Rzeka French River zawsze stanowiła dla mnie jedno z najpiękniejszych miejsc wypoczynku wodno-biwakowego, toteż Krzysztof i ja z przyjemnością ponownie tam jechaliśmy. Było niezmiernie gorąco i parno, jak też zdawaliśmy sobie sprawę z wprowadzonego już wcześniej zakazu palenia ognisk—cóż, musieliśmy odpuścić sobie cowieczorne siedzenie przy ognisku.
Na przystani w Hartley Bay szybko załadowaliśmy kanu i o godzinie 16:00
byliśmy na wodzie; po niecałej godzinie wpłynęliśmy na zatokę Wanapitei Bay i
skierowaliśmy się ku jej zachodniemu brzegowi. Usytuowane na nim miejsca
biwakowe wydawały się wolne, ale nadal wiosłowaliśmy, aż dopłynęliśmy do
‘skrzyżowania’ kanałów Main i Western Channels. Najpierw przybiliśmy do miejsca
nr 617, na którym biwakowałem w 2009 roku. Było niezłe, rozciągał się z niego
przepiękny widok, ale nie mogliśmy znaleźć dobrego miejsca na rozbicie namiotów
(owszem, było to możliwe na małej plaży na wschodniej stronie—ale bardzo
chciałem oglądać zachody słońca). Poza tym było dość wietrznie i nieprzerwanie
atakowały nas muchy końskie. Na tym miejscu rosło sporo krzewów jagodowych, na
którym zauważyliśmy bardzo mało karłowatych, suchych i kwaśnych jagód.
Nasze miejsce biwakowe nr 619. Na wiosnę z pewnością cały ten teren jest zalany wodą. |
Następnie popłynęliśmy do miejsca nr 618, po drugiej stronie rzeki, ale
było zajęte. Przez kilka minut kontynuowaliśmy wiosłować po kanale Western
Channel, aż dopłynęliśmy do miejsca nr 619. Nie było ono idealne, ale z powodu
niezmiernie słonecznej, gorącej (ponad +30 C) i wilgotnej pogody, Krzysztof był
bardzo niechętny płynąć dalej. Miejsce było zwrócone ku zachodowi i
przynajmniej mogliśmy rozkoszować się zachodzącym słońcem! Posiadało kilka
ciekawych formacji skalnych, a zrobione z kamieni ognisko było pełne drzewa.
Można było rozbić przynajmniej jeden namiot koło ogniska, ale zdecydowaliśmy
się rozbić je na małej ‘plaży’, kilkanaście metrów dalej. Zauważyliśmy też, że
prawdopodobnie podczas wiosennych roztopów szerokość rzeki zwiększała się o
około 10 metrów—nawet w lesie był naniesiony przez rzekę piasek. Mieliśmy
nadzieję, że w ciągu naszego pobytu rzeka nagle nie przybierze i nie zaleje
naszego miejsca—co mogłoby się jedynie stać w przypadku ogromnego urwania
chmury lub przerwania tamy w pobliżu jeziora Nipissing!
Chociaż w tym roku nie widziano raczej niedźwiedzi, oczywiście nadal
mieliśmy zamiar wieszać jedzenie na gałęziach drzew. Problemem okazało się
znalezienie odpowiedniego drzewa w lesie, co nie było proste z powodu chmar
wygłodniałych much końskich i komarów. Według zaleceń, jedzenie powinno być
powieszone w odległości ponad 30 metrów od namiotów; w naszym przypadku, po
prawie godzinie, udało się nam powiesić beczkę z jedzeniem oraz przenośną
lodówkę niecałe… 3 metry od namiotów, co jednak było lepszym rozwiązaniem, niż
NIE wieszanie jedzenia. Raz jeszcze w myślach podziękowałem władzom parku The
Massasauga za zainstalowanie ‘niedźwiedzio-odpornych’ pojemników na jedzenie na
niektórych miejscach biwakowych—byłoby cudownie, aby takie urządzenia
znajdowały się w każdym parku.
