Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/10/bon-echo-and-algonquin-parks-ontario.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157629402966057/
Poprzedniego roku pogoda we wrześniu i październiku była deszczowa i jedynie w połowie października 2010 r. udało się nam na kilka dni pojechać pod namiot. Natomiast obecna jesień była ciepła, nie padało i prognoza pogody zapowiadała samo słońce, ani kropli deszczu i nawet stosunkowo wysokie temperatury w czasie dnia (w nocy spodziewaliśmy się przymrozków, ale nie jest to żadnym problemem, posiadając kilka bardzo ciepłych śpiworów). Plan był następujący: najpierw spędzić kilka dni pod namiotem w parku Bon Echo, potem pojechać do ‘serca’ parku Algonquin Park, gdzie już mieliśmy rezerwację (wraz z innymi członkami grupy) w obserwatorium radiowym, a na koniec, w zależności od pogody popłynąć na jedną lub dwie noce pod namiot na wyspę Bates Island na jeziorze Opeongo w Algonquin Park.
Park Bon Echo... dużo mógłbym o nim pisać, jako że jest to mój ulubiony park, w którym od 1991 roku byłem ponad 20 razy—czasem samemu, wielokrotnie z kilkoma znajomymi, jak też dwukrotnie z grupą organizacji Meetup i zawsze ceniłem sobie w nim pobyt. O tym parku i jego historii piszę więcej w moim blogu http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/06/in-polish-weekend-in-bon-echo-park.html
Jest to jeden z większych parków (ok. 55 km. kwadratowych); jego główną atrakcją jest potężna 30-to metrowa skała, wynurzająca się majestatycznie z wody, na której znajduje się jedna z najliczniejszych kolekcji indiańskich rysunków naskalnych, namalowanych paręset lat temu. Poza tym na początku XX wieku mieścił się tu znany i ekskluzywny hotel, prowadzony przez Florę MacDonald Denison. Gościł dobrze usytuowanych turystów, chcących zażyć prawdziwej ‘dzikości’ kanadyjskiej (m. in. był tam Ernest Hemingway, pracujący wtedy dla torontońskiej gazety), jak też zbierali się w nim miłośnicy poezji Walta Whitmana (którzy w 1919 r. wykuli w skale kilka do dzisiaj widocznych wersetów ze zbioru wierszy Whitmana „Źdźbła Trawy”). Po śmierci Flory MacDonald Denison mieszkał tam do lat siedemdziesiątych jej syn, Merrill Denison (1893—1975), pisarz kanadyjski, który jeszcze za życia przekazał tą posiadłość rządowi prowincji Ontario w celu ustanowienia parku (i chwała mu za to!).
Park ma ponad 600 miejsc biwakowych (często wszystkie są zajęte); większość miejsc położona jest koło jeziora Mazinaw, ale są też świetne miejsca w środku parku (5-6 km. od głównej bramy) na terenie pól biwakowych ‘Hardwood Hill’; te ostatnie są moimi ulubionymi—zwykle nie ma tam tak dużo ludzi, wiele z tych miejsc jest kompletnie osłoniętych i nie widzi się innych biwakowiczów, nie słychać samochodów jeżdżących po szosie, z powodu braku podłączeń elektrycznych jest b. mało domków kempingowych, jak też jest o wiele ciszej, bo zazwyczaj rodziny z małymi dziećmi wolą biwakować bliżej jeziora, gdzie miejsca są o wiele bardziej zagęszczone i otwarte, ale jest też blisko do muzeum, pryszniców, wypożyczalni kanu i amfiteatru. We wrześniu miejsca biwakowe Hardwood Hill już były zamknięte (sam park zamyka się w poniedziałek w święto dziękczynienia—w tym roku 11 października), tak więc musieliśmy zadowolić się miejscami bliżej jeziora. Chociaż nie oferowały one zbyt dużo prywatności, nie stanowiło to żadnego problemu, bo w parku było prawie pusto. Przejechawszy się kilkakrotnie parkowymi drogami, wybraliśmy miejsce nr 16—znajdowało się koło skarpy i skały, a poza tym otaczały nas drzewa z opadającymi liśćmi o różnych kolorach, tworząc piękne, malownicze dywany! Pomimo że nasze miejsce było ogólnie otwarte i graniczyło z innymi miejscami, nikogo na nich nie było (i nie spodziewaliśmy się żadnych przybyszów do piątku, kiedy to mieliśmy opuścić park), ale latem jest tu bardzo gwarno!
Tym razem nie zabraliśmy ze sobą kanu, licząc na jego tanie wypożyczenie—i rzeczywiście, wypożyczalnia (od ponad 20 lat prowadzona przez tego samego faceta, posiadającego ‘koncesję’ na tego rodzaju działalności w parku) była otwarta i oferowała świetny deal—za $30 mogliśmy używać kanu przez 4 dni i na jeziorze Mazinaw (gdzie się wypożyczalnia znajdowała), i na jeziorze znajdującym się w środku parku, Joeperry Lake, gdzie też znajdowało się kilka kanu z wypożyczalni. Nigdy nie pływałem na jeziorze Joeperry Lake, ponieważ od parkingu trzeba jeszcze przejść kilometr, niosąc ze sobą kanu(a właściwie na sobie), co od razu mnie zniechęcało do tego jeziora.
Dwukrotnie wybraliśmy się na przejażdżkę na jeziorze Mazinaw; płynąc blisko wzdłuż skały Bon Echo Rock, podziwialiśmy indiańskie rysunki naskalne, imponujące formacje skalne, drzewa cedry, jakimś cudem rosnące na prawie gołej skale (niektóre mają ponad 1000 lat i dlatego jest to jeden z najstarszych lasów w Ameryce Północnej) oraz wyryte w skale cytaty z poezji Walta Whitmana. Mieliśmy też niezwykłą okazję płynąć koło skały, gdy zachodziło słońce i jego promienie ją oświetlały: jest to unikalne zjawisko, skała staje się cała rozpalona kolorem pomarańczowym, w lato zazwyczaj na plaży zbiera się wiele osób, podziwiając to zjawisko, a na początku XX wieku Flora MacDonald, do której należały te tereny, wydawała publikację pt. „Sunset of Bon Echo” („Zachód Słońca z Bon Echo”—chociaż nazwa ‘Sunset’ wywodziła się od imienia Indianina, niemniej jednak bardzo pasowała do tego miejsca). Akurat tego dnia wiał dość silny wiatr i na jeziorze utworzyły się pokaźne fale; pomimo że Catherine dzielnie wiosłowała, ledwie udało mi się zrobić zdjęcia, bo co jakiś czas musiałem odkładać na bok aparat i również chwytać za wiosło, aby kanu było odpowiednio ustawione do fal.
Udało się nam też wejść na szczyt tejże skały Bon Echo. Prowadzą na niego dwie drogi—jedna to wspinaczka po samej skale, zarezerwowana tylko dla członków klubu alpinistycznego, druga—którą wybraliśmy—to szlak pieszy, używany przez pozostałe 99.99% turystów. Szlak nie jest trudny, w kilku miejscach zainstalowano schody, jak też można zobaczyć stare schody (z początku XX wieku). Wejście zajęło nam poniżej godziny, z góry roztaczał się przepiękny widok na górne i dolne jezioro Mazinaw—te jego dwie części były oddzielone tzw. ‘narrows’, zwężeniem/cieśniną. Istnieją niepotwierdzone legendy o bitwie stoczonej przez plemiona indiańskie na szczycie tej skały, z której pokonani wojownicy rzucali się w otchłanie jeziora Mazinaw, jak też przypuszcza się, że to plemię, które kontrolowało wierzchołek skały, automatycznie miało władzę nad kanu przepływającymi tym szlakiem. Gdzieś na szczycie mają się znajdować kamienie, ułożone w specyficzny sposób przez Indian, ale nigdy nie potrafiłem ich odnaleźć. W każdym razie ta skała z pewnością była dla Indian specjalnym, sakralnym miejscem, o czym m. in. świadczą naskalne rysunki. Na początku XX wieku, prosperował hotel (Bon Echo Inn, spłonął w latach trzydziestych XX wieku), nad zwężeniem został zbudowany most, pozwalający turystom dostać się na drugą stronę i wejść na szczyt skały. Obecnie w sezonie często kursuje mały stateczek, przewożąc turystów na przeciwny brzeg. Z końca tego zwężenia wiele znanych malarzy i fotografów robiło przepiękne zdjęcia i malowidła tejże skały (m. in. malarze-członkowie słynnej kanadyjskiej „Grupy Siedmiu” oraz słynny fotograf Malak—jego zdjęcie tulipanów koło parlamentu w Ottawie przez wiele lat zdobiło jednodolarowy banknot kanadyjski, podczas gdy na drugiej stronie były zdjęcie królowej Elżbiety II, zrobione przez jego słynnego brata Karsh’a). W 2007 roku w moim klubie przyrodniczym rozmawiałem ze starszym facetem, który wspominał, jak w latach sześćdziesiątych wraz z żoną wieczorem wybierali się popływać w jeziorze koło tego ‘narrows’, jak też mówił o mieszkającym na terenie parku pisarzu (oczywiście, był to Merrill Denison, który miał prawo mieszkać w swoim domu aż do śmierci; obecnie jest to muzeum i sklep z pamiątkami). Gdy poszedłem na pierwsze spotkanie klubu w tym sezonie, okazało się, że niestety zmarł—zawsze pamiętałem jego opowieści o parku Bon Echo!
Naturalnie skorzystaliśmy z okazji i wybraliśmy się też na kanu na jezioro Joeperry Lake. Rzeczywiście, znajduje się dość daleko od parkingu i ani ja, ani Catherine nie wyobrażaliśmy sobie noszenia nawet lekkiego kanu taki kawał drogi! Jezioro okazało się być istotnie malownicze—otaczały nas cudowne kolory jesieni. Na jego brzegach położonych było kilka tzw. ‘interior campsites’, miejsc biwakowych, do których można dostać się jedynie drogą wodną. Tylko jedno z nich było zajęte, ale nie widzieliśmy na nim nikogo poza rozwieszoną plandeką od deszczu. Na jeziorze znajduje się wyspa i w/g mapy mogliśmy dookoła niej przepłynąć, ale nie dało się, było za płytko. Porobiłem sporo zdjęć i dobiliśmy do przystani, jak się już ściemniało. Używając latarek, doszliśmy do samochodu i w kompletnych ciemnościach jechaliśmy te 8 km. do naszego miejsca biwakowego.
Po drodze zatrzymałem się i pokazałem Catherine skałę, która pewnie na skutek czynników atmosferycznych pękła na dwie części, a w środku tej rozpadliny wyrosło piękne drzewo; skałę i to drzewo pamiętam jeszcze z początku lat dziewięćdziesiątych.
Co noc odwiedzały nasze miejsce ‘raccoons’, szopy pracze; chociaż ‘cooler’, mała biwakowa lodówka, był schowany pod stołem i te stworzonka nie potrafiły go otworzyć, to jednak za wszelką cenę starały się do niego dobrać, a do tego jeszcze głośno warczały i walczyły pomiędzy sobą, budząc nas w środku nocy. Catherine nie spała tak mocno, jak ja i kilkakrotnie wychodziła w nocy z namiotu, przepędzając je; praktycznie taki rytuał powtarzał się każdej nocy.
Siódmego października 2011 r., po odbyciu porannej wycieczki na kanu, opuściliśmy park i drogą nr 41 udaliśmy się na północ do Parku Algonquin Park, do Obserwatorium Radiowego, składającego się z radioteleskopu służącego do obserwacji odległych obiektów astronomicznych z wykorzystaniem fal radiowych. Zatrzymaliśmy się po drodze w mieście Pembroke, gdzie wstąpiliśmy do MacDonald’a na kawę; okazała się ona jednak tak okropna, że zwróciłem ją i wstąpiliśmy do Tim Horton’s na tym razem jak zawsze świetną kawę!
Do celu dojechaliśmy, gdy się już ściemniało, i weszliśmy do budynku nad jeziorem Traverse, w którym mieściło się 10 pokoi, jadalnia, łazienki i mała biblioteka, głównie zawierająca publikacje związane z astronomią. Dawniej budynek ten służył jako hotelik dla pracujących w obserwatorium naukowców. Catherine sądziła, że wyjazd do obserwatorium zaczynał się w piątek wieczorem, lecz okazało się, że przybyliśmy o jeden dzień wcześniej! Na szczęście znalazł się dla nas pokój na tą dodatkową noc!
Radioteleskop został zbudowany w latach sześćdziesiątych i posiada 46-cio metrową paraboliczną antenę. Przez jakiś czas był on nieużywany i nawet chodziły pogłoski o jego wyburzeniu, ale przejęła go ostatecznie prywatna firma, Thoth Techonology, Inc., która ma nadzieję przywrócić go z powrotem do ‘dawnej świetności’ (http://www.arocanada.com/), a przy okazji zarobić też trochę na tym projekcie. Zarząd firmy stanowi m. in. para małżeńska—Kanadyjki i Brytyjczyka, oboje poznali się w czasie studiów na Oxfordzie—on ma doktorat z astrofizyki i jest profesorem na Uniwersytecie York, a jego żona doktorat z języka angielskiego i też wykłada na tym uniwersytecie. Zatrzymaliśmy się w budynku, który służył dawniej jako hotel i stołówka pracującym tutaj naukowcom.
