do ośrodka bardzo późno, po wielokrotnych zatrzymywaniach się w różnych innych ośrodkach, do których zmierzali turyści.  Niemniej jednak nie ma złego, co by na dobre nie wyszło, bo gdy wreszcie przybyliśmy do hotelu, wszyscy wcześniej przybyli turyści byli już rozlokowani w swoich pokojach i nie musieliśmy czekać w kolejce.  Ponieważ wykupiliśmy pokój w sekcji ‘Villa” (znowu dzięki rekomendacjom udzielonym na TripAdvisor), elektrycznym samochodzikiem dojechaliśmy do Villa i otrzymaliśmy pokój nr. 9107 na parterze (a nie na pierwszym piętrze).  Catherine była bardzo z niego niezadowolona, ponieważ był ciemny, trochę zatęchły i nie miał balkonu.  Niestety, ale wszystkie pozostałe pokoje w Villas były zajęte przez turystów, którzy przyjechali celebrować na Kubie Nowy Rok i musieliśmy w nim spędzić przynajmniej pierwszą noc.

Resort Club Amigo Atlantico przypomina małe miasteczko (a wraz z przyległym ośrodkiem Brisas, nawet większe miasteczko!).  Ogólnie wszędzie było czysto (pomimo kilku recenzji zamieszczonych na TripAdvisor, które twierdziły inaczej), było bardzo mało śladów, że tak niedawno przez ten ośrodek przeszedł huragan Sandy i narobił sporo szkód (wiem, że pracownicy hotelu stanęli na głowie, aby jak najszybciej usunąć wszelkie uszkodzenia).  Obsługa była miła, pokojówka codziennie bardzo dokładnie sprzątała pokój i nigdy żaden pracownik nie prosił nas lub wręcz domagał się napiwków lub prezentów.  Pokojówce zostawialiśmy codziennie 1 peso i w dniu odjazdu daliśmy jej kilka dodatkowych drobiazgów, jak też zostawialiśmy po 1-3 peso w restauracjach.  Nie wszyscy turyści byli z poza Kuby — w ośrodku przebywało też trochę Kubańczyków (o ile się nie mylę, nie płacą oni tyle, co turyści z poza Kuby), jak też widzieliśmy kilka Kubańczyków na plaży (jest publiczna) i spacerujących na terenie ośrodka.  Zresztą i my używaliśmy parę razy plażę należącą do hotelu Brisas; gdy jednak chcieliśmy zwiedzić sam ośrodek, od razu pojawił się strażnik mówiąc, że ponieważ jesteśmy z ośrodka Club Amigo (nosiliśmy na rękach niebieskie opaski), nie mamy wstępu na teren Brisas.


Sekcja tzw. "Baraków", najmniej atrakcyjna, ale też i najtańsza

Następnego dnia rano spotkaliśmy parę Włochów, którzy przyjeżdżają na wakacje do tego ośrodka dwa razy do roku.  Poradzili nam, abyśmy porozmawiali z Barbarą, koordynatorką wycieczek w hotelowym lobby, na temat zmiany pokoju.  Podczas gdy ja udałem się na ‘orientację’ dla nowo przybyłych turystów (okazała się kompletnie bezużyteczna), Catherine skontaktowała się z Barbarą; po wykonaniu przez nią kilku telefonów i porozumieniu się z właściwymi osobami, otrzymaliśmy nowy pokój w Villa na pierwszym piętrze (nr. 8213): posiadał dużą łazienkę z prysznicem, dwa podwójne łóżka, telewizor, małą lodówkę, klimatyzację — jak też balkon, z którego roztaczał się przepiękny widok na ocean i na którym spędzaliśmy bardzo dużo czasu delektując się kubańskim rumem i wsłuchując się w szum fal.  Poza kilkoma małymi ćmami i konikiem polnym, nie zauważyliśmy w pokoju żadnych innych insektów (pomimo, że drzwi balkonu były zazwyczaj otwarte).  Pewnego poranka na balustradzie balkonu usiadł czarny ptak i zaczął niezmiernie głośno ćwierkać, aż wreszcie wfrunął do naszego pokoju, budząc nas.


Restauracja "Benny More", w której zawsze spożywaliśmy śniadania

W ośrodku było wiele restauracji i planowaliśmy każdą z nich odwiedzić przynajmniej raz.  Bardzo polubiliśmy restaurację “Benny More”, gdzie jedliśmy prawie codziennie śniadanie (i raz obiad z homarów, za który trzeba było dodatkowo zapłacić).  Pomimo, że często musieliśmy dość długo czekać, bardzo nam wszystko w niej smakowało (uwielbiałem jogurt, miał idealnie taki sam smak, jak jogurt który spożywałem w Bułgarii w połowie lat siedemdziesiątych).  Największą atrakcją tej restauracji był widok na ocean i jej lokacja na wolnym powietrzu.  Jedząc śniadanie, obserwowaliśmy na horyzoncie ogromne statki wycieczkowe, będące pewnie już poza wodami terytorialnymi Kuby.


Wiedziałem, do której restauracji przyjdziemy na kolację!


Wyśmienite smażone krewetki i doskonały pieczony prosiak
 Parę razy poszliśmy na lunch do restauracji “1720” (w sekcji parterowych domków ‘bungalow’), posiadającej szwedzki bufet.  Jedzenie było wyśmienite; raz serwowano pieczonego nad ogniskiem świniaka, innego dnia zjadłem parę talerzy przepysznych smażonych krewetek.  Wybraliśmy się też do restauracji wegetariańskiej.  Znajdowała się ona w starej sekcji ośrodka, tzw. baraków, zaraz koło prostokątnego basenu (tak, tego samego, w którym Fidel Castro pływał, gdy przybył na otwarcie hotelu w połowie lat siedemdziesiątych — krążą pogłoski, że jakoby uświęcona przez niego w basenie woda nie była od tamtego czasu zmieniana...), gdzie akurat mogliśmy oglądać pokaz baletu wodnego.  Balet był interesujący — ale nie można było tego powiedzieć o naszym obiedzie, bo okazał się on okropny — bardzo słony, nieapetyczny i ledwie jadalny — a do tego NIE wegeteriański!  Składał się z puszkowanego jedzenia, m. in. niesmacznych krewetek, co raczej nie zaliczało go do posiłków wegetariańskich.  Parę dni później, gdy czekaliśmy na autobus na lotnisko, jedna z turystek powiedziała, że wraz z rodziną zamierzała zrobić rezerwację w tejże restauracji, tego samego wieczora, kiedy my tam byliśmy — ale gdy zobaczyła, że na liście rezerwacyjnej znajduje się tylko JEDNA rezerwacja, wydało się to jej trochę podejrzane i postanowiła sobie odpuścić posiłek wegetariański.  Nietrudno zgadnąć, że ta jedyna rezerwacja była zrobiona przez nas!

Na szczęście obiad włoski w restauracji/barze (vis-à-vis restauracji Benny More, w części należącej do otwartego 24 godziny na dobę baru) był doskonały: kelner zostawił na stole pełną butelkę doskonałego czerwonego wina hiszpańskiego, przekąski składały się z wyśmienitego sera, oliwek i plasterków wybornego prosciutto, a główna potrawa składała się z przepysznych spaghetti Bolognese i kotletów wieprzowych.  Główny bufet (znajdujący się zaraz koło hotelowego lobby w głównym budynku) był O.K., ale nie posiadał charakterystycznej atmosfery i był nieszczególny.  Generalnie byliśmy zadowoleni z posiłków — nawet hamburgery i frytki w otwartym non-stop barze okazały się całkiem dobre.  Będąc przedtem w trzech ‘all-inclusive’ ośrodkach na Kubie muszę powiedzieć, że chyba w Club Amigo jedzenie było najlepsze.  Cóż, nawet przybyło mi na wadze 3 kilogramy!


