Blog in English/Blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/restoule-provincial-park-ontario.html
More photos: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157628606261077
W Parku Restoule byłem dwukrotnie, we wrześniu 1999 r. oraz we wrześniu 2000 r.—i również z Krzysztofem, z którym wybrałem się tam tego roku. Nasze obydwa pobyty nie były zbyt udane—w 1999 r. na drugi dzień po przyjeździe gwałtownie spadły temperatury, rano były przymrozki, jak też zaczęło padać—i po kilku nocach w namiotach przenieśliśmy się do pobliskiego cottage, domku letniskowego, co było świetną decyzją—przez kilka dni lało i rozpętała się straszna burza, nie wyobrażam sobie biwakowania w taką pogodę. W 2000 r. było przyjemniej, ale ponieważ nie mieliśmy swojej łódki ani kanu, musieliśmy wypożyczać, co też nie było proste—wiele ośrodków już było zamkniętych, oferowane łodzie były stosunkowo drogie i musieliśmy jeździć dość daleko od parku, m. in. na jezioro Nipissing, aby wypożyczyć coś pływającego, zresztą nie byliśmy z nich zadowoleni. W tym roku zabraliśmy ze sobą własne kanu, przynajmniej problem łodzi został rozwiązany i ufaliśmy, że pogoda dopisze.
Gdy wyjechaliśmy samochodem 15 września 2011, tak strasznie wiało, że obawiałem się jechać na autostradzie nr. 400—chociaż kanu było dobrze przywiązane do dachu, czułem, jak uderzenia wiatru co jakiś czas go przesuwają. Dwukrotnie zmuszeni byliśmy zatrzymać się—praktycznie 1/3 kanu znajdowała się poza dachem samochodu. Z ledwością dotarliśmy do miasta Barrie, gdzie zjechałem z autostrady i dojechałem do sklepu MEC, specjalizującego się w sprzedaży sprzętu wypoczynkowego, turystycznego, alpinistycznego, itp. Jeden z pracowników nawet wyszedł popatrzyć na zamocowane na samochodzie kanu i doradził nam kupienie wyższych ‘canoe blocks’, na których opierało się kanu. Może i trochę pomogły, ale nie czuliśmy się pewni kontynuawać jazdę po autostradzie następne 200 km, toteż bocznymi drogami postanowiliśmy dojechać do znanego nam już od ponad 20 lat parku Six Mile Lake Provincial Park. Pomimo, że jechałem po bocznych drogach i stosunkowo wolno, w pewnym momencie, będąc na wzgórzu, silny powiew wiatru przesunął kanu i musieliśmy się zatrzymać i go przymocować. W miasteczku Port Severn kupiliśmy drzewo na ognisko i po kilkunastu minutach dojechaliśmy do parku. Jak się spodziewaliśmy, było bardzo mało ludzi i mogliśmy wybrać sobie jakiekolwiek miejsce—zatrzymaliśmy się na miejscu nr. 68, rozłożyliśmy namiot, rozpaliliśmy ognisko i przez następnych kilka godzin grzaliśmy się ciepłem ogniska, bo w nocy robiło się chłodno. Przy okazji okazało się, że zapomniałem zabrać ze sobą materaca. Nikogo nie widzieliśmy, ani jeden samochód nie przejechał koło naszego miejsca.
16 września 2011 r. byliśmy na nogach przed godziną 7:00 rano, szybko zwinęliśmy namiot i po 3 kwadransach już jechaliśmy autostradą nr. 400. Mogliśmy podziwiać unoszące się mgły i pary nad jeziorami, które mijaliśmy. Dojechaliśmy od Parry Sound, gdzie przy okazji wpadłem do sklepu Canadian Tire i kupiłem materac (niestety, okazał się wadliwy, uciekało z niego powietrze i po powrocie szybko go zwróciłem), jak też w kawiarni Tim Horton’s zjedliśmy śniadanie. Przed południem dojechaliśmy do parku Restoule.
Miejsca w parku są całkiem niezłe, ale są inne parki, gdzie jest więcej prywatności—tutaj natomiast miejsca biwakowe są jedno przy drugim i nie są one specjalnie osłonięte od siebie. Oczywiście we wrześniu park był praktycznie pusty. Na miejscach bez dostępu do elektrzyczności (gdzie zatrzymaliśmy się) było może z 10 ludzi i wszyscy oni rozbili się daleko od nas, nad wodą, natomiast część parku z dostępem do prądu miała dość sporo turystów, głównie mieszkających w ‘trailers’, przyczepach kempingowych. W każdym pojeździliśmy przez jakiś czas po parku i wybraliśmy miejsce nr. 214. Przez cały czas pobytu nie było dookoła nas żadnych innych biwakowiczów. Dookoła otaczały nas śliczne kolory jesieni, całe miejsce wyłożone było dywanem z opadłych z drzew liściami. Rozbiliśmy namioty, rozpięliśmy też tarpę od deszczu i przygotowaliśmy coś do jedzenia. Pogoda była świetna, jedynie wieczorem robiło się zimno, toteż jeszcze przez zachodem słońca rozpaliliśmy ognisko i delektując się piwem, a potem czerwonym winem, siedziliśmy przy ognisku do godziny dziesiątej wieczorem.
Następnego dnia, 17 września, było słonecznie i bezdeszczowo. Po śniadaniu pojechaliśmy nad jezioro Restoule Lake, gdzie spuściliśmy kanu na wodę i wiosłując, staraliśmy się wędkować. Jezioro było dość duże, na brzegach stały domki, czasem pojawiła się tu i tam łódka. Po pięciu godzinach, nic nie złapawszy, wróciliśmy z powrotem do przystani, gdzie postanowiłem trochę popływać—woda była dość zimna, co mi jednak nie przeszkadzało i po 20 minutach intensywnego pływania poczułem się doskonale odświeżony. Dowiedzieliśmy się też z radia o katastrofie samolotu w Reno, Nevada i licznych ofiarach w ludziach. Dojechawszy do biwaku, szybko rozpaliliśmy ognisko i rzuciliśmy na grill kilka steków.
Osiemnastego i dwudziestego września 2011 r. pływaliśmy na drugim jeziorze, znajdującym się w północnej części parku—jezioro Stormy Lake. Było ono o wiele przyjemniejsze, niż jezioro Restoule—znajdowało się tam bardzo mało prywatnych domków, po wypłynięciu z przystani ukazała się nam potężna skarpa, na szczycie której była się wieża pożarowa, ‘fire tower’ (dawniej siedział w niej strażnik i obserwował teren—w razie zobaczenia pożaru kontaktował się ze strażakami; obecnie tego rodzaju obserwacje prowadzone są z samolotów, a wieże pożarowe pozostawiono jako zabytki). Jak okazało się, park Restoule posiadał też kilka ‘interior campsites’, pól biwakowych rozlokowanych na brzegach tego jeziora, dostępnych jedynie drogą wodną. Szkoda, że tego nie wiedzieliśmy, bo być może zdecydowalibyśmy się na biwakowanie na jednym z nich. Również gdy wypływaliśmy z przystani, do brzegu dobiła naładowana do pełna łódka z turystką, właśnie powracającą z biwakowania—ona zatrzymała się po prostu na ‘crown land’, ziemi korony, na której każdy może biwakować. Rzeczywiście, nawet niedaleko tej skarpy znaleźliśmy miejsce biwakowe (oczywiście, puste); parędziesiąt metrów za tym miejsce znajdowało się następne jezioro, Hazel Lake, o którym jeden wędkarz powiedział, że ma dużo szczupaków. Jezioro kiedyś łączyło się z jeziorem Stormy Lake, ale z powodu potężnej tamy bobrów już od dawna nie było do niego dostępu wodą. Krzysztof dzielnie zarzucił kanu na plecy i go przeniósł na jezioro Hazel. Było one małe, ale ogromnie malownicze! Znajdowało się na nim sporo żeremi bobrowych i niebawem zobaczyliśmy kilka pływających bobrów. Dopłynęliśmy do jego końca i z powrotem, ale ryby żadnej nie złapaliśmy... Zrobiliśmy więć ponownie krótki portaż na jezioro Stormy Lake i tam jeszcze staraliśmy się coś złapać, ale i tu nie mieliśmy szczęścia. Wiosłując na jeziorze Stormy w kierunku północnym, dopłynęliśmy do jeziora Clear Lake; to właśnie chyba w tamtych okolicach można było biwakować na ‘crown land’—widzieliśmy tylko pojedyńcze “cottages”, a poza tym jedynie dość gęste lasy. Spotkaliśmy faceta na łódce, który od 40 lat tutaj wędkuje i też narzekał na brak ryb. Opowiadał, że kiedyś natknął się w lesie na rozbity kanadyjski samolot wojskowy z lat piędziesiątych. Zresztą nie tylko on narzekał na brak ryb, napotkani inni wędkarze—posiadający łodzie motorowe, ‘fish-finders’ i kilkanaście wędek—też nic nie złapali. Jedyna więcc pociecha, że byliśmy w dobrym towarzystwie!
Gdy jednego dnia pogoda wydawała się trochę ‘niepewna’, pojechaliśmy do miejscowości Powassan, gdzie zjedliśmy lunch w restauracji “The Hawk & Fox Restaurant”. Była to typowa restauracja, gdzie każdy każdego znał, przychodzili tam sami stali bywalcy. Przy okazji zauważyłem zdjęcie dwudziestoletniej dziewczyny, Amber Lynn Booth, która niedawno jeszcze pracowała w tejże restuaracji, a także i w parku Restoule; 5 czerwca 2011 r. zginęła w wypadku samochodowym, zaraz po otrzymaniu prawa jazdy. Jeszcze jedna tragedia, jakie się codziennie zdarzają... Po lunchu objechaliśmy miasteczko—w 2000 r. wstąpiliśmy do kawiarni “Cobbler’s Corner” i rozmawialiśmy z bardzo miłą właścicielką—niestety, restauracji już nie było. Także pojeździliśmy po bocznych drogach w okolicy, m. in. przejeżdżaliśmy koło kościoła katolickiego w Alsace, znajdującego się przy mało używanej drodze (http://www.toeppner.ca/Alsace_Cemetery_Project/history.html ). Również jechaliśmy znaną drogą“Rosseau-Nipissing Colonization Road” z 1866 r.—jedną z wielu dróg kolonazacyjnych, które rząd Kanady wybudował, aby zachęcić ludzi do osiedlania się na pólnocy. Koło tej drogi znajduje się stary sklep “Commanda Store”—piękny wiktoriański budynek z 1855 r., strategicznie umiejscowiony koło tej drogi, stanowił przez dekady ważny punkt handlowy; jego właściciel James Arthurs był również przez prawie 30 lat posłem i senatorem, reprezentującym w Ottawie z ramienia Partii Konserwatywnej tamtejszy okręg wyborczy.
Samo miasteczko Restoule zmieniło się od naszego ostatniego pobytu. Powstało więcej sklepów, również można było w jednym z nich kupić piwo i napoje alkoholowe (poprzednio trzeba było jeździć do Powassan). Byliśmy też na wysypisku śmieci celem zobaczenia niedźwiedzi, ale żadnych nie widzieliśmy, chociaż ich odchody były wszędzie widoczne. Odwiedziliśmy również pasiekę, a potem pojechaliśmy po drzewo do faceta po drugiej stronie drogi. Dużo opowiadał o tej osadzie, do której ledwie można się było dostac drogą i o trudnościach, z jakimi zmagali się pionierzy. Powiedział, że siedzący nieopodal ponad osiemdziesięcio letni facet jeszcze pamięta tych oryginalnych pionerów. Również zapytałem się go o farmy, bo widziałem kilka (generalnie Restoule znajduje się na “Canadian Shield”, Tarczy Kanadyjskiej, gdzie ziemie są fatalne i farm jest bardzo mało)—powiedział, że farmerom jest bardzo ciężko, niektórzy próbowali zasiać pszenicę czy inne zboża, ale nawet nie mogli pokryć swoich kosztów. Wspominał też, że bardzo często w środku lasu można natknąć się na pozostałości porzuconych farmerskich zabudowań. To prawda, i ja wielokrotnie spotykałem ślady takich zabudowań. W XIX wieku wiele ludzi, zachęconych przez rząd bezpłatnymi działkami (i drogami kolonizacyjnymi), przybywało w tamte okolice i zakładało farmy. Oczywiście, zdawali sobie sprawę, że wszędzie są skały, ale widząc rosnące na tych skałach potężne drzewa tłumaczyli sobie, że jeżeli ta ziemia potrafi utrzymać takie drzewa, to z pewnością będzie się nadawała na ich potrzeby rolnicze. Niestety, ale byli w błędzie! Na początku, gdy istniał potężny przemysł wyrębu lasu, jeszcze jako-tako sobie radzili, handlując z licznymi drwalami i sprzedając im produkty rolne. W międzyczasie wykarczowano lasy, co spowodowało erozję i bardzo szybko i tak już marna ziemia została wymyta i nie nadawała się na żadne zasiewy. Po wycięciu lasów odeszli drwale, skończyły się dodatkowe źródła dochodów, a dowożenie produktów do miast czy punktów skupu fatalnymi i często nieprzejezdnymi drogami kompletnie nie kalkulowało się. Tak więc większość takich osadników po prostu porzuciła farmy; pozostali jedynie ci, którzy mieli szczęście otrzymać farmy posiadające lepsze ziemie i nadające się np. na hodowlę krów i paszy. Porzucone przed 80-100 laty domostwa zostały prawie kompletnie wchłonięte przez puszczę, ale często można zobaczyć w środku lasu kopiec kamieni—znak, że kiedyś ktoś tu próbował coś robić i że po wykarczowaniu lasu, z trudem oczyścił pole z kamieni, często nawet nie używając koni i robiąc to ręcznie.
Ostatniego dnia pojechaliśmy raz jeszcze do miasteczka Powassan, gdzie w restauracji “The Hawk & Fox Restaurant” zjedliśmy śniadanie, a potem bez problemu dojechaliśmy do Toronto.
Blog in English/Blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/restoule-provincial-park-ontario.html
More photos: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157628606261077
Podróże na kanu, wędkowanie oraz zwiedzanie Kanady, USA i Kuby ENGLISH VERSION OF THIS BLOG: http://ontario-nature.blogspot.com/
piątek, 30 września 2011
Emily Provincial Park, Ontario, 4-10 Wrzesień 2011 r.
Blog in English/Po Angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/emily-provincila-park-on.html
Emily Park znajduje się w krainie setek przepięknych jezior zwanej Kawathra Lakes w południowo-centralnej części prowincji Ontario. Nazwa wywodzi się z indiańskiego słowa „ Ka-wa-tae-gum-maug”, utworzonego w końcu XIX wieku przez Indiankę Martha Whetung z rezerwatu Curve Lake. Podobnie jak park Six Mile Lake, w którym byliśmy w czerwcu 2011 r. służył nam jako odskocznia do popływania na kanu po licznych jeziorach regionu Muskoka, tak też park Emily traktowaliśmy jako bazę wypadową do zwiedzenia kilku jezior w Kawathra.
W drodze do parku, na południe od Peterborough, wpadliśmy na parę godzin do Jungle World, ciekawego prywatnego ZOO, w którym znajdowały się m. in. lwy, tygrysy, kozy, małpy, ptaki, wydry, lamy i wiele innych ciekawych zwierząt, trafiliśmy akurat na ich karmienie i przy okazji pracownik bardzo dużo o nich mówił i udzielał nam informacji. Niedaleko położony był też spory cmentarz dla zwierzątek; po ilości nagrobków widać, że cieszy się powodzeniem. Na wielu nagrobkach są bardzo wzruszające napisy wychwalające zalety pochowanych zwierzątek i niepowetowany żal, jaki przyniosło ich odejście. Rzadko kiedy spotyka się tak ujmujące inskrypcje na grobach ludzi—a do tego te na cmentarzu dla zwierzątek są w stu procentach wypływające z serca, a nie z obowiązku i tradycji, jak to często się dzieje po śmierci ludzi... czytając nekrologi, praktycznie każda zmarły okazuje się być tak wspaniałym, życzliwym i wspaniałomyślnym człowiekiem, że zawsze żałuję, iż nie spotkałem go za życia! Ponieważ wraz z kanadyjską flagą powiewała flaga niemiecka, wywnioskowałem, że właściciel jest Niemcem. „Ciekawe, czy z dawnych Wschodnich czy też Zachodnich Niemiec”, zażartowałem. Paręnaście minut potem miałem okazję go osobiście poznać i porozmawiać—pierwsza rzecz, jaka mi się rzuciła w o oczy, to maleńki znaczek, jaki nosił w klapie—przedstawiał on flagę NRD! Jak się okazało, rzeczywiście pochodził on ze Wschodnich Niemiec, to właśnie on założył to zoo i opowiadał o jego prowadzeniu. Później spotkaliśmy jego żonę i syna; obiecałem mu wysłać film „Good Bye, Lenin!”, którego nie oglądał i który z pewnością go bardzo zainteresuje.
Park Emily jest ogólnie przeciętnym parkiem, ale ponieważ przybyliśmy do niego 5 września 2011 r., w poniedziałek (dzień wolny od pracy)—„Labour Day”, który jest tradycyjnie ostatnim dniem lata i następnego dnia zaczyna się szkołą—praktycznie był on pusty. Chociaż wybrane przez nas miejsce nr 38 było ogólnie otwarte i graniczyło z wieloma innymi miejscami, to mieliśmy bardzo dużo prywatności, bo w parku było bardzo niewielu ludzi. Staramy się więc w lipcu i sierpniu wyjeżdżać na bardziej północne obszary, gdzie nigdy nie ma zbyt wielu turystów i nie potrzeba robić żadnych rezerwacji, a w pozostałe miesiące, po ‘głównym’ sezonie, odwiedzać te normalnie bardzo uczęszczane parki, które wtedy świecą już pustkami.
Często odwiedzały nas wiewiórki ziemne, 'chipmunks', bardzo łakome na orzeszki ziemne, które im rzucaliśmy od czasu do czasu. Szybko jednak zaczęły mieć rywala—otóż charakterystyczny niebieski ptak „Blue Jay”, siedzący na gałęzi pobliskiego drzewa, nie tylko zaczął od razu zlatywać i chwytać w dziobek orzech, ale gdy wiewióreczka go niosła do swojej norki, to atakowała ją, starając się wyrwać orzech! Pojawiła się też 'zwykła' wiewiórka z imponującym puszystym, niemalże nienaturalnym ogonem! W nocy poza wizytami szopów praczy widzieliśmy też skunksa (śmierdziela), którego w pewnym sensie bardziej się obawiam, niż niedźwiedzia, ale skunksy nigdy nie atakują bez powodu, toteż go jakiś czas obserwowaliśmy, aż zniknął w ciemnościach.
Podczas naszego pobytu pływaliśmy na trzech jeziorach: Pigeon Lake, Lovesick Lake i Clear Lake, jak też dopłynęliśmy do wyspy Wolf Island. Wyspa ta należy do parku Wolf Lake i widzieliśmy na niej kilka pustych biwaków z przygotowanymi ogniskami. Powiedziano nam jednak, że w tym parku biwakowanie jest zabronione—a szkoda, bo teren piękny! Ta wyspa, wraz z przylegającymi przylądkami, stanowi 'zaporę' pomiędzy jeziorami Lovesick Lake i Lower Buckhorn Lake. Ponieważ przechodzi tymi jeziorami słynny kanał Trent-Severn Waterway, prowadzący z jeziora Ontario do zatoki Georgian Bay, znajdują się pomiędzy tymi jeziorami tamy oraz śluzy. Zresztą śluz jest bardzo dużo na całej trasie tego kanału.
Te trzy jeziora były dość duże i trzeba było uważać na fale; na brzegach znajdowało się dużo domków letniskowych, brak było skał (bo 'Canadian Sheld', Tarcza Kanadyjska, dopiero się zaczyna mniej więcej na wysokości właśnie tych jezior)--różnica pomiędzy nimi i tymi na dalszej północy była znaczna. Rzecz jasna, o wiele bardziej lubię te jeziora na północy!
Nie pływaliśmy na kanu każdego dnia—sporo też jeździliśmy samochodem, wpadając do kilku malowniczych miasteczek, m. in. Lakefield, Bobcaygeon, Burleigh Falls, Young's Point, Buckhorn, Omemee. Najbardziej jednak została nam w pamięci wizyta do rezerwatu indiańskiego Curve Lake, gdzie znajduje się ogromine ciekawy sklep-galeria Whetung Ojibwa Crafts and Art Gallery (http://www.whetung.com/ ). Spędziliśmy w nim dobre 2 godziny (i przez to już w tym dniu nie pojechaliśmy pływać na kanu)--posiadał niezmiernie oryginalne wyroby indiańskie—malunki, rzeźby, maski, obrazy, porcelanę, naszyjniki, kartki i masę innych rzeczy. Może następnym razem, gdy tam pojadę, coś nawet kupię—tym razem nabyłem jedynie kilka ciekawych kartek pocztowych z motywami indiańskimi.
Wpadliśmy też do malowniczego miasteczka Lakefield. W latach trzydziestych XIX wieku przybyły tam z Wielkiej Brytanii dwie siostry ze swoimi mężami, Susanna Moodie oraz Catharine Parr Traill i rozpoczęły w buszu pionierskie życie (oczywiście, miasteczko wtedy jeszcze nie istniało—jego założycielem był ich brat, Samuel Strickland, który też miał w tym rejonie farmę). Były to wyjątkowe kobiety, które już w Anglii napisały kilka książek (zresztą ich mieszkająca w Anglii siostra, Agnes Strickland, też trudniła się pisarstwem). Były obdarzone ogromną inteligencją i spostrzegawczością, potrafiły niezwykle trafnie opisać swoje nowe pionierskie życie, które było niezmiernie uciążliwe i diametralnie odmienne od tego, jakie wiodły w Anglii.
Napisane przez nie książki—m. in. „The Backwoods of Canada” („Puszcze Kanady”) i „Roughing it in the Bush” („Pod Gołym Niebem w Buszu”)—do dzisiaj stanowią ważne źródło informacji o życiu pionierów w Kanadzie. Obecnie na miejscu, gdzie znajdowała się farma Susanny Moodie, tak świetnie opisana w książce, znajduje się małą tablica upamiętniająca tą pisarkę. Do dnia dzisiejszego istnieje dom, w którym w późniejszym okresie mieszkała Catherine Parr Traill oraz imponująca rezydencja ich brata Samuela. W latach siedemdziesiątych XX wieku bardzo znana pisarka kanadyjska, Margaret Laurence zamieszkała w Lakefield i tamże w swoim domu popełniła samobójstwo w 1987 roku. Ten dom nadal stoi i jest przed nim umieszczona tablica jej poświęcona. Również w Lakefield znajduje się ekskluzywna prywatna szkoła, Lakefield College School, do której w 1977 uczęszczał książę Andrzej, syn królowej Elżbiety II. Wiele lat temu do Lakefield dochodziła z Peterborough linia kolejowa—na szczęście nadal istnieje stacja kolejowa, w której mieści się w antykwariat.
Przed wyjazdem do Toronto pojechaliśmy jeszcze do miasteczka Omemee, znajdującego się blisko parku Emily, gdzie zamówiliśmy pizzę i następnie zrobiliśmy sobie mały piknik nad rzeką Pigeon River koło tamy („Omemee” w języku indiańskim znaczy „Gołąbęk”, jak też Pigeon River znaczy po angielsku „Rzeka Gołębia”. Nazwa torontońskiej dzielnicy „Mimico” też wywodzi się z tego samego wyrazu i znaczy „Obfitujący w gołębie”). Byliśmy zadowoleni z wyjazdu, bo udało się nam pływać i biwakować w do tej pory stosunkowo nieznanym obszarze.
Blog in English/Po Angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/emily-provincila-park-on.html
środa, 31 sierpnia 2011
Na Kanu po Rzece French River (zatoka Wolseley Bay) oraz w Parku Killarney, Ontario, 21-29 Sierpień 2011 roku
Blog in English/blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/08/wosley-bay-and-killarney.html
W ciągu ostatnich 4 lat odwiedziłem rzekę French River wiele razy. Ponieważ jest to stosunkowo długa rzeka, składająca się z licznych zatok, odnóg i półwyspów, usiana mnóstwem skalistych wysepek i skał, trzeba by było pewnie poświęcić miesiące, aby ją cała nie tylko opłynąć, ale szczególnie DOŚWIADCZYĆ jej nieporównywalne piękna. Dlatego też za każdym razem staram się podróżować po różnych jej częściach (proszę zobaczyć moje poprzednie blogi). Tym razem wybrałem się na część French River zwaną „Wolseley Bay”, Zatoką Wolseley.
21 Sierpnia 2011 r., Niedziela
Nasze wyjazdy w okolice rzeki French River stały się praktycznie rutyną: przyjemna jazda samochodem 300 km. na północ po autostradzie nr 400, wizyta de rigueur w restauracji Hungry Bear na lunch, a następnie krótka jazda do miasteczka Noelville, gdzie większość mieszkańców mówi po francusku, choć mają czasem problemy ze zrozumieniem francuskojęzycznych mieszkańców z Quebec. Po zrobieniu jeszcze kilku zakupów w Noelville, pojechaliśmy do ośrodka Wolseley Bay Lodge, znajdującego się na końcu drogi nr 528, załadowaliśmy kanu, zaparkowaliśmy samochód w ośrodku za $6.00 na dzień i zaczęliśmy płynąć w kierunku południowo-wschodnim.
Mijaliśmy wiele domków letniskowych i kilka większych ośrodków, w szczególności ośrodek Totem Lodge, przed ktorym stał kolorowy indiański Totem. Pogoda była idealna i spokojnie wiosłując, dotarliśmy do North Channel, Północnego Kanału, będącego popularnym szlakiem wodnym dla tych wodniaków opływających Eighteen Mile Island (Wyspę Osiemnastu Mili).
Większość otaczających nas terenów należała do parku, ale od czasu do czasu pojawiały się prywatne domki letniskowe, nawet niektóre wyspy w połowie należały do parku, a połowa stanowiła prywatną własność. Trzy miejsca biwakowe znajdowały się w pobliżu—jedno na brzegu ogromnej wyspy Eighteen Mile Island (nr 323), drugie na pobliskiej małej wysepce (nr 322), wyglądające całkiem atrakcyjnie, a trzecie (nr 321) znajdowało się na północnym krańcu trochę większej wyspy. To ostatnie od razu się nam spodobało i postanowiliśmy na nim robić biwak! Wyspa, na którym znajdowało się to miejsce, miała kształt bumerangu, była skalista i gęsto zalesiona. Biwak znajdował się na rozległej, mniej-więcej płaskiej skale, a dalej wyrastała dość spora masywna formacja skalna, na której w jednym miejscu było coś w rodzaju sceny, idealnej dla improwizowanych spektakli biwakowych! Ognisko było koło pionowej ściany tej masywnej skały.
Do tego była typowa ławka/stół oraz kilkanaście metrów w lesie prymitywna latryna. Z naszego miejsca nie widzieliśmy żadnych pól biwakowych; udawszy się ok. 200 m. do lasu, przynieśliśmy bardzo dużo drzewa. Gdy już rozbiliśmy namiot, dwóch kanuistów przepłynęło koło naszego miejsca i pewnie planowali na nim się zatrzymać—cóż, byliśmy pierwsi!--ale na szczęście dookoła było wiele wolnych miejsc. Jeszcze za dnia oczyściłem szczupaka, którego udało mi się złapać parę godzin wcześniej i rozpaliwszy ognisko, zjedliśmy go na kolację.
22 Sierpnia 2011 r., Poniedziałek
Wstaliśmy o godzinie 11 rano. Zazwyczaj mam w namiocie radio i po przebudzeniu włączam je, aby posłuchać wiadomości. Tym razem usłyszałem bardzo wstrząsającą wiadomość—okazało się, ze Jack Layton, przywódca NDP (Partia Nowo-demokratyczna), który w maju 2011 r. w wyborach federalnych w Kanadzie doprowadził tą partię do bezprecedensowego zwycięstwa i stał się automatycznie liderem opozycji, zmarł dzisiaj o godzinie 5 rano. Nie tak dawno udało mu się pokonać raka prostaty, później przeszedł operację biodra i podczas kampanii wyborczej chodził jeszcze o lasce, która zresztą stała się jednym z symboli jego zwycięstwa i nią tryumfalnie wymachiwał po swym zwycięstwie wyborczym. Niecały miesiąc temu Jack Layton pojawił się w telewizji, wyglądał bardzo mizernie i nawet miał problemy z mówieniem. Wtedy to publicznie ogłosił, że właśnie zdiagnozowano u niego nowy rodzaj raka i dlatego tymczasowo ustępuje z pozycji przywódcy tejże partii. Miał zaledwie 61 lat i był w pierwszorzędnej formie. Chociaż nigdy nie byłem zwolennikiem jego lewicowej partii (NDP) i jej socjalistycznej ideologii, to jak większość Kanadyjczyków, lubiłem go i byłem zaszokowany jego przedwczesną śmiercią. Również podano, że rebelianci w Libii zajęli stolicę Trypolis i teraz szukają Kadafiego.
Dzień był wietrzny i pochmurny, a temperatura nie przekroczyła +21C. Poszliśmy do lasu—było w nim dużo drzewa na ognisko. Wyspa w środku była niezwykle malownicza—skały, wiele powalonych przez burze drzew. Wieczorem powiosłowaliśmy do Little Pine Rapids (Bystrzyny Małej Sosny), położonych pomiędzy wyspami Eighteen Mile Island i Commanda Island. Te bystrzyny stanowiły ujście jednego z licznych kanałów rzeki French River, Main Channel (Głównego Kanału), okrążającego wyspę Eighteen Mile Island od południa i w końcu łącząc się z North Channel (Północnym Kanałem).
Vis-à-vis bystrzyn znadowała się Lochaven Wilderness Lodge. Słyszeliśmy muzykę, jaka dochodziła z tego ośrodka. Po zwiedzeniu bystrzyn, dopłynęliśmy do przystani i Catherine poszła do normalnego, stacjonarnego telefonu, aby z niego zadzwonić, jako że zasięg telefonów komórkowych był bardzo zawodny i praktycznie nie można było na liczyć na telefon komórkowy. Porozmawialiśmy też z miłym młodym facetem, którego rodzina była najprawdopodobniej właścicielami tego ośrodka przez ostatnie dziesiątki lat.
Już było ciemno, gdy zaczęliśmy wiosłować z powrotem do naszego miejsca, nie mieliśmy problemów ze znalezieniem drogi, poza tym zostawiliśmy na biwaku migające światło przytwierdzone do drzewa, które pomogło nam zlokalizować nasz biwak. Wkrótce zaczął padać deszcz; rozkładając plandekę, gałęzie i kamienie, Catherine zbudowała bardzo przyzwoite schronienie—którego zresztą nie potrzebowaliśmy używać tej nocy, bo wkrótce przestało padać. Pomimo moich starań, nie złapałem ani jednej ryby, toteż na kolację mieliśmy pieczone kury.
23 Sierpnia 2011, Wtorek
Słonecznie, ale wietrznie—nasze plany dotarcia do zapory wodnej Chaudiere Dam (oraz drugiego końca Portażu Chaudiere Portage—tak, tego samego portażu, do którego dopłynęliśmy podczas naszej podróży na rzece French River „Dokis” w lipcu 2011 r.) okazały się nie do zrealizowania. Dopiero wieczorem zaryzykowaliśmy trochę popływać; skierowaliśmy się na wschód i płynąc z wiatrem, dotarliśmy do biwaku nr 316 na wyspie, ale było zbyt wietrznie, aby płynąć dalej, więc okrążywszy wyspę, zaczęliśmy płynąć z powrotem w kierunku naszego miejsca, tym razem pod wiatr.
Okazało się to dość uciążliwe, pomimo wiosłowania non-stop ledwie się czasami poruszaliśmy naprzód i wreszcie dotarliśmy do celu. Szybko rozpaliłem ognisko—zbudowane przez Catherine 'schronienie' bardzo się przydało, bo zaczęło padać i nawet pojawiły się błyskawice, a my mogliśmy cały czas siedzieć przy ognisku.
24 Sierpnia 2011 r., Środa
Prognoza pogody była zła i rzeczywiście, było wietrznie, chłodno i powstały spore fale, a do tego jeszcze mieliśmy burzę z piorunami. Pomimo tej pogody, kilka kanu przepłynęły koło naszego miejsca i zatrzymały się na przeciwnym krańcu rozlewiska, w okolicy biwaków nr. 313 i 314. Gdy włączyliśmy radio, okazało się, że zostało wydanych wiele ostrzeżeń pogodowych dla terenów, na których się znajdowaliśmy, ostrzegano nawet przed trąbami powietrznymi i białymi szkwałami. Nigdzie nie wypłynęliśmy i cały czas siedzieliśmy pod plandeką—chociaż Catherine namawiała mnie do wypłynięcia—nasz szczęście gdy już mieliśmy wchodzić do kanu, nadeszły czarne chmury i bardzo się rozpadało, tak więc szybko porzuciliśmy te plany.
25 Sierpnia 2011 r., Czwartek
Nasz ostatni dzień na rzece French River... spakowaliśmy się i popłynęliśmy do Wolseley Lodge, gdzie zaparkowaliśmy samochód. Byliśmy trochę rozczarowani tą wyprawą, bo w wyniku niepomyślnej pogody nie zrobiliśmy nawet 3/4 tego, co planowaliśmy... ale zawsze można to odrobić w przyszłym roku! Zjedliśmy świetny lunch, siedząc na tarasie Wolseley Lodge, z której rozciągał się przepiękny widok na zatokę. W restauracji było dużo zdjęć, pokazujących gości, którzy złapali OGROMNE muskie i szczupaki, ale z własnego doświadczenia i wielu rozmów przeprowadzonych z doświadczonymi wędkarzami w ostatnich latach jestem pewien, że coraz trudniej jest złapać ryby—jakby nie było, godzinami ciągnąłem za sobą błystkę, jak też spędziłem wiele czasu na zarzucanie wędki i w większości przypadków nie udało mi się złowić nawet JEDNEJ ryby, nadającej się do zjedzenia. Mało tego—gdy rozmawiałem z bardzo doświadczonymi wędkarzami posiadającymi od 10 do 20 wędek, 'fish finders', łodzie motorowe z silnikami do 250 hp i pytałem ich, czy coś złapali, jakże często okazywało się, że albo nic, albo jedną lub dwie ryby!
Po lunchu zatrzymaliśmy się w Noelville, poszliśmy do sklepu LCBO, w supermarkecie kupiliśmy żywność na następną część naszej podróży, a także odwiedziliśmy mały sklepik dolarowy obok sklepu z piwem (The Beer Store), gdzie kupiłem całkiem dobre chodaki, które non-stop noszę, będąc w kanu. Zapytaliśmy się sprzedawczyni, gdzie można nabrać wody pitnej—powiedziała, że woda w tym mieście nie jest dobra, ale na szczęście ona ma w swoim domu doskonałą (z głęboko wykopanej studni) i poradziła nam, aby udać się do jej domu i nabrać wody z węża ogrodowego. Pomimo że miasteczko jest nieduże, mieliśmy kłopoty ze znalezieniem jej domu, ale jego mili mieszkańcy szybko nas tam doprowadzili, a przy okazji udzielili trochę ciekawych informacji o tym mieście.
Opuściwszy Noelville, pojechaliśmy do parku Killarney, w biurze parku odebraliśmy pozwolenia (szkoda, że nie można ich drukować w domu on-line), kupiliśmy mapę parku i pojechaliśmy drogą Bell Lake Road (9 km) do jeziora Bell Lake, gdzie rozładowaliśmy i zaparkowaliśmy samochód. Niestety, ale od parkingu do jeziora prowadził stu-metrowy 'portaż', nie zaznaczony zresztą na mapie, ale na szczęście udało się nam wodować kanu z prywatnego terenu należącego do ośrodka Blue Mountain Lodge i w ten sposób uniknąć tego irytującego portażu. Na jeziorze znajdowało się około 10 miejsc biwakowych i mogliśmy zająć jakiekolwiek z nich, jeżeli oczywiście było wolne. Robiło się późno i nie mieliśmy za dużo czasu aby być za bardzo wybrednym, toteż płynęliśmy w kierunku północnym jeziora i staraliśmy się dojrzeć jakieś wolne miejsce.
Widzieliśmy biwaki na zachodnim i wschodnim brzegu, ale wszystkie były zajęte. Wreszcie dotarliśmy do małej zatoki—jedno miejsce było na jej początku (nr 86), całkiem przyjemne, ale już było tam kilka osób; następne w środku zatoczki (nr 87) było wolne, ale dość ciemne, bo wychodziło na wschód. Popłynęliśmy do następnego miejsca nr 88—znajdowało się na skalistym wzgórzu, w pobliżu była malutka zatoczka z wąską, piaszczystą plażą i rozciągał się z niego widok na całe jezioro.
Wiedzieliśmy, że będziemy musieli wnosić nasze rzeczy po tej stromej ścianie skalnej... ale poza tym miejsce było wymarzone i postanowiliśmy na nim się rozbić. Koło nas było miejsce nr 89, na wyspie, też świetne, ale już była tam rodzina z dziećmi.
Wniosłem namiot na górę i gdy zająłem się jego rozbijaniem, Catherine przyniosła resztę rzeczy na górę, a potem dopłynęła do tej piaszczystej plaży i położyła na niej kanu, odwracając go dnem do góry. Niebawem siedzieliśmy na szczycie skały, kilka metrów od namiotu, rozkoszując się pięknym widokiem na jezioro, czerwonym winem i podziwiając zachód słońca! Gdy zrobiło się ciemno, wzdłuż brzegów jeziora pojawiły się ogniska. Biwak miał też latrynę, a w lesie było dużo drzewa, tak więc przez wiele godzin siedzieliśmy przy wspaniałym ognisku.
26 Sierpnia 2011 r., Piątek
Na nogach byliśmy już o godzinie 10 rano; pogoda była ładna, ale dość mocno wiało. Popływaliśmy, poczytaliśmy, odpoczęliśmy i o godzinie 16:00 byliśmy na wodzie. Z powodu wiatru jedynie dopłynęliśmy do miejsca biwakowego nr 86, które już było wolne. Rzeczywiście, było to bardzo fajne miejsce, z pięknym widokiem i dużą ilością drzewa. Rodzina na wyspie (nr 86) odjechała, a na jej miejsce przypłynęła inna rodzina z dzieckiem. Trochę powiosłowaliśmy po 'naszej' zatoczce i zebraliśmy drzewo, jakie znaleźliśmy na brzegu (park zachęca do zbierania drzewa z innych miejsc zamiast wokoło biwaku)--a do tego mieliśmy jeszcze na wszelki wypadek cały worek suchego drzewa, jakie przedtem kupiliśmy w parku. Wpłynęliśmy w bardzo wąski przesmyk z tyło miejsca nr 87, Catherine wyszła z łodzi i przyniosła sporo drzewa.
Przed godziną 18:00 byliśmy z powrotem na naszym miejscu, rozładowaliśmy kanu, a następnie usiedliśmy na skale i delektując się czerwonym winem, patrzyliśmy na zachodzące słońce. Włączyłem radio—wieczorne wiadomości bardzo dużo miejsca poświęciły zmarłemu Jack Layton, jak też wydarzeniom w Libii. Gdy się zrobiło ciemno, rozpaliliśmy ognisko i przy mocnym świetle mojej latarki spędziłem parę godzin na czytaniu magazynów „The Economist”--uważam, że jest to jeden z najlepszych magazynów, jakie kiedykolwiek czytałem! Niemniej jednak nigdy nie zgadzałem się z ich linią polityczną-"socjalistyczną"-i często byłem niezmiernie zbulwersowany lewicowymi idiotyzmami, jakie tam się pojawiały. Innymi słowy, inteligencja i głupota MOGĄ iść w parze!
27 Sierpnia 2011 r., Sobota
Ponieważ było słonecznie i bezwietrznie, rano powiosłowaliśmy do jeziora Balsam Lake—gdzie byliśmy na kanu po raz pierwszy w sierpniu 2008 r. Pomiędzy jeziorami Bell i Balsam znajduje się dość pokaźna tama bobrów i przez to trzeba odbyć trzydziestometrowy portaż. Przez wiele lat istniał tam 'słynny' „Lake Bell Tramway”, sponsorowany przez ośrodek Blue Mountain Lodge i składający się z wózka na kółkach poruszającego się na wbudowanych szynach.
Można było na nim nawet przewieźć motorówkę—z powodzeniem w taki sposób przewieźliśmy na nim kanu w 2008 roku. Niestety, od jakiegoś czasu wózek zniknął, bo ośrodek nie chciał więcej być odpowiedzialny na utrzymywanie tego portażu. Na szczęście Catherine bez problemu przeniosła kanu i po kilkunastu minutach byliśmy na jeziorze Balsam Lake.
Większość pól biwakowych na jeziorze Balsam Lake było zajęte—nic dziwnego, jezioro było naprawdę urocze, znajdowało się na nim wiele żeremi bobrów, bagna, moczary, fantastycznie powyginane i wystające z wody stare korzenie, a na powierzchni było masę liści lili wodnych. Fajnie się nam wiosłowało, ale po dotarciu do miejsc nr 117 i 118 zawróciliśmy.
Gdy przepływaliśmy koło miejsca nr 116, zauważyliśmy na brzegu małego czarnego niedźwiadka, który jednak musiał być bardzo wstydliwy, bo szybko uciekł do lasu, nie chcąc pozować do zdjęć. Na portażu w Bell Lake natknęliśmy się na grupę dziewcząt, które wyruszały na obóz organizowany przez Fundację Tim Horton's (niezwykle popularne w Kanadzie kawiarnie). Bez pytania dziewczyny pomogły nam przenieść kanu i nasze rzeczy—dziękuje! Catherine była zaskoczona, że one miały tak mało bagaży (w porównaniu do tego, co my ze sobą wozimy)--okazało się, że używały głównie wysuszone jedzenie (dehydrated food). Przy okazji pokazałem im na mapie, które pola biwakowe na jeziorze były wolne.
Przybyliśmy do naszego miejsca przed zachodem słońca i raz jeszcze mogliśmy się tym widokiem rozkoszować—a tak wiele ludzi nawet nie dostrzega piękna tego zjawiska. Zamieniliśmy też parę słów z rodziną biwakującą na pobliskiej wyspie (nr 89), która poszła dzisiaj na wycieczkę i też widziała niedźwiedzia. Rozpaliłem ognisko, przeczytałem następny numer magazynu „The Economist” (świetny!) i wysłuchałem wiadomości—rano dużo stacji telewizyjnych i radiowych nadawało na żywo sprawozdanie z pogrzebu Jack Layton i mogliśmy teraz posłuchać fragmentów. Chociaż pogrzeb odbył się w dużej Sali koncertowej torontońskiego „Roy Thomson Hall”, nie mogła ona pomieścić wszystkich żałobników. Zanim Jack Layton został posłem w Ottawie, przez wiele lat pełnił on funkcję radnego w Toronto i z tym miastem był zawsze związany—zresztą radną torontońską była i jego żona, Olivia Chow (z pochodzenia Chinka), która też została posełką w Ottawie (i jest nią do dzisiaj), tak więc oboje zasiadali w Parlamencie i była to pierwsza w historii tego rodzaju para małżeńska.
28 Sierpień 2011 r., Niedziela
Wstaliśmy o godzinie 11 rano i niezwłocznie popłynęliśmy w kierunku parkingu, gdzie zostawiłem samochód. Płynąc koło miejsca nr 86, zobaczyliśmy płynącą rodzinę (2 kanu i jeden kajak), zapytali się nas, czy miejsce nr 88, tzn. nasze, jest wolne. Powiedzieliśmy im, że to i następne są zajęte, ale wskazałem na miejsce nr 86, około 100 metrów od miejsca, w którym byliśmy (które to oni właśnie minęli)--że jest wolne i bardzo fajne. Widocznie nie mieli mapy i nie dostrzegli małego znaku, znaczącego miejsca biwakowe. Wiosłowaliśmy dalej—stawało się coraz wietrzniej i gdy się zbliżaliśmy do celu, zaczęliśmy mieć problemy z wiatrem i falami, a przecież płynęliśmy z wiatrem, osiągając szybkość do 9 km/h. Na brzegu stało kilka osób, zamierzających rozpocząć wycieczki na kanu; niepewnie spoglądając na silny wiatr i coraz większe fale, zastanawiając się, czy wypłynąć, czy też może przeczekać. Catherine, która już świetnie opanowała sztukę portażu, szybko przeniosła kanu do samochodu i założyła na dach—a następnie pojechaliśmy do miasteczka Killarney.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do restauracji rybnej Herbert's Fisheries i kupiliśmy doskonałe frytki, a następnie zimne piwo w sąsiadującym sklepie LCBO i siedząc na ławce na doku tego sklepu (bo wiele klientów przybywa do niego drogą wodną), delektowaliśmy się frytkami i piwem. Potem pojechaliśmy do małego parku (Nancy Pitfield Memorial Park) gdzie wyładowaliśmy kanu, położyliśmy go na wodę, włożyliśmy do niego nasze rzeczy, porozmawialiśmy trochę z grupą kajakarzy z klubu kajakowego w Sudbury (którzy ostrzegli nas przed dość wzburzonymi wodami poza kanałem), zaparkowaliśmy samochód i zaczęliśmy wiosłować po kanale Killarney Channel.
Kanał ten, naturalnie utworzony pomiędzy miasteczkiem Killarney i wyspą George Island, przez wieki był używany przez Indian i białych odkrywców i handlarzy, dając im schronienie przed burzą i tworząc świetną drogę do płynięcia w dalsze części zatoki Georgian Bay (więcej na temat tego kanału i Killarney jest w moim blogu, http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/08/in-polish-dziewiec-dni-na-kanu-dookoa.html ). Dość mocno wiało, ale na kanale było spokojnie i chronił on nas od wiatru. Płynąc w kierunku południowo-wschodnim, niebawem opuściliśmy kanał, skierowaliśmy się ku latarni morskiej i znaleźliśmy się na bardziej otwartych wodach zatoki Georgian Bay. Fale nagle stały się wysokie i musieliśmy wiosłować bardzo ostrożnie, aby utrzymywać kanu we właściwej pozycji. Gdy dość duża łódź motorowa wpływała niedaleko nas do kanału, mało brakowało, aby utworzone przez nią fale przewróciły nasze kanu.
Z daleka dostrzegliśmy kilka znajomo-wyglądających wysp—oczywiście, były to wyspy Fox Islands, na których biwakowaliśmy miesiąc temu; szczególnie widoczna była okrągła i pagórkowata wyspa Centre Fox Island. Niektórzy wodniacy wyruszają na wyspy Fox z Killarney, ale wymaga to świetnej pogody, bo trzeba płynąć wiele kilometrów po otwartych wodach, co w przypadku wiatru może źle się zakończyć. Dopłynęliśmy do latarni morskiej, obecnie zautomatyzowanej, położonej na niezwykle ciekawej różowawej skale (latarnię tą odwiedziliśmy w sierpniu 2008 r. z grupą MeetUp „TOADS”, później znaną jako „GET OUT”) i następnie udaliśmy się z powrotem do kanału.
Mnóstwo motorówek, jachtów i żaglówek było zacumowanych wzdłuż brzegu kanału. Na wyspie St. George zobaczyliśmy grotę Matki Boskiej z Lourdes, jak też jej figurę. Dopłynęliśmy do drugiego końca kanału i gdy tylko z niego wypłynęliśmy, od razu poczuliśmy mocny wiatr i wzburzone fale.
Znowu musieliśmy bardzo ostrożnie wiosłować, trzymając kanu na kursie do fal, bo inaczej mogłoby się rozhuśtać i wywrócić. Przed nami wyrastały przepiękne góry La Cloche Mountains, z charakterystycznymi białymi szczytami, wyglądającymi jakby były pokryte przez śnieg. Szybko jednak wróciliśmy z powrotem do kanału, bo przebywanie na otwartych wodach stawało się coraz bardziej ryzykowne (chociaż byliśmy zaledwie 50 m od wejścia do kanału).
Catherine udała się do hotelu Sportsmann Inn, a ja obserwowałem imponujące jachty motorowe, zacumowane przed hotelem. Zastanawiałem się, ile one kosztują? Ile palą? Jak daleko mogą pływać i po jakich akwenach? Dzięki Bogu, że nie byłem właścicielem takiej łodzi! Wróciliśmy do parku, nazwanego na pamiątkę Nancy Pitfield, zarzuciliśmy kanu na samochód i byliśmy gotowi do odjazdu. W parku znajdował się spory głaz, do którego umocowana była metalowa tabliczka z następującą inskrypcją:
Nancy Solomon Pitfield, 21 październik, 1885—11 sierpień, 1965. Przez prawie pół wieku, „Ciocia” Nancy Pitfield była aniołem miłosierdzia w Killarney. Tutaj urodzona, studiowała pielęgniarstwo w Winnipegu i w Montrealu, gdzie ukończyła naukę w Szpitalu Hotel Dieu. Powróciwszy to tej odosobnionej osady, poślubiła George Pitfield w 1919 r. Często musiała radzić sobie z wieloma bardzo poważnymi wypadkami i chorobami bez pomocy lekarza, a niekiedy docierać do pacjentów na rakietach śnieżnych lub psich zaprzęgach. Fachowo ustawiała zwichnięte biodra i kolana, odebrała 512 porodów, a raz nawet przeprowadziła operację wyrostka robaczkowego—i zawsze robiła to z uśmiechem na twarzy. Jej poświęcenie i miłość dla ludzi pozostanie zawsze w naszej pamięci.
Rzeczywiście, można sobie tylko wyobrazić, jak niezmiernie trudno żyło się w Killarney, które było jedynie dostępne drogą wodną, powietrzną lub w zimę drogą po lodzie. Więcej informacji na temat Killarney i jej osoby można znaleźć na stronie http://www.killarneyhistory.com/ .
Udaliśmy się jeszcze do sklepu Pitfield's, kupiliśmy kiełbaski, a w restauracji Herbert's Fisheries wędzone ryby i blok lodu i pojechaliśmy do parku Killarney, gdzie szybko się wykąpaliśmy. Wyjechaliśmy o godzinie 18:20 i udaliśmy się do parkingu nad jeziorem Bell Lake. Gdy jechaliśmy po drodze Bell Lake, zobaczyliśmy, jak pośrodku drogi stał czarny niedźwiadek i patrzył się na nas z zainteresowaniem. Chcąc zrobić mu dobre zdjęcie, powoli zacząłem jechać w jego kierunku, ale zaczął uciekać i wyglądało, jakbym go gonił samochodem, lecz wkrótce czmychnął do lasu.
Już o godzinie 19:05 byliśmy na wodzie i non-stop wiosłowaliśmy, tak silnie, jak tylko mogliśmy, osiągając szybkość do 8 km/h i dopłynęliśmy do naszego miejsca w rekordowym czasie, o godzinie 18:28, wyładowaliśmy kanu, zabraliśmy piwo, weszliśmy na wzgórze i popijając zimne piwo, po raz ostatni obserwowaliśmy z tego miejsca zachód słońca. Rozmawialiśmy też z dwoma wędkarzami którzy nieopodal wędkowali z łódki; powiedzieli, że gdy to nasze miejsce jest wolne, zawsze na nim biwakują. Złapali parę okoni i twierdzili, że jest to nawet dobre jezioro do łowienia ryb. Gdy się już ściemniło, zjedliśmy kiełbaski z rożna i przez kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku.
29 Sierpnia 2011 r., Poniedziałek
I tak oto dobiegła do końca nasza wycieczka... rano znieśliśmy nasze rzeczy, chociaż tak naprawdę mieliśmy ochotę po prostu je zrzucić z góry, załadowaliśmy kanu i udaliśmy się w stronę parkingu. W drodze powrotnej popływaliśmy dookoła ośrodka Blue Mountain Lodge, gdzie stały całkiem ciekawe domki kempingowe. Tym razem nie mogliśmy używać prywatnego parkingu, tak więc Catherine przeniosła na plecach kanu i kilka razy musieliśmy odbyć ten portaż, przenosząc pozostałe rzeczy. Chociaż ten portaż jest bardzo krótki i łatwy, dobrze nas zmęczył, bo nie byliśmy przygotowani na takie przenoszenie (ci, co zamierzają dokonywać portaży, zwykle kompletnie inaczej się pakują i często za jednym razem potrafią przenieść i kanu, i cały bagaż).
Potem pojechaliśmy na kolację do restauracji Hungry Bear, pochodziliśmy trochę po pobliskim sklepie Trading Post (niektóre z produktów były naprawdę oryginalne i posiadało motywy indiańskie i związane z tą okolicą) i pojechaliśmy do Toronto. Tuż za miejscowością Port Severn zatrzymaliśmy się w Waubaushene, kupiliśmy benzynę i przybyliśmy przed północą do Toronto. Ogólnie była to bardzo przyjemna wycieczka, chociaż wietrzna pogoda nie pozwoliła nam codziennie pływać na kanu.
Blog in English/blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/08/wosley-bay-and-killarney.html
Subskrybuj:
Posty (Atom)