Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157627665183933
Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/08/philip-edward-island-and-foxes.html
Po zakończeniu naszej niezmiernie udanej ubiegłorocznej wyprawy dookoła wyspy Philip Edward Island (blog: http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/08/in-polish-dziewiec-dni-na-kanu-dookoa.html ) przyrzekliśmy sobie, że niebawem tam wrócimy i popłyniemy do wysp Fox Islands, do których nie zdołaliśmy dotrzeć ostatnim razem. I oto prawie rok póżniej, 31 lipca 2011 r. jechaliśmy samochodem w kierunku Killarney, aby rozpocząć naszą podróż. Ponad 400-to kilometrowa jazda zabrała nam ponad 5 godzin; ponieważ wyjechaliśmy z Toronto bardzo wcześnie, mieliśmy dużo czasu aby podziwiać przemykające za oknami samochodu widoki i po drodze parę razy się zatrzymać. Po wstąpieniu do biura parku kupiliśmy pozwolenie na parking, a nasętpnie pojechaliśmy do miasta Killarney, odwiedziliśmy słynną restaurację “Herbert’s Fish and Chips”, kupiliśmy na spółkę jeden obiad za $14.00 i spożyliśmy go, siedząc na doku należącym do sklepu LCBO (gdzie sprzedawane są napoje alkoholowe). Pogoda była idealna i po zjedzeniu porcji ryb i wypiciu zimnego piwa, pojechaliśmy na parking nad Chikanishing Creek. Rutynowo rozpakowaliśmy samochód, położyliśmy kanu na wodzie, załadowaliśmy go do pełna naszymi rzeczami (co wzbudziło, jak zwykle, zainteresowanie ze strony przyglądających się osób) i dokładnie o godzinie 16:16:16 zaczęliśmy wiosłować na rzece Chikanishing Creek, ku otwartym wodom poteżnej zatoki Georgian Bay.
Gdy minęliśmy wschodni kraniec wyspy Philip Edward Island, zaczęły pojawiać się znane już nam formacje skalne—manewrowaliśmy pośród małych, skalistych wysepek, zanurzonych pod powierzchnią wody skał i wąskich przesmyków pomiędzy skałami. Planowaliśmy skręcić na południe i wiosłować w kierunku wysp Fox Islands, ale gdy tylko wyszliśmy na otwarte i wystawione na wiatr wody zatoki Georgian Bay, fale stały się stosunkowo wysokie, jako że nie byliśmy już schowani za chroniącymi nas od wiatru zatoczkami i wysepkami. W pewnym momencie fale, przelewające się przez ciąg zanurzonych raf skalnych były tak wysokie i burzliwe, że bałem się zawrócić kanu o 180 stopni i zaczęliśmy wiosłować do tyłu, aby wycofać się w bardziej spokojną okolicę. Najprawdopodobniej poradzilibyśmy sobie z nimi, ale wystarczy jedna nagła duża fala, aby wywrócić kanu. Biorąc pod uwagę, że kanu były załadowane do granic, taka wywrotka mogłaby oznaczać stratę wielu rzeczy i być może koniec naszej podróży.
Dlatego postanowiliśmy znaleźć jakieś przytulne miejsce na biwak i na nim przeczekać, aż pogoda się ustabilizuje—zresztą od początku braliśmy taką opcję pod uwagę. Niebawem dopłynęliśmy do dużej wyspy Solomon Island, jednej z większych w okolicy. Na jednej części wyspy już rozbiła się grupa złożona z kilku osób, ale kilkaset metrów dalej na wyspie zobaczyliśmy wyśmienite miejsce biwakowe znajdujące się na ogromnej, ‘łysej’ skale, które posiadało już zrobione z kamieni palenisko, a w pobliżu były świetne zalesione miejsca do rozbicia namiotów.
Jednak absolutnie najlepszą zaletą tego miejsca był wspaniały widok, jaki się z niego roztaczał—byliśmy otoczeni przez mnóstwo różowawych skał o różnorakich fantastycznych kształtach, które wyglądały szczególnie niezwykle o zachodzie słońca—nawet powiedziałem Catherinie, że czuję się niczym w raju!
Szybko rozbiłem namiot, a Catherine przyniosła nasze rzeczy z kanu i poszliśmy pływać—woda były całkiem ciepła i płytka—a potem położyliśmy się na rogrzanych słońcem skałach. Parę razy przepływały niedaleko nas łodzie—tamtędy przechodził szlak nawigacyjny—ale poza tym mieliśmy całkowitą prywatność i nawet nie słyszeliśmy tej grupy biwakującej ponad pół kilometra od nas na drugim krańcu wyspy. Następnie wybrałem się po drzewo na ognisko, które było wszędzie—wiatry wyrwały sporo drzew z korzeniami i wystarczyło tylko przez kilkanaście minut użyć piły (niemniej jednak na wszelki wypadek kupiliśmy po drodze worek z drzewem i mieliśmy go ze sobą).
Z powodu wiatru nie było praktycznie żadnych komarów i wreszcie mogliśmy rozkoszować się siedzeniem przy ognisku, nie musząc co chwila odpędzać te nieprzyjemne insekty. Daleko pojawiały się pojedyńcze migające światła, białe i czerwone—niekóte pochodziły z latarni morskich (a raczej jeziorowych), inne z wież telewizyjnych. Również podziwialiśmy niebo posiane gwiazdami, sporadycznie przelatujące meteory i powoli przemierzające satelity; potem pojawiły się bardzo nikłe formacje chmur w okolicy miasta Sudbury, na tle których mogliśmy zobaczyć błyskawice, ale nie dochodziły do nas żadne odgłosy grzmotów—naprawdopodobniej dość intensywna burza szalała w tamtej okolicy. Jedzenie włożyliśmy do dużej plastikowej beczki i nawet go nie zawiesiliśmy na drzewie, ufając, że żaden niedźwiadek się nie pojawi—co okazało się prawdą, bo podczas całej wyprawy nie spotkaliśmy żadnych niedźwiedzi (są one świetnymi pływakami i bez problemu dopływają na wyspy).
Następnego dnia (01 sierpień 2011 r., poniedziałek, Dzień Simcoe) wzmógł się bardzo wiatr i nawet nie wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu—cały dzień czytaliśmy magazyny i książki, słuchaliśmy radia, robiliśmy zdjęcia, chodziliśmy po wyspie, pływaliśmy i chłonęliśmy otaczający nas niepowtarzalny krajobraz. Kilka razy słuchaliśmy prognozy pogody, która miała się poprawić, tak więc zdecydowaliśmy się następnego dnia wstać wcześnie rano, spakować się i udać się na wyspy Fox Islands.
Rzeczywiście, w dniu 2 sierpnia 2011 r. byliśmy na nogach już o 5 rano i spakowani, wyruszyliśmy ku wyspom Fox Islands. Było praktycznie bezwietrznie i powoli wiosłowaliśmy wśród rozrzuconych malowniczych wysepek. Od czasu do czasu pojawiał się na brzegu samotny namiot lub kajak, ale ogólnie nie widzieliśmy dużo wodniaków, pewnie większość z nich pojechała do domu poprzedniego dnia, gdy skończył się długi weekend.
Minęliśy wyspę Martins Island, a następnie dotarliśmy do okrągłej i skalistej wyspy Centre Fox Island (na której byłoby raczej niemożliwe biwakować) i wreszcie pojawiła się wyspa Western Fox Island, stanowiąca nasz cel. Spostrzegliśmy na niej dwa oddzielne biwaki i chociaż była dopiero godzina 8 rano, już się dookoła namiotów kręcili ludzie, co oznaczałoby, że może niebawem się spakują i opuszczą wyspę.