Krzysztof Kolumb-musiałem pożyczyć mu ręce

Pogoda też była dobra—zwykle temperatura dochodziła w dzień do +30C i spadała do +19C w nocy.  Parę razy padało, ale nie dłużej niż 5 minut.  Rzadko kiedy pojawiały się na niebie chmury, ale było nieraz dość wietrznie.  Biorąc pod uwagę, że to był styczeń, najzimniejszy miesiąc na Kubie, pogoda była prawie idealna!

Ośrodek posiadał kilka oddzielnych plaż: rozległą plażę przed hotelem, dwie małe plaże i plażę należącą od hotelu Brisas, którą też mogliśmy używać (była ona kilkanaście metrów od naszej villa).  Najbardziej lubiliśmy spędzać czas na plaży “Krzysztofa Kolumba”, gdzie stał sfatygowany pomnik owego podróżnika.  Plaża była przytulna, mogliśmy z niej pływać i nurkować z rurką, jednak nie widziałem zbyt dużo ryb czy też innych bardziej egzotycznych żyjątek.  Podobno gdy przyniesie się banany, przyciągają one ryby.  Nie widziałem też żadnych meduz (jellyfish), pomimo że jedna z turystek narzekała, że coś ją ukąsiło w wodzie.  Przypływy nie były zbyt widoczne, ale w pewnym momencie musieliśmy przesunąć nasze krzesła plażowe, bo zaczęły podmywać je fale.  Koło sekcji Villas była jeszcze jedna mała plaża — w dniu naszego wyjazdu odbywał się na niej ślub Niemca z Kubanką.

Codziennie widzieliśmy na terenie ośrodka małe jaszczurki.  Gdy tylko się zbliżaliśmy, przebiegały przed nami przez chodnik, z podniesionymi pionowo ogonami (podobne były do kanadyjskich wiewióreczek ziemnych, chipmunks, bardzo powszechnych w Ontario), inne można było zobaczyć na liściach, kaktusach lub nawet na balkonach.  W nocy natrafiliśmy na ogromną, kolorową żabę.  Tu i tam wałęsały się koty i szukały jedzenia, ale ogólnie były bardzo wybredne i często nie chciały jeść tego, co im zostawiali turyści.


W hotelowym sklepie z cygarami

Na froncie naszej Villa była dróżka prowadząca do hotelu Brisas.  Przez pierwsze dwa dni spacerował po niej starszy Kubańczyk, który grał na gitarze i robił z liści palmowych figurki pasikoników.  Chociaż nie prosił nas o żadne prezenty, po kilkunastu minutach rozmowy z nim, daliśmy mu kilka ‘regalos’, jakie zabraliśmy ze sobą.  Drugiego dnia strażnicy poprosili go, aby opuścił ośrodek — pewnie nadużył gościnności!


Kubańsko-niemiecki ślub na jednej z tych mniejszych plaż
 Przed hotelem stało kilkanaście (bezpłatnych) rowerów dla turystów — wypożyczyliśmy je i udaliśmy się do pobliskiego ‘miasta’ — które składało się z kilku zniszczonych bloków mieszkalnych w stylu sowieckim, jednakże powiedziano nam, że wiele mieszkań w środku jest bardzo czystych i zadbanych, zresztą niektóre są wynajmowane dla turystów (widzieliśmy tabliczki ‘casa particulares’).  Z powodu ogólnie wietrznej pogody nigdy nie używaliśmy rowerów wodnych, kajaków czy też żaglówek, bezpłatnie dostępnych dla turystów.  Również można było wypożyczyć (tym razem odpłatnie) skutery.  Pracownik zajmujący się ich wypożyczaniem, jak też jeden z turystów powiedzieli nam, że warto wiedzieć, jak się na czymś takim jeździ zanim się przyjedzie na Kubę, bo turyści mają sporo wypadków właśnie na tych jednośladach.