Część naszego miejsca była skalista-widoczne jest miejsce na ognisko, którego niestety nigdy nie mogliśmy zapalić |
Nasze miejsce miało kilka sporych skał, były idealne do siedzenia,
odpoczynku lub opalania się. Niemniej jednak trudno było znaleźć cień—co
kilkadziesiąt minut musieliśmy przesuwać krzesła. Również na rzece panował dość
duży ruch—niedaleko od nas był ośrodek Atwood Lodge (na wyspie Atwood Island)
jak też kilka domków letniskowych, toteż codziennie przepływało koło nas
kilkadziesiąt łodzi motorowych (a nawet kilkakrotnie przepływały barki, wiozące
materiały budowlane i małe maszyny) i co jakiś czas pojawiały się kanu i
kajaki. W nocy mogliśmy z ledwością usłyszeć gwizdy przejeżdżających pociągów.
Szczupak wystarczył na kolację |
Jednym z naszych celów było oczywiście wędkowanie, ale upalna pogoda nie
pozwalała nam na pływanie na kanu podczas dnia, byłoby to niezmiernie uciążliwe
i męczące. Spędzaliśmy więc większość czasu na biwaku, odpoczywając,
rozmawiając i czytając książki. Wędkowanie z brzegu nie przyniosło żadnych
rezultatów. Kilka razy wieczorem wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu dookoła
wyspy Atwood Island i po okolicznych zatoczkach i bardzo szybko złowiliśmy
kilka szczupaków—niektóre trzeba było wypuścić z powodu ich rozmiarów (nie
wolno było łowić szczupaków o długości pomiędzy 53 i 83 cm).
Niestety, gdy dopłynęliśmy z rybami do naszego miejsca, aby je sprawić
& przyrządzić na patelni, natrafiliśmy na ogromny problem: KOMARY!
Zaczynały być niezmiernie aktywne po godzinie 20:00 i gdy Krzysztof sprawiał
rybę, musiałem koło niego stać i machać ręcznikiem, aby je odpędzać, jednak z
powodu ich ogromnej ilości wiele to nie dało. Ale to nie było najgorsze: gdy
wreszcie piekłem na oleju na patelni filety rybne (oczywiście, na kuchence
gazowej), dookoła patelni pojawiła się potężna CHMURA (i chmara) komarów, to
było absolutnie nie do zniesienia! Chociaż posprejowałem się środkiem przeciw
komarom zawierającym DEET, dużo to nie pomogło: owszem, komary mnie nie kąsały,
ale wpadały do oczu, uszu, nosa i ust. Gdy ryba była gotowa, stojąc jak
najbliżej jeziora szybko ją zjedliśmy, będąc bezustannie atakowani przez
komary. To był drugi raz w życiu, gdy napotkałem na biwaku na tak ogromną ilość
komarów! Szybko uciekliśmy do namiotów i przynajmniej przez następną godzinę
słyszeliśmy na zewnątrz ich bzyczenie. Postanowiliśmy już więcej nie wypływać
wieczorami na ryby—jeśli nawet udałoby się nam coś złapać, było niemożliwą
rzeczą je oczyścić i przyrządzić. Jednej nocy parę razy zarzuciłem wędkę z
naszego miejsca i najprawdopodobniej złapałem ‘catfish’ (coś w rodzaju
suma)—musiała być ogromna, bo moja 15 kg żyłka bardzo szybko pękła.
Na muchy końskie znalazłem doskonałe rozwiązanie i szybko się ich pozbyłem.
Mianowicie, do górnej części kapelusza przykleiłem za pomocą taśmy specjalną
lepiącą się ‘łatkę’. Ponieważ te muchy jakimś sposobem ciągle siadają na czubku
głowy, owa łatka stała się idealnym lądowiskiem… i gdy tylko na niej
wylądowały, zostawały tam na zawsze! Bez przesady mogę powiedzieć, że tą metodą
wyeliminowałem ponad 95% much.