Powoli opłynęliśmy dookoła wyspę—miała niezwykle ciekawe formacje i kształty skalne, a kilka skalistych wysepek niedaleko od brzegu wyglądało jak małe zaokrąglone góry. Po okrążeniu wyspy zaczęliśmy rozmawiać z parą kajakarzy; powiedzieli nam, że oni, jak też ta druga grupa złożona z dwóch par, opuszczają dziś tą wyspę, tak więc postanowiliśmy poczekać na ich odjazd, a w międzyczasie zwiedzić wyspę. Nieopodal był taki mały, naturalny ‘port’ pomiędzy dwoma grzbietami skał, idealny dla kanu lub kajaka; tam też ‘zaparkowaliśmy’ kanu i wyszliśmy na ląd.
Tu i tam było kilka zbudowanych miejsc na ognisko—z pewnością wyspa mogłaby pomieścić przynajmniej 4 oddzielne biwaki i każda grupa praktycznie miałaby kompletną prywatność (wyspa miała wymairy 500 m. x 250 m.). Dotarliśmy do północno-zachodniego wierzchołka wyspy, skąd zrobiłem dużo zdjęć—wyspy Fox Islands posiadają fantastyczne formacje skalne, wyżeźbione przez cofające się lodowce tysiące lat temu i zatrzymywałem się, aby zrobić im zdjęcia.
Po jakimś czasie zauważyliśmy, że te dwie pary właśnie opuściły wyspę, tak więc udaliśmy się na ich miejsce biwakowe, znajdujące się na południowym wschodzie wyspy, na skalistym wzgórzu. Wpłynęliśmy do zatoki, zadokowaliśmy kanu koło skały i potem Catherina zaczęła wnosić nasze rzeczy na górę, ale natura wyrzeźbiła niemalże doskonałe stopnie w tej skale i bez problemu mogliśmy ich używać niczym schodów.
Kanu wyciągnęliśmy z wody i oparliśmy o skałe, jak też zostawiliśmy na dole na brzegu kilka mniej potrzebnych rzeczy, ufając, że nawet w razie wiatru i fal, będą bezpieczne.
Z naszego miejsca rozciągał się wspaniały widok na północ, wschód i południe; widzieliśmy wyspy Sly Fox Island, Center Island, Kits Islands, Wyspę Philip Edward Island, zespół trzech wyspk Hawk Island oraz wyspę Green Island, położoną tuż za wyspą Southwest Hawk.
Z naszego miejsca udaliśmy się na zachód i wspiąwszy się na skaliste wzgórze, znaleźliśmy się na najwyższym punkcie wyspy, z którego mogliśmy również zobaczyć Killarney, zarysy największej na świecie wyspy położonej na słodkowodnym akwenie Manitulin Island, deltę rzeki French River, wyspę Scarecrow Island, dwie małe skały zwane West i East Brothers (Zachodni i Wschodni Brat), wyspy Papoose Island i Squaw Island. Było to niesamowite uczucie—byliśmy sami na wyspie, otoczenie bezkresnymi wodami zatoki Georgian Bay—w wielu miejscach horyzont zlewał się z wodą i nie było widać brzegu.
Poprzedni biwakowicze pozostawili sporo przygotowanego na ognisko drzewa, jak też nadal mieliśmy cały worek naszego doskonałego drzewa, toteż nie musiałem się martwić o opał na tą noc. Po ustawieniu namiotu ucięliśmy sobie drzemkę. Było gorąco i wilgotno, ale znowu wzmógł się wiatr i chociaż chcieliśmy trochę popływać wieczorem na kanu, zdecydowaliśmy się jednak tego nie robić—nie chcieliśmy mieć problemów z dopłynięciem z powrotem na wyspę, co byłoby raczej niezmiernie nieprzyjemną sprawą, biorąc pod uwagę otwarte i puste otaczające nas wody. Wieczorem rozpaliłem duże ognisko; z daleka widziałem migające światło dochodzące z okolic wyspy Green Island (prawdopodobnie była to latarnia morska), raz zauważyłem daleko słaby blask ogniska, ale poza tym najprawdpodobniej w promieniu kilku kilometrów nie było nikogo innego. Prognoza pogody mówiła o wietrze 10-15 węzłów i możliwych burzach, ale ogólnie miało być OK.
W środę, 3 sierpnia 2011 r. rano Catherina mnie przebudziła. Było niezmiernie wietrznie i padał deszcz, a fale z dużą siłą uderzały skaliste brzegi i kamieniste wysepki, przelewając się przez nie. Pomimo lejącego deszczu i mocnego wiatru, wyszliśmy z namiotu aby sprawdzić, czy nasze kanu i inne rzeczy były OK. Chociaż fale rozbijały się gwałtownie o skały, gdzie umieściliśmy nasze kanu, przelewając się przez nie, to wyglądało, że wszystko jest w porządku. Spoglądając na pieniące się fale, z ulgą myślałem, że na szczęśnie nie jesteśmy na wodzie, bo byłoby chyba niemożliwe długo utrzymać przy takim wietrze kanu!
Wiatr były tak silny, że dosłownie wpychał do środka materiał namiotowy—podobną scene pamiętam z ubiegłorocznej wyprawy na wyspę Philip Edward Island—ale żadnych szkód nie wyrządził, namiot zdał egzamin! Wtedy przypomnieliśmy sobie prognozę pogody—zacząłem znowu jej słuchać i nadal nie wspominano o tym, co się cały czas działo dookoła nas—w/g prognozy szybkość wiatru miała dochodzić tylko do 30 km/h i miały byc burze—natomiast naprawdę wiało powyżej 50 km/h, a żadej burzy, błysków czy grzmotów nie było.
Położyliśmy się spać, ale kilka godzin później obudziły nas wołania jakiś ludzi. Wyszliśmy z namiotu—już przestało padać, ale cały czas wiał silny wiatr. Dwaj kajakarze, którzy na pobliskiej wyspie rozbili biwak, dopłynęli do naszej wyspy i właśnie po niej chodzili, gdy zauważyli, że kilka z naszych rzeczy pływa w zatoczce. Rzeczywiście, torby, krem od opalania i inne drobne rzeczy zostały zdmuchnięte ze skały do wody. Ponieważ wiatr wiał w kierunku zatoki, przynajmniej nie musieliśmy się martwić, że rzeczy te nam się zgubią—wszystko albo pływało w zatoce, albo nawet już leżało na brzegu. Podziękowaliśmy im i trochę z nimi porozmawialiśmy. Zrobiłem sporo zdjęć i wideo, uwieczniając tą pogodę, która ta radykalnie się zmieniła w ciągu kilku godzin!
Na szczęście wiatr stopniowo słabł, ale tego dnia też nie byliśmy w stanie wybrać się nawet na krótką przejażdżkę, tak więc chodziliśmy po wyspie, czytaliśmy książki i magazyny i po prostu wypoczywaliśmy, rozkoszując się krajobrazem.
Póżnym popołudniem zabraliśmy ze sobą kompas, mapę i butelkę czerwonego wina i poszliśmy na wzgórze wyspy; rozłożywszy mapę i kompas, z łatwością zidentyfikowaliśmy większość otaczających nas wysp. Obserwowaliśmy piękny zachód słońca, jak też mały sierp księżyca, który wreszcie pojawił się na niebie.
Catherine starała się zadzwonić z telefonu komórkowego do domu; czasem miała połączenie, czasem nie i musiała nieraz sporo nachodzić się po wyspie, aby znaleźć właściwą lokacje na połączenie. Często słuchałem radio—programy lokalne, ale głównie stacje zagraniczne na falach krótich—wiadomości dotyczyły głównie prezydenta Baracka Obamy, problemów z amerykańskim długiem, możliwość obniżenia zdolności kretydowych USA i związanych z tym zagadnień; stawało się to coraz bardziej nudne i zwykle ograniczałem się do słuchania światowych wiadomości i prognozy pogody.