– Czy możliwe byłoby dojechanie tymi skuterami do Miami? – żartobliwie zapytałem Kubańczyka pracującego w ośrodku.

– Jeżeli byłoby to możliwe, to wszyscy Kubańczycy już dawno opuściliby Kubę! – odpowiedział.

W hotelowych lobby zauważyłem francuskojęzycznego turystę, siedzącego w fotelu — jego noga była cała w gipsie.  Jak mi powiedział, został uderzony przez łódkę, gdy pływał w oceanie. 

Przed hotelem zawsze czekało kilka dorożek konnych, oferujących turystom wycieczki, jak też stało sporo taksówek.  Z jednym kierowcą uciąłem sobie miła rozmowę, nawet dobrze znał angielski.  Koło hotelu znajdował się dobrze prosperujący targ, gdzie Kubańczycy sprzedawali różne rzeźby, cygara, zabawki, paski, itp.  Mnóstwo turystów z innych ośrodków przybywało bezpłatnym autobusem specjalnie na ten targ.  Kupiłem drewniany tłuczek i moździerz oraz parę innych drobiazgów.

Przed hotelem stało zawsze kilka dorożek, czekając na turystów
Strażnicy hotelowi byli strategicznie rozlokowani w różnych miejscach ośrodka (głównie podczas dnia), musieli być najbardziej znudzonymi ludźmi w całym ośrodku!  Rozmawiałem z kilkoma z nich (jeden z nich pełnił służbę koło naszego balkonu) i spytałem się, czy zdarzają się jakieś problemy w ośrodku — powiedział, że nie.  Jeżeli ktoś pragnąłby podszlifować swój hiszpański, byliby oni świetnymi partnerami do konwersacji!

Koło baru Santa Maria (na tyłach głównego budynku) organizowano codziennie o 10:00 rano (tzn. nie wcześniej niż o 10:15 czasu kubańskiego) ćwiczenia stretching.  Lepsze to niż nic, zwykle trwały 15-20 minut i były jakoś ciągle zdezorganizowane.  Jedna z kubańskich instruktorek powiedziała, że jest adwokatką (‘abogada’).


Konsulat Kanadyjski na terenie ośrodka

W ośrodku znajdowało się biuro wymiany waluty (Cadeca) w sekcji bungalow i kurs wymiany był bardzo dobry.  Uzbrojony strażnik wpuszczał do środka tylko po jednej osobie.  Sekcja bungalow była niczego sobie, ale położona dalej od oceanu, niż Villas i dlatego absolutnie preferowałby Villa.  Kilka metrów od biura wymiany walut natknęliśmy się na niewielki... Konsulat Kanadyjski!  Ba, nawet przed nim na wysokim maszcie dumnie powiewała flaga kanadyjska!  Weszliśmy do środka i porozmawialiśmy z pracowniczką konsulatu, która powiedziała, że w razie zagubienia paszportu kanadyjskiego można otrzymać po kilku dniach nowy paszport (musi być przesłany kurierem z ambasady kanadyjskiej w Hawanie).  Konsulat również pomagał Kanadyjczykom w potencjalnych problemach prawnych.

Mały sklepik koło hotelowego lobby w głównym budynku był zaopatrzony w zimne piwo i inne napoje, jak też rum, papierosy, cygara, koszulki i cukierki.  Kartki pocztowe (1 peso lub ze znaczkiem 1.60 peso), znaczki pocztowe (0.85 peso), książki i płyty CD można było kupić z kiosku pod restauracją Las Acadas, na przeciwko sklepiku.  Chciałem nabyć kubańską gazetę „Granma”, ale daremnie, kiosk miał jedynie kilka starszych wydań „The Havana Reporter” (po angielsku).  Ciekawy i dobrze zaopatrzony sklep z cygarami i rumem znajdował się w sekcji bungalow, niedaleko biura wymiany walut i kanadyjskiego konsulatu.


