W ciągu ostatnich 4 lat odwiedziłem rzekę French River wiele razy. Ponieważ jest to stosunkowo długa rzeka, składająca się z licznych zatok, odnóg i półwyspów, usiana mnóstwem skalistych wysepek i skał, trzeba by było pewnie poświęcić miesiące, aby ją cała nie tylko opłynąć, ale szczególnie DOŚWIADCZYĆ jej nieporównywalne piękna. Dlatego też za każdym razem staram się podróżować po różnych jej częściach (proszę zobaczyć moje poprzednie blogi). Tym razem wybrałem się na część French River zwaną „Wolseley Bay”, Zatoką Wolseley.
21 Sierpnia 2011 r., Niedziela
Nasze wyjazdy w okolice rzeki French River stały się praktycznie rutyną: przyjemna jazda samochodem 300 km. na północ po autostradzie nr 400, wizyta de rigueur w restauracji Hungry Bear na lunch, a następnie krótka jazda do miasteczka Noelville, gdzie większość mieszkańców mówi po francusku, choć mają czasem problemy ze zrozumieniem francuskojęzycznych mieszkańców z Quebec. Po zrobieniu jeszcze kilku zakupów w Noelville, pojechaliśmy do ośrodka Wolseley Bay Lodge, znajdującego się na końcu drogi nr 528, załadowaliśmy kanu, zaparkowaliśmy samochód w ośrodku za $6.00 na dzień i zaczęliśmy płynąć w kierunku południowo-wschodnim.
Mijaliśmy wiele domków letniskowych i kilka większych ośrodków, w szczególności ośrodek Totem Lodge, przed ktorym stał kolorowy indiański Totem. Pogoda była idealna i spokojnie wiosłując, dotarliśmy do North Channel, Północnego Kanału, będącego popularnym szlakiem wodnym dla tych wodniaków opływających Eighteen Mile Island (Wyspę Osiemnastu Mili).
Większość otaczających nas terenów należała do parku, ale od czasu do czasu pojawiały się prywatne domki letniskowe, nawet niektóre wyspy w połowie należały do parku, a połowa stanowiła prywatną własność. Trzy miejsca biwakowe znajdowały się w pobliżu—jedno na brzegu ogromnej wyspy Eighteen Mile Island (nr 323), drugie na pobliskiej małej wysepce (nr 322), wyglądające całkiem atrakcyjnie, a trzecie (nr 321) znajdowało się na północnym krańcu trochę większej wyspy. To ostatnie od razu się nam spodobało i postanowiliśmy na nim robić biwak! Wyspa, na którym znajdowało się to miejsce, miała kształt bumerangu, była skalista i gęsto zalesiona. Biwak znajdował się na rozległej, mniej-więcej płaskiej skale, a dalej wyrastała dość spora masywna formacja skalna, na której w jednym miejscu było coś w rodzaju sceny, idealnej dla improwizowanych spektakli biwakowych! Ognisko było koło pionowej ściany tej masywnej skały.
Do tego była typowa ławka/stół oraz kilkanaście metrów w lesie prymitywna latryna. Z naszego miejsca nie widzieliśmy żadnych pól biwakowych; udawszy się ok. 200 m. do lasu, przynieśliśmy bardzo dużo drzewa. Gdy już rozbiliśmy namiot, dwóch kanuistów przepłynęło koło naszego miejsca i pewnie planowali na nim się zatrzymać—cóż, byliśmy pierwsi!--ale na szczęście dookoła było wiele wolnych miejsc. Jeszcze za dnia oczyściłem szczupaka, którego udało mi się złapać parę godzin wcześniej i rozpaliwszy ognisko, zjedliśmy go na kolację.
22 Sierpnia 2011 r., Poniedziałek
Wstaliśmy o godzinie 11 rano. Zazwyczaj mam w namiocie radio i po przebudzeniu włączam je, aby posłuchać wiadomości. Tym razem usłyszałem bardzo wstrząsającą wiadomość—okazało się, ze Jack Layton, przywódca NDP (Partia Nowo-demokratyczna), który w maju 2011 r. w wyborach federalnych w Kanadzie doprowadził tą partię do bezprecedensowego zwycięstwa i stał się automatycznie liderem opozycji, zmarł dzisiaj o godzinie 5 rano. Nie tak dawno udało mu się pokonać raka prostaty, później przeszedł operację biodra i podczas kampanii wyborczej chodził jeszcze o lasce, która zresztą stała się jednym z symboli jego zwycięstwa i nią tryumfalnie wymachiwał po swym zwycięstwie wyborczym. Niecały miesiąc temu Jack Layton pojawił się w telewizji, wyglądał bardzo mizernie i nawet miał problemy z mówieniem. Wtedy to publicznie ogłosił, że właśnie zdiagnozowano u niego nowy rodzaj raka i dlatego tymczasowo ustępuje z pozycji przywódcy tejże partii. Miał zaledwie 61 lat i był w pierwszorzędnej formie. Chociaż nigdy nie byłem zwolennikiem jego lewicowej partii (NDP) i jej socjalistycznej ideologii, to jak większość Kanadyjczyków, lubiłem go i byłem zaszokowany jego przedwczesną śmiercią. Również podano, że rebelianci w Libii zajęli stolicę Trypolis i teraz szukają Kadafiego.
Dzień był wietrzny i pochmurny, a temperatura nie przekroczyła +21C. Poszliśmy do lasu—było w nim dużo drzewa na ognisko. Wyspa w środku była niezwykle malownicza—skały, wiele powalonych przez burze drzew. Wieczorem powiosłowaliśmy do Little Pine Rapids (Bystrzyny Małej Sosny), położonych pomiędzy wyspami Eighteen Mile Island i Commanda Island. Te bystrzyny stanowiły ujście jednego z licznych kanałów rzeki French River, Main Channel (Głównego Kanału), okrążającego wyspę Eighteen Mile Island od południa i w końcu łącząc się z North Channel (Północnym Kanałem).
Vis-à-vis bystrzyn znadowała się Lochaven Wilderness Lodge. Słyszeliśmy muzykę, jaka dochodziła z tego ośrodka. Po zwiedzeniu bystrzyn, dopłynęliśmy do przystani i Catherine poszła do normalnego, stacjonarnego telefonu, aby z niego zadzwonić, jako że zasięg telefonów komórkowych był bardzo zawodny i praktycznie nie można było na liczyć na telefon komórkowy. Porozmawialiśmy też z miłym młodym facetem, którego rodzina była najprawdopodobniej właścicielami tego ośrodka przez ostatnie dziesiątki lat.
Już było ciemno, gdy zaczęliśmy wiosłować z powrotem do naszego miejsca, nie mieliśmy problemów ze znalezieniem drogi, poza tym zostawiliśmy na biwaku migające światło przytwierdzone do drzewa, które pomogło nam zlokalizować nasz biwak. Wkrótce zaczął padać deszcz; rozkładając plandekę, gałęzie i kamienie, Catherine zbudowała bardzo przyzwoite schronienie—którego zresztą nie potrzebowaliśmy używać tej nocy, bo wkrótce przestało padać. Pomimo moich starań, nie złapałem ani jednej ryby, toteż na kolację mieliśmy pieczone kury.
23 Sierpnia 2011, Wtorek
Słonecznie, ale wietrznie—nasze plany dotarcia do zapory wodnej Chaudiere Dam (oraz drugiego końca Portażu Chaudiere Portage—tak, tego samego portażu, do którego dopłynęliśmy podczas naszej podróży na rzece French River „Dokis” w lipcu 2011 r.) okazały się nie do zrealizowania. Dopiero wieczorem zaryzykowaliśmy trochę popływać; skierowaliśmy się na wschód i płynąc z wiatrem, dotarliśmy do biwaku nr 316 na wyspie, ale było zbyt wietrznie, aby płynąć dalej, więc okrążywszy wyspę, zaczęliśmy płynąć z powrotem w kierunku naszego miejsca, tym razem pod wiatr.
Okazało się to dość uciążliwe, pomimo wiosłowania non-stop ledwie się czasami poruszaliśmy naprzód i wreszcie dotarliśmy do celu. Szybko rozpaliłem ognisko—zbudowane przez Catherine 'schronienie' bardzo się przydało, bo zaczęło padać i nawet pojawiły się błyskawice, a my mogliśmy cały czas siedzieć przy ognisku.
24 Sierpnia 2011 r., Środa
Prognoza pogody była zła i rzeczywiście, było wietrznie, chłodno i powstały spore fale, a do tego jeszcze mieliśmy burzę z piorunami. Pomimo tej pogody, kilka kanu przepłynęły koło naszego miejsca i zatrzymały się na przeciwnym krańcu rozlewiska, w okolicy biwaków nr. 313 i 314. Gdy włączyliśmy radio, okazało się, że zostało wydanych wiele ostrzeżeń pogodowych dla terenów, na których się znajdowaliśmy, ostrzegano nawet przed trąbami powietrznymi i białymi szkwałami. Nigdzie nie wypłynęliśmy i cały czas siedzieliśmy pod plandeką—chociaż Catherine namawiała mnie do wypłynięcia—nasz szczęście gdy już mieliśmy wchodzić do kanu, nadeszły czarne chmury i bardzo się rozpadało, tak więc szybko porzuciliśmy te plany.
25 Sierpnia 2011 r., Czwartek
Nasz ostatni dzień na rzece French River... spakowaliśmy się i popłynęliśmy do Wolseley Lodge, gdzie zaparkowaliśmy samochód. Byliśmy trochę rozczarowani tą wyprawą, bo w wyniku niepomyślnej pogody nie zrobiliśmy nawet 3/4 tego, co planowaliśmy... ale zawsze można to odrobić w przyszłym roku! Zjedliśmy świetny lunch, siedząc na tarasie Wolseley Lodge, z której rozciągał się przepiękny widok na zatokę. W restauracji było dużo zdjęć, pokazujących gości, którzy złapali OGROMNE muskie i szczupaki, ale z własnego doświadczenia i wielu rozmów przeprowadzonych z doświadczonymi wędkarzami w ostatnich latach jestem pewien, że coraz trudniej jest złapać ryby—jakby nie było, godzinami ciągnąłem za sobą błystkę, jak też spędziłem wiele czasu na zarzucanie wędki i w większości przypadków nie udało mi się złowić nawet JEDNEJ ryby, nadającej się do zjedzenia. Mało tego—gdy rozmawiałem z bardzo doświadczonymi wędkarzami posiadającymi od 10 do 20 wędek, 'fish finders', łodzie motorowe z silnikami do 250 hp i pytałem ich, czy coś złapali, jakże często okazywało się, że albo nic, albo jedną lub dwie ryby!
Po lunchu zatrzymaliśmy się w Noelville, poszliśmy do sklepu LCBO, w supermarkecie kupiliśmy żywność na następną część naszej podróży, a także odwiedziliśmy mały sklepik dolarowy obok sklepu z piwem (The Beer Store), gdzie kupiłem całkiem dobre chodaki, które non-stop noszę, będąc w kanu. Zapytaliśmy się sprzedawczyni, gdzie można nabrać wody pitnej—powiedziała, że woda w tym mieście nie jest dobra, ale na szczęście ona ma w swoim domu doskonałą (z głęboko wykopanej studni) i poradziła nam, aby udać się do jej domu i nabrać wody z węża ogrodowego. Pomimo że miasteczko jest nieduże, mieliśmy kłopoty ze znalezieniem jej domu, ale jego mili mieszkańcy szybko nas tam doprowadzili, a przy okazji udzielili trochę ciekawych informacji o tym mieście.
Opuściwszy Noelville, pojechaliśmy do parku Killarney, w biurze parku odebraliśmy pozwolenia (szkoda, że nie można ich drukować w domu on-line), kupiliśmy mapę parku i pojechaliśmy drogą Bell Lake Road (9 km) do jeziora Bell Lake, gdzie rozładowaliśmy i zaparkowaliśmy samochód. Niestety, ale od parkingu do jeziora prowadził stu-metrowy 'portaż', nie zaznaczony zresztą na mapie, ale na szczęście udało się nam wodować kanu z prywatnego terenu należącego do ośrodka Blue Mountain Lodge i w ten sposób uniknąć tego irytującego portażu. Na jeziorze znajdowało się około 10 miejsc biwakowych i mogliśmy zająć jakiekolwiek z nich, jeżeli oczywiście było wolne. Robiło się późno i nie mieliśmy za dużo czasu aby być za bardzo wybrednym, toteż płynęliśmy w kierunku północnym jeziora i staraliśmy się dojrzeć jakieś wolne miejsce.
Widzieliśmy biwaki na zachodnim i wschodnim brzegu, ale wszystkie były zajęte. Wreszcie dotarliśmy do małej zatoki—jedno miejsce było na jej początku (nr 86), całkiem przyjemne, ale już było tam kilka osób; następne w środku zatoczki (nr 87) było wolne, ale dość ciemne, bo wychodziło na wschód. Popłynęliśmy do następnego miejsca nr 88—znajdowało się na skalistym wzgórzu, w pobliżu była malutka zatoczka z wąską, piaszczystą plażą i rozciągał się z niego widok na całe jezioro.
Wiedzieliśmy, że będziemy musieli wnosić nasze rzeczy po tej stromej ścianie skalnej... ale poza tym miejsce było wymarzone i postanowiliśmy na nim się rozbić. Koło nas było miejsce nr 89, na wyspie, też świetne, ale już była tam rodzina z dziećmi.
Wniosłem namiot na górę i gdy zająłem się jego rozbijaniem, Catherine przyniosła resztę rzeczy na górę, a potem dopłynęła do tej piaszczystej plaży i położyła na niej kanu, odwracając go dnem do góry. Niebawem siedzieliśmy na szczycie skały, kilka metrów od namiotu, rozkoszując się pięknym widokiem na jezioro, czerwonym winem i podziwiając zachód słońca! Gdy zrobiło się ciemno, wzdłuż brzegów jeziora pojawiły się ogniska. Biwak miał też latrynę, a w lesie było dużo drzewa, tak więc przez wiele godzin siedzieliśmy przy wspaniałym ognisku.
26 Sierpnia 2011 r., Piątek
Na nogach byliśmy już o godzinie 10 rano; pogoda była ładna, ale dość mocno wiało. Popływaliśmy, poczytaliśmy, odpoczęliśmy i o godzinie 16:00 byliśmy na wodzie. Z powodu wiatru jedynie dopłynęliśmy do miejsca biwakowego nr 86, które już było wolne. Rzeczywiście, było to bardzo fajne miejsce, z pięknym widokiem i dużą ilością drzewa. Rodzina na wyspie (nr 86) odjechała, a na jej miejsce przypłynęła inna rodzina z dzieckiem. Trochę powiosłowaliśmy po 'naszej' zatoczce i zebraliśmy drzewo, jakie znaleźliśmy na brzegu (park zachęca do zbierania drzewa z innych miejsc zamiast wokoło biwaku)--a do tego mieliśmy jeszcze na wszelki wypadek cały worek suchego drzewa, jakie przedtem kupiliśmy w parku. Wpłynęliśmy w bardzo wąski przesmyk z tyło miejsca nr 87, Catherine wyszła z łodzi i przyniosła sporo drzewa.
Przed godziną 18:00 byliśmy z powrotem na naszym miejscu, rozładowaliśmy kanu, a następnie usiedliśmy na skale i delektując się czerwonym winem, patrzyliśmy na zachodzące słońce. Włączyłem radio—wieczorne wiadomości bardzo dużo miejsca poświęciły zmarłemu Jack Layton, jak też wydarzeniom w Libii. Gdy się zrobiło ciemno, rozpaliliśmy ognisko i przy mocnym świetle mojej latarki spędziłem parę godzin na czytaniu magazynów „The Economist”--uważam, że jest to jeden z najlepszych magazynów, jakie kiedykolwiek czytałem! Niemniej jednak nigdy nie zgadzałem się z ich linią polityczną-"socjalistyczną"-i często byłem niezmiernie zbulwersowany lewicowymi idiotyzmami, jakie tam się pojawiały. Innymi słowy, inteligencja i głupota MOGĄ iść w parze!
27 Sierpnia 2011 r., Sobota
Ponieważ było słonecznie i bezwietrznie, rano powiosłowaliśmy do jeziora Balsam Lake—gdzie byliśmy na kanu po raz pierwszy w sierpniu 2008 r. Pomiędzy jeziorami Bell i Balsam znajduje się dość pokaźna tama bobrów i przez to trzeba odbyć trzydziestometrowy portaż. Przez wiele lat istniał tam 'słynny' „Lake Bell Tramway”, sponsorowany przez ośrodek Blue Mountain Lodge i składający się z wózka na kółkach poruszającego się na wbudowanych szynach.
Można było na nim nawet przewieźć motorówkę—z powodzeniem w taki sposób przewieźliśmy na nim kanu w 2008 roku. Niestety, od jakiegoś czasu wózek zniknął, bo ośrodek nie chciał więcej być odpowiedzialny na utrzymywanie tego portażu. Na szczęście Catherine bez problemu przeniosła kanu i po kilkunastu minutach byliśmy na jeziorze Balsam Lake.
Większość pól biwakowych na jeziorze Balsam Lake było zajęte—nic dziwnego, jezioro było naprawdę urocze, znajdowało się na nim wiele żeremi bobrów, bagna, moczary, fantastycznie powyginane i wystające z wody stare korzenie, a na powierzchni było masę liści lili wodnych. Fajnie się nam wiosłowało, ale po dotarciu do miejsc nr 117 i 118 zawróciliśmy.
Gdy przepływaliśmy koło miejsca nr 116, zauważyliśmy na brzegu małego czarnego niedźwiadka, który jednak musiał być bardzo wstydliwy, bo szybko uciekł do lasu, nie chcąc pozować do zdjęć. Na portażu w Bell Lake natknęliśmy się na grupę dziewcząt, które wyruszały na obóz organizowany przez Fundację Tim Horton's (niezwykle popularne w Kanadzie kawiarnie). Bez pytania dziewczyny pomogły nam przenieść kanu i nasze rzeczy—dziękuje! Catherine była zaskoczona, że one miały tak mało bagaży (w porównaniu do tego, co my ze sobą wozimy)--okazało się, że używały głównie wysuszone jedzenie (dehydrated food). Przy okazji pokazałem im na mapie, które pola biwakowe na jeziorze były wolne.
Przybyliśmy do naszego miejsca przed zachodem słońca i raz jeszcze mogliśmy się tym widokiem rozkoszować—a tak wiele ludzi nawet nie dostrzega piękna tego zjawiska. Zamieniliśmy też parę słów z rodziną biwakującą na pobliskiej wyspie (nr 89), która poszła dzisiaj na wycieczkę i też widziała niedźwiedzia. Rozpaliłem ognisko, przeczytałem następny numer magazynu „The Economist” (świetny!) i wysłuchałem wiadomości—rano dużo stacji telewizyjnych i radiowych nadawało na żywo sprawozdanie z pogrzebu Jack Layton i mogliśmy teraz posłuchać fragmentów. Chociaż pogrzeb odbył się w dużej Sali koncertowej torontońskiego „Roy Thomson Hall”, nie mogła ona pomieścić wszystkich żałobników. Zanim Jack Layton został posłem w Ottawie, przez wiele lat pełnił on funkcję radnego w Toronto i z tym miastem był zawsze związany—zresztą radną torontońską była i jego żona, Olivia Chow (z pochodzenia Chinka), która też została posełką w Ottawie (i jest nią do dzisiaj), tak więc oboje zasiadali w Parlamencie i była to pierwsza w historii tego rodzaju para małżeńska.
28 Sierpień 2011 r., Niedziela
Wstaliśmy o godzinie 11 rano i niezwłocznie popłynęliśmy w kierunku parkingu, gdzie zostawiłem samochód. Płynąc koło miejsca nr 86, zobaczyliśmy płynącą rodzinę (2 kanu i jeden kajak), zapytali się nas, czy miejsce nr 88, tzn. nasze, jest wolne. Powiedzieliśmy im, że to i następne są zajęte, ale wskazałem na miejsce nr 86, około 100 metrów od miejsca, w którym byliśmy (które to oni właśnie minęli)--że jest wolne i bardzo fajne. Widocznie nie mieli mapy i nie dostrzegli małego znaku, znaczącego miejsca biwakowe. Wiosłowaliśmy dalej—stawało się coraz wietrzniej i gdy się zbliżaliśmy do celu, zaczęliśmy mieć problemy z wiatrem i falami, a przecież płynęliśmy z wiatrem, osiągając szybkość do 9 km/h. Na brzegu stało kilka osób, zamierzających rozpocząć wycieczki na kanu; niepewnie spoglądając na silny wiatr i coraz większe fale, zastanawiając się, czy wypłynąć, czy też może przeczekać. Catherine, która już świetnie opanowała sztukę portażu, szybko przeniosła kanu do samochodu i założyła na dach—a następnie pojechaliśmy do miasteczka Killarney.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do restauracji rybnej Herbert's Fisheries i kupiliśmy doskonałe frytki, a następnie zimne piwo w sąsiadującym sklepie LCBO i siedząc na ławce na doku tego sklepu (bo wiele klientów przybywa do niego drogą wodną), delektowaliśmy się frytkami i piwem. Potem pojechaliśmy do małego parku (Nancy Pitfield Memorial Park) gdzie wyładowaliśmy kanu, położyliśmy go na wodę, włożyliśmy do niego nasze rzeczy, porozmawialiśmy trochę z grupą kajakarzy z klubu kajakowego w Sudbury (którzy ostrzegli nas przed dość wzburzonymi wodami poza kanałem), zaparkowaliśmy samochód i zaczęliśmy wiosłować po kanale Killarney Channel.
Kanał ten, naturalnie utworzony pomiędzy miasteczkiem Killarney i wyspą George Island, przez wieki był używany przez Indian i białych odkrywców i handlarzy, dając im schronienie przed burzą i tworząc świetną drogę do płynięcia w dalsze części zatoki Georgian Bay (więcej na temat tego kanału i Killarney jest w moim blogu, http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/08/in-polish-dziewiec-dni-na-kanu-dookoa.html ). Dość mocno wiało, ale na kanale było spokojnie i chronił on nas od wiatru. Płynąc w kierunku południowo-wschodnim, niebawem opuściliśmy kanał, skierowaliśmy się ku latarni morskiej i znaleźliśmy się na bardziej otwartych wodach zatoki Georgian Bay. Fale nagle stały się wysokie i musieliśmy wiosłować bardzo ostrożnie, aby utrzymywać kanu we właściwej pozycji. Gdy dość duża łódź motorowa wpływała niedaleko nas do kanału, mało brakowało, aby utworzone przez nią fale przewróciły nasze kanu.
Z daleka dostrzegliśmy kilka znajomo-wyglądających wysp—oczywiście, były to wyspy Fox Islands, na których biwakowaliśmy miesiąc temu; szczególnie widoczna była okrągła i pagórkowata wyspa Centre Fox Island. Niektórzy wodniacy wyruszają na wyspy Fox z Killarney, ale wymaga to świetnej pogody, bo trzeba płynąć wiele kilometrów po otwartych wodach, co w przypadku wiatru może źle się zakończyć. Dopłynęliśmy do latarni morskiej, obecnie zautomatyzowanej, położonej na niezwykle ciekawej różowawej skale (latarnię tą odwiedziliśmy w sierpniu 2008 r. z grupą MeetUp „TOADS”, później znaną jako „GET OUT”) i następnie udaliśmy się z powrotem do kanału.
Mnóstwo motorówek, jachtów i żaglówek było zacumowanych wzdłuż brzegu kanału. Na wyspie St. George zobaczyliśmy grotę Matki Boskiej z Lourdes, jak też jej figurę. Dopłynęliśmy do drugiego końca kanału i gdy tylko z niego wypłynęliśmy, od razu poczuliśmy mocny wiatr i wzburzone fale.
Znowu musieliśmy bardzo ostrożnie wiosłować, trzymając kanu na kursie do fal, bo inaczej mogłoby się rozhuśtać i wywrócić. Przed nami wyrastały przepiękne góry La Cloche Mountains, z charakterystycznymi białymi szczytami, wyglądającymi jakby były pokryte przez śnieg. Szybko jednak wróciliśmy z powrotem do kanału, bo przebywanie na otwartych wodach stawało się coraz bardziej ryzykowne (chociaż byliśmy zaledwie 50 m od wejścia do kanału).
Catherine udała się do hotelu Sportsmann Inn, a ja obserwowałem imponujące jachty motorowe, zacumowane przed hotelem. Zastanawiałem się, ile one kosztują? Ile palą? Jak daleko mogą pływać i po jakich akwenach? Dzięki Bogu, że nie byłem właścicielem takiej łodzi! Wróciliśmy do parku, nazwanego na pamiątkę Nancy Pitfield, zarzuciliśmy kanu na samochód i byliśmy gotowi do odjazdu. W parku znajdował się spory głaz, do którego umocowana była metalowa tabliczka z następującą inskrypcją:
Nancy Solomon Pitfield, 21 październik, 1885—11 sierpień, 1965. Przez prawie pół wieku, „Ciocia” Nancy Pitfield była aniołem miłosierdzia w Killarney. Tutaj urodzona, studiowała pielęgniarstwo w Winnipegu i w Montrealu, gdzie ukończyła naukę w Szpitalu Hotel Dieu. Powróciwszy to tej odosobnionej osady, poślubiła George Pitfield w 1919 r. Często musiała radzić sobie z wieloma bardzo poważnymi wypadkami i chorobami bez pomocy lekarza, a niekiedy docierać do pacjentów na rakietach śnieżnych lub psich zaprzęgach. Fachowo ustawiała zwichnięte biodra i kolana, odebrała 512 porodów, a raz nawet przeprowadziła operację wyrostka robaczkowego—i zawsze robiła to z uśmiechem na twarzy. Jej poświęcenie i miłość dla ludzi pozostanie zawsze w naszej pamięci.
Rzeczywiście, można sobie tylko wyobrazić, jak niezmiernie trudno żyło się w Killarney, które było jedynie dostępne drogą wodną, powietrzną lub w zimę drogą po lodzie. Więcej informacji na temat Killarney i jej osoby można znaleźć na stronie http://www.killarneyhistory.com/ .
Udaliśmy się jeszcze do sklepu Pitfield's, kupiliśmy kiełbaski, a w restauracji Herbert's Fisheries wędzone ryby i blok lodu i pojechaliśmy do parku Killarney, gdzie szybko się wykąpaliśmy. Wyjechaliśmy o godzinie 18:20 i udaliśmy się do parkingu nad jeziorem Bell Lake. Gdy jechaliśmy po drodze Bell Lake, zobaczyliśmy, jak pośrodku drogi stał czarny niedźwiadek i patrzył się na nas z zainteresowaniem. Chcąc zrobić mu dobre zdjęcie, powoli zacząłem jechać w jego kierunku, ale zaczął uciekać i wyglądało, jakbym go gonił samochodem, lecz wkrótce czmychnął do lasu.
Już o godzinie 19:05 byliśmy na wodzie i non-stop wiosłowaliśmy, tak silnie, jak tylko mogliśmy, osiągając szybkość do 8 km/h i dopłynęliśmy do naszego miejsca w rekordowym czasie, o godzinie 18:28, wyładowaliśmy kanu, zabraliśmy piwo, weszliśmy na wzgórze i popijając zimne piwo, po raz ostatni obserwowaliśmy z tego miejsca zachód słońca. Rozmawialiśmy też z dwoma wędkarzami którzy nieopodal wędkowali z łódki; powiedzieli, że gdy to nasze miejsce jest wolne, zawsze na nim biwakują. Złapali parę okoni i twierdzili, że jest to nawet dobre jezioro do łowienia ryb. Gdy się już ściemniło, zjedliśmy kiełbaski z rożna i przez kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku.
29 Sierpnia 2011 r., Poniedziałek
I tak oto dobiegła do końca nasza wycieczka... rano znieśliśmy nasze rzeczy, chociaż tak naprawdę mieliśmy ochotę po prostu je zrzucić z góry, załadowaliśmy kanu i udaliśmy się w stronę parkingu. W drodze powrotnej popływaliśmy dookoła ośrodka Blue Mountain Lodge, gdzie stały całkiem ciekawe domki kempingowe. Tym razem nie mogliśmy używać prywatnego parkingu, tak więc Catherine przeniosła na plecach kanu i kilka razy musieliśmy odbyć ten portaż, przenosząc pozostałe rzeczy. Chociaż ten portaż jest bardzo krótki i łatwy, dobrze nas zmęczył, bo nie byliśmy przygotowani na takie przenoszenie (ci, co zamierzają dokonywać portaży, zwykle kompletnie inaczej się pakują i często za jednym razem potrafią przenieść i kanu, i cały bagaż).
Potem pojechaliśmy na kolację do restauracji Hungry Bear, pochodziliśmy trochę po pobliskim sklepie Trading Post (niektóre z produktów były naprawdę oryginalne i posiadało motywy indiańskie i związane z tą okolicą) i pojechaliśmy do Toronto. Tuż za miejscowością Port Severn zatrzymaliśmy się w Waubaushene, kupiliśmy benzynę i przybyliśmy przed północą do Toronto. Ogólnie była to bardzo przyjemna wycieczka, chociaż wietrzna pogoda nie pozwoliła nam codziennie pływać na kanu.
Blog in English/blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/08/wosley-bay-and-killarney.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz