Blog po angielsku/in the English language: http://ontario-nature.blogspot.ca/2017/08/enjoying-our-12th-trip-to-cuba-and.html
Ponieważ nasz pierwszy pobyt w hotelu Colonial na Cayo Coco w listopadzie 2015 roku (http://ontario-nature-polish.blogspot.ca/2016/10/cayo-coco-cubatwo-weeks-at-hotel.html) był niezmiernie udany, postanowiliśmy udać się tam ponownie; 14 miesięcy później, 12 stycznia 2017 r., po najkrótszym locie na Kubę (3 godziny i 7 minut), wylądowaliśmy w Cayo Coco.
Lot
(linie Sunwing) był nie najgorszy, chociaż po raz pierwszy posiłki nie
były wliczone w cenę biletu (co akurat mi najmniej przeszkadzało). W porcie
lotniczym w Cayo Coco poszedłem od kiosku wymiany walut i wymieniłem jedynie
$100 na kubańskie peso, bo przelicznik był fatalny: 67 CUC za $100
kanadyjskich. Niestety taki sam przelicznik był stosowany w hotelowej recepcji.
Z drugiej strony, w banku w mieście Ciego de Avila otrzymałem 72,50 CUC za sto
dolarów kanadyjskich (chociaż początkowo pracownik banku ‘pomylił się’ i
początkowo otrzymałem o 20 CUC mniej). Z powodu tak niskiego przelicznika,
przywieźliśmy ze sobą sporo jedno-dolarowych banknotów amerykańskich (Kanada
takowe wyeliminowała już ponad 20 lat temu), które były idealne do dawania
napiwków i żaden Kubańczyk nie narzekał—cóż, „pecunia non olet”!
Niektórzy turyści twierdzą, że powinno się zawsze dawać napiwki w lokalnej
walucie—tym bardziej, że Kubańczycy, chcąc wymienić dolary amerykańskie na CUC,
muszą płacić dodatkowo 10% marży. Zgadzam się—i jak tylko kubański rząd
przestanie oszukiwać turystów na wymianie walut, będziemy dawali napiwki w
kubańskich peso, CUCs! Ale przynajmniej dawaliśmy napiwki, co nie można
było powiedzieć o większości rosyjskich turystów.
Po
dwudziestu minutach autobus przywiózł nas do hotelu. Od razu zobaczyliśmy
Vivianę i Michela z Public Relations, których spotkaliśmy podczas poprzedniej
bytności w tym hotelu. Bardzo szybciutko poszliśmy do naszego przyjemnego,
narożnego pokoju nr 1642.
Podczas
gdy Kanadyjczycy stanowili większość turystów, również zauważyliśmy dużo Rosjan
i turystów z Argentyny. Amerykańscy turyści jakoś jeszcze nie ‘odkryli’ Cayo
Coco i nie było tu ani jednego (prócz Catherine); nawet pracownicy hotelu
rzadko kiedy mieli kontakt z turystami amerykańskimi.
POKOJE
Nasz
pokój nr 1642 był przyjemny, lecz niestety wrzaskliwe odgłosy dochodzące z
basenu (tzn. bingo i okropna muzyka techno, z wykrzykującym non-stop didżejem)
szybko stały się niezmiernie uciążliwe i często trwały do godziny piątej po
południu, przyprawiając Catherine o ból głowy. Po kilku dniach poprosiliśmy
Vivianę o zmianę pokoju i otrzymaliśmy pokój numer 3066, który był o niebo
lepszy: rozciągał się z niego super widok na ocean i lagunę, jak też był
położony bardzo daleko od miejsc związanych z rozrywką czy też bingo. Z pokoju
też widzieliśmy częściowo przekopany kanał, mający połączyć lagunę z oceanem.
Ponieważ niedaleko znajdował się ‘przystanek’ autobusowy dla pracowników
hotelu, czasami słyszeliśmy klaksony autobusów i widzieliśmy, jak spóźnialscy
pędzili, aby załapać się na ostatni autobus do domu—lub w innym przypadku
ryzykować spędzenie nocy w ośrodku!
I
obecny, i poprzedni pokój posiadały bezpłatny sejf, telewizję HDTV, wannę, dwa
duże łóżka, balkon i małą lodówkę. Chociaż w Kanadzie nie posiadamy telewizora
i nie oglądamy telewizji, tym razem spędziliśmy trochę czasu wpatrzeni w ekran
z powodu zbliżającej się inauguracji prezydenta Donalda Trumpa. Niestety, nie
było żadnych kanałów kanadyjskich, jedynie CNN oraz jakieś angielskojęzyczne
chińskie stacje (CCTV). Szokowały mnie sprawozdania CNN—były niezmiernie
zawężone, ponad 95% tzw. ‘wiadomości’ dotyczyły Stanów Zjednoczonych i
praktycznie w absolutnej większości skupiały się na zaprzysiężeniu prezydenta,
prawie-że kompletnie ignorując inne wydarzenia światowe. Naprawdę współczuję
tym, dla których kanał CNN stanowi jedyne źródło wiadomości!
Pokojówka
bardzo starannie sprzątała pokój i zazwyczaj zostawiała butelkę wody
mineralnej; zawsze zostawialiśmy jej przynajmniej 1 peso. Gdy mieliśmy mały
problem z zapalaniem światła i zadzwoniliśmy na recepcję, momentalnie pojawił
się elektryk, bardzo miły facet i szybko go naprawił. Następny problem z sejfem
(po prostu wyczerpały się baterie) został szybko rozwiązany przez Señora Prado—jak również hydraulik
zreperował zbiornik z wodą, z którego uciekała woda.
JEDZENIE
Jak
zwykle, nigdy nie mieliśmy żadnych problemów ze znalezieniem czegoś smacznego,
a nawet pysznego. Śniadania były serwowane w restauracji Restaurante Buffet
Plaza. Codziennie zamawiałem jajka z patelni lub omlet—jak też wyśmienite
naleśniki! Było też dużo sałatek i owoców, różnego rodzaju chleby i bułeczki,
kiełbasy, sery i plasterki mięsa. Jednego dnia Catherine ‘odkryła’ naleśniki i
od tego czasu spożywała ich po kilka. Gorący bufet oferował między innymi
kaszankę, gotowane jajka, cebule, ziemniaki i ‘wieprzową kiełbasę ze świni’
(!). Ponieważ nie piję kawy, zawsze przynosiłem kilka szklanek jogurtu i zawsze
mogliśmy polegać na usłużnych i szybkich kelnerkach, które szybko przynosiły
kawę dla Catherine (w karafkach) i zabierały użyte talerze.
Obiad
był serwowany w restauracji Grand Salon
Rocamar Restaurant i każdego wieczora byliśmy w stanie znaleźć coś
smakowitego. Uwielbiałem krewetki z patelni, które serwowano kilkakrotnie
podczas naszego pobytu—trzeba było przychodzić wcześnie i stać nawet 30 minut w
kolejce, ale było warto! Kilka razy jadłem doskonałą wołowinę i mięso z
jagnięcia przygotowane na grillu. Zimny bufet oferował różne sałatki, włącznie
ze zdrowym i dobrym szpinakiem, ślimaki, groszek, sery, sałatki z ziemniaków,
jajka i dużo świeżych, poszatkowanych i ugotowanych warzyw. Nie było dużo
pomidorów i surowej zieleniny. Zakładając, że te potrawy były organiczne, można
było rzeczywiście żywić się w bardzo zdrowy sposób. Zawsze siadaliśmy przy
końcowym stoliku, usytuowanym na zewnątrz, gdzie kręciło się kilka głodnych
piesków.
Chociaż
nigdy nie chodziliśmy do restauracji na lunch, często będąc na plaży,
zaglądaliśmy do baru plażowego (Ranchon
Hemingway) na piwo, pina colada, hamburgery, kanapki z szynką,
serem, tuńczykiem, kurą i sałatką, hot dogi i frytki. Bar zamykał się już o
godzinie 15:00—absolutnie za wcześnie. Być może wtedy kończyło się jedzenie, bo
było to popularne miejsce nie tylko dla turystów, ale również dla
uprzywilejowanych pracowników hotelu. Jednego razu Catherine zamówiła kilka
hamburgerów i dała je ogrodnikowi, który o nie bardzo prosił.
Czasem
korzystaliśmy z barów i zamawialiśmy po drinku, ale zazwyczaj napełniałem mój ‘bubba
mug’ (termos-beczułkę) piwem i powoli go piłem, leżąc na plaży. W lobby
serwowano doskonałą kawę po hiszpańsku.
Dwukrotnie
poszliśmy do restauracji (jedna nazywała się Caribe) na obiady a’la
carte; były dobre, ale preferowaliśmy restauracje ze szwedzkim bufetem,
gdzie mieliśmy o wiele lepszy wybór. Felix był naszym szybkim i miłym kelnerem—później
go spotykaliśmy często w barze plażowym.
Churros, robione na zamówienie koło
całonocnego baru były przepyszne i musieliśmy mieć dużo silnej woli, aby za
dużo ich nie zjeść!
Nie
jestem w stanie nic powiedzieć na temat wieczornych pokazów i innego rodzaju ‘entertainment’,
bo ani razu nie poszliśmy na żadne występy. Jakkolwiek bardzo nie lubiliśmy
hałaśliwych i krzykliwych działalności rozrywkowych, jakie odbywały się przy
basenie; jednego popołudnia, gdy dobiegły już końca, turyści wypoczywający dookoła
basenu zaczęli klaskać—wreszcie mogli rozpocząć prawdziwą relaksację! Bez
wątpienia nie byliśmy jedynymi turystami, którzy czuli antypatię do tego
rodzaju ‘rozrywek’.
Kilka
lat temu kupiłem kilka dysków CD z muzyką kubańską, “5 Leyendas De Cuba”, na których znajdowały się utwory Eliades
Ochoa, Compay Segundo, Ibrahim Ferrer, Omar Portuondo i Ruben Gonzales oraz
dwu-dyskowy album muzyczny z muzyką Benny Moore. Często słucham tej przepięknej
muzyki w domu w Kanadzie, Jednakże z kompletnie dla mnie niezrozumiałych
powodów, niezmiernie rzadko mam okazję słuchać tego rodzaju muzyki w ośrodkach
na Kubie. Szkoda!
PLAŻA
Plaża
była świetna! W 2015 roku głównie używaliśmy plażę vis-a-vis budynku nr
18 i czasem stawała się niezmiernie wąska podczas przypływów. Tego roku
chodziliśmy na plaże przy budynkach nr 30 i 31, plaża była o wiele szersza i
przyjemniejsza. Raz zobaczyliśmy grupę ogończy (stingrays), płynących bardzo blisko brzegu. Niektóre dopływały na
metr lub dwa do pluskających się w wodzie turystów, ale szybko od nich
uciekały. Nie zauważyłem na plaży zbyt wiele insektów (np. much piaskowych, sand flies), ale jednego dnia, gdy
nadchodziła burza, muchy piaskowe dały się we znaki. Od czasu do czasu
pojawiały się komary. Chociaż przywiozłem ze sobą puszkę spreju na komary,
nigdy go nie używałem i pozostawiłem ją dla pracowników hotelu.
Gdy
dopisywała pogoda, na plaży robiło się dość tłoczno i już rano trzeba było
rezerwować dobre miejsca (co skutecznie udawało się Catherine). Ogólnie była
wystarczająca ilość leżaków, ale często trzeba było po nie iść ponad sto metrów
i potem je ciągnąc po plaży—„kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Również były palapas i trochę drzew, zapewniające
cień. Około godziny 10:00 rano kilkoro turystów partycypowało na plaży w zajęciach
gimnastycznych typu ‘stretching’
(rozciąganie i wyginanie się), ale nie była to zbyt dobra godzina (od razu po
śniadaniu), toteż nie było za dużo chętnych. Oczywiście Catherine od razu się
do nich dołączyła! Bardzo dużo turystów pływało w oceanie, szczególnie
Rosjanie. Pokaźna grupa Kanadyjczyków pochodzenia francuskiego zebrała się na
końcu plaży i gdy sobie za dużo wypili, stali się bardzo hałaśliwi.
POGODA
Ponieważ
był styczeń i byliśmy w północnej części Kuby, przygotowaliśmy się na to, że
będzie trochę chłodniej, ale pogoda okazała się być lepsza, niż
przewidywaliśmy. Przez kilka dni było wietrznie; jednego dnia niebo stało się
nagle czarne, zaczęło wiać i przez kilka godzin lało jak z cebra, ale poza tym
w ciągu dnia było ciepło i nawet wieczorami nigdy nie musiałem zakładać
swetra—koszula z długim rękawem była wystarczająca. Generalnie było słonecznie
i spędzaliśmy dużo czasu opalając się na plaży (w Ciego de Avila w czasie dnia
było prawie gorąco). Nasz pokój był wyposażony w działający klimatyzator, ale
większość czasu go nie używaliśmy i spaliśmy przy otwartych oknach, zakrytych
jedynie zasłonami, aby zapobiec wlatywaniu komarów do pokoju.
HOTEL
Hotel
przypominał małą hiszpańską kolonialną wioskę i był całkiem czarujący; być może
inne hotele posiadały lepsze wyposażenie i wyższe standardy, ale nie mogły się
równać z unikalnym wyglądem hotelu Colonial! Parę kroków od głównego budynku
hotelowego było kilka ‘tiendas’,
sklepików, sprzedających napoje alkoholowe, cygara, ubrania, pamiątki i książki.
Również niedaleko znajdowała się klinka medyczna i dentystyczna.
Pracownicy
hotelu byli zawsze mili i pomocni. Ogrodnicy zajmowali się utrzymaniem
zielonych terenów hotelowych i zawsze można było ich poprosić o orzech
kokosowy, tym bardziej, że Catherine dała jednemu z nich dużą torbę z ubraniami
przywiezionymi z Kanady. Było też trochę ławeczek, oświetlenie i dużo zieleni.
Kilka piesków i kotków wałęsało się po terenach hotelowych, ale nie były zbyt
natrętne—to raczej ptaki starały się wykorzystać każdą okazję i podwędzić coś z
talerzy! Samotny, niezdolny do latania flaming nadal zamieszkiwał koło
restauracji, tym razem w towarzystwie trzech leniwych kaczek, które pewnie były
zwabione jedzeniem, jakie pracownicy hotelu dawali flamingowi.
W
recepcji hotelu można było otrzymać gazetę „Granma”,
czasem były wydania w języku angielskim. Kilka razy rozmawiałem z Frankiem,
całkiem dobrze znał język angielski. Na głównym placyku hotelowym często
parkowały taksówki—można było porozmawiać z taksówkarzami, wypytać się o ceny i
wziąć od nich numery telefonu.
Hotel
posiadał 2 baseny, jeden duży, owalny, z chlorowaną wodą niedaleko terenów
hotelu Tryp oraz wężykowaty basen ze
słoną wodą i z barem po drugiej stronie terenów hotelowych. Nigdy nie
pływaliśmy w żadnym basenie, ale bardzo lubiliśmy się przechadzać koło nich w
nocy i przechodzić oświetlonymi mostkami, widok był romantyczny!
Jednego
popołudnia wybraliśmy się na przechadzkę po plaży, minęliśmy hotel Tryp i doszliśmy do hotelu Iberostar Mojito. Ośrodek został
założony przez kanadyjskich hokeistów i dawniej nazywał się „El Senador”. Były hokeista głównej ligi
i kapitan drużyny Montreal Canadiens,
Serge Savard, swego czasu był jednym z jego współwłaścicieli. Nazwa hotelu „El Senador” odnosiła się do jego przydomka
„Le Senateur” (Senator). Znajdowało
się tam wiele domków typu ‘bungalow’ położonych na wodzie, dostępnych jedynie
drewnianymi pomostami—zdawały się być fantastycznymi miejscami do zatrzymania
się—ale wszystkie były zaryglowane na cztery spusty, a instalacje
wodnokanalizacyjne odłączone! Następnie zobaczyliśmy ciekawą restaurację i
wdaliśmy się z rozmowę z jedną z kelnerek.
Następnego
dnia wieczorem ponownie poszliśmy plażą do hotelu Iberostar Mojito (był odpływ i powiedziano nam, że będziemy w
stanie po kilku godzinach wrócić tą samą drogą) i spożyliśmy bardzo smaczny
obiad w tamtejszej restauracji. Po kilku godzinach, gdy zaczęliśmy w
ciemnościach wracać do hotelu, zorientowaliśmy się, że… plaża zniknęła!
Naturalnie był przypływ i plaża znalazła się pod wodą (aczkolwiek Catherine
chciała jakoś spróbować powrócić tą samą drogą, w kompletnych
ciemnościach—pewnie musiała nie tylko posiadać olimpijskie zdolności pływackie,
ale również doskonały zmysł orientacji!). Wobec tego zawróciliśmy i
skierowaliśmy się do głównego budynku hotelowego, zamówiliśmy kilka drinków i
rozważaliśmy, czy iść do naszego hotelu po ulicy piechotą, czy też wziąć
taksówkę. Zdecydowaliśmy się na ponad 2 kilometrowy spacer do hotelu Colonial.
Droga była pusta, ale dobrze oświetlona i świetnie się nam szło.
Przywieźliśmy
ze sobą sporo koszulek (niektóre nadal w oryginalnych opakowaniach ze sklepów Target i Walmart, z dołączonymi metkami cenowymi od $12,99 do $39,99),
używając je zamiast napiwków. Niektórzy turyści są kategorycznie przeciwni
dawaniu Kubańczykom prezentów argumentując, że przez to ich psujemy, że takie
postępowanie jest dla nich poniżające lub że Kubańczycy tak naprawdę wcale nie
potrzebują takich rzeczy… bo wszystko mogą kupić na Kubie!
Dlatego
też postanowiłem przedyskutować to zagadnienie z kilkoma mówiącymi po angielsku
Kubańczykami. Wyjaśniłem im panujące różne opinie na temat dawania prezentów i
spytałem ich, czy rzeczywiście poczuli się w jakikolwiek sposób poniżeni,
urażeni czy też upokorzeni otrzymaniem ode mnie prezentów. Wszyscy z nich byli
bardzo zdumieni i zaskoczeni tym, co im powiedziałem, nie zgodzili się z takimi
opiniami i oświadczyli, że byli absolutnie wdzięczni za te prezenty i bardzo mi
za nie dziękowali. Przynajmniej miałem czyste sumienie!
Dodatkowo
przywiozłem sporo periodyków (głównie „The Economist”), broszur w
językach angielskim i hiszpańskim oraz kanadyjskie gazety. Kubańczycy, którzy
znali angielski, byli zachwyceni tymi magazynami. Kilka lat temu rozmawiałem
jakiś czas z pracownikiem hotelu i następnie dałem mu sporo czasopism i gazet.
Kilka dni później spotkał mnie i zaczął zadawać dużo pytań na temat niektórych
artykułów oraz niezrozumiałych słów—jak też spytał się, czy przypadkiem nie
posiadam więcej takich materiałów.
Do
czytania na plaży przywiozłem z Kanady dwie książki. Pierwsza z nich, „The Lords of Discipline” (polski tytuł
“"Władcy dyscypliny") autorstwa Pat Conroy, opisywała czterech
kadetów akademii wojskowej, którzy nagle znaleźli się w kompletnie nowym
środowisku, rządzonym specyficznymi zasadami i kodeksem honorowym i musieli
zmagać się z niesprawiedliwością panującą w tej skorumpowanej instytucji. Była
to znakomita, frapująca nowela. Biorąc pod uwagę, że autor za młodu uczęszczał
do akademii wojskowej, „The Citadel”, można odgadnąć, że ta książka była
oparta na autentycznych postaciach i wydarzeniach. Wiele lat temu oglądałem
film o takim samym tytule, ale nie pozostał mi w pamięci—nie był za dobry i nie
dorównywał książce.
Druga
książka to „Kane and Abel” Jeffrey Archera, tzw. „Specjalna Edycja z
Okazji 30 Rocznicy Wydania”, poprawiona i ‘przerobiona’ przez autora. Książka
ukazuje losy dwóch mężczyzn urodzonych tego samego dnia—jeden w Stanach
Zjednoczonych, w majętnej rodzinie, drugi w Polsce, praktycznie sierota, który jako
nastolatek emigruje do USA. Ostatecznie oboje budując swoje fortuny, stają się
zaprzysięgłymi rywalami, a ich ścieżki życiowe często i nieoczekiwanie się
krzyżują. Książka była świetnie napisana i muszę się zgodzić, że trudno się
było od niej oderwać. W latach osiemdziesiątych XX w. nakręcono na jej
podstawie całkiem niezły film. Niektóre sceny filmowano w Toronto i nawet
natknąłem się na ogłoszenie w gazecie—poszukiwano do tego filmu ‘statystów
polskiego pochodzenia’. Rozważałem złożyć aplikację, ale jakoś nigdy tego nie
zrobiłem. A szkoda—mógłbym stać się gwiazdą filmową albo przynajmniej uzyskać
przysłowiowe 15 minut sławy!
AUTOBUS
‘HOP-ON-HOP-OFF’
Dwukrotnie
przejechaliśmy się dwupiętrowym autobusem (za 5 CUC na cały dzień od osoby),
wysiadając w hotelu Memories of Flamenco,
przeszliśmy się do hotelów Melia Jardines de Rey i Pestana Cayo
Coco, w których zatrzymaliśmy się na kilka godzin. Na drodze zobaczyliśmy
dość sporego rozjechanego węża. Chociaż opaski, jakie nosiliśmy na nadgarstku
różniły się kolorem od tych noszonych przez gości w wizytowanych przez nas
hotelach, obsługa barów bez problemu serwowała nam napoje, mając nadzieję
otrzymać napiwek. Opaski w jednym z tych hoteli były tego samego koloru jak
nasze (żółte), toteż z nim czuliśmy się jak u siebie i bez problemu
zafundowaliśmy sobie obiad. Zauważyłem, że dookoła kręciło się dużo turystów z
Polski, natomiast nie było Rosjan—przypuszczam, że firmy turystyczne w tych
krajach promują specyficzne hotele i ośrodki. Późnym popołudniem przyjechał autobus
i zabrał nas do końcowego przystanku na Playa Pillar, a następnie
skierował się do naszego hotelu. Chociaż po drodze zatrzymywał się w różnych
ośrodkach, był to bardzo ciekawy wypad.
Ten rosyjski turysta po zrobieniu kilku zdjęć koło tego antycznego samochodu, nagle usiadł na jego masce, pomimo protestów kierowcy |
Autobus
też dojeżdża do centrum handlowego (położonego niedaleko naszego hotelu), gdzie
można było kupić różnego rodzaju pamiątki, ubrania, alkohole i podobne
rzeczy—jedynym naszym zakupem była butelka alkoholu—po prostu nie zauważyłem
niczego szczególnie niebanalnego i rzucającego się oczy. Rozkład jazdy był
wywieszony w każdym hotelu, ale zawsze warto było potwierdzić te godziny z
kierowcą.
WYPAD
DO MIASTA CIEGO DE AVILA
Kiedykolwiek
jesteśmy na Kubie, zawsze staramy się odwiedzić pobliskie miasto i zatrzymać
się w nim na kilka nocy. Podczas naszej ostatniej wycieczki na Cayo Coco
spędziliśmy 2 noce w mieście Morón,
a tym razem chcieliśmy zobaczyć miasto Ciego de Avila. Jak zwykle spędziłem
kilka dobrych godzin na Internecie, wyciągając różne informacje na temat casa particulares (tzn., prywatnych
kwater, wynajmowanych przez Kubańczyków), toteż dobrze się orientowaliśmy,
gdzie się zatrzymać.
Zamówiliśmy
taksówkę (60 CUC w każdą stronę)—jej kierowca nie mówił po angielsku, ale za to
znał język… rosyjski: przebywał w Rosji/ZSRR jakiś czas i jego żona była Rosjanką.
Opuściliśmy hotel Colonial 20 stycznia 2017 r. i gdy jechaliśmy w kierunku
Ciego de Avila, Donald Trump został oficjalnie prezydentem Stanów Zjednoczonych
(niesamowite, nieprawdaż?), nie mogliśmy oglądać jego inauguracji na żywo w
telewizji. Co ciekawe, gdy byliśmy w Hawanie w 2009 roku, oglądaliśmy
inaugurację prezydenta Baracka Obamy w telewizji w lobby hotelu Ambos Mundos (mieszkał w nim swego czasu
Ernest Hemingway). Ponieważ był to pierwszy czarny prezydent Ameryki, było to
też niezwykłe wydarzenie!
Byliśmy
zaopatrzeni w dokładne opisy, adresy i fotografie około 10 casas particulares i poprzedniego dnia telefonicznie
zarezerwowaliśmy Casa Mari y Gustavo, motywując nasz wybór informacjami
z Internetu i kilkoma zdjęciami tejże casa. Gdy do niej dotarliśmy,
byliśmy niezmiernie rozczarowani—balkon był zakryty brzydkim brezentem, a pokój
podejrzanie pachniał. Powiedzieliśmy, „No, gracias”, wróciliśmy do
taksówki i wyruszyliśmy na dalsze poszukiwania lokalu.
Taksówkarz
był bardzo życzliwy i skrupulatnie zawoził nas pod adresy z naszej listy. Aby
nie przedłużać tej całej historii—odwiedziliśmy przynajmniej 5 innych casas: niektóre były przyjemne, ale
zajęte, jedna znów bardzo dziwnie pachniała, inna była świetna, w centrum
miasta, ale dookoła wrzały hałaśliwe budowy i renowacje. Wreszcie zatrzymaliśmy
się w casa, która była zajęta, ale
jej właściciel naprawdę chciał nam pomóc. Wraz z taksówkarzem spędzili jakiś
czas coś dyskutując, zadzwonili tu i tam—i pojechaliśmy do Casa Yolanda (Calle 5ta, No 15, Republica y Hicacos, Rpto Diaz
Pardo, Phone: +53 33 214026), położonej bardzo blisko ogrodu zoologicznego.
Właścicielka, Yolanda Wong Louis (była pochodzenia chińskiego i miała
orientalne rysy twarzy) pokazała nam pokój na parterze (chcieliśmy na piętrze, ale
cóż, z pustego i święty nie naleje), który zaakceptowaliśmy na 2 noce. Jak się
okazało, nasz taksówkarz mieszkał o kilka domów dalej!
Pokój
był przytulny, posiadał pełną łazienkę z gorącą wodą, klimatyzator oraz na
werandzie (gdzie często wypoczywaliśmy) stała lodówka. Również na froncie casa
znajdował się ogrodzony placyk (świetne miejsce na parkowanie samochodu).
Ogólnie całkiem niezłe miejsce, chociaż nie na piętrze i bez balkonu. Po
rozpakowaniu naszych rzeczy od razu wybraliśmy się na miasto.
Spacerkiem
udaliśmy się do Parque Jose Marti.
Był tam dość nowoczesny kościół (Catedral
de San Eugenio de la Palma), do którego wstąpiliśmy i od razu zostaliśmy
zaczepieni przez kobietę (powiedziała, że pochodziła z Haiti), wręczyła nam
jakieś religijne obrazki i rzecz jasna, oczekiwała w zamian otrzymać coś od
nas, niekoniecznie natury religijnej (tzn. dolary lub CUCs były najlepsze).
Na
każdej stronie placu znajdowało się kilka ciekawych budynków—w jednym z nich
mieściło się muzeum (Museo de Artes
Decorativas), ale było zamknięte i tyko udało się nam zajrzeć do środka
przez uchylone drzwi, a następny budynek, na zachodniej stronie parku, był
niezmiernie brzydki, w stylu Sowieckim (dwunastopiętrowy Doce Plantas).
Nie wiem, kto go wybudował i kiedy, ale kompletnie nie pasował do pozostałej
architektury miasta i oszpecał plac.
Następnie
przeszliśmy się wzdłuż ulicy Calle
Independencia, arterii handlowej miasta i bulwaru dla pieszych. Było tam
bardzo dużo Kubańczyków (w Ciego de Avila prawie kompletnie nie zauważyliśmy
turystów—co za kontrast w porównaniu do miasta Trinidad, gdzie było WIĘCEJ
turystów niż lokalnych mieszkańców!), ale nas nie zaczepiali.
Po obu stronach bulwaru znajdowały się różnorakie sklepy, kawiarnie, lodziarnie, restauracje i banki—ba, nawet spostrzegłem… the Royal Bank of Canada—a przynajmniej inskrypcję na budynku—wątpię, aby miał on obecnie cokolwiek wspólnego z tym ‘prawdziwym’ kanadyjskim Royal Bankiem. Jednakże biorąc pod uwagę zachodzące na Kubie zmiany to niewykluczone, że w niedalekiej przyszłości ten bank ponownie w tym miejscu otworzy swój oddział! Catherine parę razy kupowała lody (trudno się było jej oprzeć, jako że kosztowały jedynie 50 centów), a jak kupiłem zimne piwo za 1 CUC (ale również używaliśmy CUPs, lokalną walutę). Jeden ze sklepów oferował wiele pamiątek, niektóre z nich całkiem oryginalne i zakupiłem komplet bardzo ciekawie malowanych talerzy.
Po obu stronach bulwaru znajdowały się różnorakie sklepy, kawiarnie, lodziarnie, restauracje i banki—ba, nawet spostrzegłem… the Royal Bank of Canada—a przynajmniej inskrypcję na budynku—wątpię, aby miał on obecnie cokolwiek wspólnego z tym ‘prawdziwym’ kanadyjskim Royal Bankiem. Jednakże biorąc pod uwagę zachodzące na Kubie zmiany to niewykluczone, że w niedalekiej przyszłości ten bank ponownie w tym miejscu otworzy swój oddział! Catherine parę razy kupowała lody (trudno się było jej oprzeć, jako że kosztowały jedynie 50 centów), a jak kupiłem zimne piwo za 1 CUC (ale również używaliśmy CUPs, lokalną walutę). Jeden ze sklepów oferował wiele pamiątek, niektóre z nich całkiem oryginalne i zakupiłem komplet bardzo ciekawie malowanych talerzy.
Ponieważ
uwielbiam księgarnie, wstąpiłem do domu książki w Ciego de Avila. Praktycznie
100% książek było w języku hiszpańskim. Niemniej jednak udało mi się kupić dwie
książki polskich pisarzy w tłumaczeniu na języku hiszpański. Jedna z nich była
napisana przez Tadeusza Borowskiego, dość znanego polskiego pisarza. Spędziwszy
3 lata w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu (Auschwitz), napisał kilka
sławnych opowiadań opartych na jego własnych doświadczeniach, nawiązujących do
życia w tym okropnym miejscu. Jedna z jego najbardziej znanych powieści to
„Proszę państwa do gazu”, stanowiła obowiązkową lekturą w ostatniej, czwartej
klasie liceum ogólnokształcącego w Polsce. Z pewnością każdy, kto nią czytał,
długo pamiętał jej treść—opisy autentycznych potworności niedorównujących
opisom przedstawionych w horrorach Stephena Kinga.
W
tym miejscu chciałbym trochę odbiec od tematu—istniał jeszcze jeden powód, że
tak świetnie zapamiętałem to opowiadanie Borowskiego. Był rok 1981, miesiąc
temu otrzymałem świadectwo maturalne z Liceum Ogólnokształcącego nr XL im.
Stefana Żeromskiego w Warszawie i właśnie wybierałem się na wakacje z kilkoma
kumplami z mojej klasy. Mieliśmy jednak jeden problem—potrzebowaliśmy naładować
propanem butle gazowe. W tamtym czasie Solidarność
była u szczytu, wszędzie wybuchały strajki, polska ekonomia kompletnie waliła
się i kupno czegokolwiek—dosłownie CZEGOKOLWIEK—było imponującym sukcesem: na
każdym rogu stały kolejki do prawie pustych sklepów—a te z kolei często się
zamykały, bo dosłownie nie posiadały ŻADNYCH towarów na sprzedaż, pieniądze
stawały się coraz bardziej bezwartościowe i stopniowo robił się popularny
handel wymienny.
Butle
gazowe można było napełnić na niektórych stacjach benzynowych, ale oczywiście
przez wiele tygodni (lub miesięcy) nie posiadały propanu (a często również i
benzyny!). Pewnego dnia dowiedziałem się, że następnego dnia będzie dostawa
propanu na stacji benzynowej znajdującej się bardzo blisko mojego bloku, koło
ulic Świerczewskiego (obecnie Al. Solidarności) i Żelaznej. Zdawałem sobie
sprawę, że gazu nie wystarczy dla wszystkich i że musimy ustawić się jak
najwcześniej w kolejce. O szóstej rano przyszedł do mnie nadal ospały kolega i
udaliśmy się na stację benzynową—byliśmy pierwsi w kolejce! Po jakimś czasie
pojawiło się kilku naszych kolegów oraz wiele innych osób i zaczęła formować
się coraz dłuższa kolejka. Czekając na dostawę propanu, atmosfera stała się
piknikowa. W pewnym momencie podeszła do naszej grupy jakaś kobieta i głośno
się zapytała:
– Przepraszam, czy Państwo czekacie do gazu?
Zważywszy,
że parę miesięcy temu wertowaliśmy to opowiadanie Borowskiego, byliśmy tak
zaskoczeni i zaszokowani jej makabrycznie brzmiącym pytaniem, że zabrało nam
parę sekund, zanim jej odpowiedzieliśmy.
Ale
wracając do książki i autora: składała się z kilku opowiadań Borowskiego,
włącznie z jego opowiadaniem „Proszę Państwa do Gazu”. Tadeusz Borowski, rozczarowany
systemem komunistycznym i prześladowany przez Służbę Bezpieczeństwa, popełnił
samobójstwo w 1951 r., wdychając gaz z kuchenki, parę dni po urodzeniu się jego
córki. Miał zaledwie 28 lat. Na początku listopada 1981 roku (Zaduszki/Święto
Zmarłych, w którym setki tysięcy ludzi odwiedza w Polsce cmentarze) poszedłem
na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie i przechodząc koło mogiły
Borowskiego, zapaliłem na nim świeczkę...
Ale
powracam do naszego spaceru po Ciego de Avila... wdepnęliśmy też do banku
wymienić pieniądze (przed bankiem była długa kolejka, ale jak się okazało, nie
obowiązywała turystów—spostrzegłszy nas, strażnik pokazał gestem ręki, abyśmy
weszli do środka). Jak wspominałem na początku, kurs wymiany był dobry, ale
zajęło trochę czasu wymienienie 200 dolarów na peso i pracownik banku zrobił
'pomyłkę' (którą na szczęście zauważyłem), wydając mi o 20 CUC mniej.
Catherine
wstąpiła do supermarketu (jest ich coraz więcej na Kubie), gdzie ceny były
bardzo wysokie i ci Kubańczycy, którzy nie mieli dostępu do 'twardej waluty'
prawdopodobnie mogli tylko marzyć o kupieniu czegokolwiek w tym sklepie.
Catherine również miała zamiar kupić lody w „Heladeria Copelia”, ale
kolejka była tak długa, że od razu dała sobie spokój.
Niezmiernie
lubiliśmy spacerować po bulwarze, odpoczywać na ławkach, przyglądać się
przechodzącym ludziom i od czasu do czasu porozmawiać z Kubańczykami.
Kilka
przecznic od Parque znajdował się
budynek Teatro Principal. Wybudowany
w 1927 roku, posiadał jakoby najlepszą akustykę na Kubie. Był zamknięty i
mogliśmy tylko podziwiać z zewnątrz jego interesującą architekturę. Gdy
fotografowałem narożny budynek teatru przy ulicach Calle Joaquin Aguero i Honorato
del Castillo, pojawił się Señor
Prado, pracownik Hotelu Colonial! Trochę z nim porozmawialiśmy i
kontynuowaliśmy zwiedzanie miasta.
Fidel
Castro zmarł 25 listopada 2016 roku, niecałe 2 miesiące przed naszym przyjazdem
na Kubę. Co ciekawe, dokładnie co do dnia 60 lat temu, 25 listopada 1956 roku,
słynny jacht „Granma” potajemnie wypłynął z miejscowości Tuxpan w Meksyku, a na
jego pokładzie znajdowało się 82 rewolucjonistów, włącznie z Fidelem Castro,
Raulem Castro, Che Guevara i Camilo Cienfuegos. Po tygodniu wylądowali na
Kubie—i resztę historii wszyscy znają!
Trzy
miesiące przed śmiercią Castro obchodził 90-te urodziny (13 sierpnia 2016 r.) i
nadal na murach były plakaty z jego zdjęciem i życzeniami „Stu Lat z Okazji
90-tych Urodzin” (Felicidades Comandante
por su cumpleanos).
Jednego
wieczoru przechodziłem koło budynku z napisem „CDR”, był to lokalny Komitet
Obrony Rewolucji (Comité de Defensa de la Revolución). Tego rodzaju
komitety są bardzo powszechne na Kubie i mają stanowić „oczy i uszy Rewolucji”.
Według artykułu, który niedawno czytałem, te komitety były bardzo popularne po
Rewolucji i organizowane zebrania gromadziły tłumy ludzi; ich świetność już
przeminęła i obecnie jakoby jedynie starsi ludzie brali udział w zebraniach, na
które przychodziło bardzo mało osób. Na budynku był też naklejony plakat z
Fidelem Castro—”Wszystkiego najlepszego z okazji 90-tych urodzin-i dalszych
urodzin (y mas)”. Gdy zatrzymałem się
przy budynku, spostrzegłem dobrotliwie wyglądającego starszego mężczyznę, który
siedział przed drzwiami budynku. Powiedział mi, że on był przewodniczącym CDR
(zważywszy na jego wiek, mógł z powodzeniem brać udział w Rewolucji u boku
Castro).
– No mas—powiedziałem, wskazując na plakat z
Fidelem Castro (że już nie będzie dalszych jego urodzin).
– No mas—powtórzył—pero Fidel Castro vivirá siempre en nuestros corazones! (ale Fidel
będzie zawsze żył w naszych sercach!).
Inny
starszy mężczyzna siedział w jakimś biurze, na którego ścianach znajdowały się
plakaty propagandowe i de rigueur portrety Fidela i Raula Castro. Moją
uwagę zwróciła fotografia z oryginalnym autografem—z tego, co zrozumiałem,
przedstawiała „Komendanta Rewolucji” Juan Almeida Bosque, który złożył w tym
miejscu wizytę wiele lat temu.
Spacerując
jedną z głównych ulic, spostrzegłem budynek z dużymi oknami; w środku siedziało
i stało wiele ludzi. Początkowo sądziłem, że był to sklep i po prostu była do
niego kolejka, lecz po kilku sekundach zorientowałem się, że to był dom
pogrzebowy o nazwie “La Funeraria El
Clavel”. Składał się z dużej sali i mniejszych pokoików, w których
dostrzegłem trumnę. Nie chciałem naruszyć ich prywatności i zrobiłem zaledwie
kilka zdjęć.
Ten osobnik non-stop wykrzykiwał coś na temat autobusu do Moron, starając się 'nagonić' jak najwięcej pasażerów |
Bardzo
chciałem zobaczyć stację kolejową i gdy spostrzegliśmy tory kolejowe, po prostu
doszliśmy nimi do niej. Była to mała stacyjka jak też stacja autobusowa, ale
już trochę w stylu kapitalistycznym: stały na niej prywatne autobusy (a raczej
ciężarówki z prostymi ławkami), oferujące przejazdy do miasta Morón. Cena pewnie była
rekordowo niska, starałem się spytać, ale jakoś mi nie chciano
powiedzieć—wątpię, że turyści korzystali z tego środka lokomocji! Jeden
frapująco wyglądający osobnik stał koło ciężarówki i nieprzerwanie wykrzykiwał
coś o autobusie do Morón, starając się nagonić jak najwięcej pasażerów. Cóż, „Marketing 101” w wydaniu kubańskim!
Dookoła stacji kolejowej przewijało się dużo ludzi i siedząc na ławce, mogliśmy
się przyglądać przechodzącym ludziom i przejeżdżającym samochodom. Koło nas
siedział młody Kubańczyk i trochę z nim porozmawialiśmy—miał wędkę i wybierał
się z kolegą na ryby.
Podeszło
do nas kilku kubańskich uśmiechniętych chłopaków.
– How are you? Where are you from? – spytali
się nas po angielsku.
Powiedziałem
im, aby się uczyli języka angielskiego i dałem im na pamiątkę przypinane
znaczki z flagą Kanady.
Zazwyczaj
powracaliśmy do naszej casa już po zmroku i zatrzymywaliśmy się z
restauracyjce 'fast food' o nazwie „Ditu”,
serwującej frytki, kury i piwo—a koło niej mieścił się mały sklepik z moim
ulubionym piwem „Bucanero”. Jednakże na Kubie są lepsze piwa, ale
zazwyczaj jest je trudno kupić (miałem szczęście, bo w Ciego de Avila dostałem
też piwa innych gatunków).
W
sobotę poszliśmy do ZOO, znajdujące się kilka minut od naszej casa. Za
wstęp płaciliśmy w CUPs, toteż zapłaciliśmy grosze. Ogród zoologiczny był mały
i raczej przygnębiający... Widzieliśmy żyrafę, zebry, dwa lub trzy szympansy,
strusie, małpki, flamingi, hieny i inne zwierzęta. Gdy tyko ludzie zbliżali się
do klatki z szympansami, jeden z nich wyciągał poprzez kraty łapę, prosząc o
jedzenie lub cukierki—przypominał mi bezdomnych i żebraków na ulicach w Toronto...
Dzieciaki dawały małpkom banany i inne przysmaki, na które z niecierpliwością oczekiwały. Również widzieliśmy, jak pracownik ogrodu zoologicznego głaskał przez kraty lwa, lew to niezmiernie lubił i wyginał sią jak kot—od razu można było zauważyć, że pomiędzy nimi istniała bardzo mocna więź. Tenże pracownik również przyniósł na rękach małego krokodyla i pozwolił go dotykać zgromadzonym dookoła ludziom. Przez jakiś czas obserwowałem hipopotama w jego małej zagrodzie. Również weszliśmy do budynku, w którym mieściły się akwaria.
Dzieciaki dawały małpkom banany i inne przysmaki, na które z niecierpliwością oczekiwały. Również widzieliśmy, jak pracownik ogrodu zoologicznego głaskał przez kraty lwa, lew to niezmiernie lubił i wyginał sią jak kot—od razu można było zauważyć, że pomiędzy nimi istniała bardzo mocna więź. Tenże pracownik również przyniósł na rękach małego krokodyla i pozwolił go dotykać zgromadzonym dookoła ludziom. Przez jakiś czas obserwowałem hipopotama w jego małej zagrodzie. Również weszliśmy do budynku, w którym mieściły się akwaria.
W
ZOO było wiele rodzin kubańskich i dzieci świetnie się bawiły. Parę rodzin z
pewnością było z USA (Miami Cubans),
wystarczyło tylko rzucić okiem na ich ubrania. Jedna z atrakcji dla dzieci
składała się z dużej, przezroczystej plastikowej kuli, napełnionej powietrzem,
unoszącej się na powierzchni wody—a w środku było dziecko. Niektóre dzieciaki
śmiały się do rozpuku, próbując manewrować plastikową kulą na wodzie, inne były
trochę wystraszone i rodzice musieli ich zachęcać, aby poruszały się w środku.
Również była tam prosta karuzela oraz sprzedawcy zabawek. Jakiś czas
rozmawialiśmy ze sprzedawcą lalek (robione przez jego żonę) i Catherine kupiła
kilka z nich.
W
naszej casa całkiem dobrze spaliśmy. Każdego ranka nasza właścicielka
przygotowywała nam śniadanie, które spożywaliśmy w kuchni. Ostatniego dnia rano
poprosiliśmy jej, aby zadzwoniła po naszego taksówkarza; pojawił się na czas i
wyruszyliśmy z powrotem do hotelu.
Gdy
jechaliśmy groblą łączącą Cayo Coco ze stałym lądem, musieliśmy się na jakiś
czas zatrzymać z powodu wypadku, ale po kilkunastu minutach mogliśmy
kontynuować—minęliśmy ciężarówkę, która wpadła do wody i właśnie ją wyciągano.
Później dowiedzieliśmy się, że ciężarówka zderzyła się z autobusem szkolnym,
ale jakoby nie było żadnych ofiar. Miesiąc przed naszym przyjazdem do Cayo Coco
zdarzył się śmiertelny wypadek na grobli, gdy kanadyjski turysta wraz z żoną
byli transportowani w nocy do szpitala karetką pogotowia. Karetka w coś
uderzyła (na grobli prowadzono różne prace drogowe) i oboje Kanadyjczycy
zginęli.
Z
pewnością Ciego de Avila nie można porównać do Hawany, Santiago de Cuba,
Camagüey lub Cienfuegos, ale osobiście niezmiernie jestem zadowolony z wizyty w
tym mieście i żałuję, że nie mogliśmy pozostać jeszcze jeden dzień dłużej.
Podsumowując,
mieliśmy niezmiernie udane wakacje w hotelu Colonial i w mieście Ciego de Avila
i jeżeli w przyszłości zdecydowalibyśmy się raz jeszcze pojechać do Cayo Coco,
to z pewnością zatrzymalibyśmy się w hotelu Colonial.
A
na zakończenie chciałbym przedstawić dowcip, który wymyśliłem na podstawie
polskiego humoru politycznego z czasów komuny w PRL:
Amerykański
turysta będący po raz pierwszy na Kubie wchodzi do salonu fryzjerskiego w
Hawanie. Na ścianie wiszą dużej wielkości zdjęcia Fidela Castro i jego brata,
Raula Castro. Gdy wygodnie rozsiada się w fotelu w poczekalni, podchodzi do
niego fryzjer i wskazując na zawieszone wizerunki, zwraca mu uprzejmie uwagę.
— Przepraszam szanownego pana, ale u nas panuje taki
zwyczaj, że zdejmuje się nakrycie głowy w pomieszczeniu, w którym wiszą
wizerunki przywódców naszego kraju.
— I’m terribly
sorry—odpowiada Amerykanin. — Sądziłem, że to jest reklama fryzjerska:
klient PRZED i PO goleniu brody!
Blog po angielsku/in the English language: http://ontario-nature.blogspot.ca/2017/08/enjoying-our-12th-trip-to-cuba-and.html