Koło wykopalisk archeologicznych zaprosił nas do siebie ten facet

Spotkaliśmy też starszą kobietę z Kanady, która regularnie przyjeżdża do Club Amigo od prawie 40 lat i opowiedziała nam o swoich wycieczkach do tego kraju: gdy w połowie lat siedemdziesiątych przybyła na Kubę z grupą religijną, zabrała ze sobą bardzo dużo Biblii.  Została na lotnisku zatrzymana przez władze kubańskie i przesłuchiwana, ale w końcu pozwolono jej na wjazd na Kubę wraz z Bibliami – zresztą wówczas w porcie lotniczym kontrole celno-paszportowe były nieprzyjemne, jak też kręciło się dużo żołnierzy, uzbrojonych w karabiny maszynowe.  Pokazała nam również pozostałości budnynków na brzegu oceanu (pomiędzy tymi dwoma małymi plażami) – dawniej stały tam prywatne domy, których właściciele gotowali posiłki dla turystów, ale zostali wywłaszczeni, ich domy zburzone, a oni sami otrzymali mieszkania w blokach.  Mogę sobie tylko wyobrazić, jak bardzo dużo były warte te domy, biorąc pod uwagę ich idealną lokację przy oceanie!.


W środku kubańskiego domu

Podczas pobytu w Amigo Guardalavaca, wybraliśmy się na kilka wycieczek.  Pomiędzy ośrodkami kursował bezpłatny odkryty piętrowy autobus ‘hop-on-hop-off’, zatrzymywał się we wszystkich pobliskich ośrodkach (a było ich chyba sześć), jak też dojeżdżał do wioski, gdzie znajdowało się muzeum indiańskie i miejsce wykopalisk archeologicznych — i tam właśnie się wybraliśmy.  Muzeum ‘Museo Chorro de Maita’, na vis-a-vis XV-to wiecznej wsi indiańskiej Arawaków (której nigdy nie odwiedziliśmy) składa się z obudowanego oryginalnego cmentarza, odkrytego w latach osiemdziesiątych XX wieku, gdzie można zobaczyć kilkadziesiąt z odkrytych 108 szkieletów Indian Taino (oraz jeden należący do Hiszpana).  Jeden ze szkieletów jest zwrócony twarzą do ziemi — wyjaśniono nam, że ów osobnik musiał być ‘mala persona’ (złą osobą).  Z pewnością warto zobaczyć to muzeum!  Będąc w środku muzeum, nawiązaliśmy rozmowę z mówiącym po angielsku Kubańczykiem.  Na ścianach wisiały fotografie robione w czasie ekskawacji archeologicznych tychże grobów i na jednym z nich była uwieczniona siostra tego Kubańczyka (którą później spotkaliśmy).  Zaprosił nas do swojego domu, zniszczonego przez huragan Sandy — był w trakcie budowania nowego domu.  Poczęstował nas bardzo czarną, słodką i właśnie co zaparzoną kawą, która była palona nad otwartym ogniem.  


A to kuchnia koło domu-poczęstował nas prażoną nad 'ogniskiem' kawą

Spacerując poszarpaną i wyboistą drogą, zaglądając do kilku domów (wiele z nich miało dachy zrobione z liści palm) i obserwując, jak na wsi mieszkają Kubańczycy, było niezapomnianym i trochę smutnym przeżyciem.  Na drugi dzień raz jeszcze się udaliśmy się do tej wioski i wstąpiliśmy do kilku domów przy drodze — to miejsce diametralnie różniło się od Club Amigo!  Wracając autobusem do ośrodka mijaliśmy wiele bardzo ładnych i solidnych domów, jak też prymitywnych, często zniszczonych i prawie walących się chałup (zapewne z powodu niedawnego huraganu Sandy).  Prawdopodobnie zajmowana nieruchomość w dużej mierze zależała od wykonywanego zawodu jej właściciela (np. od pracy w sektorze turystycznym, gdzie jest dostęp do ‘twardej waluty’) lub też od posiadania rodziny za granicą, która regularnie przesyła pieniądze.  Pytano się nas, czy może mamy plastikowe plandeki, stanowiące świetne zabezpieczenie uszkodzonych przez huragan dachów — dach domu Kubańczyka, który nas do siebie zaprosił, też był pokryty taką plandeką, którą otrzymał od kanadyjskiego turysty.

Efrem i jego taksówka
Jak już wspominałem, przed wyjazdem zrobiłem dość duży ‘research’ na Internecie i m. in. nawiązałem kontakt na forum TripAdvisor z Candy (a.k.a. Candysita2) która zarekomendowała nam mieszkającego w Holguin kierowcę taksówki (Efren), będącego dawniej profesorem języka angielskiego na uniwersytecie, co jest jedną z coraz bardziej powszechnych zjawisk na Kubie.  Zadzwoniliśmy do niego i następnego dnia rano przyjechał do hotelu samochodem marki „Peugeot”.  Był bardzo rozmownym człowiekiem i mieliśmy okazję bardzo dużo się od niego dowiedzieć, zatem jechało się nam niezmiernie przyjemnie.  Na początku udaliśmy się do miasta Gibara, gdzie spędziliśmy kilka godzin przechadzając się po wąskich uliczkach, wstępując nawet do fabryki cygar i nowo otwartego hotelu Ordono.  Lokalny Kubańczyk przyłączył się do nas i spacerował z nami, ale nie chciał od nas żadnych pieniędzy (podobno był to ‘jintero’, kanciarz, ale nas nie okantował...).  

Gibara
Loma de la Cruz
Po ponad godzinie poszliśmy do baru i wypiliśmy po puszcze piwa, jak też daliśmy mu parę upominków, a następnie udaliśmy się taksówką Efrema na lunch do restauracji Los Hermanos, która również posiadała bardzo przyjemną casa particular, prywatne pokoje dla turystów).  Tam też spotkaliśmy Candy z TripAdvisor, która właśnie w tej casa particular mieszkała.  Po lunchu, składającego się m. in. z homara, pojechaliśmy do miasta Holguin, na wzgórze (‘Loma de la Cruz’—Wzgórze Krzyża), z którego rozciągał się imponujący widok na całe miasto i przyległe okolice.  Szkoda, że nie odwiedziliśmy tego miejsca wieczorem, zapewne widok byłby jeszcze bardziej uderzający.  W centrum Holguin nie zabawiliśmy długo, ale udało nam się go trochę obejrzeć.  Efrem pokazał nam bardzo ciekawą ogromną płaskorzeźbę, przedstawiającą historię Holguin (a może nawet i Kuby) od okresu przybycia białych ludzi.  Gdy siedzieliśmy na głównym placu miasta, podszedł do nas młody chłopak, prosząc o pieniądze; Catherine zaoferowała mu banany, ale jakoś nie był nimi zainteresowany, chciał peso.  Szkoda, że nie mogliśmy spędzić więcej czasu w Holguin i Gibara!  Do hotelu powróciliśmy o godzinie 20:00, zapłaciliśmy kierowcy i daliśmy mu sporo gazet i magazynów kanadyjskich i amerykańskich, jak też New York Times, który kupiłem na lotnisku w Toronto.

Parę razy rozmawiałem z Kubańczykami o zachodzących w tym kraju zmianach.  Generalnie wszyscy je popierali, chociaż z pewnością ci, co stali się samozatrudnieni musieli mieć wiele problemów z pozyskaniem zaopatrzenia dla swoich biznesów i rządową biurokracją, nie przyzwyczajoną do tych nowych zasad, które jeszcze nie tak dawno były surowo zabronione i karalne.  Jeden z Kubańczyków powiedział, że wszystkie te zmiany były bardzo dobre dla Kuby i że rząd obrał właściwą drogę.

– Szkoda jednak – rzekł z wyczuwalnym smutkiem – że musiało minąć aż 50 lat, zanim rząd zorientował się, że takie zmiany są konieczne.

Niestety po Rewolucji, Kuba wybrała najgorszy z możliwych systemów politycznych, całkowicie bazowany na anachronicznym i beznadziejnym modelu Sowieckim, który efektywnie zabijał w zarodku nawet najmniejsze objawy prywatnej inicjatywy i pomysłowości.  Cóż, towarzysze, nie mieliście racji — i dobrze o tym wiecie!


Bardzo interesujący mural w Holguin

Na lotnisku w Holguin znajduje się kilka sklepów (jeden bezcłowy), gdzie można kupić wiele rodzajów rumów, likierów, wódek, cygar, papierosów i upominków, toteż dopiero przy odjeździe nabyłem alkohol i papierosy, bez potrzeby noszenia tego ciężaru z hotelu.  Również można było wymienić pieniądze w na lotnisku, po przejściu przez kontrolę celną (nie wszędzie jest to możliwe).  Koło kontroli celnej widziałem kilka sporych pudełek z cygarami, skonfiskowanymi turystom przez celników — jeden z turystów ponad pół godziny przekonywał celników, aby pozwolili mu zatrzymać 4 pudełka cygar (według moich obliczeń, warte ok. 2,200 peso/$2,280) — i jakoś ich przekonał.  W trakcie czekania na samolot widzieliśmy napisy o lotach z Miami — pomimo embarga i braku stałych połączeń pomiędzy Kubą a USA, bardzo dużo amerykańskich samolotów charterowych regularnie lata do USA, głównie przywożąc turystów pochodzenia kubańskiego lub wycieczki Amerykanów, którzy otrzymali pozwolenie na odwiedzenie Kuby.

Była to nasza piąta wycieczka na Kubę i jak zwykle, bardzo owocna!  Pomimo, że jeżdżąc na do tego kraju, zawsze udaję się tam bez żadnych uprzedzeń, z ‘open mind’, pamiętając, że to ‘Es Cuba’, to jednak niezależnie od jakichkolwiek problemów, wszystko było tak, jak należy!  Nie mieliśmy problemu z hotelem, pokój był z uroczym widokiem na ocean, jedzenie i atmosfera super, pogoda prawie idealna... czy jeszcze można czegoś innego wymagać?  Z niecierpliwością oczekuję na następny wyjazd na Kubę — i mam nadzieję, że nie ostatni!


Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.ca/2013/09/one-week-in-guardalavaca-cuba-january-4.html
Więcje zdjęć z tej wycieczki: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157635667940386/


4 komentarze:

  1. Proszę o podanie numeru telefonu do kierowcy taxi,jak cenowo wyglądają jego usługi?.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. His name is Efren His home phone in Holguin is 427037....and his cell number is 01-52831599, although he does not have it on all the time.

      My zapłaciliśmy chyba 100 peso (ale dokładnie nie pamiętam), zresztą na Kubie zazwyczaj można wynająć samochód z taksówkarzem za 100 peso dziennie.

      Usuń
  2. Najbardziej mi się podoba ta restauracja Benny More i te stare samochody. Jak smakuje homar? Nigdy nie miałam szczęścia spróbować.

    OdpowiedzUsuń
  3. Stare samochody są na Kubie wszędzie, niektóre piękne i błyszczące, z nowymi silnikami, inne w stanie rozpadającym się i cud, że w ogóle jeżdżą (jechaliśmy nimi parę razy).

    Restauracja była fajna, ale również kupiłem CD z muzyką Benny Moore i do tej pory często jej słucham, przepiękna!

    Homar (zwany po angielsku Lobster), jest dostępny na Kubie oraz w Kanadzie, jadłem parę razy. Białe mięso, szlachetne, smak to raczej neutralny—w każdym razie nie jest to potrawa, za którą gotowy byłbym zapłacić dużo, jak to niektórzy czynią. Wolę np. krewetki. Na Florydzie jadłem potrawę z aligatora i mięso smakowało trochę jak kurczaki.

    OdpowiedzUsuń