Ten wyjazd został zorganizowany przez klub Outing Club of East York i brało w nim udział kilkanaście osób; jak się okazało, z niektórymi spotkałem się poprzednio w czasie wyjazdów na wycieczki z grupami http://www.meetup.com/ . Budynek i niedaleko położone obserwatorium znajdowały się w sercu parku Algonquin, nad jeziorem Travers Lake; przebywając tam, mogliśmy bezpłatnie używać kanu. Zaraz koło budynku, na małym półwyspie, znajdowały się widoczne do dnia dzisiejszego dość dobrze zachowane ruiny 5 sporych kominków. Były to pozostałości klubu „The Booth Turtle Club”, wybudowanego w 1933 r. przez rodzinę J. R. Booth’a. Tenże klub zbudowany był w kształcie żółwia i te 5 kominków stanowiły nogi i ogon żółwia. John Rudolphus Booth (1827-1925) był multimilionerem, ‘baronem’ drzewnym, który wykupił prawa eksploatacji (wyrębu) lasów m. in. na terenie parku Algonquin—zresztą lasów było tak dużo, że mówiono, iż nie wyrąbie się ich przez setki lat (i już na początku XX wieku wszystkie drzewa wycięto). Również J. R. Booth zbudował linię kolejową prowadzącą od miasta Parry Sound nad zatoką Georgian Bay do Ottawy; linia ta przechodziła przez park Algonquin, jak też m. in przez pierwszą osadę polską w Kanadzie, Wilno, i służyła wtedy głównie do transportu drewna—była to kiedyś najbardziej ruchliwa linia kolejowa w Kanadzie i co 20 minut jechał nią pociąg. W 1933 r. z powodu podmytego mostu ruch kolejowy został ograniczony i kompletnie przestała ta linia działać w roku 1959. Obecnie w Algonquin Park jej pozostałości (tzn. ‘right of way’) zostały zamienione na szlak dla pieszych, a np. w Wilnie jest jeszcze most kolejowy, a w Barry’s Bay nadal stoi stacja kolejowa i pompa wodna; w jednym miejscu w Algonquin Park, koło miejsca, gdzie znajdował się hotel Highland Inn, pozostawiono trochę szyn i oryginalny peron przed nieistniejącym już hotelem.
Najciekawszym punktem programu było zwiedzanie tego obserwatorium; naszym przewodnikiem był oczywiście Ben. Gdy dojechaliśmy na miejsce, wyglądało faktycznie imponująco! Najpierw poszliśmy do znajdującego się koło niego budynku, który stanowi ‘centrum operacyjne’, można z niego sterować czaszą tego radioteleskopu. Pulpit sterowniczy, jak też większość instrumentów, pochodziły z lat sześćdziesiątych i wyglądały co najmniej lekko przestarzale w roku 2011! Z budynku przeszliśmy podziemnym tunelem, prowadzącym do podstawy radioteleskopu. Wszędzie było dużo starego sprzętu pomiarowego z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych; wtedy stanowił on szczyt techniki, obecnie nadawałby się do muzeum, jak też stanowił dla mnie świetny temat zdjęć. Obserwatorium posiada również ogromny zegar atomowy, umieszczony w specjalnym pokoju o kontrolowanej temperaturze i ma dodatkowe zasilanie w postaci akumulatorów w razie przerw w dopływie prądu; jest on konieczny do prowadzenia badań radioteleskopem. Następnie udaliśmy się do środka pomieszczeń radioteleskopu oraz na taras prowadzący dookoła niego—roztaczał się z niego przepiękny widok parku Algonquin! Dowiedzieliśmy się dużo ciekawych rzeczy na temat tego teleskopu i mam nadzieję, że przedsięwzięcie jego uruchomienia się powiedzie. Poprzedniego dnia również obejrzeliśmy krótki film z lat sześćdziesiątych właśnie o tym radioteleskopie.
Skorzystaliśmy oczywiście z dostępnych kanu i jednego dnia popłynęliśmy na jezioro Travers Lake, dopływając do kilku miejsc biwakowych—niektóre z nich posiadały piękne, piaszczyste plaże; biorąc pod uwagę, że temperatura w ciągu dnia dochodziła do +25C, czuliśmy się w październiku niczym na Kubie! Dopłynęliśmy do końca jeziora, gdzie zwężało się i zaczynała się rzeka Petawawa. Następnego dnia postanowiliśmy popłynąć tak daleko tą rzeką, jak się tylko da. Nota bene, rzeka Petawawa River po opuszczeniu parku Algonquin przepływa przez miasto Petawawa oraz bazę wojskową o tej samej nazwie; to właśnie z tej bazy wyrusza bardzo dużo kanadyjskich żołnierzy na misję do Afganistanu; niektórzy niestety nie powracają... W każdym razie dotarliśmy do kamienistych bystrzyn i dalej już nie dało się płynąć beż przenoszenia kanu.
Koło nich widzieliśmy pozostałości tam oraz ‘log chutes’, specjalnych ‘zsuwni’ służących do transportu drzewa—na przełomie XIX i XX wieku tą rzeką transportowano bardzo dużo drzewa i jeżeli zachodziła potrzeba, to różnymi środkami podnoszono poziom wody lub budowano takie ‘zsuwnie’. Chociaż Dzień Dziękczynienia („Thanksgiving Day”) w Kanadzie jest obchodzony (w tym roku) w poniedziałek, 11 października, to tradycyjny obiad z indyka miał być w niedzielę, jako że w poniedziałek rano wszyscy już wyjeżdżali.
Było dość późno, a my znajdowaliśmy około 10 km. od naszego ‘hotelu’ i nie chcieliśmy spóźnić się na ten tradycyjny posiłek. W powrotnej drodze Catherine i ja non-stop wiosłowaliśmy, bez zatrzymywania się; było to dość wyczerpujące, ale dotarliśmy na czas i niebawem zasiedliśmy do obiadu. Według mojego GPS-u, w drodze powrotnej wiosłowaliśmy ze średnią prędkością 6 km na godzinę, całkiem nieźle! Po posiłku wszyscy obejrzeliśmy australijski film pt. „The Dish”, o radiowym obserwatorium w Australii, takim samym, jak to w parku Algonquin.
W poniedziałek rano po śniadaniu pożegnaliśmy się z pozostałymi uczestnikami i udaliśmy się też do parku Algonquin, ale w inne miejsce (w linii prostej znajdowało się ono 40 kilometrów od nas, ale w parku nie istnieje dużo dróg dostępnych dla turystów, toteż musieliśmy jechać różnymi drogami, m. in. przez Wilno i Barry’s Bay i cała trasa wyniosłą ponad 200 km.). Wpadliśmy na moment do Barron Canyon oraz na miejsca biwakowe Archway, zresztą w tym dniu wszystkie miejsca biwakowe, do których można przyjechać samochodem, zamykały się (prócz miejsc koło jeziora Mew Lake—jak też można było zawsze biwakować na miejscach ‘interior campsites’, do których dopływa się wodą lub dochodzi). Przebiegała tam kiedyś linia kolejowa Canadian National Railway, wybudowana w 1915 r. i zdemontowana w 1995 r.; obecnie jest tam szlak pieszy i rowerowy. W Archway znajduje się też drewniany domek, w którym kiedyś mieszkali strażnicy parku; w nim to właśnie mieszkał jakiś czas pracujący w parku Tom Thomson, malarz, którego obrazy obecnie biją na aukcjach rekordy. Tom Thomson zawsze kojarzy się ze słynną grupą malarzy „Group of Seven” jak również z parkiem Algonquin, gdzie pracował, podróżował w kanu, malował swoje przepiękne obrazy i w którym w tajemniczy sposób utopił się na jeziorze Canoe Lake. Więcej o Tomie Thomsonie napisałem w moim blogu na temat wycieczki na kanu w parku Algonquin, http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/06/in-polish-algonquin-park-canoeing.html .
Chociaż mój GPS jakoby wybrał najszybszą trasę, niektóre z wybranych przez niego dróg nie miały żadnego podłoża i dość ciężko się po nich jechało. Jedna z nich początkowo była bardzo malownicza i dobrze się nią jechało, ale po paru kilometrach jazdy zwęziła się, było coraz więcej głębokich kolein i zagłębień. Obawiając się, że mój samochód może sobie nie poradzić, zawróciliśmy i postanowiliśmy trzymać się głównych dróg. Po paru godzinach dojechaliśmy do jeziora Opeongo...
Naszym zamiarem było wypożyczenie kanu i dopłynięcie do wyspy Bates Island na tymże jeziorze i spędzenie na niej jednej nocy—jeżeli to możliwe, na specyficznym miejscu biwakowym. Otóż dokładnie, co do dnia, 20 lat temu (11 października 1991 r.) biwakowała na tym miejscu na wyspie Bates Island para turystów i najprawdopodobniej już pierwszego dnia została zaatakowana przez niedźwiedzia. Oboje zginęli i dopiero po 5 dniach zorientowano się, co się zdarzyło. Niedźwiedź nadal przebywał na wyspie i pilnował ich ciał... Był to ostatni śmiertelny atak czarnego niedźwiedzia w tym parku od tamtej pory.
Jak się okazało już na miejscu, wypożyczenie kanu było droższe, niż się spodziewaliśmy, a do tego za niecałą dobę wyjanmu wymagano, abyśmy zapłacili ratę za 2 pełne dni... i może nie chodziło tu o pieniądze, ale po prostu uważaliśmy, że nie jest to fair, szczególnie, że praktycznie dzisiaj kończył się sezon i ceny powinny to odzwierciedlać. Również w informatorze parku reklamowano, że można wypożyczyć kanu za $14.95, jeżeli przebywa się na miejscu biwakowym w parku—ale jak się okazało, ‘interior camping’, tzn. miejsca biwakowe, do których trzeba było dopłynąć czy też dojść (np. na wyspie Bates Island) nie liczyły się i cena od razu wynosiła $20.99 za aluminiowe kanu. W każdym razie obliczyliśmy, że za nasze 18 godzin wypożyczenia kanu zapłacimy ok. $60.—co za zdzierstwo! Po rozmowie z managerem, który upierał się przy swoich cenach, postanowiliśmy zrezygnować z tej wodnej wycieczki i zatrzymać się na jakimś miejscu ‘samochodowym’ w parku.
A na marginesie... w ciągu ostatnich 15 lat spotkałem się z wieloma podobnymi sytuacjami w Ontario. Na przykład gdy paręnaście lat temu chcieliśmy wynająć domek letniskowy, cottage, na przełomie września i października (z powodu złej, deszczowej pogody, przynajmniej 90% domków było pustych), właściciel entuzjastycznie powiedział, że da nam zniżkę 10%... od całkowitej ceny $800 na tydzień... Inna właścicielka stała się nagle bardzo niemiła, gdy pokazaliśmy jej ogłoszenie (które przecież ona zrobiła, zaaprobowała i rozprowadziła), oferujące specjalną jesienną stawkę za wynajm domku na tydzień za $350 (nota bene, przez cały tydzień nie pojawili się żadni inni turyści i wszyskie pozostałe domki były puste). Gdy w końcu września chcieliśmy wypożyczyć na cały dzień łódkę motorową na ryby, właściciel nieugięcie stał przy swojej bardzo wysokiej cenie--$100 za dzień plus zużyta benzyna, a do tego jeszcze mieliśmy wrócić przez godziną 17:00. Lub gdy na początku października z powodu deszczu szukaliśmy cottage do wynajęcia na parę dni—chociaż mieliśmy własne śpiwory, właściciel żażądał absurdalnie wysokiej ceny, która nawet w szczycie sezonu byłaby wysoka; gdy zapytałem się go, czy może dać nam zniżkę, odpowiedział, „nie zarabiam pieniędzy dając zniżki”. Oczywiście, w naszym przypadku nie zarobił ŻADNYCH pieniędzy! Mógłbym z pewnością przytoczyć więcej podobnych zdarzeń. Z drugiej strony, gdy podróżowaliśmy po USA, byłem niezmiernie zaskoczony, jak prawie zawsze można było wynegocjować lepszą cenę lub lepsze warunki w motelach lub w miejscach wynajmujących sprzęt pływający—ba, nawet w restauracjach oferowano nam grupowe zniżki! Widocznie podejście do biznesu w USA jest po prostu rozsądniejsze i biznesy są bardziej nastawione na klienta, o którego walczą. Biorąc pod uwagę, że w Ontario ilość turystów znacznie się zmniejsza po długim weekendzie na początku września (nie mówiąc o pogodzie, która też często radykalnie się zmnienia na gorsze), powinno być chyba normalną rzeczą, aby w pozostałych miesiącach oferowano znaczne obniżki cen.
Skierowaliśmy się do biura parku, gdzie młoda pracownica udzieliła nam kompletnie błędnych informacji (że jakoby kilka innych pól biwakowych jest jeszcze otwartych) i się niepotrzebnie najeździliśmy, ale wreszcie dojechaliśmy do pola biwakowego koło jeziora Mew Lake, które jest otwarte cały rok (niektórzy mieszkają tam w przyczepach kempingowych przez całą zimę, a Catherine spędziła poprzedniej zimy weekend, zatrzymując się w jednej z jurt). Otrzymaliśmy miejsce nr 68, które nie było za ciekawe—widać było z niego w oddali główną (i jedyną) drogę nr 60 przebiegającą przez park, koło nas też wiodła droga parkowa, miejsce było odsłonięte i paręnaście metrów znajdowali się inni biwakowicze. Ale tym się specjalnie nie przejmowaliśmy, mieliśmy spędzić w nim tylko jedną noc i miał być to nasz ostatni biwak tego sezonu. Namiot rozbiliśmy pod ciekawym, dużym drzewem, rozpaliliśmy ognisko i dość długo przy nim siedzieliśmy, bo temperatura w nocy była dość wysoka, paręnaście stopni na plusie. W ogóle mieliśmy z pogodą ogromne szczęście: przez 8 dni dzień w dzień było non-stop słońce, nie spadła ani jedna kropla deszczu, a temperatury codziennie pięły się w górę o osiągały w ciągu dnia ok. +25C (po przyjeździe do Toronto już następnego dnia zaczęło lać!). Przed północą udaliśmy się do namiotu. Praktycznie nie mieliśmy już jedzenia i nie było nawet czego chować do samochodu—nawet zapomnieliśmy, że w ‘cooler’, w podręcznej lodówce, znajduję się śmietanka, jaką Catherine dzisiaj kupiła do porannej kawy.
„Jack, there is a bear at our campsite!”
O godzinie 2: 15 nad ranem usłyszałem prawie-że przez sen, jak Catherine wychodzi z namiotu i dobiegły mnie jakieś odgłosy z zewnątrz—takie same, jakie słyszeliśmy w parku Bon Echo.
„Znowu szopy pracze” – pomyślałem półprzytomnie, przewracając się sennie na drugi bok i za chwilę słyszałem, jak Catherine zaczęła je przeganiać, wołając „sio, sio!”. Ale za kilka sekund pojawiła się z powrotem przy namiocie.
– Jacek, na naszym biwaku jest niedźwiedź – powiedziała spokojnie.
Od razu się rozbudziłem, założyłem okulary i sięgnąłem po latarkę.
– Niedźwiedź? Czy jesteś pewna? — zapytałem. – Może to duży szop pracz?
Niektóre szopy pracze, wypasione jedzeniem zrabowanym turystom, wyglądają niczym małe niedźwiadki, szczególnie w ciemnościach. Paręnaście lat temu opowiadał mi strażnik parku, jak to był wzywany przez wystraszonych przez niedźwiedzia turystów, gdy tymczasem ów ‘niedźwiedź’ okazywał się jedynie pulchniutkim szopem-praczem.
– Nie, to niedźwiedź!
Wygramoliłem się z namiotu, nawet nie zakładając butów. Była pełnia księżyca i mój samochód oraz ławka/stół były dość dobrze oświetlone—znajdowały się one ok. 8 metrów od nas. Po drugiej stronie samochodu widziałem białe dno ‘coolera’, jak też słyszałem trzaski, ale niczego nie widziałem, wszystko tonęło w ciemnościach, schowane w cieniu samochodu.
Postanowiłem jednak samemu się upewnić, co to sprawcy tych hałasów i cichutko podszedłem do ‘coolera’... Rzeczywiście, zamajaczyło mi jakieś ciemne cielsko, ale nie wyglądało tak strasznie. Szybko wróciłem do Catherine.
– Może to jest jakiś mały niedźwiadek?
– Nie, nie mały, to jest duży niedźwiedź – odpowiedziała zdecydowanie.
Duży niedźwiedź. Na niebie nie było ani jednej chmurki, była pełnia księżyca i całkiem dobra widoczność... a Catherine zwykle nie ma wybujałej fantazji i nie wyolbrzymia rzeczy.
Specjalnie nie wiedzieliśmy, co robić. Niedźwiadek najwyraźniej delektował się śmietanką, bo w ‘colerze’ nic więcej nie było. Miałem przy sobie ‘bear bangers’, takie specjalne głośne ‘petardy’ do odstraszenia niedźwiedzi, ale nie uważałem, abym musiał je używać. Natomiast bardziej efektywny ‘bear spray’, sprej pieprzowy na niedźwiedzie, który praktycznie ZAWSZE trzymałem w nocy w namiocie, tym razem po raz pierwszy był gdzieś zapakowany w samochodzie, bo nawet na myśl mi nie przyszło, że pojawi się tutaj niedźwiedź. Tak więc jakiś czas staliśmy bezradnie przy namiocie, wpatrując się w miejsce, gdzie niedźwiadek cały czas wypijał śmietankę. Było jej pół litra i niebawem powinien ją skończyć...
Rzeczywiście, po kilku minutach usłyszeliśmy inny rodzaj hałasu... i nagle zza samochodu pojawiło się ogromne, czarne cielsko. Niewątpliwie czarny niedźwiedź! Skierował się do ławki, na której było rozłożonych wiele innych naszych rzeczy i teraz mogliśmy go doskonale widzieć. Było to definitywnie DUŻY niedźwiedź. Na pewno wiedział o naszej obecności—zresztą pierwotnie Catherine, myśląc, że były to szopy pracze, zbliżyła się do niego może na 2 metry—ale kompletnie się nami nie interesował. Przednie łapy oparł na stole i zaczął buszować w plastikowej skrzynce, gdzie normalnie trzymamy ekwipunek turystyczny, ale okazało się, że jakimś cudem zawieruszyła się w nim paczka suszonych śliwek. Muszę przyznać, że niedźwiadek był dżentelmenem—mógł przecież bez pardonu zrzucić całą tą skrzynkę na ziemię i przebierać wysypane z niej rzeczy, a jednak tego nie zrobił, tylko węszył w niej, gdy ona leżała na stole. Trwało to może dwie minuty.
– Może wejdziemy na drzewo? – zasugerowała Catherine – i z niego będziemy obserwować niedźwiedzia?
Catherine nigdy nie znajdowała się blisko niedźwiedzia (no, może na wysypiskach śmieci) i perspektywa obserwowanie go z drzewa z odległości kilku metrów bardzo jej odpowiadała.
Drzewo, pod którym rozbiliśmy namiot, miało idealne konary do tego celu. Dobrze, że tego nie zrobiliśmy—czytałem, że niedźwiedź może zainteresować się czymś chodzącym po drzewie i wejść na niego, aby dokładnie zobaczyć, to to takiego się tam porusza. Zacząłem żałować, że nie miałem pod ręką aparatu fotograficznego, chociaż nie wiem, czy bez lampy wyszłyby jakieś zdjęcia.
Niedźwiadek niebawem znalazł torbę suszonych śliwek, złapał ją w zęby i odszedł parę kroków dalej w to samo miejsce, gdzie konsumował śmietanę, to znaczy na drugą stronę koło samochodu. Słyszeliśmy szelest aluminiowej torby i jego mlaskanie.
Ciekawe, ale specjalnie nie odczuwałem strachu, chociaż całe to widowisko było trochę surrealistyczne. Generalnie ataki niedźwiedzi na ludzi są niezmiernie rzadkie i jeżeli mają miejsce, to sprawcą jest zazwyczaj tzw. ‘predatory bear’, drapieżny niedźwiedź, zwykle samotny samiec, który upatruje swoją ofiarę, długo obserwuje ją, niepostrzeżenie chodzi za nią i przystępuje do ataku w momencie, gdy ona się tego najmniej spodziewa. Ten niedźwiedź był typowym ‘niedźwiedziem biwakowym’, przyzwyczajonym do ludzi, samochodów, namiotów—po prostu szukał jedzenia, zostawionego przez nieodpowiedzialnych turystów, którzy nie chowają go do samochodu lub nie zawieszają na drzewie... Samymi turystami w znaczeniu kulinarnym był zupełnie niezainteresowany.
– Co będzie, jak skończy jeść te śliwki? – zadałem sobie głośno pytanie. – Czy jeszcze jest w skrzynce coś jadalnego?
Nie byliśmy pewni, ale mogło być: czasem braliśmy ze sobą jakieś zupki czy inne rzeczy ‘na wszelki wypadek’ i praktycznie o nich zapominaliśmy, tak jak zapomnieliśmy o posiadaniu śliwek.
– Wiesz, powinniśmy iść do samochodu – powiedziałem.
Szybko wszedłem do namiotu i znalazłem kluczyki. Powoli skierowaliśmy się ku pasażerskim drzwiom samochodu (bo przy drzwiach od strony kierowcy urzędował niedźwiedź) i cichutko wsiedliśmy do niego.
Z bocznego okna świetnie widziałem niedźwiedzia, siedzącego może metr od samochodu, kompletnie nieprzejmującego się naszą obecnością (musiał słyszeć zatrzaskiwanie drzwi) i nadal pałaszującego śliwki. Postanowiliśmy po prostu czekać na jego dalsze postępowanie.
Po kilku minutach opróżnił paczkę śliwek i ponownie skierował się ku ławce, wspiął się na stół i węszył w skrzynce. Tym razem go świetnie widzieliśmy w świetle księżyca. Zdawał być się czarny jak smoła i jeszcze razy mogliśmy podziwiać jego okazałość. Widocznie już nic nie wywąchał; spojrzał w lewo, w prawo, na samochód... i skierował się w kierunku naszego namiotu, którego wejściowe drzwi zostawiliśmy całkowicie otwarte. Nie trzymaliśmy, rzecz jasna, żadnego jedzenia w namiocie—ale przecież niedźwiedź o tym nie musiał wcale wiedzieć... A nuż zachce mu się zrobić ‘niedźwiedzią’ inspekcję namiotu, po której poza dziurawymi materacami, być może namiot wzbogaci się jeszcze o dodatkowe drzwi i okna lub na stałe otwarty szyberdach?
– O nie bratku, jeszcze tylko tego brakuje, abyś nam zniszczył nowy namiot! – powiedziałem i w tym momencie zapaliłem samochód i ruszyłem do tyłu.
Niedźwiedź momentalnie zniknął w ciemnościach, nawet nie widzieliśmy, w którą stronę uciekł.
Zgasiłem samochód, otworzyliśmy okna i nadsłuchiwaliśmy, czy może kręci się gdzieś niedaleko—ale panowała kompletna cisza. Nieopodal znajdował się namiot, w którym było kilku turystów— mocno spali, nie zdając sobie sprawy z tego, co właśnie zaszło kilkanaście metrów od nich.
Przesiedzieliśmy w samochodzie jeszcze kilka minut i postanowiliśmy udać się do namiotu. Okazało się, że niedźwiadek zrobił zębami małą dziurkę w moim ‘coolerze’ –ot, świetna pamiątka—i przestroga na przyszłość! Pomimo tych przeżyć szybko zasnęliśmy i już nic nas do rana nie niepokoiło.
Następnego dnia rano Catherine wybrała się (sama!) na kilkukilometrową przechadzkę szlakiem, znajdującym się w miejscu torów kolejowych (‘right of way’) tej słynnej kolei J. R. Bootha, przebiegającym względnie niedaleko naszego miejsca biwakowego. Widziała kilka razy ekskrementy niedźwiedzi. Spotkała też małżeństwo, biwakujące od kilkudziesięciu lat koło jeziora Mew Lake i opowiedziała im nasze nocne zajście—byli niezmiernie zdziwieni, jako że nigdy nie widzieli tutaj niedźwiedzia. Mieliśmy więc szczęście, i to podwójne!
Z mojego skromnego doświadczenia mogę powiedzieć, że w absolutnej większości przypadków niedźwiedzie unikają ludzi. Bardzo często widzę ich ślady, w postaci często świeżych odchodów, ale samych niedźwiedzi prawie nigdy nie widzę—jednak pewny jestem, że one nas widzą i obserwują! Tak np. było dwa lata temu w parku Massasauga—gdy byliśmy przez kilka godzin poza miejscem biwakowym, okazało się, że na nim chodził niedźwiadek (widział go płynący na łódce strażnik parku). Jedzenie wtedy było zawieszone na drzewie, toteż nie zostawił po sobie żadnych śladów i gdyby nie rozmowa ze strażnikiem, to nigdy nie przypuszczalibyśmy, że taka wizyta miała miejsce. W czasie biwakowania na wyspie Philip Edward Island słyszałem w nocy jakieś odgłosy łamanych drzew i byłem pewien, że to niedźwiedź; gdy rano opuściliśmy to miejsce, zobaczyliśmy go na brzegu. Po prostu niedźwiedzie nie szukają kontaktu z ludźmi i wyczuwszy ich obecność, chowają się i co najwyżej obserwują nas z daleka, same pozostając niezauważone, a w nocy odwiedzają miejsca biwakowe w poszukiwaniu jedzenia. A na wysypiskach śmieci, gdzie nieraz dosłownie ‘roi’ się od niedźwiedzi, bez problemu tolerują co chwila przyjeżdżających ludzi oraz obserwujących ich turystów i po jakimś czasie kompletnie na nich nie zważają, zajęte wybieraniem co lepszych odpadków. Niemniej jednak zdarzały się wypadki, że np. turyści piesi zaskoczyli niedźwiedzie, lub co gorsza, niedźwiedzice z małymi (dlatego sugeruje się, aby idąc samemu w lesie, głośno mówić, śpiewać lub nosić specjalne dzwoneczki). Często w takich przypadkach niedźwiedzie zaczynały prychać, parskać, stawać na tylnych nogach, a nawet przystępować do pozornego ataku. W rzeczywistości są to dobre oznaki, znaczące, że niedźwiedzie NIE chcą wdać się w jakąś walkę, tylko po prostu przepędzić nas—gdyby chciały zaatakować, zrobiłyby to od razu.
W każdym razie biorąc pod uwagę nasze niespełnione plany związane z wyspą Bates Island, rocznicę tego incydentu z niedźwiedziem i fakt, że był to nasz ostatni biwak roku, było to niezwykle ekscytujące zakończenie naszego sezonu wodniacko – biwakowego! Dostaliśmy też dobrą lekcję, aby na przyszłość albo chować jedzenie w samochodzie, albo go zawieszać na drzewie, jak też trzymać artykuły spożywcze w jednym miejscu.
Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/10/bon-echo-and-algonquin-parks-ontario.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157629402966057/
Podróże na kanu, wędkowanie oraz zwiedzanie Kanady, USA i Kuby ENGLISH VERSION OF THIS BLOG: http://ontario-nature.blogspot.com/
wtorek, 18 października 2011
piątek, 30 września 2011
Restoule Provincial Park, Ontario, 15-21 Wrzesień 2011 r.
Blog in English/Blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/restoule-provincial-park-ontario.html
More photos: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157628606261077
W Parku Restoule byłem dwukrotnie, we wrześniu 1999 r. oraz we wrześniu 2000 r.—i również z Krzysztofem, z którym wybrałem się tam tego roku. Nasze obydwa pobyty nie były zbyt udane—w 1999 r. na drugi dzień po przyjeździe gwałtownie spadły temperatury, rano były przymrozki, jak też zaczęło padać—i po kilku nocach w namiotach przenieśliśmy się do pobliskiego cottage, domku letniskowego, co było świetną decyzją—przez kilka dni lało i rozpętała się straszna burza, nie wyobrażam sobie biwakowania w taką pogodę. W 2000 r. było przyjemniej, ale ponieważ nie mieliśmy swojej łódki ani kanu, musieliśmy wypożyczać, co też nie było proste—wiele ośrodków już było zamkniętych, oferowane łodzie były stosunkowo drogie i musieliśmy jeździć dość daleko od parku, m. in. na jezioro Nipissing, aby wypożyczyć coś pływającego, zresztą nie byliśmy z nich zadowoleni. W tym roku zabraliśmy ze sobą własne kanu, przynajmniej problem łodzi został rozwiązany i ufaliśmy, że pogoda dopisze.
Gdy wyjechaliśmy samochodem 15 września 2011, tak strasznie wiało, że obawiałem się jechać na autostradzie nr. 400—chociaż kanu było dobrze przywiązane do dachu, czułem, jak uderzenia wiatru co jakiś czas go przesuwają. Dwukrotnie zmuszeni byliśmy zatrzymać się—praktycznie 1/3 kanu znajdowała się poza dachem samochodu. Z ledwością dotarliśmy do miasta Barrie, gdzie zjechałem z autostrady i dojechałem do sklepu MEC, specjalizującego się w sprzedaży sprzętu wypoczynkowego, turystycznego, alpinistycznego, itp. Jeden z pracowników nawet wyszedł popatrzyć na zamocowane na samochodzie kanu i doradził nam kupienie wyższych ‘canoe blocks’, na których opierało się kanu. Może i trochę pomogły, ale nie czuliśmy się pewni kontynuawać jazdę po autostradzie następne 200 km, toteż bocznymi drogami postanowiliśmy dojechać do znanego nam już od ponad 20 lat parku Six Mile Lake Provincial Park. Pomimo, że jechałem po bocznych drogach i stosunkowo wolno, w pewnym momencie, będąc na wzgórzu, silny powiew wiatru przesunął kanu i musieliśmy się zatrzymać i go przymocować. W miasteczku Port Severn kupiliśmy drzewo na ognisko i po kilkunastu minutach dojechaliśmy do parku. Jak się spodziewaliśmy, było bardzo mało ludzi i mogliśmy wybrać sobie jakiekolwiek miejsce—zatrzymaliśmy się na miejscu nr. 68, rozłożyliśmy namiot, rozpaliliśmy ognisko i przez następnych kilka godzin grzaliśmy się ciepłem ogniska, bo w nocy robiło się chłodno. Przy okazji okazało się, że zapomniałem zabrać ze sobą materaca. Nikogo nie widzieliśmy, ani jeden samochód nie przejechał koło naszego miejsca.
16 września 2011 r. byliśmy na nogach przed godziną 7:00 rano, szybko zwinęliśmy namiot i po 3 kwadransach już jechaliśmy autostradą nr. 400. Mogliśmy podziwiać unoszące się mgły i pary nad jeziorami, które mijaliśmy. Dojechaliśmy od Parry Sound, gdzie przy okazji wpadłem do sklepu Canadian Tire i kupiłem materac (niestety, okazał się wadliwy, uciekało z niego powietrze i po powrocie szybko go zwróciłem), jak też w kawiarni Tim Horton’s zjedliśmy śniadanie. Przed południem dojechaliśmy do parku Restoule.
Miejsca w parku są całkiem niezłe, ale są inne parki, gdzie jest więcej prywatności—tutaj natomiast miejsca biwakowe są jedno przy drugim i nie są one specjalnie osłonięte od siebie. Oczywiście we wrześniu park był praktycznie pusty. Na miejscach bez dostępu do elektrzyczności (gdzie zatrzymaliśmy się) było może z 10 ludzi i wszyscy oni rozbili się daleko od nas, nad wodą, natomiast część parku z dostępem do prądu miała dość sporo turystów, głównie mieszkających w ‘trailers’, przyczepach kempingowych. W każdym pojeździliśmy przez jakiś czas po parku i wybraliśmy miejsce nr. 214. Przez cały czas pobytu nie było dookoła nas żadnych innych biwakowiczów. Dookoła otaczały nas śliczne kolory jesieni, całe miejsce wyłożone było dywanem z opadłych z drzew liściami. Rozbiliśmy namioty, rozpięliśmy też tarpę od deszczu i przygotowaliśmy coś do jedzenia. Pogoda była świetna, jedynie wieczorem robiło się zimno, toteż jeszcze przez zachodem słońca rozpaliliśmy ognisko i delektując się piwem, a potem czerwonym winem, siedziliśmy przy ognisku do godziny dziesiątej wieczorem.
Następnego dnia, 17 września, było słonecznie i bezdeszczowo. Po śniadaniu pojechaliśmy nad jezioro Restoule Lake, gdzie spuściliśmy kanu na wodę i wiosłując, staraliśmy się wędkować. Jezioro było dość duże, na brzegach stały domki, czasem pojawiła się tu i tam łódka. Po pięciu godzinach, nic nie złapawszy, wróciliśmy z powrotem do przystani, gdzie postanowiłem trochę popływać—woda była dość zimna, co mi jednak nie przeszkadzało i po 20 minutach intensywnego pływania poczułem się doskonale odświeżony. Dowiedzieliśmy się też z radia o katastrofie samolotu w Reno, Nevada i licznych ofiarach w ludziach. Dojechawszy do biwaku, szybko rozpaliliśmy ognisko i rzuciliśmy na grill kilka steków.
Osiemnastego i dwudziestego września 2011 r. pływaliśmy na drugim jeziorze, znajdującym się w północnej części parku—jezioro Stormy Lake. Było ono o wiele przyjemniejsze, niż jezioro Restoule—znajdowało się tam bardzo mało prywatnych domków, po wypłynięciu z przystani ukazała się nam potężna skarpa, na szczycie której była się wieża pożarowa, ‘fire tower’ (dawniej siedział w niej strażnik i obserwował teren—w razie zobaczenia pożaru kontaktował się ze strażakami; obecnie tego rodzaju obserwacje prowadzone są z samolotów, a wieże pożarowe pozostawiono jako zabytki). Jak okazało się, park Restoule posiadał też kilka ‘interior campsites’, pól biwakowych rozlokowanych na brzegach tego jeziora, dostępnych jedynie drogą wodną. Szkoda, że tego nie wiedzieliśmy, bo być może zdecydowalibyśmy się na biwakowanie na jednym z nich. Również gdy wypływaliśmy z przystani, do brzegu dobiła naładowana do pełna łódka z turystką, właśnie powracającą z biwakowania—ona zatrzymała się po prostu na ‘crown land’, ziemi korony, na której każdy może biwakować. Rzeczywiście, nawet niedaleko tej skarpy znaleźliśmy miejsce biwakowe (oczywiście, puste); parędziesiąt metrów za tym miejsce znajdowało się następne jezioro, Hazel Lake, o którym jeden wędkarz powiedział, że ma dużo szczupaków. Jezioro kiedyś łączyło się z jeziorem Stormy Lake, ale z powodu potężnej tamy bobrów już od dawna nie było do niego dostępu wodą. Krzysztof dzielnie zarzucił kanu na plecy i go przeniósł na jezioro Hazel. Było one małe, ale ogromnie malownicze! Znajdowało się na nim sporo żeremi bobrowych i niebawem zobaczyliśmy kilka pływających bobrów. Dopłynęliśmy do jego końca i z powrotem, ale ryby żadnej nie złapaliśmy... Zrobiliśmy więć ponownie krótki portaż na jezioro Stormy Lake i tam jeszcze staraliśmy się coś złapać, ale i tu nie mieliśmy szczęścia. Wiosłując na jeziorze Stormy w kierunku północnym, dopłynęliśmy do jeziora Clear Lake; to właśnie chyba w tamtych okolicach można było biwakować na ‘crown land’—widzieliśmy tylko pojedyńcze “cottages”, a poza tym jedynie dość gęste lasy. Spotkaliśmy faceta na łódce, który od 40 lat tutaj wędkuje i też narzekał na brak ryb. Opowiadał, że kiedyś natknął się w lesie na rozbity kanadyjski samolot wojskowy z lat piędziesiątych. Zresztą nie tylko on narzekał na brak ryb, napotkani inni wędkarze—posiadający łodzie motorowe, ‘fish-finders’ i kilkanaście wędek—też nic nie złapali. Jedyna więcc pociecha, że byliśmy w dobrym towarzystwie!
Gdy jednego dnia pogoda wydawała się trochę ‘niepewna’, pojechaliśmy do miejscowości Powassan, gdzie zjedliśmy lunch w restauracji “The Hawk & Fox Restaurant”. Była to typowa restauracja, gdzie każdy każdego znał, przychodzili tam sami stali bywalcy. Przy okazji zauważyłem zdjęcie dwudziestoletniej dziewczyny, Amber Lynn Booth, która niedawno jeszcze pracowała w tejże restuaracji, a także i w parku Restoule; 5 czerwca 2011 r. zginęła w wypadku samochodowym, zaraz po otrzymaniu prawa jazdy. Jeszcze jedna tragedia, jakie się codziennie zdarzają... Po lunchu objechaliśmy miasteczko—w 2000 r. wstąpiliśmy do kawiarni “Cobbler’s Corner” i rozmawialiśmy z bardzo miłą właścicielką—niestety, restauracji już nie było. Także pojeździliśmy po bocznych drogach w okolicy, m. in. przejeżdżaliśmy koło kościoła katolickiego w Alsace, znajdującego się przy mało używanej drodze (http://www.toeppner.ca/Alsace_Cemetery_Project/history.html ). Również jechaliśmy znaną drogą“Rosseau-Nipissing Colonization Road” z 1866 r.—jedną z wielu dróg kolonazacyjnych, które rząd Kanady wybudował, aby zachęcić ludzi do osiedlania się na pólnocy. Koło tej drogi znajduje się stary sklep “Commanda Store”—piękny wiktoriański budynek z 1855 r., strategicznie umiejscowiony koło tej drogi, stanowił przez dekady ważny punkt handlowy; jego właściciel James Arthurs był również przez prawie 30 lat posłem i senatorem, reprezentującym w Ottawie z ramienia Partii Konserwatywnej tamtejszy okręg wyborczy.
Samo miasteczko Restoule zmieniło się od naszego ostatniego pobytu. Powstało więcej sklepów, również można było w jednym z nich kupić piwo i napoje alkoholowe (poprzednio trzeba było jeździć do Powassan). Byliśmy też na wysypisku śmieci celem zobaczenia niedźwiedzi, ale żadnych nie widzieliśmy, chociaż ich odchody były wszędzie widoczne. Odwiedziliśmy również pasiekę, a potem pojechaliśmy po drzewo do faceta po drugiej stronie drogi. Dużo opowiadał o tej osadzie, do której ledwie można się było dostac drogą i o trudnościach, z jakimi zmagali się pionierzy. Powiedział, że siedzący nieopodal ponad osiemdziesięcio letni facet jeszcze pamięta tych oryginalnych pionerów. Również zapytałem się go o farmy, bo widziałem kilka (generalnie Restoule znajduje się na “Canadian Shield”, Tarczy Kanadyjskiej, gdzie ziemie są fatalne i farm jest bardzo mało)—powiedział, że farmerom jest bardzo ciężko, niektórzy próbowali zasiać pszenicę czy inne zboża, ale nawet nie mogli pokryć swoich kosztów. Wspominał też, że bardzo często w środku lasu można natknąć się na pozostałości porzuconych farmerskich zabudowań. To prawda, i ja wielokrotnie spotykałem ślady takich zabudowań. W XIX wieku wiele ludzi, zachęconych przez rząd bezpłatnymi działkami (i drogami kolonizacyjnymi), przybywało w tamte okolice i zakładało farmy. Oczywiście, zdawali sobie sprawę, że wszędzie są skały, ale widząc rosnące na tych skałach potężne drzewa tłumaczyli sobie, że jeżeli ta ziemia potrafi utrzymać takie drzewa, to z pewnością będzie się nadawała na ich potrzeby rolnicze. Niestety, ale byli w błędzie! Na początku, gdy istniał potężny przemysł wyrębu lasu, jeszcze jako-tako sobie radzili, handlując z licznymi drwalami i sprzedając im produkty rolne. W międzyczasie wykarczowano lasy, co spowodowało erozję i bardzo szybko i tak już marna ziemia została wymyta i nie nadawała się na żadne zasiewy. Po wycięciu lasów odeszli drwale, skończyły się dodatkowe źródła dochodów, a dowożenie produktów do miast czy punktów skupu fatalnymi i często nieprzejezdnymi drogami kompletnie nie kalkulowało się. Tak więc większość takich osadników po prostu porzuciła farmy; pozostali jedynie ci, którzy mieli szczęście otrzymać farmy posiadające lepsze ziemie i nadające się np. na hodowlę krów i paszy. Porzucone przed 80-100 laty domostwa zostały prawie kompletnie wchłonięte przez puszczę, ale często można zobaczyć w środku lasu kopiec kamieni—znak, że kiedyś ktoś tu próbował coś robić i że po wykarczowaniu lasu, z trudem oczyścił pole z kamieni, często nawet nie używając koni i robiąc to ręcznie.
Ostatniego dnia pojechaliśmy raz jeszcze do miasteczka Powassan, gdzie w restauracji “The Hawk & Fox Restaurant” zjedliśmy śniadanie, a potem bez problemu dojechaliśmy do Toronto.
Blog in English/Blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/restoule-provincial-park-ontario.html
More photos: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157628606261077
More photos: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157628606261077
W Parku Restoule byłem dwukrotnie, we wrześniu 1999 r. oraz we wrześniu 2000 r.—i również z Krzysztofem, z którym wybrałem się tam tego roku. Nasze obydwa pobyty nie były zbyt udane—w 1999 r. na drugi dzień po przyjeździe gwałtownie spadły temperatury, rano były przymrozki, jak też zaczęło padać—i po kilku nocach w namiotach przenieśliśmy się do pobliskiego cottage, domku letniskowego, co było świetną decyzją—przez kilka dni lało i rozpętała się straszna burza, nie wyobrażam sobie biwakowania w taką pogodę. W 2000 r. było przyjemniej, ale ponieważ nie mieliśmy swojej łódki ani kanu, musieliśmy wypożyczać, co też nie było proste—wiele ośrodków już było zamkniętych, oferowane łodzie były stosunkowo drogie i musieliśmy jeździć dość daleko od parku, m. in. na jezioro Nipissing, aby wypożyczyć coś pływającego, zresztą nie byliśmy z nich zadowoleni. W tym roku zabraliśmy ze sobą własne kanu, przynajmniej problem łodzi został rozwiązany i ufaliśmy, że pogoda dopisze.
Gdy wyjechaliśmy samochodem 15 września 2011, tak strasznie wiało, że obawiałem się jechać na autostradzie nr. 400—chociaż kanu było dobrze przywiązane do dachu, czułem, jak uderzenia wiatru co jakiś czas go przesuwają. Dwukrotnie zmuszeni byliśmy zatrzymać się—praktycznie 1/3 kanu znajdowała się poza dachem samochodu. Z ledwością dotarliśmy do miasta Barrie, gdzie zjechałem z autostrady i dojechałem do sklepu MEC, specjalizującego się w sprzedaży sprzętu wypoczynkowego, turystycznego, alpinistycznego, itp. Jeden z pracowników nawet wyszedł popatrzyć na zamocowane na samochodzie kanu i doradził nam kupienie wyższych ‘canoe blocks’, na których opierało się kanu. Może i trochę pomogły, ale nie czuliśmy się pewni kontynuawać jazdę po autostradzie następne 200 km, toteż bocznymi drogami postanowiliśmy dojechać do znanego nam już od ponad 20 lat parku Six Mile Lake Provincial Park. Pomimo, że jechałem po bocznych drogach i stosunkowo wolno, w pewnym momencie, będąc na wzgórzu, silny powiew wiatru przesunął kanu i musieliśmy się zatrzymać i go przymocować. W miasteczku Port Severn kupiliśmy drzewo na ognisko i po kilkunastu minutach dojechaliśmy do parku. Jak się spodziewaliśmy, było bardzo mało ludzi i mogliśmy wybrać sobie jakiekolwiek miejsce—zatrzymaliśmy się na miejscu nr. 68, rozłożyliśmy namiot, rozpaliliśmy ognisko i przez następnych kilka godzin grzaliśmy się ciepłem ogniska, bo w nocy robiło się chłodno. Przy okazji okazało się, że zapomniałem zabrać ze sobą materaca. Nikogo nie widzieliśmy, ani jeden samochód nie przejechał koło naszego miejsca.
16 września 2011 r. byliśmy na nogach przed godziną 7:00 rano, szybko zwinęliśmy namiot i po 3 kwadransach już jechaliśmy autostradą nr. 400. Mogliśmy podziwiać unoszące się mgły i pary nad jeziorami, które mijaliśmy. Dojechaliśmy od Parry Sound, gdzie przy okazji wpadłem do sklepu Canadian Tire i kupiłem materac (niestety, okazał się wadliwy, uciekało z niego powietrze i po powrocie szybko go zwróciłem), jak też w kawiarni Tim Horton’s zjedliśmy śniadanie. Przed południem dojechaliśmy do parku Restoule.
Miejsca w parku są całkiem niezłe, ale są inne parki, gdzie jest więcej prywatności—tutaj natomiast miejsca biwakowe są jedno przy drugim i nie są one specjalnie osłonięte od siebie. Oczywiście we wrześniu park był praktycznie pusty. Na miejscach bez dostępu do elektrzyczności (gdzie zatrzymaliśmy się) było może z 10 ludzi i wszyscy oni rozbili się daleko od nas, nad wodą, natomiast część parku z dostępem do prądu miała dość sporo turystów, głównie mieszkających w ‘trailers’, przyczepach kempingowych. W każdym pojeździliśmy przez jakiś czas po parku i wybraliśmy miejsce nr. 214. Przez cały czas pobytu nie było dookoła nas żadnych innych biwakowiczów. Dookoła otaczały nas śliczne kolory jesieni, całe miejsce wyłożone było dywanem z opadłych z drzew liściami. Rozbiliśmy namioty, rozpięliśmy też tarpę od deszczu i przygotowaliśmy coś do jedzenia. Pogoda była świetna, jedynie wieczorem robiło się zimno, toteż jeszcze przez zachodem słońca rozpaliliśmy ognisko i delektując się piwem, a potem czerwonym winem, siedziliśmy przy ognisku do godziny dziesiątej wieczorem.
Następnego dnia, 17 września, było słonecznie i bezdeszczowo. Po śniadaniu pojechaliśmy nad jezioro Restoule Lake, gdzie spuściliśmy kanu na wodę i wiosłując, staraliśmy się wędkować. Jezioro było dość duże, na brzegach stały domki, czasem pojawiła się tu i tam łódka. Po pięciu godzinach, nic nie złapawszy, wróciliśmy z powrotem do przystani, gdzie postanowiłem trochę popływać—woda była dość zimna, co mi jednak nie przeszkadzało i po 20 minutach intensywnego pływania poczułem się doskonale odświeżony. Dowiedzieliśmy się też z radia o katastrofie samolotu w Reno, Nevada i licznych ofiarach w ludziach. Dojechawszy do biwaku, szybko rozpaliliśmy ognisko i rzuciliśmy na grill kilka steków.
Osiemnastego i dwudziestego września 2011 r. pływaliśmy na drugim jeziorze, znajdującym się w północnej części parku—jezioro Stormy Lake. Było ono o wiele przyjemniejsze, niż jezioro Restoule—znajdowało się tam bardzo mało prywatnych domków, po wypłynięciu z przystani ukazała się nam potężna skarpa, na szczycie której była się wieża pożarowa, ‘fire tower’ (dawniej siedział w niej strażnik i obserwował teren—w razie zobaczenia pożaru kontaktował się ze strażakami; obecnie tego rodzaju obserwacje prowadzone są z samolotów, a wieże pożarowe pozostawiono jako zabytki). Jak okazało się, park Restoule posiadał też kilka ‘interior campsites’, pól biwakowych rozlokowanych na brzegach tego jeziora, dostępnych jedynie drogą wodną. Szkoda, że tego nie wiedzieliśmy, bo być może zdecydowalibyśmy się na biwakowanie na jednym z nich. Również gdy wypływaliśmy z przystani, do brzegu dobiła naładowana do pełna łódka z turystką, właśnie powracającą z biwakowania—ona zatrzymała się po prostu na ‘crown land’, ziemi korony, na której każdy może biwakować. Rzeczywiście, nawet niedaleko tej skarpy znaleźliśmy miejsce biwakowe (oczywiście, puste); parędziesiąt metrów za tym miejsce znajdowało się następne jezioro, Hazel Lake, o którym jeden wędkarz powiedział, że ma dużo szczupaków. Jezioro kiedyś łączyło się z jeziorem Stormy Lake, ale z powodu potężnej tamy bobrów już od dawna nie było do niego dostępu wodą. Krzysztof dzielnie zarzucił kanu na plecy i go przeniósł na jezioro Hazel. Było one małe, ale ogromnie malownicze! Znajdowało się na nim sporo żeremi bobrowych i niebawem zobaczyliśmy kilka pływających bobrów. Dopłynęliśmy do jego końca i z powrotem, ale ryby żadnej nie złapaliśmy... Zrobiliśmy więć ponownie krótki portaż na jezioro Stormy Lake i tam jeszcze staraliśmy się coś złapać, ale i tu nie mieliśmy szczęścia. Wiosłując na jeziorze Stormy w kierunku północnym, dopłynęliśmy do jeziora Clear Lake; to właśnie chyba w tamtych okolicach można było biwakować na ‘crown land’—widzieliśmy tylko pojedyńcze “cottages”, a poza tym jedynie dość gęste lasy. Spotkaliśmy faceta na łódce, który od 40 lat tutaj wędkuje i też narzekał na brak ryb. Opowiadał, że kiedyś natknął się w lesie na rozbity kanadyjski samolot wojskowy z lat piędziesiątych. Zresztą nie tylko on narzekał na brak ryb, napotkani inni wędkarze—posiadający łodzie motorowe, ‘fish-finders’ i kilkanaście wędek—też nic nie złapali. Jedyna więcc pociecha, że byliśmy w dobrym towarzystwie!
Gdy jednego dnia pogoda wydawała się trochę ‘niepewna’, pojechaliśmy do miejscowości Powassan, gdzie zjedliśmy lunch w restauracji “The Hawk & Fox Restaurant”. Była to typowa restauracja, gdzie każdy każdego znał, przychodzili tam sami stali bywalcy. Przy okazji zauważyłem zdjęcie dwudziestoletniej dziewczyny, Amber Lynn Booth, która niedawno jeszcze pracowała w tejże restuaracji, a także i w parku Restoule; 5 czerwca 2011 r. zginęła w wypadku samochodowym, zaraz po otrzymaniu prawa jazdy. Jeszcze jedna tragedia, jakie się codziennie zdarzają... Po lunchu objechaliśmy miasteczko—w 2000 r. wstąpiliśmy do kawiarni “Cobbler’s Corner” i rozmawialiśmy z bardzo miłą właścicielką—niestety, restauracji już nie było. Także pojeździliśmy po bocznych drogach w okolicy, m. in. przejeżdżaliśmy koło kościoła katolickiego w Alsace, znajdującego się przy mało używanej drodze (http://www.toeppner.ca/Alsace_Cemetery_Project/history.html ). Również jechaliśmy znaną drogą“Rosseau-Nipissing Colonization Road” z 1866 r.—jedną z wielu dróg kolonazacyjnych, które rząd Kanady wybudował, aby zachęcić ludzi do osiedlania się na pólnocy. Koło tej drogi znajduje się stary sklep “Commanda Store”—piękny wiktoriański budynek z 1855 r., strategicznie umiejscowiony koło tej drogi, stanowił przez dekady ważny punkt handlowy; jego właściciel James Arthurs był również przez prawie 30 lat posłem i senatorem, reprezentującym w Ottawie z ramienia Partii Konserwatywnej tamtejszy okręg wyborczy.
Samo miasteczko Restoule zmieniło się od naszego ostatniego pobytu. Powstało więcej sklepów, również można było w jednym z nich kupić piwo i napoje alkoholowe (poprzednio trzeba było jeździć do Powassan). Byliśmy też na wysypisku śmieci celem zobaczenia niedźwiedzi, ale żadnych nie widzieliśmy, chociaż ich odchody były wszędzie widoczne. Odwiedziliśmy również pasiekę, a potem pojechaliśmy po drzewo do faceta po drugiej stronie drogi. Dużo opowiadał o tej osadzie, do której ledwie można się było dostac drogą i o trudnościach, z jakimi zmagali się pionierzy. Powiedział, że siedzący nieopodal ponad osiemdziesięcio letni facet jeszcze pamięta tych oryginalnych pionerów. Również zapytałem się go o farmy, bo widziałem kilka (generalnie Restoule znajduje się na “Canadian Shield”, Tarczy Kanadyjskiej, gdzie ziemie są fatalne i farm jest bardzo mało)—powiedział, że farmerom jest bardzo ciężko, niektórzy próbowali zasiać pszenicę czy inne zboża, ale nawet nie mogli pokryć swoich kosztów. Wspominał też, że bardzo często w środku lasu można natknąć się na pozostałości porzuconych farmerskich zabudowań. To prawda, i ja wielokrotnie spotykałem ślady takich zabudowań. W XIX wieku wiele ludzi, zachęconych przez rząd bezpłatnymi działkami (i drogami kolonizacyjnymi), przybywało w tamte okolice i zakładało farmy. Oczywiście, zdawali sobie sprawę, że wszędzie są skały, ale widząc rosnące na tych skałach potężne drzewa tłumaczyli sobie, że jeżeli ta ziemia potrafi utrzymać takie drzewa, to z pewnością będzie się nadawała na ich potrzeby rolnicze. Niestety, ale byli w błędzie! Na początku, gdy istniał potężny przemysł wyrębu lasu, jeszcze jako-tako sobie radzili, handlując z licznymi drwalami i sprzedając im produkty rolne. W międzyczasie wykarczowano lasy, co spowodowało erozję i bardzo szybko i tak już marna ziemia została wymyta i nie nadawała się na żadne zasiewy. Po wycięciu lasów odeszli drwale, skończyły się dodatkowe źródła dochodów, a dowożenie produktów do miast czy punktów skupu fatalnymi i często nieprzejezdnymi drogami kompletnie nie kalkulowało się. Tak więc większość takich osadników po prostu porzuciła farmy; pozostali jedynie ci, którzy mieli szczęście otrzymać farmy posiadające lepsze ziemie i nadające się np. na hodowlę krów i paszy. Porzucone przed 80-100 laty domostwa zostały prawie kompletnie wchłonięte przez puszczę, ale często można zobaczyć w środku lasu kopiec kamieni—znak, że kiedyś ktoś tu próbował coś robić i że po wykarczowaniu lasu, z trudem oczyścił pole z kamieni, często nawet nie używając koni i robiąc to ręcznie.
Ostatniego dnia pojechaliśmy raz jeszcze do miasteczka Powassan, gdzie w restauracji “The Hawk & Fox Restaurant” zjedliśmy śniadanie, a potem bez problemu dojechaliśmy do Toronto.
Blog in English/Blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/restoule-provincial-park-ontario.html
More photos: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157628606261077
Emily Provincial Park, Ontario, 4-10 Wrzesień 2011 r.
Blog in English/Po Angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/emily-provincila-park-on.html
Emily Park znajduje się w krainie setek przepięknych jezior zwanej Kawathra Lakes w południowo-centralnej części prowincji Ontario. Nazwa wywodzi się z indiańskiego słowa „ Ka-wa-tae-gum-maug”, utworzonego w końcu XIX wieku przez Indiankę Martha Whetung z rezerwatu Curve Lake. Podobnie jak park Six Mile Lake, w którym byliśmy w czerwcu 2011 r. służył nam jako odskocznia do popływania na kanu po licznych jeziorach regionu Muskoka, tak też park Emily traktowaliśmy jako bazę wypadową do zwiedzenia kilku jezior w Kawathra.
W drodze do parku, na południe od Peterborough, wpadliśmy na parę godzin do Jungle World, ciekawego prywatnego ZOO, w którym znajdowały się m. in. lwy, tygrysy, kozy, małpy, ptaki, wydry, lamy i wiele innych ciekawych zwierząt, trafiliśmy akurat na ich karmienie i przy okazji pracownik bardzo dużo o nich mówił i udzielał nam informacji. Niedaleko położony był też spory cmentarz dla zwierzątek; po ilości nagrobków widać, że cieszy się powodzeniem. Na wielu nagrobkach są bardzo wzruszające napisy wychwalające zalety pochowanych zwierzątek i niepowetowany żal, jaki przyniosło ich odejście. Rzadko kiedy spotyka się tak ujmujące inskrypcje na grobach ludzi—a do tego te na cmentarzu dla zwierzątek są w stu procentach wypływające z serca, a nie z obowiązku i tradycji, jak to często się dzieje po śmierci ludzi... czytając nekrologi, praktycznie każda zmarły okazuje się być tak wspaniałym, życzliwym i wspaniałomyślnym człowiekiem, że zawsze żałuję, iż nie spotkałem go za życia! Ponieważ wraz z kanadyjską flagą powiewała flaga niemiecka, wywnioskowałem, że właściciel jest Niemcem. „Ciekawe, czy z dawnych Wschodnich czy też Zachodnich Niemiec”, zażartowałem. Paręnaście minut potem miałem okazję go osobiście poznać i porozmawiać—pierwsza rzecz, jaka mi się rzuciła w o oczy, to maleńki znaczek, jaki nosił w klapie—przedstawiał on flagę NRD! Jak się okazało, rzeczywiście pochodził on ze Wschodnich Niemiec, to właśnie on założył to zoo i opowiadał o jego prowadzeniu. Później spotkaliśmy jego żonę i syna; obiecałem mu wysłać film „Good Bye, Lenin!”, którego nie oglądał i który z pewnością go bardzo zainteresuje.
Park Emily jest ogólnie przeciętnym parkiem, ale ponieważ przybyliśmy do niego 5 września 2011 r., w poniedziałek (dzień wolny od pracy)—„Labour Day”, który jest tradycyjnie ostatnim dniem lata i następnego dnia zaczyna się szkołą—praktycznie był on pusty. Chociaż wybrane przez nas miejsce nr 38 było ogólnie otwarte i graniczyło z wieloma innymi miejscami, to mieliśmy bardzo dużo prywatności, bo w parku było bardzo niewielu ludzi. Staramy się więc w lipcu i sierpniu wyjeżdżać na bardziej północne obszary, gdzie nigdy nie ma zbyt wielu turystów i nie potrzeba robić żadnych rezerwacji, a w pozostałe miesiące, po ‘głównym’ sezonie, odwiedzać te normalnie bardzo uczęszczane parki, które wtedy świecą już pustkami.
Często odwiedzały nas wiewiórki ziemne, 'chipmunks', bardzo łakome na orzeszki ziemne, które im rzucaliśmy od czasu do czasu. Szybko jednak zaczęły mieć rywala—otóż charakterystyczny niebieski ptak „Blue Jay”, siedzący na gałęzi pobliskiego drzewa, nie tylko zaczął od razu zlatywać i chwytać w dziobek orzech, ale gdy wiewióreczka go niosła do swojej norki, to atakowała ją, starając się wyrwać orzech! Pojawiła się też 'zwykła' wiewiórka z imponującym puszystym, niemalże nienaturalnym ogonem! W nocy poza wizytami szopów praczy widzieliśmy też skunksa (śmierdziela), którego w pewnym sensie bardziej się obawiam, niż niedźwiedzia, ale skunksy nigdy nie atakują bez powodu, toteż go jakiś czas obserwowaliśmy, aż zniknął w ciemnościach.
Podczas naszego pobytu pływaliśmy na trzech jeziorach: Pigeon Lake, Lovesick Lake i Clear Lake, jak też dopłynęliśmy do wyspy Wolf Island. Wyspa ta należy do parku Wolf Lake i widzieliśmy na niej kilka pustych biwaków z przygotowanymi ogniskami. Powiedziano nam jednak, że w tym parku biwakowanie jest zabronione—a szkoda, bo teren piękny! Ta wyspa, wraz z przylegającymi przylądkami, stanowi 'zaporę' pomiędzy jeziorami Lovesick Lake i Lower Buckhorn Lake. Ponieważ przechodzi tymi jeziorami słynny kanał Trent-Severn Waterway, prowadzący z jeziora Ontario do zatoki Georgian Bay, znajdują się pomiędzy tymi jeziorami tamy oraz śluzy. Zresztą śluz jest bardzo dużo na całej trasie tego kanału.
Te trzy jeziora były dość duże i trzeba było uważać na fale; na brzegach znajdowało się dużo domków letniskowych, brak było skał (bo 'Canadian Sheld', Tarcza Kanadyjska, dopiero się zaczyna mniej więcej na wysokości właśnie tych jezior)--różnica pomiędzy nimi i tymi na dalszej północy była znaczna. Rzecz jasna, o wiele bardziej lubię te jeziora na północy!
Nie pływaliśmy na kanu każdego dnia—sporo też jeździliśmy samochodem, wpadając do kilku malowniczych miasteczek, m. in. Lakefield, Bobcaygeon, Burleigh Falls, Young's Point, Buckhorn, Omemee. Najbardziej jednak została nam w pamięci wizyta do rezerwatu indiańskiego Curve Lake, gdzie znajduje się ogromine ciekawy sklep-galeria Whetung Ojibwa Crafts and Art Gallery (http://www.whetung.com/ ). Spędziliśmy w nim dobre 2 godziny (i przez to już w tym dniu nie pojechaliśmy pływać na kanu)--posiadał niezmiernie oryginalne wyroby indiańskie—malunki, rzeźby, maski, obrazy, porcelanę, naszyjniki, kartki i masę innych rzeczy. Może następnym razem, gdy tam pojadę, coś nawet kupię—tym razem nabyłem jedynie kilka ciekawych kartek pocztowych z motywami indiańskimi.
Wpadliśmy też do malowniczego miasteczka Lakefield. W latach trzydziestych XIX wieku przybyły tam z Wielkiej Brytanii dwie siostry ze swoimi mężami, Susanna Moodie oraz Catharine Parr Traill i rozpoczęły w buszu pionierskie życie (oczywiście, miasteczko wtedy jeszcze nie istniało—jego założycielem był ich brat, Samuel Strickland, który też miał w tym rejonie farmę). Były to wyjątkowe kobiety, które już w Anglii napisały kilka książek (zresztą ich mieszkająca w Anglii siostra, Agnes Strickland, też trudniła się pisarstwem). Były obdarzone ogromną inteligencją i spostrzegawczością, potrafiły niezwykle trafnie opisać swoje nowe pionierskie życie, które było niezmiernie uciążliwe i diametralnie odmienne od tego, jakie wiodły w Anglii.
Napisane przez nie książki—m. in. „The Backwoods of Canada” („Puszcze Kanady”) i „Roughing it in the Bush” („Pod Gołym Niebem w Buszu”)—do dzisiaj stanowią ważne źródło informacji o życiu pionierów w Kanadzie. Obecnie na miejscu, gdzie znajdowała się farma Susanny Moodie, tak świetnie opisana w książce, znajduje się małą tablica upamiętniająca tą pisarkę. Do dnia dzisiejszego istnieje dom, w którym w późniejszym okresie mieszkała Catherine Parr Traill oraz imponująca rezydencja ich brata Samuela. W latach siedemdziesiątych XX wieku bardzo znana pisarka kanadyjska, Margaret Laurence zamieszkała w Lakefield i tamże w swoim domu popełniła samobójstwo w 1987 roku. Ten dom nadal stoi i jest przed nim umieszczona tablica jej poświęcona. Również w Lakefield znajduje się ekskluzywna prywatna szkoła, Lakefield College School, do której w 1977 uczęszczał książę Andrzej, syn królowej Elżbiety II. Wiele lat temu do Lakefield dochodziła z Peterborough linia kolejowa—na szczęście nadal istnieje stacja kolejowa, w której mieści się w antykwariat.
Przed wyjazdem do Toronto pojechaliśmy jeszcze do miasteczka Omemee, znajdującego się blisko parku Emily, gdzie zamówiliśmy pizzę i następnie zrobiliśmy sobie mały piknik nad rzeką Pigeon River koło tamy („Omemee” w języku indiańskim znaczy „Gołąbęk”, jak też Pigeon River znaczy po angielsku „Rzeka Gołębia”. Nazwa torontońskiej dzielnicy „Mimico” też wywodzi się z tego samego wyrazu i znaczy „Obfitujący w gołębie”). Byliśmy zadowoleni z wyjazdu, bo udało się nam pływać i biwakować w do tej pory stosunkowo nieznanym obszarze.
Blog in English/Po Angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/emily-provincila-park-on.html
środa, 31 sierpnia 2011
Na Kanu po Rzece French River (zatoka Wolseley Bay) oraz w Parku Killarney, Ontario, 21-29 Sierpień 2011 roku
Blog in English/blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/08/wosley-bay-and-killarney.html
W ciągu ostatnich 4 lat odwiedziłem rzekę French River wiele razy. Ponieważ jest to stosunkowo długa rzeka, składająca się z licznych zatok, odnóg i półwyspów, usiana mnóstwem skalistych wysepek i skał, trzeba by było pewnie poświęcić miesiące, aby ją cała nie tylko opłynąć, ale szczególnie DOŚWIADCZYĆ jej nieporównywalne piękna. Dlatego też za każdym razem staram się podróżować po różnych jej częściach (proszę zobaczyć moje poprzednie blogi). Tym razem wybrałem się na część French River zwaną „Wolseley Bay”, Zatoką Wolseley.
21 Sierpnia 2011 r., Niedziela
Nasze wyjazdy w okolice rzeki French River stały się praktycznie rutyną: przyjemna jazda samochodem 300 km. na północ po autostradzie nr 400, wizyta de rigueur w restauracji Hungry Bear na lunch, a następnie krótka jazda do miasteczka Noelville, gdzie większość mieszkańców mówi po francusku, choć mają czasem problemy ze zrozumieniem francuskojęzycznych mieszkańców z Quebec. Po zrobieniu jeszcze kilku zakupów w Noelville, pojechaliśmy do ośrodka Wolseley Bay Lodge, znajdującego się na końcu drogi nr 528, załadowaliśmy kanu, zaparkowaliśmy samochód w ośrodku za $6.00 na dzień i zaczęliśmy płynąć w kierunku południowo-wschodnim.
Mijaliśmy wiele domków letniskowych i kilka większych ośrodków, w szczególności ośrodek Totem Lodge, przed ktorym stał kolorowy indiański Totem. Pogoda była idealna i spokojnie wiosłując, dotarliśmy do North Channel, Północnego Kanału, będącego popularnym szlakiem wodnym dla tych wodniaków opływających Eighteen Mile Island (Wyspę Osiemnastu Mili).
Większość otaczających nas terenów należała do parku, ale od czasu do czasu pojawiały się prywatne domki letniskowe, nawet niektóre wyspy w połowie należały do parku, a połowa stanowiła prywatną własność. Trzy miejsca biwakowe znajdowały się w pobliżu—jedno na brzegu ogromnej wyspy Eighteen Mile Island (nr 323), drugie na pobliskiej małej wysepce (nr 322), wyglądające całkiem atrakcyjnie, a trzecie (nr 321) znajdowało się na północnym krańcu trochę większej wyspy. To ostatnie od razu się nam spodobało i postanowiliśmy na nim robić biwak! Wyspa, na którym znajdowało się to miejsce, miała kształt bumerangu, była skalista i gęsto zalesiona. Biwak znajdował się na rozległej, mniej-więcej płaskiej skale, a dalej wyrastała dość spora masywna formacja skalna, na której w jednym miejscu było coś w rodzaju sceny, idealnej dla improwizowanych spektakli biwakowych! Ognisko było koło pionowej ściany tej masywnej skały.
Do tego była typowa ławka/stół oraz kilkanaście metrów w lesie prymitywna latryna. Z naszego miejsca nie widzieliśmy żadnych pól biwakowych; udawszy się ok. 200 m. do lasu, przynieśliśmy bardzo dużo drzewa. Gdy już rozbiliśmy namiot, dwóch kanuistów przepłynęło koło naszego miejsca i pewnie planowali na nim się zatrzymać—cóż, byliśmy pierwsi!--ale na szczęście dookoła było wiele wolnych miejsc. Jeszcze za dnia oczyściłem szczupaka, którego udało mi się złapać parę godzin wcześniej i rozpaliwszy ognisko, zjedliśmy go na kolację.
22 Sierpnia 2011 r., Poniedziałek
Wstaliśmy o godzinie 11 rano. Zazwyczaj mam w namiocie radio i po przebudzeniu włączam je, aby posłuchać wiadomości. Tym razem usłyszałem bardzo wstrząsającą wiadomość—okazało się, ze Jack Layton, przywódca NDP (Partia Nowo-demokratyczna), który w maju 2011 r. w wyborach federalnych w Kanadzie doprowadził tą partię do bezprecedensowego zwycięstwa i stał się automatycznie liderem opozycji, zmarł dzisiaj o godzinie 5 rano. Nie tak dawno udało mu się pokonać raka prostaty, później przeszedł operację biodra i podczas kampanii wyborczej chodził jeszcze o lasce, która zresztą stała się jednym z symboli jego zwycięstwa i nią tryumfalnie wymachiwał po swym zwycięstwie wyborczym. Niecały miesiąc temu Jack Layton pojawił się w telewizji, wyglądał bardzo mizernie i nawet miał problemy z mówieniem. Wtedy to publicznie ogłosił, że właśnie zdiagnozowano u niego nowy rodzaj raka i dlatego tymczasowo ustępuje z pozycji przywódcy tejże partii. Miał zaledwie 61 lat i był w pierwszorzędnej formie. Chociaż nigdy nie byłem zwolennikiem jego lewicowej partii (NDP) i jej socjalistycznej ideologii, to jak większość Kanadyjczyków, lubiłem go i byłem zaszokowany jego przedwczesną śmiercią. Również podano, że rebelianci w Libii zajęli stolicę Trypolis i teraz szukają Kadafiego.
Dzień był wietrzny i pochmurny, a temperatura nie przekroczyła +21C. Poszliśmy do lasu—było w nim dużo drzewa na ognisko. Wyspa w środku była niezwykle malownicza—skały, wiele powalonych przez burze drzew. Wieczorem powiosłowaliśmy do Little Pine Rapids (Bystrzyny Małej Sosny), położonych pomiędzy wyspami Eighteen Mile Island i Commanda Island. Te bystrzyny stanowiły ujście jednego z licznych kanałów rzeki French River, Main Channel (Głównego Kanału), okrążającego wyspę Eighteen Mile Island od południa i w końcu łącząc się z North Channel (Północnym Kanałem).
Vis-à-vis bystrzyn znadowała się Lochaven Wilderness Lodge. Słyszeliśmy muzykę, jaka dochodziła z tego ośrodka. Po zwiedzeniu bystrzyn, dopłynęliśmy do przystani i Catherine poszła do normalnego, stacjonarnego telefonu, aby z niego zadzwonić, jako że zasięg telefonów komórkowych był bardzo zawodny i praktycznie nie można było na liczyć na telefon komórkowy. Porozmawialiśmy też z miłym młodym facetem, którego rodzina była najprawdopodobniej właścicielami tego ośrodka przez ostatnie dziesiątki lat.
Już było ciemno, gdy zaczęliśmy wiosłować z powrotem do naszego miejsca, nie mieliśmy problemów ze znalezieniem drogi, poza tym zostawiliśmy na biwaku migające światło przytwierdzone do drzewa, które pomogło nam zlokalizować nasz biwak. Wkrótce zaczął padać deszcz; rozkładając plandekę, gałęzie i kamienie, Catherine zbudowała bardzo przyzwoite schronienie—którego zresztą nie potrzebowaliśmy używać tej nocy, bo wkrótce przestało padać. Pomimo moich starań, nie złapałem ani jednej ryby, toteż na kolację mieliśmy pieczone kury.
23 Sierpnia 2011, Wtorek
Słonecznie, ale wietrznie—nasze plany dotarcia do zapory wodnej Chaudiere Dam (oraz drugiego końca Portażu Chaudiere Portage—tak, tego samego portażu, do którego dopłynęliśmy podczas naszej podróży na rzece French River „Dokis” w lipcu 2011 r.) okazały się nie do zrealizowania. Dopiero wieczorem zaryzykowaliśmy trochę popływać; skierowaliśmy się na wschód i płynąc z wiatrem, dotarliśmy do biwaku nr 316 na wyspie, ale było zbyt wietrznie, aby płynąć dalej, więc okrążywszy wyspę, zaczęliśmy płynąć z powrotem w kierunku naszego miejsca, tym razem pod wiatr.
Okazało się to dość uciążliwe, pomimo wiosłowania non-stop ledwie się czasami poruszaliśmy naprzód i wreszcie dotarliśmy do celu. Szybko rozpaliłem ognisko—zbudowane przez Catherine 'schronienie' bardzo się przydało, bo zaczęło padać i nawet pojawiły się błyskawice, a my mogliśmy cały czas siedzieć przy ognisku.
24 Sierpnia 2011 r., Środa
Prognoza pogody była zła i rzeczywiście, było wietrznie, chłodno i powstały spore fale, a do tego jeszcze mieliśmy burzę z piorunami. Pomimo tej pogody, kilka kanu przepłynęły koło naszego miejsca i zatrzymały się na przeciwnym krańcu rozlewiska, w okolicy biwaków nr. 313 i 314. Gdy włączyliśmy radio, okazało się, że zostało wydanych wiele ostrzeżeń pogodowych dla terenów, na których się znajdowaliśmy, ostrzegano nawet przed trąbami powietrznymi i białymi szkwałami. Nigdzie nie wypłynęliśmy i cały czas siedzieliśmy pod plandeką—chociaż Catherine namawiała mnie do wypłynięcia—nasz szczęście gdy już mieliśmy wchodzić do kanu, nadeszły czarne chmury i bardzo się rozpadało, tak więc szybko porzuciliśmy te plany.
25 Sierpnia 2011 r., Czwartek
Nasz ostatni dzień na rzece French River... spakowaliśmy się i popłynęliśmy do Wolseley Lodge, gdzie zaparkowaliśmy samochód. Byliśmy trochę rozczarowani tą wyprawą, bo w wyniku niepomyślnej pogody nie zrobiliśmy nawet 3/4 tego, co planowaliśmy... ale zawsze można to odrobić w przyszłym roku! Zjedliśmy świetny lunch, siedząc na tarasie Wolseley Lodge, z której rozciągał się przepiękny widok na zatokę. W restauracji było dużo zdjęć, pokazujących gości, którzy złapali OGROMNE muskie i szczupaki, ale z własnego doświadczenia i wielu rozmów przeprowadzonych z doświadczonymi wędkarzami w ostatnich latach jestem pewien, że coraz trudniej jest złapać ryby—jakby nie było, godzinami ciągnąłem za sobą błystkę, jak też spędziłem wiele czasu na zarzucanie wędki i w większości przypadków nie udało mi się złowić nawet JEDNEJ ryby, nadającej się do zjedzenia. Mało tego—gdy rozmawiałem z bardzo doświadczonymi wędkarzami posiadającymi od 10 do 20 wędek, 'fish finders', łodzie motorowe z silnikami do 250 hp i pytałem ich, czy coś złapali, jakże często okazywało się, że albo nic, albo jedną lub dwie ryby!
Po lunchu zatrzymaliśmy się w Noelville, poszliśmy do sklepu LCBO, w supermarkecie kupiliśmy żywność na następną część naszej podróży, a także odwiedziliśmy mały sklepik dolarowy obok sklepu z piwem (The Beer Store), gdzie kupiłem całkiem dobre chodaki, które non-stop noszę, będąc w kanu. Zapytaliśmy się sprzedawczyni, gdzie można nabrać wody pitnej—powiedziała, że woda w tym mieście nie jest dobra, ale na szczęście ona ma w swoim domu doskonałą (z głęboko wykopanej studni) i poradziła nam, aby udać się do jej domu i nabrać wody z węża ogrodowego. Pomimo że miasteczko jest nieduże, mieliśmy kłopoty ze znalezieniem jej domu, ale jego mili mieszkańcy szybko nas tam doprowadzili, a przy okazji udzielili trochę ciekawych informacji o tym mieście.
Opuściwszy Noelville, pojechaliśmy do parku Killarney, w biurze parku odebraliśmy pozwolenia (szkoda, że nie można ich drukować w domu on-line), kupiliśmy mapę parku i pojechaliśmy drogą Bell Lake Road (9 km) do jeziora Bell Lake, gdzie rozładowaliśmy i zaparkowaliśmy samochód. Niestety, ale od parkingu do jeziora prowadził stu-metrowy 'portaż', nie zaznaczony zresztą na mapie, ale na szczęście udało się nam wodować kanu z prywatnego terenu należącego do ośrodka Blue Mountain Lodge i w ten sposób uniknąć tego irytującego portażu. Na jeziorze znajdowało się około 10 miejsc biwakowych i mogliśmy zająć jakiekolwiek z nich, jeżeli oczywiście było wolne. Robiło się późno i nie mieliśmy za dużo czasu aby być za bardzo wybrednym, toteż płynęliśmy w kierunku północnym jeziora i staraliśmy się dojrzeć jakieś wolne miejsce.
Widzieliśmy biwaki na zachodnim i wschodnim brzegu, ale wszystkie były zajęte. Wreszcie dotarliśmy do małej zatoki—jedno miejsce było na jej początku (nr 86), całkiem przyjemne, ale już było tam kilka osób; następne w środku zatoczki (nr 87) było wolne, ale dość ciemne, bo wychodziło na wschód. Popłynęliśmy do następnego miejsca nr 88—znajdowało się na skalistym wzgórzu, w pobliżu była malutka zatoczka z wąską, piaszczystą plażą i rozciągał się z niego widok na całe jezioro.
Wiedzieliśmy, że będziemy musieli wnosić nasze rzeczy po tej stromej ścianie skalnej... ale poza tym miejsce było wymarzone i postanowiliśmy na nim się rozbić. Koło nas było miejsce nr 89, na wyspie, też świetne, ale już była tam rodzina z dziećmi.
Wniosłem namiot na górę i gdy zająłem się jego rozbijaniem, Catherine przyniosła resztę rzeczy na górę, a potem dopłynęła do tej piaszczystej plaży i położyła na niej kanu, odwracając go dnem do góry. Niebawem siedzieliśmy na szczycie skały, kilka metrów od namiotu, rozkoszując się pięknym widokiem na jezioro, czerwonym winem i podziwiając zachód słońca! Gdy zrobiło się ciemno, wzdłuż brzegów jeziora pojawiły się ogniska. Biwak miał też latrynę, a w lesie było dużo drzewa, tak więc przez wiele godzin siedzieliśmy przy wspaniałym ognisku.
26 Sierpnia 2011 r., Piątek
Na nogach byliśmy już o godzinie 10 rano; pogoda była ładna, ale dość mocno wiało. Popływaliśmy, poczytaliśmy, odpoczęliśmy i o godzinie 16:00 byliśmy na wodzie. Z powodu wiatru jedynie dopłynęliśmy do miejsca biwakowego nr 86, które już było wolne. Rzeczywiście, było to bardzo fajne miejsce, z pięknym widokiem i dużą ilością drzewa. Rodzina na wyspie (nr 86) odjechała, a na jej miejsce przypłynęła inna rodzina z dzieckiem. Trochę powiosłowaliśmy po 'naszej' zatoczce i zebraliśmy drzewo, jakie znaleźliśmy na brzegu (park zachęca do zbierania drzewa z innych miejsc zamiast wokoło biwaku)--a do tego mieliśmy jeszcze na wszelki wypadek cały worek suchego drzewa, jakie przedtem kupiliśmy w parku. Wpłynęliśmy w bardzo wąski przesmyk z tyło miejsca nr 87, Catherine wyszła z łodzi i przyniosła sporo drzewa.
Przed godziną 18:00 byliśmy z powrotem na naszym miejscu, rozładowaliśmy kanu, a następnie usiedliśmy na skale i delektując się czerwonym winem, patrzyliśmy na zachodzące słońce. Włączyłem radio—wieczorne wiadomości bardzo dużo miejsca poświęciły zmarłemu Jack Layton, jak też wydarzeniom w Libii. Gdy się zrobiło ciemno, rozpaliliśmy ognisko i przy mocnym świetle mojej latarki spędziłem parę godzin na czytaniu magazynów „The Economist”--uważam, że jest to jeden z najlepszych magazynów, jakie kiedykolwiek czytałem! Niemniej jednak nigdy nie zgadzałem się z ich linią polityczną-"socjalistyczną"-i często byłem niezmiernie zbulwersowany lewicowymi idiotyzmami, jakie tam się pojawiały. Innymi słowy, inteligencja i głupota MOGĄ iść w parze!
27 Sierpnia 2011 r., Sobota
Ponieważ było słonecznie i bezwietrznie, rano powiosłowaliśmy do jeziora Balsam Lake—gdzie byliśmy na kanu po raz pierwszy w sierpniu 2008 r. Pomiędzy jeziorami Bell i Balsam znajduje się dość pokaźna tama bobrów i przez to trzeba odbyć trzydziestometrowy portaż. Przez wiele lat istniał tam 'słynny' „Lake Bell Tramway”, sponsorowany przez ośrodek Blue Mountain Lodge i składający się z wózka na kółkach poruszającego się na wbudowanych szynach.
Można było na nim nawet przewieźć motorówkę—z powodzeniem w taki sposób przewieźliśmy na nim kanu w 2008 roku. Niestety, od jakiegoś czasu wózek zniknął, bo ośrodek nie chciał więcej być odpowiedzialny na utrzymywanie tego portażu. Na szczęście Catherine bez problemu przeniosła kanu i po kilkunastu minutach byliśmy na jeziorze Balsam Lake.
Większość pól biwakowych na jeziorze Balsam Lake było zajęte—nic dziwnego, jezioro było naprawdę urocze, znajdowało się na nim wiele żeremi bobrów, bagna, moczary, fantastycznie powyginane i wystające z wody stare korzenie, a na powierzchni było masę liści lili wodnych. Fajnie się nam wiosłowało, ale po dotarciu do miejsc nr 117 i 118 zawróciliśmy.
Gdy przepływaliśmy koło miejsca nr 116, zauważyliśmy na brzegu małego czarnego niedźwiadka, który jednak musiał być bardzo wstydliwy, bo szybko uciekł do lasu, nie chcąc pozować do zdjęć. Na portażu w Bell Lake natknęliśmy się na grupę dziewcząt, które wyruszały na obóz organizowany przez Fundację Tim Horton's (niezwykle popularne w Kanadzie kawiarnie). Bez pytania dziewczyny pomogły nam przenieść kanu i nasze rzeczy—dziękuje! Catherine była zaskoczona, że one miały tak mało bagaży (w porównaniu do tego, co my ze sobą wozimy)--okazało się, że używały głównie wysuszone jedzenie (dehydrated food). Przy okazji pokazałem im na mapie, które pola biwakowe na jeziorze były wolne.
Przybyliśmy do naszego miejsca przed zachodem słońca i raz jeszcze mogliśmy się tym widokiem rozkoszować—a tak wiele ludzi nawet nie dostrzega piękna tego zjawiska. Zamieniliśmy też parę słów z rodziną biwakującą na pobliskiej wyspie (nr 89), która poszła dzisiaj na wycieczkę i też widziała niedźwiedzia. Rozpaliłem ognisko, przeczytałem następny numer magazynu „The Economist” (świetny!) i wysłuchałem wiadomości—rano dużo stacji telewizyjnych i radiowych nadawało na żywo sprawozdanie z pogrzebu Jack Layton i mogliśmy teraz posłuchać fragmentów. Chociaż pogrzeb odbył się w dużej Sali koncertowej torontońskiego „Roy Thomson Hall”, nie mogła ona pomieścić wszystkich żałobników. Zanim Jack Layton został posłem w Ottawie, przez wiele lat pełnił on funkcję radnego w Toronto i z tym miastem był zawsze związany—zresztą radną torontońską była i jego żona, Olivia Chow (z pochodzenia Chinka), która też została posełką w Ottawie (i jest nią do dzisiaj), tak więc oboje zasiadali w Parlamencie i była to pierwsza w historii tego rodzaju para małżeńska.
28 Sierpień 2011 r., Niedziela
Wstaliśmy o godzinie 11 rano i niezwłocznie popłynęliśmy w kierunku parkingu, gdzie zostawiłem samochód. Płynąc koło miejsca nr 86, zobaczyliśmy płynącą rodzinę (2 kanu i jeden kajak), zapytali się nas, czy miejsce nr 88, tzn. nasze, jest wolne. Powiedzieliśmy im, że to i następne są zajęte, ale wskazałem na miejsce nr 86, około 100 metrów od miejsca, w którym byliśmy (które to oni właśnie minęli)--że jest wolne i bardzo fajne. Widocznie nie mieli mapy i nie dostrzegli małego znaku, znaczącego miejsca biwakowe. Wiosłowaliśmy dalej—stawało się coraz wietrzniej i gdy się zbliżaliśmy do celu, zaczęliśmy mieć problemy z wiatrem i falami, a przecież płynęliśmy z wiatrem, osiągając szybkość do 9 km/h. Na brzegu stało kilka osób, zamierzających rozpocząć wycieczki na kanu; niepewnie spoglądając na silny wiatr i coraz większe fale, zastanawiając się, czy wypłynąć, czy też może przeczekać. Catherine, która już świetnie opanowała sztukę portażu, szybko przeniosła kanu do samochodu i założyła na dach—a następnie pojechaliśmy do miasteczka Killarney.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do restauracji rybnej Herbert's Fisheries i kupiliśmy doskonałe frytki, a następnie zimne piwo w sąsiadującym sklepie LCBO i siedząc na ławce na doku tego sklepu (bo wiele klientów przybywa do niego drogą wodną), delektowaliśmy się frytkami i piwem. Potem pojechaliśmy do małego parku (Nancy Pitfield Memorial Park) gdzie wyładowaliśmy kanu, położyliśmy go na wodę, włożyliśmy do niego nasze rzeczy, porozmawialiśmy trochę z grupą kajakarzy z klubu kajakowego w Sudbury (którzy ostrzegli nas przed dość wzburzonymi wodami poza kanałem), zaparkowaliśmy samochód i zaczęliśmy wiosłować po kanale Killarney Channel.
Kanał ten, naturalnie utworzony pomiędzy miasteczkiem Killarney i wyspą George Island, przez wieki był używany przez Indian i białych odkrywców i handlarzy, dając im schronienie przed burzą i tworząc świetną drogę do płynięcia w dalsze części zatoki Georgian Bay (więcej na temat tego kanału i Killarney jest w moim blogu, http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/08/in-polish-dziewiec-dni-na-kanu-dookoa.html ). Dość mocno wiało, ale na kanale było spokojnie i chronił on nas od wiatru. Płynąc w kierunku południowo-wschodnim, niebawem opuściliśmy kanał, skierowaliśmy się ku latarni morskiej i znaleźliśmy się na bardziej otwartych wodach zatoki Georgian Bay. Fale nagle stały się wysokie i musieliśmy wiosłować bardzo ostrożnie, aby utrzymywać kanu we właściwej pozycji. Gdy dość duża łódź motorowa wpływała niedaleko nas do kanału, mało brakowało, aby utworzone przez nią fale przewróciły nasze kanu.
Z daleka dostrzegliśmy kilka znajomo-wyglądających wysp—oczywiście, były to wyspy Fox Islands, na których biwakowaliśmy miesiąc temu; szczególnie widoczna była okrągła i pagórkowata wyspa Centre Fox Island. Niektórzy wodniacy wyruszają na wyspy Fox z Killarney, ale wymaga to świetnej pogody, bo trzeba płynąć wiele kilometrów po otwartych wodach, co w przypadku wiatru może źle się zakończyć. Dopłynęliśmy do latarni morskiej, obecnie zautomatyzowanej, położonej na niezwykle ciekawej różowawej skale (latarnię tą odwiedziliśmy w sierpniu 2008 r. z grupą MeetUp „TOADS”, później znaną jako „GET OUT”) i następnie udaliśmy się z powrotem do kanału.
Mnóstwo motorówek, jachtów i żaglówek było zacumowanych wzdłuż brzegu kanału. Na wyspie St. George zobaczyliśmy grotę Matki Boskiej z Lourdes, jak też jej figurę. Dopłynęliśmy do drugiego końca kanału i gdy tylko z niego wypłynęliśmy, od razu poczuliśmy mocny wiatr i wzburzone fale.
Znowu musieliśmy bardzo ostrożnie wiosłować, trzymając kanu na kursie do fal, bo inaczej mogłoby się rozhuśtać i wywrócić. Przed nami wyrastały przepiękne góry La Cloche Mountains, z charakterystycznymi białymi szczytami, wyglądającymi jakby były pokryte przez śnieg. Szybko jednak wróciliśmy z powrotem do kanału, bo przebywanie na otwartych wodach stawało się coraz bardziej ryzykowne (chociaż byliśmy zaledwie 50 m od wejścia do kanału).
Catherine udała się do hotelu Sportsmann Inn, a ja obserwowałem imponujące jachty motorowe, zacumowane przed hotelem. Zastanawiałem się, ile one kosztują? Ile palą? Jak daleko mogą pływać i po jakich akwenach? Dzięki Bogu, że nie byłem właścicielem takiej łodzi! Wróciliśmy do parku, nazwanego na pamiątkę Nancy Pitfield, zarzuciliśmy kanu na samochód i byliśmy gotowi do odjazdu. W parku znajdował się spory głaz, do którego umocowana była metalowa tabliczka z następującą inskrypcją:
Nancy Solomon Pitfield, 21 październik, 1885—11 sierpień, 1965. Przez prawie pół wieku, „Ciocia” Nancy Pitfield była aniołem miłosierdzia w Killarney. Tutaj urodzona, studiowała pielęgniarstwo w Winnipegu i w Montrealu, gdzie ukończyła naukę w Szpitalu Hotel Dieu. Powróciwszy to tej odosobnionej osady, poślubiła George Pitfield w 1919 r. Często musiała radzić sobie z wieloma bardzo poważnymi wypadkami i chorobami bez pomocy lekarza, a niekiedy docierać do pacjentów na rakietach śnieżnych lub psich zaprzęgach. Fachowo ustawiała zwichnięte biodra i kolana, odebrała 512 porodów, a raz nawet przeprowadziła operację wyrostka robaczkowego—i zawsze robiła to z uśmiechem na twarzy. Jej poświęcenie i miłość dla ludzi pozostanie zawsze w naszej pamięci.
Rzeczywiście, można sobie tylko wyobrazić, jak niezmiernie trudno żyło się w Killarney, które było jedynie dostępne drogą wodną, powietrzną lub w zimę drogą po lodzie. Więcej informacji na temat Killarney i jej osoby można znaleźć na stronie http://www.killarneyhistory.com/ .
Udaliśmy się jeszcze do sklepu Pitfield's, kupiliśmy kiełbaski, a w restauracji Herbert's Fisheries wędzone ryby i blok lodu i pojechaliśmy do parku Killarney, gdzie szybko się wykąpaliśmy. Wyjechaliśmy o godzinie 18:20 i udaliśmy się do parkingu nad jeziorem Bell Lake. Gdy jechaliśmy po drodze Bell Lake, zobaczyliśmy, jak pośrodku drogi stał czarny niedźwiadek i patrzył się na nas z zainteresowaniem. Chcąc zrobić mu dobre zdjęcie, powoli zacząłem jechać w jego kierunku, ale zaczął uciekać i wyglądało, jakbym go gonił samochodem, lecz wkrótce czmychnął do lasu.
Już o godzinie 19:05 byliśmy na wodzie i non-stop wiosłowaliśmy, tak silnie, jak tylko mogliśmy, osiągając szybkość do 8 km/h i dopłynęliśmy do naszego miejsca w rekordowym czasie, o godzinie 18:28, wyładowaliśmy kanu, zabraliśmy piwo, weszliśmy na wzgórze i popijając zimne piwo, po raz ostatni obserwowaliśmy z tego miejsca zachód słońca. Rozmawialiśmy też z dwoma wędkarzami którzy nieopodal wędkowali z łódki; powiedzieli, że gdy to nasze miejsce jest wolne, zawsze na nim biwakują. Złapali parę okoni i twierdzili, że jest to nawet dobre jezioro do łowienia ryb. Gdy się już ściemniło, zjedliśmy kiełbaski z rożna i przez kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku.
29 Sierpnia 2011 r., Poniedziałek
I tak oto dobiegła do końca nasza wycieczka... rano znieśliśmy nasze rzeczy, chociaż tak naprawdę mieliśmy ochotę po prostu je zrzucić z góry, załadowaliśmy kanu i udaliśmy się w stronę parkingu. W drodze powrotnej popływaliśmy dookoła ośrodka Blue Mountain Lodge, gdzie stały całkiem ciekawe domki kempingowe. Tym razem nie mogliśmy używać prywatnego parkingu, tak więc Catherine przeniosła na plecach kanu i kilka razy musieliśmy odbyć ten portaż, przenosząc pozostałe rzeczy. Chociaż ten portaż jest bardzo krótki i łatwy, dobrze nas zmęczył, bo nie byliśmy przygotowani na takie przenoszenie (ci, co zamierzają dokonywać portaży, zwykle kompletnie inaczej się pakują i często za jednym razem potrafią przenieść i kanu, i cały bagaż).
Potem pojechaliśmy na kolację do restauracji Hungry Bear, pochodziliśmy trochę po pobliskim sklepie Trading Post (niektóre z produktów były naprawdę oryginalne i posiadało motywy indiańskie i związane z tą okolicą) i pojechaliśmy do Toronto. Tuż za miejscowością Port Severn zatrzymaliśmy się w Waubaushene, kupiliśmy benzynę i przybyliśmy przed północą do Toronto. Ogólnie była to bardzo przyjemna wycieczka, chociaż wietrzna pogoda nie pozwoliła nam codziennie pływać na kanu.
Blog in English/blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/08/wosley-bay-and-killarney.html
Subskrybuj:
Posty (Atom)