Czwartek, 04 sierpień 2011 r. okazał się całkiem przyjemnym dniem i po południu wreszcie wybraliśmy się na przejażdżkę kanu. Wiosłowaliśmy wokół naszej wyspy (West Fox Island), dookoła wysp Kits Islands, Centre Island i Sly Fox Island.
Na wyspie Martins Island znaleźliśmy bardzo fajne miejsce biwakowe i niezmiernie ciekawe formacje skalne. Z daleka widzieliśmy małe wyspy Brother Islands. Nigdzie nie zauważyliśmy ani namiotu, ani kajaka, ani ogniska—najprawdopodobniej tej nocy byliśmy jedynymi biwakującymi na wyspach Fox Islands!
Zdecydowaliśmy się skorzystać z dobrej pogody i jutro rano dopłynąć do wyspy Philip Edward Island i tam rozbić nasz ostani biwak, blisko Chikanishing. Gdy zapadły ciemności, długo siedzieliśmy przy ogromnym ognisku, rozkoszując się czerwonym winem—była to nasza ostatnia noc na wyspach Fox Islands i w tym dniu byliśmy ich jedynymi mieszkańcami!
Mieliśmy w planie wstać przez godziną 6 rano 05 sierpnia 2011 roku, ale byliśmy tak senni, że postanowiliśmy nie wstawać i dopiero obudziliśmy sie w południe, spakowaliśmy się i o godzinie 14:00 byliśmy już na wodzie.
Płynąc na otwartych wodach zatoki Georgian Bay, przez sobą mieliśmy wspaniałe góry La Cloche Mountains, wyglądające niczym pokryte śniegiem Alpy. Nie było wiatru, toteż cały czas płynęliśmy na otwartych wodach, nie musząc kryć się w różnych zatoczkach i przesmykach. Prawie że nie widzieliśmy żadych biwaków, prawdopodobnie większość wodniaków preferuje miejsca bardziej osłonięte od wiatru.
Rok temu przepłynęliśmy wokół bardzo charakterystycznej, trójkątnej skały, wystającej z wody; wtedy zrobiłem wiele zdjęć. I tym razem przepłynęliśmy koło niej—podpłynęliśmy bliżej i zrobiliśmy kilka zdjęć. Wyglądała jak ogromny “Hershey Kiss”; Catherine postanowiła go nawet pocałować i ochrzciła go “The Kissing Rock” (“Skała Pocałunków”!).
Minęliśmy biwak, na którym było wiele kajaków i 5 namiotów i niebawem dopłynęliśmy do South Point, zachodniego krańca wyspy Philip Edward Island. Rozważaliśmy, czy nie przenocować się na tym samym miejscu, na którym spędziliśmy ostatni dzień naszej ubiegłorocznej wyprawy, ale znaleźliśmy inne miejsce, nie wymagające noszenia daleko naszych rzeczy, znajdujące się na południowym brzegu South Point, nad płytkim kanałem pomiędzy skalistą wysepką.
Szybko rozbiliśmy namiot, przynieśliśmy potrzebne na tą ostatnią noc rzeczy, a resztę zostawiliśmy w kanu, m. in. nasze krzesła, jako że miejsce posiadało naturalne, skalne siedzenia. Potem wskoczyliśmy do kanu, dotarliśmy do Chikanishing, włożyliśmy wszystko do samochodu, przytwierdziliśmy kanu łańcuchem i pojechaliśmy od miasteczka Killarney. Najpierw udaliśmy się do sklepu LCBO, gdzie kupiliśmy kilka puszek zimnego piwa, następnie do sklepu Pittfield’s (osobliwy, jednakże drogi sklepik), kupiliśmy paczkę kiełbasy i wreszcie zamówiliśmy frytki w restauracji Herbert’s i spożyliśmy je, tradycyjnie siedząc na doku sklepu LCBO. Również kupiłem dużą bryłę lodu, bo nic nie smakuje tak, jak zimne piwo, szczególnie ostatniej nocy! Po dojechaniu do Chikanishing akurat zachodziło słońce, toteż wiosłując do naszego biwaku, mogliśmy delektować się zachodem słońca—chociaż były chmury, to jednak udało mi się zrobić wiele interesujących zdjęć.
Catherine przyniosła dużo drzewa na opał—mieliśmy wspaniałe ognisko, kiełbaski z rożna i doskonałe zimne piwo. Gdy się ściemniło, dookoła pojawiły się światła licznych latarni morskich, boi i wież komunikacyjnych.
Ustawiłem mój aparat na trójnógu i zacząłem robkić zdjęcia gwiazd; spodziewałem się uchwycić spadające meteory (Perseidy), ale nie było ich w tym roku zbyt wiele.
Jednakże inne, o wiele ciekawsze oczekiwało mnie zjawisko, a mianowicie Zorza Polarna; oczywiście, nie była ona tak widoczna, jak na północy, ale co jakiś czas pojawiało się zielonkawe światło na niebie, skacząc z jednej części nieba na drugą. Zrobiłem wiele zdjęć—miałem problemy z dobraniem właściwej ostrości—ale mam nadzieję, że chociaż kilka wyjdzie. Niewiarygodne, jak szybko upływa czas, bo praktycznie spać poszedłem dopiero o godzinie 5 rano!
W sobotę, 6 sierpnia, spaliśmy do godziny 11 rano, ale słyszeliśmy głosy kajakarzy i kanuistów, przepływających koło naszego miejsca—płytki kanał, jaki mieścił się pomiędzy naszym biwakiem i długą, skalistą wysepką, był za płytki dla motorówek, a tym samym stanowił idealną drogę dla kajaków i kanu.
Spakowawszy się—co było łatwiejsze, niż poprzednio, jako że już część rzeczy zostawiliśmy w samochodzie—zaczęliśmy wiosłować w kierunku parkingu. Nota bene, porzedniego dnia też zostawiłem w samochodzie moją wędkę i przybory wędkarskie—okazało się, że wody zatoki Georgian Bay, bardzo przejżyste i płytkie koło Fox Islands, nie były specjalnie dobre do wędkowania, właśnie z powodu braku wodorostów. W ubiegłym roku podczas całej wyprawy dookola PEI udało mi się złapać tylko jednego małego szczupaka, i to w Collins Inlet.
Po 30 minutach dotarliśmy do Chikanishing. Było tam kilku kajakaży i kanuistów, którzy właśnie zakończyli swoją podróż; niektórzy pochodzili z prowincji Quebec i trochę z nimi rozmawialiśmy. Po załadowaniu kanu na samochód, pojechaliśmy do biura parku Killarney, gdzie otrzymaliśmy zwrot pieniędzy za niewykorzystany parking, a następnie pojechaliśmy do miasteczka Killarney, gdzie (znowu!) kupiliśmy wyśmienite frytki u Herberta, jak też funt doskonałej jak szynka wędzonej ryby—i zaczęliśmy jechać do domu! Tradycyjnie zatrzymaliśmy się w restauracji The Hungry Bear (“Głodny Niedźwiedź”) na drodze nr. 69, gdzie zjedliśmy lekki posiłek, a ja wypiłem aż 2 kawy. W Grundy Lake Outfitters jeszcze zatankowałem samochód ($1.36 za litr)—tak, to właśnie tam w ubiegłym roku kupiliśmy kanu, nawet rozmawialiśmy z właścicielem, który nam go sprzedał—i po 4 godzinach (300 km.) zdrowi i cali dojechaliśmy do Toronto!
Ogólnie wycieczka się udała, jedynie silne wiatry uniemożliwiły nam codziennego pływania na kanu—w ogóle ten rok był ogólnie suchy, ale za to wietrzny, szczególnie na większych akwenach wodnych, gdzie bardzo lubimy podróżować.
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157627665183933
Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/08/philip-edward-island-and-foxes.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz