Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2014/09/camaguey-cuba-at-hotel-club-amigo.html
|
Widok na nasz ośrodek Club Amigo Caracol; 'Caracol' znaczy 'ślimak' i w takim kształcie były budynki hotelu |
Dotychczas nie
udało się nam odwiedzić żadnego ośrodka w miasteczku Santa Lucia na północnym
wybrzeżu Kuby, a przecież tyle o nich słyszeliśmy. Po paru godzinach spędzonych
na Internecie, czytaniu dziesiątek recenzji na stronie www.TripAdvisor.com na temat kilku znajdujących się ośrodków i
wymianie kilku e-maili z osobami, które tam regularnie od lat przyjeżdżają,
postanowiliśmy pojechać do ośrodka Club Amigo Caracol, który wydawał się
przytulny, niedrogi i według rankingu TripAdvisor, było na pierwszym miejscu z
4 ośrodków w Santa Lucia.
Kilka tygodni
przed wyjazdem rozmawiałem w biurze z klientką na temat Kuby, nadmieniając, że
niebawem się tam wybieram.
– Gdzie pan jedzie? – zapytała.
– Do Santa Lucia.
– Do którego hotelu?
– Amigo Caracol.
Wydawała się tym
niezmiernie zaskoczona.
– Czy pani zna ten hotel? –
zapytałem, sądząc, że może w nim poprzednio była i nie wyniosła zbyt dobrych
wrażeń.
– Mój chłopak pracuje w tym hotelu i
w styczniu następnego roku jadę do niego.
Cóż — wielokrotnie
to powtarzam — świat jest nadal bardzo mały!
W dniu wyjazdu
spotkała się z nami w porcie lotniczym w Toronto i dała mały prezent dla
swojego znajomego, który po przylocie mu dostarczyliśmy.
Nasz pokój nr 510 w bloku "500" |
Po paru
tygodniach, 22 listopada 2013 roku (dokładnie w 50-tą rocznicę zamachu na
prezydenta Kennedy’ego) odlecieliśmy z Toronto na dwa tygodnie na słoneczną
Kubę. Lot nr 181 liniami kubańskimi przebiegł bez żadnych problemów (są to
podobno jedne z najgorszych linii lotniczych i jej notowania, jeżeli chodzi o
bezpieczeństwo znajdują się na samym dole) i po 3 godzinach i 15 minutach lotu
wylądowaliśmy w słynnym Varadero. Niektórzy pasażerowie wysiedli, inni wsiedli
do samolotu (po wylądowaniu w Camagüey zabierał turystów i powracał do Toronto)
jak też nastąpiła wymiana załogi samolotu. O godzinie 18:00 samolot zaczął
powoli przesuwać się w kierunku pasa startowego… i nagle się zatrzymał i
powrócił z powrotem do punktu wyjściowego. Po kilkunastu minutach zobaczyłem
przez okno, jak z samolotu wyciągano nasze bagaże (nawet spostrzegłem moją
niebieską walizkę!). Nie mieliśmy pojęcia, jaka była przyczyna tego
zamieszania; niektórzy pasażerowie sądzili, że może znaleziono jakiś problem
mechaniczny i że wkrótce będziemy poproszeni o opuszczenie samolotu, ale
okazało się, że było to coś o wiele bardziej prozaicznego: poprzednia załoga
samolotu, która go właśnie opuściła, nie mogła odnaleźć swojego bagażu. Cały
ten rozładunek i załadunek trwał prawie godzinę i następnie wystartowaliśmy, a
40 minut później wylądowaliśmy na lotnisku w Camagüey.
Po szybkim i
sprawnym przejściu przez kontrolę emigracyjno-celną, wyszliśmy z lotniska i od
razu podszedł do nas przedstawiciel Hola
Sun, trzymając w ręku listę z nazwiskami — nasze też się na szczęście na
niej znajdowały — i wskazał, do którego autobusu mamy się udać. W międzyczasie pobiegłem
do kantorku wymiany walut (znajdującego się zaraz koło wyjścia z lotniska), nie
było do niego żadnej kolejki i wymieniłem $500 kanadyjskich, otrzymawszy w
zamian 450 convertible peso. Dookoła
kręciło się kilku Kubańczyków, sprzedających piwo (jedynie marki Cristal) za 2 peso (lub $2), co było
raczej drogo, bo normalnie można było go kupić za połowę ceny.
Jazda do ośrodka
zajęła półtorej godziny; przed hotelem czekał na nas personel hotelu, nie mogąc
się już doczekać, aby chwycić nasze bagaże i zanieść do pokojów — a przy okazji
za ten ‘bezinteresowny’ gest otrzymać obfity napiwek! Catherine od razu pobiegła
do recepcji, aby wynegocjować najlepszy pokój, a ja zająłem się naszymi
bagażami. Piorunem otrzymaliśmy pokój nr 510, nałożono na nadgarstki kolorowe
‘obrączki’ (identyfikowały nas, w jakim mieszkamy ośrodku) i pracownik hotelowy
przytaskał nasze 5 bagaży do pokoju, znajdującego się na pierwszym piętrze
(otrzymał za to po 1 peso za każdy bagaż). Chociaż było już dość późno,
restauracja nadal pozostawała otwarta dla naszej grupy, co było niezmiernie
miło widziane, albowiem większość z nas była głodna. W środku restauracji
mogliśmy obserwować, jak przybyli turyści gorąco witali się z pracownikami
hotelu i kelnerami — wielu z nich przyjeżdża do tego hotelu od wielu lat i
czuje się w nim jak u siebie w domu. Po kolacji spotkaliśmy bardzo intrygującego,
88-cio letniego faceta: w czasie Drugiej Wojny Światowej obsługiwał karabin
maszynowy, brał udział w Lądowaniu w Normandii 6 czerwca 1944 roku, przeszedł chirurgiczne
operacje potrójnego pomostowania aortalno-wieńcowego (triple bypass), posiadał sztuczne kolano, zmagał się z problemami
płucnymi z powodu pracy z azbestem — i pomimo tych wszystkich dolegliwości,
trzymał się świetnie i większość turystów bardzo dobrze go znała.
– Jak często przyjeżdża pan na Kubę?
— spytałem się go.
– Do Kanady wpadam jedynie czasem,
jak muszę — a tak to przebywam na Kubie.
Parę dni potem
zobaczyliśmy go w niedalekiej wiosce, jak pędził na skuterze…
Ośrodek składał
się z 5 półkolistych sekcji (blocks)
i mieszkaliśmy w sekcji nr 500 (jak nam poradzono na TripAdvisor), z której rozciągał
się widok na ocean, jak też była wystarczająco daleko od głównej sceny i nie
dochodziły do nas tak bardzo odgłosy conocnych spektakli rozrywkowych. A poza
tym, w niektórych pokojach i sekcjach (tych lepszych) mogli mieszkać tyko
turyści, którzy wykupili wakacje zorganizowane przez kubańską firmę Hola Sun. Nasz pokój, na wyższym
poziomie, był bardzo przyjemny. Posiadał ‘living
room’ z balkonem z widokiem na ocean (wyposażonym w plastikowe
krzesło-fotele), kanapę, fotel, małą lodówkę i stoliczek. Możliwe było na
rozcież otworzyć drzwi balkonowe i okna, wychodzące na sekcje 400. W sypialni z
dużym, rozsuwanym oknem, znajdowały się dwa podwójne łóżka, telewizor, telefon,
sejf i szafa na ubrania. Zdalnie sterowana klimatyzacja działała bez zarzutu.
Ponieważ było dość wietrznie, rzadko ją włączaliśmy, preferując spanie przy
otwartych oknach. Z powodu wiatru nie było komarów; gdy wiatr ustał, komary zaczęły
się pojawiać w pokoju. Również zauważyłem w pokoju mikroskopijnej wielkości
mrówki (?), których właściwie się nie dostrzegało — gdy jednak pozostawiłem
pusta szklankę, na dnie której było parę kropli coca-coli i rumu, po niedługim
czasie dostrzegałem dziesiątki tych insektów. Nie przeszkadzały mi — bardziej
byłbym niezadowolony, gdyby hotel zaczął używać środków owadobójczych.
W przestronnej
łazience była wanna i suszarka do włosów. Końcówka prysznica kiepsko działała, ale
dało się wykąpać. Zawsze mieliśmy gorącą wodę. Na dachu najprawdopodobniej
znajdowały się ogniwa słoneczne. Lodówka chodziła, ale słabo i ledwie ochładzała
nasze napoje — nie posiadała też zamrażalnika. W telewizorze mogliśmy oglądać
około 30 stacji, włącznie z torontońską CTV; ponieważ w Kanadzie nie posiadamy
i nie oglądamy telewizji, więc jedynie oglądaliśmy przez kilkanaście minut
wiadomości, prognozę pogody i ewentualne informacje o nowych wygłupach i
błazeństwach intrygującego burmistrza Toronto, Roberta Forda. W czasie naszego
pobytu na Kubie nic specjalnego się nie wydarzyło oprócz śmierci Nelsona
Mandeli (na pogrzebie Barack Obama i Raul Castro podali sobie ręce, co jednak
nie zaowocowało żadnym przełomem w stosunkach amerykańsko-kubańskich).
Zamiast klucza do
drzwi, używaliśmy kart magnetycznych i z recepcji otrzymaliśmy dodatkową kartę.
Dokładnie po tygodniu karty przestały działać, pomimo że przyjechaliśmy na 2
tygodnie — wyjaśniono nam, że karty są programowane na tydzień i w recepcji je
przeprogramowano na następny tydzień.
Kilka razy padało
(zazwyczaj krótko), raz pozostawiliśmy drzwi balkonowe i okna otwarte i trochę
wody dostało się do środka na podłogę, która stała się NIEZMIERNIE ŚLISKA!
Również kafelki podłogowe w łazience, gdy były mokre, stawały się ŚLISKIE,
toteż często rozkładaliśmy na niej ręczniki, aby zapobiec poślizgnięciu się.
Pokojówka (Marta) sumiennie sprzątała pokój i codziennie zostawialiśmy jej 1
peso, a Catherine przekazała dla jej córki (obchodziła urodziny) eleganckie
sukienki swojej córki.
Ośrodek był
przyjemny i wszędzie było blisko. Piaszczysta plaża, której szerokość zmieniała
się o kilka metrów w zależności od przypływów/odpływów — ostatniego dnia
naszego pobytu było niezmiernie wietrznie i gdy po raz ostatni wybraliśmy się z
rana na plażę, 2/3 plaży było zalane i zarzucone wodorostami. Codziennie
specjalny traktor zgrabiał wodorosty z plaży. Zazwyczaj przychodziliśmy na
plażę o godzinie 14:00 i przebywaliśmy na niej do godziny 17:00. Było
wietrznie, ale długa rafa koralowa, znajdująca się kilka kilometrów od brzegu,
stanowiła niezmiernie efektywną barierę, blokując burzliwe wody oceanu i
umożliwiając pływanie w oceanie prawie każdego dnia, bo fale nie stanowiły
żadnego problemu czy zagrożenia. W hotelu zatrzymało się około 50 kitesurferów,
używających desek surfingowych i latawców (głównie z kanadyjskiej prowincji
Quebec) i mieli zabawę na medal! Niektórzy z nich surfowali (za) blisko brzegu,
inni parę kilometrów od brzegu koło rafy i ledwie można było ich dostrzec.
Ogólnie było płytko, nawet kilkadziesiąt metrów od brzegu. Gdy nurkowałem z
rurką, nie udało mi się dostrzec niczego godnego uwagi i dlatego postanowiliśmy
później wybrać się na zorganizowaną wycieczkę nurkowania z rurką w okolice rafy
koralowej.
Przy słonecznej i
upalnej pogodzie często był problem ze znalezieniem wolnych krzeseł plażowych i
po prostu leżeliśmy na piasku, co mi nie przeszkadzało. Pierwszego dnia po
przyjeździe otrzymaliśmy dwa duże ręczniki hotelowe i używaliśmy je cały czas
na plaży. Również przywieźliśmy ze sobą dwa ręczniki z Kanady i kilkakrotnie
lokalni Kubańczycy pytali się nas, czy nie moglibyśmy im ich podarować
ostatniego dnia pobytu.
Po plaży
regularnie przechadzali się Kubańczycy, nawiązując kontakty z turystami i
próbując sprzedać rzeźby, obrączki, naszyjniki, kapelusze, muszelki,
rozgwiazdy, oferując kolacyjki z homarów, przejażdżkę konnymi dorożkami lub też
podejmując się znaleźć taksówki dla turystów. Ogólnie nie byli zbyt natrętni,
niewątpliwie z racji czuwających na plaży strażników hotelowych. Jeden z nich,
George (jego imię było często wymieniane na forach i w recenzjach na stronie
TripAdvisor) był całkiem miłym, nieingerencyjnym człowiekiem i spędziliśmy
trochę czasu rozmawiając z nim.
– Hej George, Gina przesyła ci pozdrowienia
z Kanady! — krzyknąłem, gdy go zobaczyłem po raz pierwszy.
Wydawał się lekko
zaskoczony słysząc to, ale powiedziałem mu, że skontaktowałem się z Giną przez
TripAdvisor i wspominała o nim i prosiła, abym go od niej pozdrowił.
Jednak nigdy nie
skorzystaliśmy z jego oferty uczty z homarów, ponieważ nie byliśmy specjalnie ją
zainteresowani. Catherine nabyła oryginalny naszyjnik od starszego sprzedawcy
(Enrique), na którego ramieniu widniał imponujący tatuaż przedstawiający Che
Guevara, który od razu sfotografowałem. Catherine również nabyła niedrogą
bransoletkę zrobioną z czarnej skały wulkanicznej, którą zapewne przysłała ze
sklepu dolarowego z Miami mieszkająca tam jego córka. Jakież więc było jej
zdziwienie, gdy otrzymała dużo komplementów na temat tej broszki od jednego z
kelnerów — nie były to jedynie czcze słowa, bowiem na drugi dzień poleciał on
na plażę i kupił identyczną obrączkę od Enrique. W międzyczasie Catherine również
kupiła od Enrique jeszcze jedną obrączkę i podarowała ją kelnerowi, który
chętnie ją przyjął. Inny młody sprzedawca oferował ciekawą rzeźbę, ale nigdy
więcej go nie widziałem i nie miałem okazji jej kupić. Na plaży było kilka
katamaranów i rowerów wodnych, ale ich nie używaliśmy.
Ogrodnicy
utrzymywali tereny ośrodka w dobrym stanie i codziennie je grabili i
wyrównywali — i każdego dnia rano widzieliśmy wiele jam i otworów w piasku,
szczególnie koło krawędzi chodnika. Gdyby to była Kanada, to pomyślałbym, iż
były one zrobione przez wiewióreczki ziemne; na Kubie ich role przejęły
purpurowe i pomarańczowe kraby (znane jako ‘Halloween
Crabs’), bardzo nieśmiałe. Dopiero udało mi się je zobaczyć po paru dniach —
pewnie nie tylko widziały jak się zbliżaliśmy (miały pokaźne oczy!), ale też
wyczuwały wibracje powodowane przez nasze kroki i szybko wycofywały się do
swoich jam.
Kilka razy
prosiliśmy ogrodnika, aby przyniósł nam orzechy kokosowe (1 peso) — obierał je
maczetą i robił w nich mały otwór, przez który wypijaliśmy wodę kokosową, a
następnie jedliśmy niezmiernie smaczny miąższ. Catherine i nasza sąsiadka
(Larisa, z Toronto, oryginalnie z Rosji) codziennie się spotykały o 8:00 rano w
oczekiwaniu na ogrodnika. Jednego dnia wraz z orzechami kokosowymi przyniósł w
butelce miód.
Do restauracji
przylegał sklepik (tienda), gdzie można
było nabyć rum, kolę, piwo, kartki pocztowe, papierosy, cygara i drobne
pamiątki. Byłem rozczarowany, że sklep nie posiadał mojego ulubionego piwa Bucanero i tylko generyczną kolę, ale
stacja benzynowa oddalona o 1.3 km na północ od ośrodka, posiadała to piwo i
prawdziwą Coca-Colę (jeden peso za
puszkę piwa i 2.70 peso za 2 litry Coca-Coli,
‘hecho en Mexico’, posiadającą trochę
inny smak od Coca-Coli sprzedawanych
w Kanadzie). Sklepik hotelowy posiadał jako-taki wybór kartek pocztowych, ale
drogich (jedno peso każda, podczas gdy te same pocztówki kosztowały w mieście Camagüey
i na lotnisku od 0.35 do 0.45 peso). Koło stacji benzynowej (prawie
przylegającej do wysokiej wieży przekaźnikowej) znajdowała się poczta.
Dwukrotnie wysłaliśmy kilkanaście kartek pocztowych do Kanady, Europy i USA.
Gdy żadna z nich nie dotarła do adresata po 5 miesiącach uważałem, że gdzieś
się zapodziały na Kubie i nigdy już nie dojdą, ale w maju i czerwcu 2014 r.
zaczęły mnie dochodzić wiadomości, że kartki jednak docierają; zamieszkała w
USA córka Catherine otrzymała kartkę w lipcu 2014 r. Pomiędzy stacją benzynową
a naszym hotelem minęliśmy niezmiernie ciekawy architektonicznie budynek w
stylu włoskim. Była to “Clinica
Internacional de Santa Lucia”. Siedziała przed nią strażniczka, która
pozwoliła nam się powałęsać po jej terenie. Z tego, co mogłem zrozumieć, obiekt
był zbudowany przez Włochów i miało się w nim mieścić centrum odnowy
biologicznej oraz klinika — widzieliśmy wszędzie wiele tabliczek z napisami
(restauracja, pokój konsultacyjny, winda, klinika), ale lecznica nigdy się nie
otworzyła i obecnie budynek przerabiano na hotel.
Podczas naszego
całego pobytu w ośrodku nie zamówiliśmy więcej niż 5 bezpłatnych drinków
alkoholowych w hotelowych barach (wszystko było wliczone w cenę naszych wakacji)
— po prostu w ogóle nie chodziliśmy do barów. Generalnie nie lubię takich
napoi, zazwyczaj są za słodkie i ich inne składniki o wiele gorzej działają na
mój organizm, niż sam alkohol. Po prostu kupiliśmy w sklepie kilka butelek
rumu, likieru, soku pomarańczowego, koli i sami robiliśmy takie koktajle.
Ponieważ nie przepadam za tego rodzaju silnymi napitkami alkoholowymi, o wiele
bardziej delektowałem się kilkoma kieliszkami czerwonego wina do obiadu w
restauracji. Jednakże ci, którzy planują korzystać z barów, powinni ze sobą
zabrać kubki lub duże, mocne plastikowe szklanki, bo plastikowe kubki barowe są
niepokaźne i nietrwałe.
Również
wybraliśmy się do pobliskiego centrum nurkowania i rozmawiałem z kanadyjskim
płetwonurkiem z Toronto (zapewne pochodzenia polskiego). Powiedział, że jeżeli
nie posiada się certyfikatu Padi,
jest możliwe wzięcie szybkiego kursu za ok. 75 peso i potem nurkować do 10
metrów. Ponieważ nie byłem zbyt zainteresowany nurkowaniem z butlami i nie
zamierzałem inwestować czasu i środków finansowych na kursy i drogi sprzęt, być
może taka opcja byłaby całkiem dobra do spróbowania nurkowania. A swoją drogą
to w roku 1978/79 byłem przez rok członkiem klubu podwodnego „Wanda” i w tym
czasie odbyłem dość rozległy kurs nurkowania, a w lato 1979 r. spędziłem
bodajże 3 tygodnie na obozie nurkowania na wyspie Szeroki Ostrów na jeziorze
Śniardwy. Niemniej jednak w tamtym czasie nurkowanie mnie specjalnie nie
zafascynowało: sprzęt był dość podstawowy, woda zimna i mętna i właściwie
niczego ciekawego nie można było pod wodą zobaczyć.
Można było
wymienić pieniądze w ośrodku (kurs walutowy był trochę gorszy od tego w
bankach), ale biuro wymiany walut, Cadeca,
znajdowało się też w Centro Commercial
Santa Lucia, niedaleko hotelu Caracol.
Wymagany był paszport — pokazałem jego kolorową kopię i wystarczyła. Dookoła
znajdowało się kilka innych sklepików z napojami, słodyczami, cukierkami, itp.
Drugiego dnia
wieczorem poszliśmy na ‘beach party’
i spędziliśmy ok. 15 minut oglądając występy (całkiem dobre wykonanie „Imagine” John’a Lennona), ale poza tym
nie byliśmy zainteresowani oglądaniem żadnych występów, animacji czy też graniem
w bingo. Niektóre występy były dość głośne i nawet mogliśmy je częściowo
słyszeć w naszym pokoju. W pierwszą sobotę po przyjeździe poszliśmy na ‘Białe
Party’ na plaży koło Centrum Handlowego przylegającego do naszego ośrodka. Była
muzyka, migające światła, wiele lokalnych mieszkańców tańczących w biały
strojach i kilka budek sprzedawców pamiątek.
Każdy zachwycał
się masażystą Davidem i niektórzy codziennie chodzili do niego na masaże.
Poszliśmy do sali gimnastycznej, przy której urzędował. Krótko z nim
rozmawialiśmy i Catherine kupiła jeden masaż. Powiedziała, że był dobry, ale
jednak jej znakomity chiński masażysta z Toronto jest o wiele lepszy,
szczególnie w tzw. ‘deep tissue massage’.
Z drugiej strony David powiedział, że nie chciał jej robić zbyt mocnego masażu,
bo mogłaby być obolała przez kilka dni.
Wszystkie posiłki
były serwowane w jednym budynku, jak też była jeszcze druga restauracja, à la carte. W barze plażowym można było
poza napojami otrzymać też frytki i hamburgery od 10:00 rano do 17:00 — znajdował
się on za sekcją 400. Poszliśmy do niego, zamawiając ‘słynne’ danie składające
się ze smażonej ryby i frytek. Ponieważ zaczął tam od niedawna pracować nowy
kucharz, to danie nie było dostępne… przynajmniej tak nas poinformował
przedstawiciel Hola Sun, Jose, gdy na
niego natrafiliśmy w tym barze.
Śniadanie
podawano pomiędzy godziną 7:30 a 9:30. Zawsze zamawiałem robiony na poczekaniu
omlet lub 3 smażone jajka, kawę, sok, jogurt, chleb/bułki z masłem & serem
i niezmiernie mi to smakowało! Rano przynosiliśmy też puste plastikowe butelki
i prosiliśmy kelnerów o napełnienie ich wodą.
W większości nie
chodziliśmy na lunch, ale gdy poszliśmy, bardzo nam smakował. Po zjedzeniu
obfitego śniadania nie byliśmy głodni w czasie lunchu, a poza tym zawsze
mogliśmy zamówić coś do jedzenia z baru plażowego.
Obiad/kolacja
serwowany był od godziny 18:30 do 21:30. Zawsze można było wybrać coś pysznego:
wołowinę, smakowitą wieprzowinę, mięciutkie żeberka, kury, wyborne krewetki,
przygotowaną na zamówienie pastę i spaghetti, sałaty, ryby… kelner przynosił
nam czerwone wino (średnie+) i zimne piwo. Osobiście nie przepadałem za sałatkami,
raczej były bezsmakowe i nie było sosu do sałatek (dressing), jedynie oliwa, ocet i drobno pokrajany czosnek, zatem
rzadko je konsumowałem (nie nastawiałem się na spożywanie sałat!). Desery były
wyśmienite, a w szczególności lody. Kelnerzy byli mili, szybko przynosili piwo,
wino i inne napoje, nigdy nie próbowali nam czegokolwiek sprzedać (jak to miało
miejsce w innych ośrodkach). Od czasu do czasu mogliśmy z nimi porozmawiać o
ich prywatnym życiu i rodzinach i zawsze zostawialiśmy napiwek w wysokości 1
lub 2 peso.
Przed restauracją
naliczyliśmy nie mniej, niż 13 kotów, cierpliwie czekających na otrzymanie od
turystów jedzenia. Niektóre z nich były oswojone i można było je głaskać, inne
dzikie i nie lubiły, jak się je dotyka. Gdy tylko zorientowały się, że mamy dla
nich jedzenie, wszystkie posłusznie za nami szły. Kociaki łapały też myszy i
dlatego nie widzieliśmy żadnych gryzoni na terenie hotelu. Kelner poprosił nas,
aby karmić koty z dala od głównego wejścia, więc Catherine, niczym Flecista vel Szczurołap z Hamlen, prowadziła koty
na mniej ludne miejsce na końcu chodnika, gdzie mogliśmy je karmić.
Jak wspominałem,
mogliśmy zamówić jeden obiad à la carte (bez wątpienia byłoby możliwe otrzymanie kolejnego)
w oddzielnej restauracji na wolnym powietrzu, blisko plaży — trzeba było
przedtem zrobić rezerwację z Jennifer, której zazwyczaj puste biurko i krzesło znajdowało
się koło lobby hotelowego. Znalezienie jej nie było proste, ale przy pewnej
dozie uporczywości, osiągalne. Były dwie tury, o godzinie 19:00 i o 20:15.
Udało się nam uczestniczyć w takich ucztach dwukrotnie i obydwie składały się z
potraw kubańskiej kuchni (wieprzowina, sałata, tarta, czerwone wino
hiszpańskie). Podczas pierwszego posiedzenia w restauracji było bardzo mało
ludzi i było bardzo wietrznie. Zaprzyjaźniliśmy się z miłą parą z
przylegającego stolika z Elora, Ontario. Okazało się, że dobrze znali miejsca,
na które jeździliśmy na kanu i biwak w parku Killarney Park na jeziorze Carlyle
Lake. Nasz drugi obiad był zbyt słony. Zawsze kelnerzy byli uważni i uprzejmi.
Byliśmy zadowoleni z obydwu obiadów, tym bardziej, że restauracja była na
wolnym powietrzu.
Hotel posiadał
około 20 rowerów dla gości hotelowych; pierwsza godzina używania była
bezpłatna, następne po 1 peso za godzinę (nigdy nikt od nas nie wymagał
dodatkowych opłat). Niektóre rowery nie były w zadawalającym stanie technicznym
(opony przepuszczające powietrze, luźne, odpadające błotniki, nie dające się
podwyższyć siedzenia) i wymagały podstawowych napraw i regularnego utrzymania,
lecz jakoś zawsze udawało się nam dostać niezłe rowery i nawet całkiem dobrze
mi się na nich jeździło. Codziennie jeździliśmy na rowerach od 1 do 3 godzin,
albo na północ, do wioski Tararaco, lub na południe, w kierunku miasta Camagüey.
Ponad 1 km na południe od hotelu znajdowała się stacja benzynowa, obok wysokiej
wieży przekaźnikowej, gdzie można było napompować opony. Francesca zajmowała
się wypożyczaniem rowerów (i skuterów) i zazwyczaj można było ją zastać przy
jej biurku przy wejściu do sklepu hotelowego. Nigdy nie wypożyczyliśmy skutera;
jednego dnia zacząłem rozmawiać z kanadyjskim turystą i patrząc na jego napisy
na koszulce, prawidłowo wywnioskowałem, że był on doświadczonym motocyklistą.
Rzeczywiście, powiedział, że ma w Kanadzie ogromny motor Harley Davidson i
jeździ na motocyklach od dziesiątek lat — skuter dla niego to prawie dziecięca
zabawka. Niemniej jednak poprzedniego roku, gdy jechał skuterem do wioski La
Boca, miał wypadek spowodowany przez piaszczystą i pełną kolein drogę i musiał
zapłacić za uszkodzenia skutera.
Na pobliskich
drogach był mały ruch, ale duże, głośne i zanieczyszczające powietrze
ciężarówki i traktory, prymitywne dorożki i wozy konne oraz ryksze musiały
dzielić tą samą drogę. Jeżdżąc na rowerach, uwielbialiśmy zwiedzać pobliskie
wioski i rozmawiać z Kubańczykami. Większość wsi była uboga, ale niektóre domy
całkiem stylowe i dobrze wykończone. Byliśmy zaproszeni do kilku z nich i nie
spodziewaliśmy się zastać w środku stosunkowo wysoki standard (meble,
nowoczesny telewizor, radio, lodówkę). Spotkaliśmy sporo bardzo miłych ludzi i
niektórzy z nich dość dobrze mówili po angielsku, chociaż staraliśmy się używać
nas niezmiernie ograniczony hiszpański, a Catherine nosiła przy sobie mały
słownik i wyszukiwała w razie potrzeby odpowiednich słów.
Braulio, były
nauczyciel języka angielskiego, właśnie pracował na budowie swojej nowej
organicznej (naturalnej) restauracji w wiosce Tararaco, którą planował otworzyć
w drugiej połowie grudnia 2013 r. (21°34'22.05"N and 77° 3'12.47"W),
jakieś 2 km od hotelu. Również w tej wiosce stała jego budka (obecnie zamknięta
z powodu robót przy restauracji), w której sprzedawał produkty zdrowotne i soki,
a na jej ścianach było artystycznie wypisanych wiele informacji na temat
zdrowia i dobrego odżywiania się w językach hiszpańskim i angielskim. Odwiedziliśmy
go kilka razy i spędziliśmy parę godzin z nim rozmawiając. Był on niezmiernie
ciekawym i koleżeńskim człowiekiem, świetnie znającym się na roślinach,
ziołach, dobrym odżywianiu i odchudzaniu — powiedział, że wyleczył się sam z
raka w wieku dwudziestu kilku lat.
Przed budką, w której Braulio sprzedawał naturalne, organiczne soki |
Obecnie pomagał Kanadyjczykowi z Toronto
zrzucić wagę, dając mu świeżo wyciśnięte zielone soki, które również zamierzał
podawać w swojej restauracji (o nazwie „Organic
Restaurant and Gardens”, www.organicocuba.com & www.facebook.com/organicocuba), jak też wiele innych zdrowych, odżywczych potraw.
Spróbowaliśmy jego sok i był pyszny! Pomimo że jego przedsięwzięcie posiadało
pełną aprobatę i poparcie rządu kubańskiego, nadal musiał zawzięcie walczyć z
wieloma problemami biurokratycznymi, szkolić pozbawionych motywacji pracowników,
uczyć ich angielskiego i właściwych manier jak też zmagać się z notorycznym
brakiem na Kubie materiałów budowlanych i praktycznie wszystkich innych
produktów zaopatrzeniowych. Podobnie jak wiele amerykańskich lekarzy
naturopatii, autentycznie niepokoił się niewłaściwym odżywianiem ludzi — tylko
że w tym przypadku chodziło mu o mieszkańców Kuby, którzy często przechodzili
na standardową dietę amerykańską (tzn. niezdrową) i odrzucali ogólnie dostępne
i niedrogie owoce, warzywa, orzechy lub orzechy kokosowe (które Braulio zawsze
zrywał z drzewa dla nas i obierał). Jeden z jego przyszłych kelnerów zarobił od
nas swój pierwszy napiwek w wysokości 2 peso za przygotowanie dla nas dwóch
kokosów (obranie ich i wycięcie w nich małej dziurki), abyśmy mogli z nich
słomką wypić wodę kokosową, a następnie zjeść przepyszny miąższ. Wytłumaczyłem
Braulio ogromne znaczenie Internetu, a w szczególności takich stron jak
TripAdvisor, na których jego klienci będą w stanie zamieszczać komentarze o
jego restauracji i oceniać jej różne aspekty, umożliwiając w ten sposób
potencjalnym klientom formułować na ich podstawie decyzje dotyczące odwiedzenia
jego restauracji. Parę miesięcy później dowiedziałem się, że Braulio zdołał
otworzyć restaurację na czas i według recenzji zamieszczonych na TripAdvisor,
jego restauracja posiada imponującą ocenę 5 gwiazdek z 5 możliwych, bazowaną na
16 zamieszczonych opiniach (sierpień 2014 r.).
Wiele
Kubańczyków, włączając pracowników hotelowych, prosiło nas specyficznie o
ubrania dla dzieci i ręczniki. Również ich uwagę przyciągnęły nasze
różnokolorowe mocne torby zakupowe, sprzedawane w bardzo wielu supermarketach w
Ontario (od czasu, gdy sklepy zostały zobligowane pobierać po 5 centów za
jednorazowe, plastikowe torby na zakupy). Chociaż dla Kubańczyków posiadających
dolary/peso convertible jest możliwe
kupić wiele rzeczy na Kubie, to jednak ceny wielu produktów są o wiele wyższe
niż w Kanadzie. Dlatego sądzę, że może nie jest złym pomysłem wręczać
Kubańczykom napiwki również w postaci względnie dobrej jakości prezentów,
których wartość na Kubie jest często 2-3 razy wyższa od ich rzeczywistej ceny.
Gdy zapytaliśmy się jednego z Kubańczyków, czego najbardziej potrzebują ludzie
w jego sąsiedztwie (on był stosunkowo zamożnym człowiekiem wg standardów
kubańskich), zauważalnie zdziwiony naszym pytaniem odpowiedział:
– Cokolwiek możecie im dać,
zaakceptują to i będą wam wdzięczni, większość z nich nic nie ma. Nie zdajecie
sobie sprawy, w jakiej nędzy wielu z nich mieszka i jak strasznie są ubodzy.
Niestety, na
Kubie stworzyła się ogromna przepaść (i zdaje się powiększać) pomiędzy
Kubańczykami posiadającymi dostęp do ‘twardej waluty’ (bądź przez pracę w
sektorze turystycznym, bądź też dzięki rodzinie za granicą) a tymi, żyjącymi z
pensji płaconej praktycznie bezwartościowymi kubańskimi peso (Moneda Nacional) i zarabiającymi $10-20
miesięcznie. Mówiono też nam, że prezenty przekazywane przez turystów
bezpośrednio do szkół czasami nigdy nie trafiają do dzieci, bo są sprzedawane
przez pracowników szkolnych i nawet paru dyrektorów szkół z tego powodu zostało
wyrzuconych z pracy.
Jednego dnia
zatrzymaliśmy się koło stoisk z pamiątkami, rozlokowanymi w cieniu ogromnego
drzewa (na północ od hotelu, vis-à-vis restauracji El Rapido). Jeden ze sprzedawców, Oscar, o osobowości filozofa,
dobrze mówił po angielsku i przez godzinę z nim rozmawialiśmy. Takie spotkania
niezmiernie wzbogaciły nasz pobyt na Kubie i na długo pozostawały w naszej
pamięci.
Niektórzy
Kubańczycy, którzy umieli angielski, pytali się nas, czy mamy jakieś magazyny,
gazety, książki lub słowniki w języku angielskim i z przyjemnością dałem im
„The New York Times,” torontoński „The Globe and Mail,” jak też kilka świeżych
jeszcze numerów brytyjskiego tygodnika „The Economist.” Gdy na Kubę lecimy
liniami kubańskimi, możemy przywieźć prawie po 50 kg bagażu na osobę,
aczkolwiek większość innych linii lotniczych nie jest tak szczodra, jeżeli
chodzi o wagę bagażu.
Rozmawialiśmy z
Kubańczykiem na temat Internetu i recenzji, jakie turyści zamieszczają na
Internecie. Powiedział, że pewien Kubańczyk, który serwował świetne obiady z
homarów dla turystów, ale nie posiadał na taką działalność odpowiednich
pozwoleń. Dużo turystów zamieszczało na Internecie jego imię i adres i w rezultacie
władze się dowiedziały o jego ‘restauracji’ i szybko ją zamknęły.
Żaden ze
spotkanych Kubańczyków nie posiadał dostępu do Internetu i większość z nich
miała jedynie mętne pojęcie o tym, co to właściwie jest Internet i jak
niesamowicie ważną i krytyczną rolę obecnie odgrywa w naszym codziennym życiu.
Wielu Kubańczyków, z którymi rozmawialiśmy (szczególnie tymi posiadającymi
biznesy nastawione na turystów), nie zdawało sobie w pełni sprawy, że Internet
może mieć ogromny wpływ na ich biznesy z powodu zamieszczanych przez turystów recenzji.
Na terenie hotelu
było mnóstwo taksówek, dorożek konnych i rykszy. Nie mam pojęcia, jak im szedł
biznes, ale za każdym razem, gdy rowerami wyjeżdżaliśmy i przyjeżdżaliśmy do
ośrodka, widzieliśmy kilkanaście takich pojazdów oczekujących na turystów.
Taksówkarze chcieli od 50 do 70 peso za podróż do Camagüey (o 7 peso mniej
tylko do portu lotniczego); jeżeli wynajęlibyśmy ich na cały dzień, to cena
wyniosłaby około 100 peso. Dorożki kosztowały około 20 peso do wioski La Boca i
z powrotem (zależnie od ilości osób, od ewentualnie zamówionego obiadu w wiosce
i oczywiście, od zdolności negocjacyjnych).
WYCIECZKI POZA OŚRODEK
Rancho King
Ponieważ nasze
wakacje zorganizowane były przez kubańską firmę Hola Sun, jedną z korzyści była bezpłatna wycieczka do Rancho King
(jak też otrzymaliśmy pokój w lepszej sekcji hotelu, bezpłatną butelkę rumu i darmowy
pokojowy sejf). Taka wycieczka normalnie kosztuje 35 peso.
Powitanie w Ranch King |
Po około godzinie
jazdy autobusem dotarliśmy do rancha, gdzie powitało nas 5 kowboi na koniach,
potem zaprowadzono nas do małego ogrodu z ziołami i pracownik bardzo ciekawie opowiadał
o różnych ziołach i ich właściwościach leczniczych, Podczas ‘okresu
specjalnego’ (‘periodo especial’) po
upadku Związku Sowieckiego, Kuba nagle stanęła nad otchłanią i musiała się
zmagać z ogromnymi brakami właściwie wszystkiego, włącznie z lekarstwami, i
dlatego zioła stały się niezmiernie ważne i masowo używane. „Cudownie”,
powiedziała Catherine, która bardzo wierzy w zioła.
Gdy przechodziliśmy
koło jadłodajni, zobaczyliśmy starszego mężczyznę powoli pokręcającego ruszt,
na którym umieszczony był spory świniak, pieczony nad otwartym ogniem. Kanadyjscy
turyści wspaniałomyślnie kupili mu puszkę zimnego piwa, za co bardzo był
wdzięczny. Następnie poszliśmy oglądać rodeo — dla mnie po raz pierwszy w
życiu. Kilka osób, włącznie z Catherine, nie za bardzo się ono podobało, bo
uważali, że zwierzęta były wykorzystywane dla naszej rozrywki. Po skończeniu
rodeo poszliśmy do niedalekiej wsi, a za nami wiele miejscowych ludzi, starając
się uzyskać prezenty od turystów. Zatrzymaliśmy się w kubańskim domu (Fidel
Castro kiedyś nocował w jednym z jego pokoi) gdzie wysłuchaliśmy następnej
bogatej w informacje prezentacji o historii tego rancza oraz mogliśmy zobaczyć,
jak się wyciska wodę z trzciny cukrowej za pomocą ręcznego urządzenia.
Zaoferowano też nam kawę i owoce. Wraz z nami była grupa turystów
amerykańskich, biorąca udział w legalnej ‘edukacyjno-poznawczo-oświatowej’
wycieczce na Kubę.
Trochę z nimi porozmawialiśmy i byli zaszokowani, jak mało
zapłaciliśmy za nasz pobyt (poniżej $800 za osobę na 2 tygodnie, wszystko
włączone w cenę), podczas gdy ich jednotygodniowe wakacje (wprawdzie objazdowe)
kosztowały prawie $5,000 na osobę! Naprzeciwko domu ‘Fidela Castro’ była mała szkoła, gdzie
można było rozdać prezenty bezpośrednio dzieciom. Powoli skierowaliśmy się z
powrotem do jadłodajni na lunch, który, rzecz jasna, składał się z pieczonego
wieprza! Ogólnie była to ciekawa wycieczka… i bezpłatna!
Jeden z kowbojów |
Katamaranem na Nurkowanie
Wycieczkę można
było zamówić u naszego przedstawiciela w hotelu i kosztowała 25 peso, jednak
czasem była odwołana z powodu małej ilości zainteresowanych lub złej pogody.
Parę dni przedtem Catherine zapytała się jednego z pracowników hotelu, pracującego
na plaży, czy nie mógłby nas zabrać na Hobie
Cat do rafy koralowej na nurkowanie, jednakże odmówił —jej zdaniem miał
zalecenia, aby raczej turyści brali te płatne wycieczki, bardziej opłacalne dla
hotelu. Autobus przyjechał o godzinie 10:00 rano i po bardzo krótkiej jeździe
weszliśmy na katamaran w doku koło hotelu Mayabano Hotel.
Był on specjalnie
zrobiony dla nurkowania, miał wiele miejsca i nawet ubikację. Sprzęt był
zapewniony, chociaż większość turystów zabrała ze sobą własny. Po około 30 minutach
dopłynęliśmy do rafy koralowej, gdzie mogliśmy nurkować (z rurką) przez
godzinę. Jak tylko wskoczyłem do wody, to zapomniałem o bożym świecie,
urzeczony kolorowymi rafami. Woda była przejrzysta i widziałem wiele kolorowych
korali i ryb, ale nie spostrzegłem rozgwiazd i morskich jeżowców. Ogólnie było
płytko i czasem dało się stanąć na dnie lub rafie. Catherine, jak to Catherine,
tak daleko odpłynęła od katamaranu, że jeden z członków załogi zaczął płynąc w
jej kierunku, aby ją zawrócić (pewnie przypuszczał, że chciała uciec do
Miami…). Zabrałem ze sobą dwie tanie podwodne aparaty jednorazowego użytku i
zrobiłem prawie 50 zdjęć, ale jak się spodziewałem, nie wyszły zbyt dobrze.
Była to naprawdę super wycieczka i z przyjemnością na Kubie ponurkowałbym z
butlą, bo byłoby o niebo przyjemniejsze, niż nurkowanie na Śniardwach w Polsce!
Dorożką do wsi La Boca
Do wioski La Boca
(co znaczy ‘usta’-w tym przypadku ‘ujście’), znajdującej się jakieś 8 km od
hotelu, można dotrzeć kiepską, niewybrukowaną i pełną zagłębień piaszczystą drogą.
Zastanawialiśmy się, czy nie pojechać do niej rowerami, ale biorąc pod uwagę
ich stan techniczny i potencjalne problemy (m. in. wracanie z powrotem w
ciemnościach i prowadzenie zepsutych rowerów), odrzuciliśmy tą alternatywę.
Trzeciego grudnia 2013 r. podszedł do nas na plaży kubański kowboj i zapytał
się, czy nie chcielibyśmy pojechać dorożką konną do wioski La Boca za jedyne 20
peso. My (a raczej Catherine) zgodziła się bez żadnego targowania i następnego
dnia o godzinie 14:15 wsiedliśmy do dorożki i pokłusowaliśmy do La Boca. Przy
okazji daliśmy przyniesione z restauracji kanapki właścicielowi dorożki i jego
młodemu bratankowi (uczył się angielskiego i jego nauczycielem był Braulio,
właściciel organicznej restauracji, o którym poprzednio pisałem). Droga była
wyboista, pełna kolein i dziur, ale jechało się dobrze i dorożkarz sprytnie je
wymijał. Do La Boca dotarliśmy przed godziną 15:00 i wysiedliśmy koło sporej
restauracji przy plaży. Catherine chciała zobaczyć flamingi — dorożkarz
powiedział, że w tym miejscu będą — okazało się, że o tej porze nigdy już ich
nie ma, toteż czuła się poniekąd trochę oszukana, jako że kowboj mówił
kompletnie coś innego.Catherine z rybakiem |
Było gorąco i
słonecznie, toteż usiedliśmy na piasku na plaży (nie było żadnych krzeseł) pod
samotną palmą, popijając nadal jeszcze zimne piwo Bucanero i rozmawiając z rozmownym gitarzystą, który zagrał (nawet
całkiem nieźle w moim przekonaniu) „The
Hotel California”. Daliśmy mu kilka kanapek i banany, jakie zabraliśmy ze
sobą w drogę, jak też parę mydełek, z których był niezmiernie zadowolony. Za
chwilę zbliżyła się para Kubańczyków, wyglądających jak ‘nawracacze’ i
spodziewałem się, że za chwilę będą dzielić się z nami jakąś dobrą nowiną i
przynosić nam religijne oświecenie, starając się nas nawrócić na ich nieznaną
nam wiarę (bo nie spodziewałem się, aby mieli zamiar wtajemniczać nas w idee
Rewolucji Kubańskiej), ale okazało się, że tylko spytali się, czy chcielibyśmy spożyć
przepyszny obiad z homara.
Pozwolę sobie
zrobić w tym miejscu dygresję i zboczyć z tematu: trochę jestem zdziwiony, że
Kuba, po obraniu systemu komunistycznego, bazowanego na ponoć genialnej
ideologii Marksa, Engelsa, Lenina i kilku jeszcze innych wybornych myślicieli i
teoretyków, nigdy energicznie nie usiłowała czynnie obznajamiać turystów z
kanonami swojej rewolucyjnej i radykalnej ideologii. Poza kilkoma książkami na
tematy polityczne, znajdującymi się na sprzedaż w sklepikach hotelowych (zwykle
zresztą drogich, nudnych i często w języku hiszpańskim), nigdy nie spotkałem
się z bezpłatnymi lub tanimi materiałami propagandowymi, skierowanymi na
zagranicznych turystów (a swoją drogą, to dostanie codziennej gazety „Granma” było bardzo trudne — a jej
angielską edycję tylko raz udało mi się kupić na Kubie). Niewykluczone, że rząd
Kuby nie zamierza się dzielić tymi genialnymi, elitarnymi ideami z zagranicznymi
outsiderami… a może po prostu obawia się, że gdyby Kanada zaadoptowała kubańską
ideologię oraz kubański system polityczny i ekonomiczny, to niebawem mieszkańców
Kanady nie byłoby stać na podróże na Kubę…
Dziewczynka w La Boca z niezwykle wyglądającym szczeniaczkiem |
We wsi oczywiście
znajdowało się kilka obowiązkowych propagandowych plakatów/rysunków i gorliwie
je sfotografowałem. La Boca posiadała też kilka casas particulares. Gdy staliśmy na brzegu, wpatrzeni w zachodzące
słońce, pojawił się nasz woźnica mówiąc, że odjedziemy o pół godziny później
(tzn. o godzinie 18:00) z grupą osób, które właśnie spożywały w wiosce obiad z
homarów. Catherine była trochę zła, podejrzewając, że dorożkarz planował to
wszystko od początku i obawiała się, że kubańskie pół godziny znacznie się
rozciągnie, powodując, iż to MY staniemy się obiadem dla komarów, jak też
będziemy zmuszeni dzielić ciasną dorożkę z dodatkowymi 2 parami. Zatem
czekaliśmy na koralowej plaży na tyłach ‘restauracji’ — co mi kompletnie nie
przeszkadzało, bo nadal robiłem zdjęcia — aż wreszcie pojawił się stangret i
poszliśmy do dorożki. Wracaliśmy z parą z Toronto i trochę z nimi
rozmawialiśmy; druga dorożka, pełna turystów, jechała za nami.
Catherine siedziała koło dorożkarza, gdzie był lepszy przewiew i mniej komarów oraz mogła obserwować ściemniające się niebo. Gdy dojechaliśmy do Hotelu Mayabano, obie dorożki nagle skręciły w ciemną drogę. Powiedziano nam, że przed naszym hotelem pojawiła się policja, a dorożkom nie wolno im jeździć na normalnych drogach po godzinie 18:00 i dlatego musiały zjechać na boczną drogę (prawdę mówiąc, żadna z nich nie posiadała kompletnie żadnego oświetlenia, co było trochę niepokojące, gdy jechaliśmy po wyboistej i nierównej drodze w kompletnych ciemnościach). Boczna droga była bardzo piaszczysta i nie tylko koń miał problemy z ciągnieniem dorożki, ale również kilka razy się wystraszył i stanął w miejscu, nie mając zamiaru kontynuować dalszej podróży. W pewnym momencie wszyscy musieliśmy wysiąść, aby dorożkarz mógł ją nakierować na drogę i przekonać konia, aby jednak zmienił zdanie i nas jeszcze trochę pociągnął. Niebawem dojechaliśmy do hotelu Caracol i zapłaciliśmy umówione 20 peso — nawiasem mówiąc, para z dorożki zapłaciła 15 peso na osobę i w tej cenie był już zawarty obiad z homarów (prawdę mówiąc, nie bardzo mielibyśmy chęć na obiad). Był to wspaniały wypad i jej główną atrakcją była przechadzka wzdłuż koralowej plaży, robienie zdjęć i nawiązanie kontaktów z lokalnymi mieszkańcami. Bardzo chciałbym odwiedzić tą wioskę raz jeszcze!
Catherine siedziała koło dorożkarza, gdzie był lepszy przewiew i mniej komarów oraz mogła obserwować ściemniające się niebo. Gdy dojechaliśmy do Hotelu Mayabano, obie dorożki nagle skręciły w ciemną drogę. Powiedziano nam, że przed naszym hotelem pojawiła się policja, a dorożkom nie wolno im jeździć na normalnych drogach po godzinie 18:00 i dlatego musiały zjechać na boczną drogę (prawdę mówiąc, żadna z nich nie posiadała kompletnie żadnego oświetlenia, co było trochę niepokojące, gdy jechaliśmy po wyboistej i nierównej drodze w kompletnych ciemnościach). Boczna droga była bardzo piaszczysta i nie tylko koń miał problemy z ciągnieniem dorożki, ale również kilka razy się wystraszył i stanął w miejscu, nie mając zamiaru kontynuować dalszej podróży. W pewnym momencie wszyscy musieliśmy wysiąść, aby dorożkarz mógł ją nakierować na drogę i przekonać konia, aby jednak zmienił zdanie i nas jeszcze trochę pociągnął. Niebawem dojechaliśmy do hotelu Caracol i zapłaciliśmy umówione 20 peso — nawiasem mówiąc, para z dorożki zapłaciła 15 peso na osobę i w tej cenie był już zawarty obiad z homarów (prawdę mówiąc, nie bardzo mielibyśmy chęć na obiad). Był to wspaniały wypad i jej główną atrakcją była przechadzka wzdłuż koralowej plaży, robienie zdjęć i nawiązanie kontaktów z lokalnymi mieszkańcami. Bardzo chciałbym odwiedzić tą wioskę raz jeszcze!
Trzy dni w mieście Camagüey
Chociaż hotel
oferował zorganizowane (i kosztowne) wycieczki do Camagüey, my woleliśmy
pojechać tam sami na własną rękę. Przed hotelem zawsze stało kilka taksówek i
już parę dni przedtem popytałem się wśród kierowców o ceny przejazdu do Camagüey
— oscylowały od 50 do 70 peso. Można też było zabrać się do miasta jednym z
autobusów turystycznych, zabierających turystów z hoteli na lotnisko, ale
musielibyśmy dowiadywać się, kiedy odjeżdżają, uzyskać zgodę kierowcy,
wynegocjować z nim cenę — a czasem były załadowane wycieczkowiczami i nie było
miejsca — jak też zmuszeni bylibyśmy wziąć taksówkę z lotniska do centrum miasta
(7 peso).
Widok z Katedry na centralny plac miasta |
Mijaliśmy farmy, niektóre z nich były już
w rękach prywatnych i nawet dobrze prosperowały. Kierowca powiedział, że służył
w armii kubańskiej i walczył w wojnie Etiopsko-Somalijskiej w latach 1977-1978.
Co prawda nie miałem zielonego pojęcia o tej wojnie i współudziałowi w niej
Kubańczyków; dopiero po przyjeździe do domu przeczytałem, że około 15 tysięcy
kubańskich żołnierzy brało udział w tym konflikcie po stronie Etiopii i 400 z
nich straciło życie. Cóż, jeszcze jedna konfrontacja, która niczego nie
rozwiązała — wystarczy przeczytać, co się dzieje obecnie w tych krajach…
Przed wyjazdem na
Kubę, wydrukowałem wiele recenzji i adresów różnych casas particulares w Camagüey. Nie mogliśmy do nich zadzwonić, bo
numery telefonów nie były podane. Poprosiliśmy kierowcę, aby skierował się do Casa Particular Los Helechos. Miał
problemy z jej znalezieniem — Camagüey słynie z uliczek-labiryntów, a kupiona
na Kubie mapa miasta okazała się prawie bezużyteczna. Gdy wreszcie odnaleźliśmy
tą casa particular, jej właściciel
powiedział, że nie ma wolnych pokoi i nie zasugerował żadnej innej casa.
– Mój kolega ma casa — powiedział nasz kierowca.
– OK, w takim razie jedź tam — zgodziliśmy
się jego propozycję, mając nadzieję, że będzie to podobna casa to tych, o których czytaliśmy na TripAdvisor.
Byliśmy
dokumentnie zaszokowani tym, co zobaczyliśmy w tej casa (jak się można było spodziewać, była wolna, i to zapewne przez
długi okres czasu…). Catherine skorzystała z łazienki i odkryła, że nie ma w
umywalce wody. Właściciel, zapytany o to, czy działa prysznic, powiedział, że
działa — kropelka po kropelce — jak też trzeba połączyć jakieś elektryczne
druciki, aby uzyskać ciepłą wodę. Dach (gdzie mieliśmy nadzieję spożywać
posiłki i relaksować się, jak to często robiliśmy na Kubie) był po prostu
zwykłym dachem — bez żadnych krzeseł czy też roślin. Pokój był ciemny, obskurny
i wręcz nieprzyjemny, jego okna, wychodzące na hałaśliwą ulicę, zakryte
potężnymi okiennicami… jednym słowem, okropna casa. Grzecznie odmówiliśmy i poprosiliśmy kierowcę, aby nas zabrał
do następnej casa z naszej listy, Casa Caridad.
Według
TripAdvisor, w sierpniu 2014 r. zajmowała miejsce nr 1 z 22 casas w Camagüey TripAdvisor
[Oscar Primelles (San Esteban) 310-A
Entre/ Bartolome Maso (San Fernando) Y Padre Olallo (Pobre), Camagüey70100].
Mieliśmy szczęście, bo jej energiczna właścicielka (o imieniu Caridad) właśnie
powróciła do domu i pokazała nam przyjemny pokój. Byliśmy niezmiernie
zadowoleni z tego faktu. Powiedziała, abyśmy poczekali 5-10 minut, zanim nas
zamelduje, bo musiała odprowadzić wnuczki. W międzyczasie kierowca wyszedł, aby
przyprowadzić samochód do wejścia do casa,
co mu zabrało trochę czasu z powodu plątaniny jednokierunkowych uliczek. Gdy
czekaliśmy, do casa przybyła grupa 4
Francuzów i nagle mąż właścicielki poinformował nas, że wynikło jakieś
nieporozumienie i że dla nas nie ma pokoju. Byliśmy niezmiernie rozczarowani, a
nasz taksówkarz, który przekazał nam tą wiadomość (właściciele casa nie znali angielskiego), był trochę
sfrustrowany, gdyż chciał jak najprędzej wracać do domu. Jakimś cudem, zanim
wyszliśmy w poszukiwaniu innej casa,
pojawiła się właścicielka, spiorunowała wzrokiem męża i zdecydowanie
powiedziała, że francuscy turyści nie mieli rezerwacji, że to MY byliśmy tu
pierwsi i otrzymamy pokój. Nota bene, Francuzi (dwie pary) jakoś się zmieścili
w pozostałym pokoju.
Bardzo nas to
ucieszyło i migiem zajęliśmy pokój, wiedząc, że posiadanie jest 90% tytułu własności
(z drugiej jednak strony nie sądzę, aby ta formuła miała zastosowanie na Kubie,
pomimo że skutecznie działa dla Amerykanów w Guantanamo przez dziesiątki lat).
Wartko
rozpakowaliśmy się w pokoju posiadającym prywatną łazienkę z prysznicem oraz
klimatyzację, którą używaliśmy w nocy. Właścicielka zaoferowała nam kolację, na
którą przystaliśmy, mówiąc jej, że powrócimy wieczorem, ponieważ zamierzaliśmy
zwiedzać to przepiękne miasto i niebawem wyszliśmy na miasto.
I co to było za
miasto! Plątanina wąskich, jednokierunkowych, przypominające labirynt uliczek i
ślepych zaułków, które nawet dla najinteligentniejszego szczura stanowiłyby duże
wyzwanie, a do tego jeszcze bardziej wąskie chodniki, często ze sporymi
dziurami, pęknięciami i umieszczonymi pośrodku nich latarniami ulicznymi.
Przechadzka po tych uliczkach była sama w sobie niezwykłym przeżyciem. Podobno
ulice miasta właśnie w taki sposób były zaprojektowanie, aby móc miasto obronić
od ataków najeźdźców — a w razie gdyby piratom udało się jednak do miasta dostać,
mieliby wiele problemów z odszukaniem drogi powrotnej i znaleźliby się w
pułapce, a wtedy mieszkańcy
Camagüey mogliby ich pokonać. Ale są też opinie, że te chaotycznie biegnące uliczki są po prostu rezultatem braku planowania i strategii przy wytyczaniu ulic. Camagüey jest czwartym miastem założonym przez Hiszpanów na Kubie 2 lutego 1514 roku i niedawno obchodziło swoje 500-tne urodziny — mało które miasto w obu Amerykach może się pochwalić taką rocznicą!
Camagüey mogliby ich pokonać. Ale są też opinie, że te chaotycznie biegnące uliczki są po prostu rezultatem braku planowania i strategii przy wytyczaniu ulic. Camagüey jest czwartym miastem założonym przez Hiszpanów na Kubie 2 lutego 1514 roku i niedawno obchodziło swoje 500-tne urodziny — mało które miasto w obu Amerykach może się pochwalić taką rocznicą!
Często mieszkańcy
siedzieli na schodach prowadzących do masywnych, kolonialnych drzwi i
musieliśmy zejść na ulicę, aby ich wyminąć. Samochody, ciężarówki, motory i
rowery były zaparkowane na ulicach, utrudniając ruch uliczny. Większość
pojazdów dość szybko pędziła, pozostawiając za sobą kłęby wyziewów spalinowych.
Kilka razy widziałem, jak samochody i ciężarówki (szczególnie, gdy skręcały),
prawie-że dotykały przechodzących przechodniów i inne pojazdy, jednak nie
widzieliśmy żadnych wypadków — tylko raz policjant wypisywał mandat dwóm
dziewczynom jeżdżącym na motocyklu. Spytaliśmy się Kubańczyków, co sądzą o
turystach wypożyczających auta i jeżdżących nimi w Camagüey. Wszyscy
odpowiedzieli, że byłoby o wiele dla nich lepiej wypożyczyć na cały dzień
taksówkę z kierowcą niż samemu prowadzić samochód. Rozmawiając z taksówkarzami,
spytałem się ich, ile kosztowałoby wypożyczenie taksówki wraz z kierowcą na
tydzień — czy 100 peso dziennie byłoby wystarczającą zapłatą?
Odpowiedzieli, że
absolutnie tak i ta opłata zawierałaby benzynę oraz jedzenie i noclegi dla
kierowcy (nocowałby w ‘Moneda Nacional’
casa particular dla Kubańczyków,
gdzie się płaci typowo kubańską walutą). Zważywszy, iż wypożyczanie samochodu
na Kubie jest drogie (może kosztować $80 dziennie) — a do tego dochodzą koszty
benzyny, parkingu i, co najważniejsze, w przypadku wypadku istnieje możliwość
bycia zatrzymanym na wiele miesięcy (to się zdarza!) — dlatego sądzę, że
miałoby o wiele więcej sensu wzięcie taksówki z kierowcą i niech on się martwi
o przetransportowanie nas z punktu A do B.
Mandat |
Przez następne
kilka godzin wędrowaliśmy krętymi, wąskimi, zygzakowanymi i nagle kończącymi
się uliczkami, podziwiając masę imponujących budynków i kościołów, zwiedzając
wiele placów i plazuelas lub też
siedząc w kawiarni i popijając kawę, piwo i cappuccino, obserwowaliśmy ruch
miejski i toczące się życie miasta. Byliśmy w przynajmniej 4 przepięknych
kościołach, włącznie z Katedrą (Iglesia
Catedral de Nuestra Señora de la Candelaria). Mapa
Camagüey, do nabycia w sklepach, była bardzo kiepska (jak to określił z odrazą jeden z Kubańczyków, gdy ją zobaczył, ‘muy malo’), nie pokazywała w detalach centrum miasta i zwykła mapa Google, jaką wydrukowaliśmy przed wyjazdem, była najlepsza i bardzo się przydała (do czasu, gdy ją zgubiliśmy już pierwszego dnia). Wiele ulic ma nowe nazwy (widnieją na mapie), ale stare są nie tylko powszechnie używane, ale też nadal widać przedrewolucyjne tabliczki ze starymi nazwami ulic. Na rogach spotkaliśmy solidne, metalowe hydranty, też z czasów przedrewolucyjnych, pewnie od lat nie działały. Na niektórych uliczkach można było zobaczyć biegnące stare tory tramwajowe. Ulica Calle Maceo, zamieniona w pasaż handlowy dla pieszych, była pełna ludzi, sklepów i kawiarni i kilkakrotnie nią spacerowaliśmy.
Camagüey, do nabycia w sklepach, była bardzo kiepska (jak to określił z odrazą jeden z Kubańczyków, gdy ją zobaczył, ‘muy malo’), nie pokazywała w detalach centrum miasta i zwykła mapa Google, jaką wydrukowaliśmy przed wyjazdem, była najlepsza i bardzo się przydała (do czasu, gdy ją zgubiliśmy już pierwszego dnia). Wiele ulic ma nowe nazwy (widnieją na mapie), ale stare są nie tylko powszechnie używane, ale też nadal widać przedrewolucyjne tabliczki ze starymi nazwami ulic. Na rogach spotkaliśmy solidne, metalowe hydranty, też z czasów przedrewolucyjnych, pewnie od lat nie działały. Na niektórych uliczkach można było zobaczyć biegnące stare tory tramwajowe. Ulica Calle Maceo, zamieniona w pasaż handlowy dla pieszych, była pełna ludzi, sklepów i kawiarni i kilkakrotnie nią spacerowaliśmy.
Przechadzki po ulicach
były wspaniałe! Co jakiś czas znajdowały się znaki informacyjne (mapki),
pokazujące, gdzie się znajdowaliśmy i nigdy nie zabłądziliśmy, jako że to się
ponoć zdarza większościom turystów. W Katedrze Catherine weszła krętymi
schodkami na jej wyższy poziom, podczas gdy ja zwiedzałem jej wnętrze.
Powoli dobrnęliśmy do dużego placu Plaza de San Juan de Dios. Plac znajdował się przed kościołem — to właśnie w nim ojciec José Olallo y Valdés (1820 – 1889) opiekował się biedakami miasta. Parę lat temu został on beatyfikowany przez papieża Benedykta XVI i uroczystości beatyfikacyjne miały miejsce w Camagüey, przy udziale Kardynała Jose Saraiva Martins oraz prezydenta Kuby, Raula Castro.
Powoli dobrnęliśmy do dużego placu Plaza de San Juan de Dios. Plac znajdował się przed kościołem — to właśnie w nim ojciec José Olallo y Valdés (1820 – 1889) opiekował się biedakami miasta. Parę lat temu został on beatyfikowany przez papieża Benedykta XVI i uroczystości beatyfikacyjne miały miejsce w Camagüey, przy udziale Kardynała Jose Saraiva Martins oraz prezydenta Kuby, Raula Castro.
Na placu można
było kupić pamiątki w rozstawionych stoiskach i gdy kilka z nich kupowałem, podszedł
do nas wyglądający trochę komicznie, dość niski człowieczek. Pokazał nam kartkę
papieru z listą różnych krajów i na migi poprosił, abyśmy wskazali, skąd
jesteśmy. Wskazałem Kanadę. Gdy to zostało wyjaśnione, otworzył małe pudełko kartotekowe,
zawierające alfabetyczną dokumentację, rozchylił ją pod hasłem „Ingles” i
wyciągnął karteczkę z następującymi informacjami w języku angielskim:
„Proszę mi na moment wybaczyć. Jestem
głuchoniemy. Proszę pomóżcie mi. Nic nie posiadam i nie mam pracy-Wasza pomoc
będzie bardzo dla mnie ważna. Mocno ufam, że przyjemnie spędzacie czas w moim
kraju-wielkie dzięki za Waszą uwagę. Pedro Dita.”
Cóż za
zorganizowany człowiek — z pewnością prześcignął swoją pomysłowością żebraków i
bezdomnych w Toronto!
Gdy tylko udało
się nam od niego uwolnić, podszedł do nas następny młody człowiek, E.,
rozmawiający głównie po hiszpańsku (a do tego nieskładnie). Robił wrażenie
trochę niezrównoważonego i wzburzonego, ale nie mogliśmy się go pozbyć i po
prostu z nim szliśmy — a raczej on szedł za/z nami. Wszyscy troje weszliśmy do
bardzo skromnej kawiarni dla Kubańczyków, gdzie można było kupić kawę, papierosy
i inne napoje za kubańskie peso (Moneda
Nacional). Nie mieliśmy żadnych peso przy sobie, ale szybko znalazł się chętny
i wymieniliśmy 1 peso convertible na
25 peso kubańskich i kupiliśmy trzy malutkie filiżanki kawy (1 peso każda, 4
centy kanadyjskie), piwo (18 peso) i papierosy (7 peso). Po wyjściu
skierowaliśmy się do Teatru koło Plaza de los Trabajadores (Placu Robotników), akurat
odbywał się wysęp z udziałem dzieci i audiencja składała się głównie z ich
rodziców. Wstąpiliśmy do pobliskiej kawiarni i kupiliśmy kilka puszek piwa Bucanero i jednym poczęstowaliśmy E.,
ale on chciał Cuba Libre (tzn. rum
& kola) — wyartykułowałem mu, że piwo mu w zupełności wystarczy.
Zaczęliśmy
z nim rozmawiać i oświadczył, że jego rodzice zmarli z powodu ‘wypadku
spowodowanego problemami sercowymi’ (nie bardzo rozumieliśmy, co to oznacza).
Opowiadał nam o swojej córce (nie miał żony), że ona również ma problemy z
sercem i przebywa w szpitalu w Hawanie. Gdy robiłem na zewnątrz zdjęcia, E.
non-stop prosił Catherine, aby dała mu jakieś pieniądze. Był on na swój sposób zabawny,
ale uciążliwy i nie mogliśmy go się pozbyć — życzył sobie, abyśmy go zabrali na
obiad do restauracji (tzn. zapłacili za jego obiad). Wreszcie daliśmy mu drobne
prezenty i wyraźnie oświadczyliśmy, że w tej chwili idziemy do naszej casa particular i że on nie jest
zaproszony. Ponieważ zrobiłem jemu kilka zdjęć, obiecałem, że je prześlę i dał
mi swój adres. Po powrocie wysłałem mu je — i nawet otrzymałem list z
podziękowaniem!
Moje ulubione piwo-Bucanero! |
Grupa dzieciaków koło Casa Caridad |
– To niesprawiedliwie, że wy możecie
podróżować, a ja nie — powiedział — to nie fair, że nie mam dostępu do
Internetu, nie mogę czytać zagranicznych gazet i nie mogę się cieszyć wolnością,
którą macie w waszym kraju.
Widać było, że
był bardzo rozczarowany życiem na Kubie. Świetnie go rozumiałem. Ostrożnie
dodał:
– Ale obecny prezydent Kuby [Raul
Castro] jest o wiele bardziej postępowy i odważniej nastawiony na dokonywanie
zmian.
Później
żałowaliśmy, że nie zatrudniliśmy jego w roli przewodnika, z pewnością dużo
moglibyśmy się od niego dowiedzieć na temat Camagüey i generalnie życia na
Kubie.
Inny napotkany
Kubańczyk, całkiem inteligentny i interesujący jegomość, mówiący dobrze po
angielsku, też nie wyrażał zachwytu dla panującego systemu politycznego.
– Zbudowałem wokół siebie kokon, w
którym mieszkam — oznajmił — i dlatego mogę odizolować się od wydarzeń, jakie
mają miejsce w tym kraju. Staram się skupić na czytaniu książek, rozmawianiu z
turystami, medytacjach…
Jedyna zaleta to
fakt, że rząd kubański wreszcie zdał sobie sprawę, że ów system w obecnej
formie nie może długo przetrwać i dlatego wprowadzono coraz więcej zmian,
Kubańczycy są wręcz zachęcani do zakładania biznesów i pracowania na własny
rachunek zamiast polegania na otrzymaniu pracy rządowej. Jest ciekawe, jak te
zmiany zmienią społeczeństwo i ekonomię kubańską, ale na pewno będzie to długi,
trudny, pełny przeszkód proces.
Poszliśmy do
stacji kolejowej (Terminal de Ferrocaril);
gdy tylko wszedłem do środka, od razu miałem wrażenie déjà vu: prosta, brudna poczekalnia, z wbudowanymi ławkami, pełnymi
śpiących i spoconych ludzi, oczekujących na pociągi, które często się spóźniają
lub nigdy nie przybywają — ile to razy znajdowałem się w analogicznej sytuacji
w podobnych budynkach stacyjnych w Polsce! Szkoda, że nie zabraliśmy aparatu,
bo zdjęcia w poczekalni byłyby unikalne! Gdy opuszczaliśmy stację, po raz
pierwszy zobaczyłem na Kubie kursujący dalekobieżny pociąg pasażerski — zdaje
mi się, że Kuba jest jedynym krajem na Karaibach posiadającym transport
kolejowy.
Zmęczeni,
powróciliśmy do naszej casa, napiłem
się wody (w pokoju była lodówka wypełniona napojami, ale taniej było je kupić w
mieście), wykąpaliśmy się i poszliśmy spać.
Wstaliśmy
wcześnie i 1 grudnia 2013 r. poszliśmy na poranną niedzielną mszę o godzinie 9:00
rano do Katedry. Prawdopodobnie byliśmy jedynymi turystami biorącymi udział we
mszy. Chociaż z ledwością cokolwiek rozumiałem, porządek mszy był podobny do
mszy w Kanadzie. Jedyna różnica zaistniała podczas zbierania na tacę: uczestnicy
mszy wstawali i podchodzili do frontu kościoła, gdzie stały dwie osoby z koszami
na ofiary. Oczywiście, moja ofiara składała się z ‘prawdziwych’ pieniędzy, tzn.
convertible peso i zauważyłem, że
osoba trzymająca tacę była dość zaskoczona, zobaczywszy banknot 10 peso.
Parque Agramone i statua Ignacio Agramonte; po prawej Katedra |
Gdy na chwilę
wyszedłem z kawiarni, aby robić zdjęcia, spostrzegłem naszego wczorajszego głuchoniemego
‘przyjaciela’! Powitał mnie z rozwartymi ramionami, jakbyśmy się znali od
dziesiątek lat i byli najlepszymi kamratami i prawie-że mnie uściskał.
Następnie zaczął energicznie wymachiwać rękami, wskazując na przemian na
żołądek i usta, dając mi do zrozumienia, że był głodny i chciał coś zjeść — a
robił to tak przezabawnie i komicznie, że przypominał słynnego komediowego
aktora francuskiego Louisa de Funès! Gdy wreszcie zorientował się, iż nic ode
mnie nie wydoi, szybko zlokalizował Catherine, która siedziała w kawiarni przy
dużym, otwartym oknie i zaczął ją ciemiężyć. Stojąc na chodniku po drugiej
stronie okna, usiłował namówić ją do obdarzenia go datkiem. Zirytowana, wręczyła
mu przez okno 5 peso (Catherine zawsze była wielkoduszna) i wskazując w moją
stronę, na migi dała mu do zrozumienia, aby nic mi nie mówił o tym, bo będę
bardzo zły na ich obojga. Widocznie świetnie to pojął, bo natychmiast odmaszerował
gnębić innych turystów. Najprawdopodobniej był on istotnie głuchoniemy… nie
zdziwiłbym się jednak, gdyby nagle powiedział „Gracias”…
Nasz 'przyjaciel' |
W czasie spacerów
po barwnych ulicach Camagüey natknęliśmy się na wiele Kubańczyków sprzedających
warzywa i owoce (Catherine kupiła banany i pomarańcze — sprzedawca ochoczo
zaakceptował gumę do żucia, długopisy i inne drobne upominki jak zapłatę). Tu i
tam widzieliśmy Kubańczyków grających w domino, jest to popularna forma
rozrywki w tym kraju. Jeden facet sprzedawał jabłka i pomarańcze i od razu je
obierał; Catherine również kupiła kilka z nich.
Obraz autorstwa Roberto Brigido Suri |
Tinajon |
Postanowiliśmy
też wybrać się na cmentarz (Cementerio
General de Camagüey), usytuowany niedaleko centrum miasta. Idąc tam,
wpadliśmy do przyjemnej restauracji „La
Tinajita”. Jej nazwa wywodzi się od słynnego glinianego dzbana, ‘tinajón,’ używanego do przechowywania świeżej
wody deszczowej. ‘Tinajón’ jest
symbolem miasta i natykaliśmy się na nie wszędzie; niektóre bardzo małe, inne
pomieścić mogłyby kilka ludzi. Legenda mówi, że jeżeli napijesz się wody z tinajón należącego do dziewczyny,
zakochasz się w niej i nigdy jej nie opuścisz. Kelnerka wskazała w restauracji
stary, duży tinajón — według wyrytej
na nim inskrypcji, był wykonany w 1838 roku. Później kupiłem parę małych
pamiątkowych tinajóns (wykonanych
zapewne trochę później, tzn. w roku 2013). Wypiliśmy parę zimnych piw i
ruszyliśmy w dalszą drogę na cmentarz.
Grobowce na
cmentarzu były głównie białe, niektóre stare i pomnikowe, pewnie zawierały
szczątki wybitnych obywateli miasta z okresu przedrewolucyjnego. Spostrzegliśmy
mężczyznę i kobietę, którzy przez jakiś czas skupieni stali przed jednym z
nagrobków, a potem powoli opuścili cmentarz. Zapewne tam był pochowany ich syn —
napis na płycie mówił, iż zmarł w wieku 26 lat. Pochodziliśmy po alejkach
cmentarnych przez godzinę, podziwiając piękne statuy, pomniki, krypty i
mauzolea. Jeden z grobowców przyciągnął moją uwagę, jako że musiał należeć do
jednego z czołowych obywateli Camagüey.
Wyryta była na nim następująca inskrypcja (po hiszpańsku): “El Ayuntamiento de Camagüey. Al Gran Ciudadano Salvador Cisneros Betancourt. Nacio 10 de Febrero de 1828. † 28 de Febrero 1914.” (Miasto Camagüey. Wielkiemu Obywatelowi Salvador Cisneros Betancourt. Urodzony 10 lutego 1828 r. Zmarł 28 lutego 1914 r.). Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałem się, iż w czasie Wojny Dziesięcioletniej (1868-1878), podczas której właściciel cukrowni Carlos Manuel de Cespedes i jego zwolennicy proklamowali deklarację niepodległości Kuby, Salvador Cisneros Betancourt został wybrany na urząd prezydenta Republiki Kuby, który to sprawował od 1873 r. do 1875 r.
Wyryta była na nim następująca inskrypcja (po hiszpańsku): “El Ayuntamiento de Camagüey. Al Gran Ciudadano Salvador Cisneros Betancourt. Nacio 10 de Febrero de 1828. † 28 de Febrero 1914.” (Miasto Camagüey. Wielkiemu Obywatelowi Salvador Cisneros Betancourt. Urodzony 10 lutego 1828 r. Zmarł 28 lutego 1914 r.). Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałem się, iż w czasie Wojny Dziesięcioletniej (1868-1878), podczas której właściciel cukrowni Carlos Manuel de Cespedes i jego zwolennicy proklamowali deklarację niepodległości Kuby, Salvador Cisneros Betancourt został wybrany na urząd prezydenta Republiki Kuby, który to sprawował od 1873 r. do 1875 r.
Zwiedzając Camagüey,
widzieliśmy wszędzie bardzo dużo casas
particulares (od razu rzucały się w oczy specyficzne tabliczki przyczepione
do domów) — nawet 4 z nich były zlokalizowane jakieś 200 metrów od Casa Caridad, w której mieszkaliśmy.
Odwiedziliśmy kilka z nich i właściciele uprzejmie zgodzili się je nam pokazać
w środku, licząc, że może w nich się w przyszłości zatrzymamy. Wszystkie były
urocze, niektóre nawet ładniejsze od naszej.
Ale szczególnie jedna z nich
zwróciła naszą uwagę i była wspaniała: usytuowana w starym, kolonialnym
budynku, wychodziła na pełny ruchu plac w sercu miasta, oferowała przepiękny
salon, dwa prywatne pokoje dla gości, wspólną łazienkę i przepiękny taras na
dachu, z którego nie tylko rozciągał się widok na całe miasto, plac i
zachodzące słońce, ale również można było tam spożywać posiłki. Byliśmy tak
oczarowani tą casa, że poważnie
rozważyliśmy, czy w niej się nie zatrzymamy podczas naszej następnej wizyty w Camagüey.
Jej właścicielką była Niemka, znająca też świetnie angielski, której mężem był
Kubańczyk.
Widok z casa |
Właścicielka naszej
casa zaoferowała nam również przygotowywać
śniadania, lunch i obiad/kolację, ale jedynie zgodziliśmy się na to ostatnie — jakby
nie było, trzy posiłki dziennie to o wiele za dużo dla nas, a poza tym, cały
dzień i tak nas nie było zawsze coś skubnęliśmy na mieście, co nam też pozwalało
obracać się wśród Kubańczyków. W casa
spędziliśmy 2 noce i całkowity rachunek, włączając 2 obiado-kolacje, wyniósł 102
peso. Właścicielka powiedziała, że jej syn ma taksówkę i może nas zawieźć z
powrotem do hotelu za 50 peso — posiadał kilkuletni samochód (wtedy było
niemożliwe dla przeciętnego Kubańczyka legalnie kupić nowy samochód — jego był
używany, poprzednio wypożyczany turystom) i mówił po angielsku, toteż mieliśmy
przyjemną podróż. Na drodze podwiózł umundurowanego policjanta kubańskiego;
miałem nadzieję z nim porozmawiać, ale nie znał angielskiego i chyba wolał się
nie odzywać do turystów.
Polski Fiat 126p! |
Samolot do Kanady
odlatywał dopiero wieczorem, ale powinniśmy opuścić nasz pokój już w południe;
na szczęście pokojówka pozwoliła nam w nim pozostać dłużej (i tak dopiero go
sprzątała około godziny 15:00). Autobus hotelowy zabrał nas to portu lotniczego
dobrych kilka godzin przez odlotem. Podczas gdy ja ustawiłem się w kolejce do
okienka bagażowego, Catherine zajęła się przenoszeniem walizek z autobusu z
pomocą Alexa, męża Larisy. Niestety, wybrałem najgorszą, najpowolniejszą
kolejkę: wszyscy turyści, którzy po mnie przyszli, już przeszli przez kontrolę
paszportową, a my nadal czekaliśmy w prawie pustej hali lotniska. Niemniej
jednak otrzymaliśmy niezłe miejsca w samym końcu samolotu.
Lotnisko w
Camagüey posiadało całkiem dobrze zaopatrzony sklep bezcłowy (i tak na Kubie
nie ma żadnych podatków), w którym dokonaliśmy ostatecznych zakupów
alkoholowo-tytoniowych. Po raz pierwszy użyłem kartę kredytową i nie miałem z
tym żadnych problemów, ale niektórzy turyści nie byli w stanie płacić swoimi
kartami — pewnie nie skontaktowali się przed wyjazdem z bankiem na temat
podróży na Kubę. Lot przebiegł całkiem dobrze i po północy wylądowaliśmy w
zimnym Toronto.
Zadowolony byłem,
że zdecydowaliśmy się spędzić, po raz pierwszy, 2 tygodnie na Kubie — mieliśmy
wystarczająco dużo czasu na zwiedzanie Santa Lucia & La Boca, wizytę do
Camagüey i wypoczynek na plaży.
To była nasza 6
wycieczka na Kubę w ciągu 5 lat (od 2009 r.) i bez wątpienia, jedna z
najlepszych — prawdę mówiąc, każda była bardzo udana! Wszystko nam się bardzo
podobało — hotel, jedzenie, obsługa, plaża i ogólna atmosfera. Wycieczki z
hotelu pozwoliły nam doświadczyć, chociażby połowicznie, prawdziwej Kuby oraz
spotkać wiele niezwykłych i życzliwych Kubańczyków. Chociaż do tej pory nigdy
nie pojechaliśmy powtórnie do tego samego ośrodka, to jednak zastanawiamy się
nad odwiedzeniem hotelu Caracol w następnym roku i udania się ponownie do
wiosek Tararaco & La Boca oraz zatrzymaniu się na kilka dni w mieście
Camagüey.
Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2014/09/camaguey-cuba-at-hotel-club-amigo.html
Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157647698353620/
|
To musiała być naprawdę ciekawa podróż. Bardzo chciałbym pojechać na Kubę...
OdpowiedzUsuńOryginalna relacja. Mega szczegóły, zabawnie. Umiłowanie dla Kuby wyjątkowe. Gratuluję radości życia i umiejętności czerpania przyjemności z drobiazgów.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa. Kuba jest rzeczywiście specyficznym krajem i dlatego bardzo lubię tam powracać.
Usuń