Ponieważ większość czasu bezczynnie siedzieliśmy na biwaku, udało mi się
przeczytać (w języku angielskim) przepiękną, aczkolwiek bardzo smutną książkę, „A
Fine Balance” („Delikatna Równowaga”) autorstwa Rohinton Mistry. Z pewnością
sama książka i jej bohaterowie na długo pozostaną w mojej pamięci. Jest to
istny majstersztyk—lecz przedstawiona w niej historia jest tak strasznie przygnębiająca
i makabryczna, że czasem zastanawiałem się, czy jej akcja ma miejsce w Indiach w
latach siedemdziesiątych XX w czy też podczas okupacji niemieckiej w Polsce podczas
drugiej wojny światowej (łapanki, przymusowe wywozy do pracy, przymusowa
sterylizacja). Niemniej jednak rekomendowałbym każdemu jej przeczytanie.
Ani razu nie zauważyliśmy większych zwierząt, a nawet wiewiórki! Raz
znalazłem przy wejściu do namiotu węża ‘garter snake’ (coś jak
zaskroniec)—chwyciłem go i zaniosłem do lasu. Następnego dnia Krzysztof
zobaczył większego zaskrońca, na brzegu rzeki. Gdy go obserwowaliśmy, nagle
skoczył ku małej żabce, ale zdołała mu uciec. Widzieliśmy też kilka większych
ptaków, jak krążyły nad naszym miejscem—były to ‘turkey vultures’ ( urubu
różogłowy/sępnik różogłowy), szukające padliny. Gdy wędkowaliśmy, zauważyliśmy
kilka czapli modrych (‘blue heron’); z przyjemnością obserwowaliśmy, jak
majestatycznie się wzbijały w powietrze, leciały i potem lądowały z ogromną
gracją. Zauważyłem też raz sokoła i sójkę błękitną, a bardzo często słyszeliśmy
dzięcioły, których pukanie dochodziło z głębi lasu.
Szóstego dnia pogoda stała się jakaś taka dziwna—pojawiły się osobliwe, ciemne
chmury, ale nie padało—a poza nimi można było nadal ujrzeć powłoki jaśniejszych
chmur. Po niedługim czasie zobaczyliśmy—i też poczuliśmy—przesuwający się po
niebie dym. Z pewnością gdzieś był pożar lasu! Słońce, okryte dymem, stało się
niezmiernie czerwone.
Następnego dnia wygląd nieba się nie zmienił, było ołowiane i spowite
dymem. Sądziliśmy, że pożar był gdzieś bardzo daleko od nas i nawet
zamierzaliśmy po południu wybrać się na ryby, jako że słońce już tak bardzo nie
grzało. Przed południem dopłynęła do naszego biwaku łódź parkowa z zastępcą
szefa parku (tym samym, którego spotkaliśmy 3 lata temu, w 2015 roku) i jeszcze
jednym pracownikiem parku. Powiedział nam, że od 2 dni szaleje pożar lasu w
okolicy rzeki Key River i została ogłoszona obowiązkowa ewakuacja wszystkich
biwakowiczów, turystów i mieszkańców, mieliśmy się natychmiast spakować i
popłynąć do Hartley Bay.
W ciągu godziny byliśmy już na wodzie. Z zatoki Wanapitei Bay mogliśmy
widzieć gęsty dym, idący z południa. Nad nami non-stop latał helikopter. Po
niedługim czasie spostrzegliśmy wiele innych kajaków, kanu i motorówek,
zmierzających w kierunku przystani Hartley Bay. Raz jeszcze łódź parkowa
podpłynęła do nas i strażnik zapisał numer naszego pozwolenia wejścia do parku,
aby wiedzieć, którzy turyści bezpiecznie opuścili park.
Lokalni strażacy przy wyjeździe z przystani Hartley Bay Marina |
Gdy dopłynęliśmy do przystani Hartley Bay, szybko przenieśliśmy nasze
rzeczy do samochodu, włożyliśmy kanu na dach i odjechaliśmy, dając miejsce
innym wodniakom—rzeczywiście, było to niezmiernie ruchliwe i zatłoczone
miejsce, pełne turystów i mieszkańców domków letniskowych, zmuszonych do
przerwania wakacji! Przy wjeździe do przystani zatrzymali nas lokalni strażacy
i poprosili, abyśmy napisali swoje imiona i adresy—że bezpiecznie opuściliśmy
tą okolicę. Gdy jechaliśmy drogą Hartley Bay Road, dym stawał się coraz
bardziej widoczny. Na końcu drogi, przed wjazdem na autostradę nr 400 stał
samochód policyjny pilnujący, aby nikt nie jechał w przeciwnym kierunku.
Ogłoszenie o zakazie palenia ognisk w parku Grundy Lake Provincial Park. Wszyscy biwakujący w parku turyście bez żadnych problemów ściśle przestrzegali zakaz |
Ten pożar lasu, o nazwie “Parry Sound 33” okazał się jednym z głównych
pożarów w południowym Ontario: zaczął się 11 lipca, dopiero 23 sierpnia udało
się go kontrolować, a całkowicie ugaszony został 31 października 2018 roku.
Spowodował spalenie się 11,362 hektarów lasu, jak też jego ofiarą padły
niektóre domki letniskowe.
Na rzece French River byłem już pewnie z 15 razy i nasza ostatnia wyprawa
była najmniej udana z powodu gorącej i parnej pogody, zakazu palenia ognisk,
chmar komarów i oczywiście przerwanych ewakuacją wakacji. Oczywiście, takie
niedogodności nie zmieniły mojej opinii o tej rzece—nadal stanowi ona moje
ulubione miejsce na wyprawy na kanu! Była to jeszcze jedna przygoda i mam
nadzieję wielokrotnie odwiedzić ten przepiękny park w przyszłości!
Nie chcieliśmy wracać do domu; na szczęście nadal otwarty był park Grundy
Lake. Gdy jechaliśmy do niego na drodze nr 69, dym stał się tak gęsty, że
sądziłem, iż jedziemy we mgle! Wszystkie samochody zwolniły i zapaliły światła.
Na szczęście w parku Grundy Lake było sporo wolnych miejsc i przez następne
dwie noce biwakowaliśmy na miejscu nr 127—przeciętne, ale całkiem fajne. Dym z
pożaru nie dotarł do parku, toteż mogliśmy łatwiej oddychać i przez cały czas
wietrzyłem samochód z zapachu spalenizny.
W parku było sporo ludzi, wiele z nich rodziny z dziećmi. Oczywiście, cały
czas obowiązywał zakaz rozpalania ognisk, bez problemu przestrzegany przez
wszystkich turystów. Park posiadał kilka jezior (na których nie wolno było
używać łodzi motorowych), ale nie chciało się nam ściągać kanu z samochodu.
Również zrobiono kilka nowych miejsc biwakowych, do których trzeba dopłynąć
drogą wodną—świetny pomysł, bo na pewno dużo ludzi chce mieć więcej spokoju,
prywatności i być otoczonych bardziej dziką przyrodą.
Vis-a-vis wjazdu do parku znajdował się Grundy Lake Supply Post (przeniósł
się ze skrzyżowania dróg nr 522 i 69). Była tam stacja benzynowa, sklep m. in.
ze sprzętem wędkarskim, biwakowym, wodnym oraz podstawowymi produktami
żywnościowymi, lodami, hamburgerami, jak też wypożyczalnia kanu, które były
dostarczane bezpośrednio do parku. To właśnie w Grundy Lake Supply Post
kupiliśmy nasze kanu w 2010 roku!
Cztery dni po naszym odjeździe cały park był ewakuowany z powodu dymu i 800
turystów musiało natychmiast go opuścić.
Następnego dnia, w niedzielę, pojechaliśmy na śniadanie do restauracji the
Hungry Bear—gdy poprzedniego dnia koło niej przejeżdżaliśmy, była spowita
dymem—na szczęście w nocy zmienił się kierunek wiatru i na niebieskim niebie
nie było widać żadnego dymu. Zamówiliśmy omlet i śniadanie z 3 jajek oraz kawę,
było przepyszne, szczególnie po tygodniu biwakowania! Gdy wyszliśmy z
restauracji, akurat natknęliśmy się na jej ‘maskotki’, tzn. Niedźwiadka oraz
Pieska, które właśnie wyszły ze swojego domku i z przyjemnością pozowały do
zdjęć i witały się z turystami!
Po śniadaniu pojechaliśmy drogą nr 69 na południe, do osady Still River. Po
lewej stronie drogi znajdował się od lat opuszczony i zawalający się budynek,
służący kiedyś jako zajazd dla ciężarówek i stacja benzynowa. Po raz pierwszy
ujrzałem go we wrześniu 2008 roku, gdy wracaliśmy z Catherine z naszej
fantastycznej wycieczki na kanu po rzece French River. Wtedy się tam
zatrzymaliśmy i przez pół godziny robiłem zdjęcia opuszczonym budynkom.
Pamiętam, że znaleźliśmy telefon z tarczą numerową i Catherine próbowała go
użyć; chociaż nie działał, był świetnym rekwizytem do zdjęć! A potem, przez
następne 10 lat, często mijałem to miejsce i za każdym razem widać było
zmiany—coraz to jakaś część budynku była zniszczona przez ludzi lub pogodę, a
dookoła pojawiały się różne niepotrzebne rzeczy—miejsce to było traktowane jako
wysypisko śmieci. Wreszcie po 10 latach zatrzymałem się tam ponownie.
Rzeczywiście, wyglądało nieciekawie—pojawiły się stare, porzucone łodzie,
samochody, autobus szkolny i wiele innych bezużytecznych rzeczy. Część budynku
w ogóle nie istniała—jednak gdy zajrzeliśmy do stojącej nadal jego części
(drzwi były otwarte), byłem zdumiony widząc sporo stosunkowo nowych rzeczy, m.
in. narzędzi i elektronarzędzi—jak również spostrzegłem czarny telefon z
wykręcaną tarczą! Wyglądało, że ktoś urządził w tym pomieszczeniu warsztat i
nadal go używał. Trochę niepokoiło mnie, że pomieszczenie nie było zamknięte na
zamek—dookoła nie było żywej duszy i dla złodziei wystarczyłoby kilka minut,
aby wynieść co najwartościowsze rzeczy. Nawet chciałem o tym zameldować
policji—mały posterunek policji ontaryjskiej (OPP) znajdował się bardzo
blisko—ale nie było w nim żywej duszy. Zrobiliśmy dużo zdjęć i pojechaliśmy na
drugą stronę drogi, to opuszczonego hotelu i restauracji.
Na sporych rozmiarów wyblakłej tablicy nadal zapraszała gości: “Witamy w Hotelu Long Branch. Jadłodajnia. Kierowcy ciężarówek mile widziani”. Musiało upłynąć wiele lat od czasu, gdy po raz ostatni gościł on odwiedzających! Ostrożnie weszliśmy do budynku byłej restauracji. Część podłogi się zawaliła. Tu i tam poniewierały się stare, zdewastowane meble i na niektórych widniały jeszcze naklejki z cenami—sądzę, że zanim ten obiekt został zamknięty, przeprowadzono aukcję i cokolwiek się nie sprzedało, pozostawiono w środku. W drugim, przyległym budynku, mieścił się hotel—obecnie w opłakanym stanie. Podłoga w głównym korytarzu się zawaliła. W pokojach były części starych mebli, porozbijane toalety i płyty działowe. Wszystkie szyby w oknach były porozbijane i wszędzie walało się szkło—a ściany zostały ozdobione w różnego rodzaju graffiti. Wandale urzędowali tutaj przez długi czas! Jest to jedna z rzeczy, których nigdy nie potrafiłem zrozumieć—bezsensowne niszczenie mienia! Ostrożnie obeszliśmy budynki i spostrzegliśmy na ziemi stalowe przykrycia—być może nadal pod ziemią znajdowały się zbiorniki z benzyną, bo czuliśmy zapach benzyny. Podczas naszej bytności, pojawił się samochód, wysiadła z niego para młodych ludzi i zaczęli zwiedzać budynek restauracji.
Long Branch Hotel. Kierowcy ciężarówek mile widziani! |
Na sporych rozmiarów wyblakłej tablicy nadal zapraszała gości: “Witamy w Hotelu Long Branch. Jadłodajnia. Kierowcy ciężarówek mile widziani”. Musiało upłynąć wiele lat od czasu, gdy po raz ostatni gościł on odwiedzających! Ostrożnie weszliśmy do budynku byłej restauracji. Część podłogi się zawaliła. Tu i tam poniewierały się stare, zdewastowane meble i na niektórych widniały jeszcze naklejki z cenami—sądzę, że zanim ten obiekt został zamknięty, przeprowadzono aukcję i cokolwiek się nie sprzedało, pozostawiono w środku. W drugim, przyległym budynku, mieścił się hotel—obecnie w opłakanym stanie. Podłoga w głównym korytarzu się zawaliła. W pokojach były części starych mebli, porozbijane toalety i płyty działowe. Wszystkie szyby w oknach były porozbijane i wszędzie walało się szkło—a ściany zostały ozdobione w różnego rodzaju graffiti. Wandale urzędowali tutaj przez długi czas! Jest to jedna z rzeczy, których nigdy nie potrafiłem zrozumieć—bezsensowne niszczenie mienia! Ostrożnie obeszliśmy budynki i spostrzegliśmy na ziemi stalowe przykrycia—być może nadal pod ziemią znajdowały się zbiorniki z benzyną, bo czuliśmy zapach benzyny. Podczas naszej bytności, pojawił się samochód, wysiadła z niego para młodych ludzi i zaczęli zwiedzać budynek restauracji.
A to była chyba część restauracji |
— Jeżeli macie zamiar zatrzymać się tutaj na noc,
w następnym budynku znajduje się bardzo dużo wolnych pokoi! —powiedziałem im.
Trzeba było być strasznie zdesperowanym, aby zdecydować się na spędzenie tu
nocy!
Spędziwszy 2 noce w parku, rano się spakowaliśmy i pojechaliśmy na
południe, zatrzymując się w mieście Parry Sound. Na początku wstąpiliśmy do
sklepów Hart i No Frills, gdzie zrobiliśmy małe zakupy i potem pojechaliśmy nad
rzekę Sequin River, aby tradycyjnie, pod imponującym wiaduktem kolejowym,
spożyć lunch. Przed opuszczeniem miasteczka wpadliśmy do nowej lokacji
antykwariatu “Bearly Used Books”—obecnie mieścił się na głównej ulicy, w tym
samym budynku, w którym mieli swoje biura dwaj posłowie—do parlamentu
federalnego i do prowincjonalnego. Antykwariat był ogromny, lecz szybko udało
mi się zlokalizować interesujące mnie pozycje pomiędzy tysiącami książek.
Szkoda, że musieliśmy jechać do domu i nie mogłem spędzić w tym sklepie więcej
czasu, ale i tak udało mi się kupić trzy dobre książki.
Studio Jessica Vergeer. Zminiaturyzowane reprodukcje plakatów w stylu klasycznym miasta Parry Sound, wyspy Wreck Island, parku Killbear Provincial Park i latarni morskich w Snug Harbour i Red Rock. |
Dosłownie po drugiej stronie ulicy znajdowało się studio Jessica Vergeer. Rok temu na Internecie wpadło mi w oko parę prac tej artystki i wreszcie miałem okazję odwiedzić jej sklep i pracownię, jak też zamienić z nią parę słów. Rzeczywiście, malunki były cudowne i szczególnie przemawiały do mojego smaku, ponieważ przez lata pływałem i biwakowałem na zatoce Georgian Bay i na własne oczy widziałem—a raczej delektowałem się—niepowtarzalnymi widokami przedstawionymi w jej obrazach. Jessica Vergeer jest niezmiernie utalentowaną artystką! Również kupiłem kilka kartek pocztowych z malunkami artystki, jak też zminiaturyzowane reprodukcje plakatów w stylu klasycznym miasta Parry Sound, wyspy Wreck Island, parku Killbear Provincial Park i latarni morskich w Snug Harbour i Red Rock. Jako że wszystkie te miejsca odwiedziłem na kanu, a nawet na niektórych biwakowałem, malunki te przywołały wiele cudownych wspomnień!
Chociaż nie mogliśmy spędzić zbyt wiele czasu w Parry Sound, była to
niezmiernie owocna i miła wizyta.
Blog in English/w języku angielskim: http://ontario-nature.blogspot.com/2019/10/french-river-ontariocanoeing-camping.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz