Więcej zdjęć z tej wycieczki: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157622560580991
English Blog of this Trip: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/06/in-polish-weekend-in-bon-echo-park.html
O pięknie parku Killarney mógłbym pewnie pisać w nieskończoność—dziesiątki cudownych jezior, unikalne białe góry (La Cloche), piesze szlaki turystyczne i wielodniowe trasy na kanu powodują, że park ten jest prawdziwą perłą nie tylko w Ontario, ale również w Ameryce Północnej. Aby rzeczywiście zobaczyć jego piękno i doświadczyć jego unikalnej atmosfery, trzeba poświęcić przynajmniej tydzień przemierzając go na nogach, a najlepiej wybrać się na dłuższą wycieczkę na kanu. Chociaż większość tras kanu wymaga pokonywania wielu portaży, nieraz ponad kilometrowej długości, to wyniesione wrażenia z pewnością zrekompensują wysiłek. Niemniej jednak istnieje kilka krótszych tras kanu nie wymagających przenoszenia kanu—i właśnie takie nas interesowały.
Po kilkugodzinnym studiowaniu mapy Killarney, zdecydowaliśmy się zarezerwować miejsce biwakowe na jeziorze Johnnie Lake. Jezioro to, ani połączone z nim Carlyle Lake, nie wymagało żadnych portaży. Mieliśmy szczęście—gdy zadzwoniliśmy do parku, aby zrobić rezerwację, okazało się, że było tylko jedno wolne miejsce w całym parku, właśnie na jeziorze Johnnie Lake! Killarney jest niezmiernie popularnym parkiem i większość miejsc kempingowych jest rezerwowanych w ciągu kilku dni, a może i godzin. Według mapy, na brzegach jeziora znajdowało się kilka miejsc kempingowych i mogliśmy zatrzymać się na jakimkolwiek z nich, jeżeli było by wolne. Po dokładnym przestudiowaniu mapy parku, a następnie mapy satelitarnej Google, zauważyłem, że miejsce nr 69, położone w ślepym zaułku jeziora, na vis-a-vis wysepki i koło niewielkiej, zarośniętej zatoczki, wydawało się idealne—i chociaż nie byliśmy pewni, czy miejsce to będzie odpowiednie pod innymi względami, nie wspominając o tym, czy w ogóle będzie wolne, to postanowiliśmy tam się skierować.
Z Toronto wyjechaliśmy dwoma samochodami ponieważ Catherine planowała po zakończeniu wycieczki pojechać do USA przez Sault Ste Marie i słynny most Mackinac Bridge. Jazda do parku zabiera ponad 5 godzin, ale zazwyczaj lubię jechać tą trasą: zazwyczaj nie ma żadnych korków, a po 100 km. od Toronto zaczyna się Tarcza Kanadyjska i jej niezapomniane, surowe widoki. Po drodze zatrzymaliśmy się na dwie noce w parku Oastler Lake Provincial Park na miejscu nr 143, koło ogromnej skały nad jeziorem i następnego dnia wybraliśmy się na krótką przejażdżkę na kanu na jeziorze Oastler Lake.
Dojechawszy do parku Killarney, najpierw musieliśmy odebrać biura parku nasze pozwolenia na biwak i na parking. Następnie z powrotem pojechaliśmy drogą nr 637 na północ, skręciliśmy w lewo i wąską drogą dojechaliśmy do parking przy jeziorze Johnnie Lake. Nasze kanu (które przedtem zarezerwowaliśmy i opłaciliśmy) już na nasz czekało. Kilku wędkarzy, którzy właśnie wybierali się na ryby, ostrzegło nas przed biwakowaniem na jednym z miejsc na końcu zatoczki, bo jest bagniste... jak się później okazało, było to miejsce nr 69... nasze miejsce! Po naładowaniu kanu zaczęliśmy wiosłować. Po prawej stronie widzieliśmy kilka cottages, domków letniskowych i niebawem okazało się po lewej stronie pierwsze miejsce kempingowe. Około 30 minut później zrobiliśmy ostry 180° zakręt w lewo i zaczęliśmy wiosłować w przeciwnym kierunku, kierując się w do końca jeziora. Okolica była bardzo malownicza, usiana wieloma wysepkami, zatoczkami i skalistymi brzegami. Minąwszy małą wysepkę z domkiem letniskowym, dotarliśmy do naszego miejsca nr 69. Okazało się ono być takie, jak go sobie wyobrażaliśmy na podstawie mapy satelitarnej: było w lesie, posiadało fajny skalisty brzeg, naprzeciwko była wysepka którą widzieliśmy na mapie—innymi słowy, było to idealne miejsce na biwak!
Po rozbiciu namiotu wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu dookoła wyspy. Bardzo duże żeremie bobrów wyrastało z wody po drugiej stronie wyspy i do niej przylegało. Jak się okazało, bobry regularnie odwiedzały wysepkę, bo zobaczyliśmy wydeptaną ścieżkę prowadzącą do wody. Później widzieliśmy kilkakrotnie pływające bobry, ale głównie słyszeliśmy je wieczorem i w nocy, gdy nurkując, uderzały swoimi płaskimi ogonami w lustro wody.
Powoli zciemniało się; będąc na wodzie, upajaliśmy się panującą ciszą, przerywaną jedynie dzwiękami świata natury—do momentu, gdy kilka kanuistów pojawiło się w okolicy i zaczęło się nas pytać, czy są koło nas jakieś wolne miejsca biwakowe. Ponieważ nie było, popłynęli z powrotem, najwyraźniej niezadowoleni—jedna z nastolatek zaczęła soczyście przeklinać, nie zdając sobie sprawy, że jej głos świetnie roznosił się po wodzie i doskonale ją słyszeliśmy!
Po przybyciu na biwak, spróbowałem powędkować, chociaż wiedziałem, że jeziora w parku Killarney nie mają zbyt wielu ryb w wyniku wielu lat kwaśnego deszczu, spowodowanego dymem z hut w okolicy miasta Sudbury (deszcz też również zniszczył bardzo dużo drzew w parku). Jednakże woda była krystalicznie czysta! Po jakimś czasie złapałem kilka catfish (sumów), ale były zbyt małe na patelnię. W pewnym momencie schyliłem się i zacząłem w jeziorze myć ręce... i zobaczyłem OGROMNEGO żółwia snapping turtle [Skorpuchowate (Chelydridae)–rodzina żółwi z podrzędu żółwi skrytoszyjnych], unoszącego się w wodzie może metr ode mnie i powoli płynącego w moim kierunku! Ale to nie wszystko—w wodzie były jeszcze dwa inne żółwie! Cóż, przez wiele lat biwakowania przygotowany jestem na conocne wizyty szopów praczy, starających się ukraść cokolwiek się nadaje do jedzenia, ale po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć ogromne żółwie, które postanowiły naśladować swoich 'ziemnych' przyjaciół, wychodzić z wody i podchodzić pod miejsca biwakowe! Wkrótce żółwie pożerały sumy, kompletnie nie przejmując się światłem latarki i robieniem im zdjęć. Żółwie składały nam conocne wizyty i z przyjemnością je obserwowaliśmy. Ich twarda i gruba skóra, duże łapy, długie i ostre pazury, gruba skorupa, potężne otwory gębowe i długie ogony powodowały, iż wyglądały jak stwory z Jurassic Park!
Przez kilka następnych dni pływaliśmy po jeziorze Johnnie Lake. Catherine przeniosła kanu (pierwszy raz w życiu) przez stumetrowy portaż prowadzący do małego i malowniczego jeziora Ruth Roy Lake, położonego na północ od Johnnie Lake.
Znajdował się na nim przynajmniej jeden biwak, na którym były dwie osoby—dokonały świetnego wyboru wybierając to jezioro! Jednego dnia udaliśmy się w kierunku parkingu (gdzie zaparkowaliśmy samochód) i na jezioro Carlyle Lake. Pierwsza część jeziora była całkiem wąska, zarośnięta i obfitowała w żeremia bobrów—jedno z nich było zamieszkałe przez rodzinę wydr. Gdy nas zobaczyły, wydry chowały się w zakamarki w żeremiu i pojawiały się w innych jego miejscach, jak też wydawały niezbyt przyjacielskie odgłosy, starając się zapewne nas odpędzić. Wiosłowaliśmy więc dalej i dopłynęliśmy do bardzo ciekawego miejsca, znajdującego się zaraz koło dużej, mchem pokrytej skały; było dość mroczne, ciche i niezwykle tajemnicze! Popłynęliśmy w prawą stronę, przepłynęliśmy krótką cieśniną i wpłynęliśmy do małej zatoki na południe od jeziora Terry Lake. Na pobliskim kempingu rozbiła się rodzina brytyjska, z którą zamieniliśmy kilka słów. Gdy pływaliśmy dookoła zatoki, usłyszeliśmy szum pobliskiego małego wodospadu lub bystrzyn koło jeziora Terry Lake. Ponieważ było już późno, udaliśmy się w drogę powrotną, jednakże udało się nam jeszcze szybko wysiąść na kilku miejscach biwakowych i je obejrzeć. Gdy wreszcie dopłynęliśmy do tego zakrętu 180 stopni na jeziorze Johnnie Lake, zrobiło się już całkiem ciemno i mgliście; zrobiłem jeszcze kilka zdjęć—jedno z nich otrzymało nawet nagrodę w konkursie w moim klubie fotograficznym!
Chciałbym jeszcze przytoczyć całkiem ciekawą, prawie niesamowitą rzecz, jaką doświadczyliśmy podczas naszej wyprawy. Pierwszego dnia, po rozbiciu namiotu, pozostawiliśmy w kanu potrzebne w naszych dziennych wycieczkach rzeczy—aparaty fotograficzne, ubrania przeciw deszczowe, sprzęt wędkarski, lornetę, GPS, itp.--and gdy właśnie szykowaliśmy się do odpłynięcia, nagle oboje wyraźnie USŁYSZELIŚMY TO: niezwykle niesamowite dźwięki, jakby dziecko powoli ćwiczyło granie na wiolonczeli lub podobnym instrumencie... był to rodzaj muzyki, jaki się często słyszy w horrorach! Byliśmy prawie całkowicie przekonani, że dookoła nikogo nie było, jednakże ten dźwięk był tak wyraźny, że zaczęliśmy bojaźliwie rozglądać się dookoła, starając się znaleźć sprawcę tej raczej upiornej muzyki—daremnie! Gdy płynęliśmy następnego dnia wzdłuż drugiego brzegu Johnnie Lake, usłyszeliśmy to znowu—dźwięk nie był tak wyraźny, jak poprzedniego dnia, ale nadal doskonale słyszalny, jakby leniwie płynący gdzieś z dala, wypełniając powietrze tajemniczą i subtelną melodią. Ponieważ oboje to słyszeliśmy, sądziliśmy, że ów dźwięk nie był wytworem naszej fantazji (chyba że staliśmy się ofiarami zbiorowego urojenia...). Tak więc gdy przepływaliśmy koło kempingu, na którym biwakowała rodzina, zapytaliśmy się jej, czy oni też słyszą te dźwięki... i następnie to samo pytanie zadaliśmy samotnemu kanuiście. W obu przypadkach odpowiedzieli, że nic nie słyszą; sądząc po ich minach, nawet nie chcę przypuszczać, co sobie RZECZYWIŚCIE POMYŚLELI o nas! Do końca naszej wyprawy słyszeliśmy co jakiś czas tą 'muzykę' i nie potrafiliśmy odgadnąć jej źródła. Dopiero następnego roku rozwiązaliśmy tą zagadkę: otóż żyłka mojej wędki, smagana wiatrem, stała się prymitywną harfą i wydawała te niesamowite dźwięki! Tak więc jeszcze jedna tajemnica parku Killarney wyjaśniona!
Więcej zdjęć z tej wycieczki: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157622560580991
English Blog of this Trip: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/06/in-polish-weekend-in-bon-echo-park.html
Podróże na kanu, wędkowanie oraz zwiedzanie Kanady, USA i Kuby ENGLISH VERSION OF THIS BLOG: http://ontario-nature.blogspot.com/
wtorek, 26 lipca 2011
środa, 22 grudnia 2010
Santiago de Cuba, Resort Carisol/Corales i Baconao, 31 Październik-7 Listopad 2010 roku
Blog po angielsku/English blog: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/12/in-polish-pywanie-na-kanu-w-massasauga.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157626922815626
Nasz trzeci wyjazd na Kubę w ciągu ostatnich dwóch lat (pierwszy w styczniu 2009 r. w Hawanie i drugi w styczniu 2010 r. w Trinidad de Cuba) rozpoczął się 31 października 2010 r. z lotniska w Toronto. Na zewnątrz padał śnieg, wiał dość silny wiatr i niebo było zasnute ciemnymi chmurami. Wiedząc, że wkrótce zimowa pogoda stanie się tylko odległym wspomnieniem, byliśmy w całkiem optymistycznym nastroju—tym bardziej, że cena za nasze wakacje spadła o prawie $100 i w końcu zapłaciliśmy $402 od osoby—w tym wszystko było włączone (przelot, dojazd do hotelu, trzy posiłki dziennie, hotel i bezpłatny bar alkoholowy)—naprawdę udało się nam! Lecieliśmy w czasie spodziewanych huraganów i ceny na Kubę były śmiesznie niskie, bo nie każdy był przygotowany na ryzyko związane z możliwymi pertubacjami pogodowymi.
Samolot odleciał punktualnie i cztery godziny później wylądowaliśmy w Santiago de Cuba. Od razu 'uderzyła' nas fala gorącego i wilgotnego powietrza. Bez żadnych problemów przeszliśmy przez kontrole paszportowo-celne—nie musieliśmy otwierać żadnych bagaży i nikt nie zadawał żadnych zbędnych pytań. Przed hotelem stało sporo taksówek, których kierowcy od razu zaczęli oferować nam przewiezienie do hotelu, ale nie musieliśmy się martwić o przejazd, bo mały hotelowy autobusik już na nas czekał. Podszedł do nas ciemnoskóry facet, uśmiechnął się do ucha do ucha, podał nam rękę, jakbyśmy się znali od lat i zanim cokolwiek mogliśmy powiedzieć, chwycił nasze walizki i wniósł je do autobusu, a następnie podał nam kartkę papieru, na której było napisane, „Poproszę o napiwek”. Cóż, to jest Kuba! Przynajmniej tego rodzaju ludzie nie stoją bezczynnie na skrzyżowaniach ulic, jak to się dzieje w pewnym dobrze mi znajomym kraju, o wiele zamożniejszym od Kuby—i gdy samochody zatrzymują się na światłach, proszą (tzn. żebrzą) kierowców o pieniądze... W autobusie jechało tylko 10 osób; było już ciemno i niewiele mogliśmy zobaczyć, ale widzieliśmy wiele miejscowych osób stojących na poboczach drogi, prawdopodobnie czekających na autobus lub inną formę transportacji; na Kubie taki 'autostop' jest od lat normalną częścią życia i puste samochody czy ciężarówki rządowe muszą się zatrzymać i podwieźć ich. Autobusy z turystami są wyłączone z takiego obowiązku, chociaż od czasu do czasu kierowca kogoś znajomego zabierze. Jazda była znośna i około godziny 21:00 dojechaliśmy do hotelu o nazwie Carisol. Zostaliśmy powitani egzotycznymi drinkami serwowanymi na srebrnej tacy i szybko wydano nam klucze do pokoju w formie karty magnetycznej (personel w recepcji hotelu zwykle zna angielski, w odróżnieniu od większości innych pracowników hotelowych). Jeden z pracowników, Julio, przyniósł nasze bagaże do pokoju nr 502—ale Catherine zaraz po jego odejściu zorientowała się, że ten przyniesiony przez niego podręczny bagaż nie był jej; szybko pobiegła do recepcji i przyniosła właściwą walizkę.
Pokój wydawał się nam wilgotny, wyposażony był w klimatyzację, dwa łóżka, telewizor, sejf, lodówkę i telefon; ponieważ znajdował się na parterze, mogliśmy siedzieć na fotelach na froncie. Właśnie serwowano kolację, toteż szybko pobiegliśmy do jadalni. Jedzenie było trochę suche, ale ogólnie smakowało mi—jakby nie było, nie przyjechałem na Kubę ze względów kulinarnych! Po kolacji poszliśmy na plażę; podszedł do nas jeden z hotelowych strażników i zaczął się pytać, czy nie mamy dla niego jakiś prezentów, np. koszulek z krótkim rękawem... udawaliśmy, że go nie rozumiemy (‘no hablamos espaniol’) i szybko podążyliśmy w kierunku plaży. Minęliśmy sporo pustych budynków (bungalows, domki kempingowe), prawdopodobnie były remontowane (takie remonty mogą ciągnąć się latami). Plaża, szeroka, pełna plastikowych leżaków i oświetlona przez mocne lampy zachęcała nas do spaceru. Dookoła nie widzieliśmy nikogo innego oprócz bezpańskiego psa, który wiernie nam towarzyszył. W końcu dotarliśmy do hotelu Corales, znajdującego się kilkaset metrów od hotelu Carisol i należącego do tego samego resortu. Był pusty—zwykle poza sezonem tylko jeden hotel jest otwarty, podczas gdy druga część jest remontowana. Było to specyficzne uczucie, gdy samotnie szliśmy wśród pustych domków i budynków hotelowych, aż doszliśmy do basenu i centrum rozrywki—wszystko było przygotowane dla turystów, tylko że nikogo nie było... jak w horrorze! Położyłem się na jednym z leżaków, natomiast Catherine, jak zwykle ciekawa, postanowiła obejrzeć pozostałe części tego resortu.
Po 20 minutach zawołała mnie, aby mi coś pokazać: koło hotelu ujrzała coś, co wyglądało jak pomnik końskiej głowy—dopiero po pewnym czasie, gdy ów "pomnik" poruszył się zdała sobie sprawę, że rzeczywiście był to koń! Dookoła hotelu przechadzały się dzikie konie i widzieliśmy je prawie każdego dnia. Koń leżał na ziemi, a kiedy zbliżyliśmy się, aby zrobić mu zdjęcie, wstał i odszedł. Za trawnikiem znajdował się mały murek i dwa puste, zniszczone kilku-piętrowe bloki. W pobliżu tych budynków-widm zauważyliśmy sylwetki dwóch pasących się koni. Gdy wróciliśmy do naszego hotelu, poszliśmy do baru, ale akurat się zamykał, tak więc poszliśmy do następnego baru i zamówiliśmy kilka kubańskich koktaili. W barze siedziało kilku turystów i zaczęliśmy rozmawiać z jednym Niemcem, który przebywał już tutaj od tygodnia. Opowiedział nam o swojej pełnej wrażeń podróży z Europy na Kubę—jeden z pasażerów na pokładzie miał atak serca, samolot musiał zrzucić paliwo, zawrócić i wylądować w Paryżu. Trochę z nim porozmawialiśmy i poszliśmy do pokoju, gdzie szybko zasnęliśmy.
1 Listopad 2010 r., Poniedziałek
Musieliśmy być rzeczywiście zmęczeni, bo długo spaliśmy—przespaliśmy śniadanie i pogadanke dla nowo-przybyłych turystów, która zresztą nie jest taka bardzo ważna. Wzięliśmy prysznic—było dużo ciepłej wody (niektórzy turyści narzekają na jej brak na Kubie)—i w ten sposób zaczęliśmy swój pierwszy pełny dzień na Kubie. Po zaskakująco smacznym lunchu nastawiłem numer sejfu i włożyłem do niego nasze ‘kosztowności’, tzn. walutę, paszporty, karty z pamięcią i aparaty fotograficzne. Pochodziliśmy dookoła ośrodka, poszliśmy na plażę i wkrótce udaliśmy się na obiad. Spędziłem trochę czasu rozmawiając z pracownikiem recepcji o najnowszych wydarzeniach na Kubie—że rząd Kuby ma zwolnić 10% wszystkich pracowników rządowych i zachęcić ich do rozwijania samodzielnej działalności gospodarczej. Ponieważ prawie każdy Kubańczyk pracuje dla sektora rządowego, będzie to oznaczało dużo bezrobotnych ludzi!
Oczywiście założenie firmy jest poważnym, trudnym i często niemożliwym przedsięwzięciem: należy pokonać wiele biurokratycznych przeszkód, zdobyć odpowiednie pozwolenia, a do tego nabycie jakichkolwiek produktów do prowadzenia biznesu jest następną przeszkodą, jako że wszystko jest własnością rządową. Jeżeli więc rząd kubański rzeczywiście liczy na sukces takich prywatnych inicjatyw, musi wprowadzić w życie wiele radykalnych i autentycznych zmian. Przed udaniem się na spoczynek krótko oglądaliśmy występy taneczne, ale nie były one nadzwyczajne i po kilkunastu minutach poszliśmy do pokoju.
2 Listopad 2010 r., Wtorek
Przed pójściem na śniadanie zostawiliśmy w pokoju parę prezentów dla pokojówki—zawsze są one mile widziane. Warto zostawić jakiś drobny upominek lub peso; w zamian można być pewnym, że codziennie będzie się przychodziło do idealnie czystego pokoju, a na łóżku pojawią się niezmiernie oryginalne aranżacje wykonane z ręczników, nakryć i płatków kwiatów. Po śniadaniu poszliśmy na plażę, gdzie było kilka bezpłatnych dla gości kajaków; pracownicy dali nam kamizelki ratunkowe, wiosła i wypłynęliśmy na 'szerokie wody'! Około 50 metrów od plaży ciągnęła się kamienista rafa, przez którą co chwila przetaczały fale—było dość wietrznie.
Z przyjemnością pływaliśmy kajakiem, ustawiając się pod fale—nasz kajak unosił się do góry i opadał, mieliśmy świetną zabawę—ale w pewnym momencie mój kajak przewrócił się i znalazłem się w wodzie! Było stosunkowo płytko i miałem na sobie kapok, jednak cały czas musiałem bardzo uważać, aby nie zostać rzuconym na ostre rafy. Udało mi się z powrotem usadowić się w kajaku, ale po kilku chwilach wywrócił się ponownie, tym razem straciłem nową parę okularów przeciwsłonecznych. Była to ogólnie fajna zabawa, ale po pewnym czasie postanowiłem ją zakończyć, a Catherine jeszcze jakiś czas pływała na swoim kajaku, trzymając się jednak blisko brzegu i daleko od raf.
Na plaży zapoznałem się z dwoma pracownikami hotelu, którzy byli odpowiedzialni za utrzymanie plaży w należytym porządku, Omar i Miguel; oboje byli urodzeni w 1957 roku, w tym samym dniu i miesiącu, chodzili do tego samego przedszkola i szkoły—byli jak bracia!
Miguel za pomocą długiego kija strącił z palmy kilka dojrzałych kokosów, a następnie po mistrzowsku obrał je maczetą i odciął górną część; z takiego kokosa można było napić się, jak też zjeść miękki i pożywny miąższ.
Omar powiedział, że jego kolega może zabrać nas w sobotę do wsi Baconao, do której planowaliśmy się wybrać. Później założyłem maskę i 'fajkę' do nurkowania i wziąłem ze sobą tani aparat fotograficzny, aby zrobić zdjęcia podwodne. Byłem jednak rozczarowany, bo nic specjalnego pod wodą nie widziałem. Zostaliśmy na plaży do zachodu słońca, po powrocie do pokoju wykąpaliśmy się, wypiliśmy kilka drinków (w celu uniknięcia ciągłych podróży do baru, kupiłem kilka różnych napojów alkoholowych i butelkę coca-coli w hotelowym sklepie, tienda) i udaliśmy się na kolację. Kilkuosobowa orkiestra wykonywała różne przeboje kubańskie; dałem im 2 peso i poprosiłem, aby zagrali „La Guarntarema”.
Jak dotąd wszystko szło świetnie—pogoda była doskonała i codziennie temperatury w ciągu dnia dochodziły do +28C. Ponieważ następnego dnia planowaliśmy dwudniowy wyjazd do Santiago de Cuba, poinformowaliśmy o tym pracownika w hotelowym lobby. Okazało się, że właśnie za dwa dni, gdy będziemy w Santiago, ta część resortu (Carisol Hotel, w którym byliśmy) ma być zamknięta i wszyscy turyści będą przeniesieni kilkaset metrów do hotelu Corales—tego, który odwiedziliśmy późnym wieczorem po przyjeździe na Kubę.
Tak więc napisaliśmy krótki list list dla pracowników ze wskazówkami co do przeniesienia naszego bagażu w czasie naszej nieobecności. Nota bene, list ten napisaliśmy po hiszpańsku, posługując się naszymi skromnymi zasobami tego języka i słownikiem; chociaż wywołaliśmy uśmieszek na twarzy recepcjonisty, ogólnie wszystko było zrozumiałe—a to przecież najważniejsze! Również dowiedzieliśmy się, że autobus dla pracowników, którym planowaliśmy dojechać do Santiago (jest to autobus, który przywozi i zabiera pracowników hotelowych) odchodzi o 6:00 rano, tak więc musieliśmy wstać bardzo wcześnie. Już wieczorem spakowaliśmy się—potrzebne nam w Santiago rzeczy były w plecaku, a reszta w walizkach, przygotowanych na zabranie ich do hotelu Corales przez pracowników hotelu.
3 Listopad 2010 r., Środa
Już po piątej rano byliśmy na nogach i sądziłem, że nie zabierze nam więcej, niż 30 minut, aby być gotowym do wyjścia z pokoju... ale nagle okazało się, że nie mogłem znaleźć mojego paszportu—a mogłem przysiąc, że położyłem go specjalnie wieczorem koło telewizora. Szukałem go wszędzie, nawet rozpakowałem plecak, a potem walizki—na próżno, nigdzie go nie było! Czyżby ktoś wszedł w nocy do naszego pokoju i go ukradł—bo nie potrafiłem znaleźć żadnego innego wytłumaczenia jego zniknięcia. W końcu zacząłem szukać go w już spakowanej walizce Catherine... i tam go znalazłem! Nie chcę wspominać, kto czerwienił się ze wstydu...
Pobiegliśmy do lobby hotelowego, ale na szczęście autobus opóźniał się. Rzeczywiście, czekaliśmy prawie jeszcze jedną godzinę, zanim nadjechał. Razem z nami było kilka innych turystów, którzy też zamierzali jechać nim do Santiago. Zapłaciliśmy kierowcy 5 peso od osoby i po kilku minutach byliśmy na drodze prowadzącej do Santiago. Autobus był stary, spartański i non-stop wszystko w nim skrzypiało, ale ogólnie fajnie się jechało i przez okna mogliśmy podziwiać okolicę (bo w drodze do hotelu w nocy nic praktycznie nie widzieliśmy). Przy drodze stało wiele ludzi, czekających na autobusy lub inną 'okazję'. Od czasu do czasu mijaliśmy lokalne autobusy, załadowane do pełna ludźmi—ale bardzo często takie 'autobusy' to po prostu były otwarte ciężarówki, w których stali pasażerowie, ściśnięci jak sardynki.
Wreszcie wjechaliśmy do Santiago; jechaliśmy wzdłuż ulicy z okazałymi domami i zauważyliśmy też jakieś konsulaty. Z daleka zobaczyłem niezmiernie oryginalny budynek biurowy, posiadający na dachu coś w rodzaju stodoły—do tej pory nie mam pojęcia, co to właściwie było. Minęliśmy Plaza de la Revolucion, jechaliśmy Cespedes Avenue, widzieliśmy wiele casas particulares ze z daleka rzucającym się w oczy niebieskim znaczkiem przypominającym kotwicę (są do domy prywatne, oferujące usankcjonowane przez rząd zakwaterowanie dla turystów). Często widzieliśmy plakaty lub nazwy "26 de Julio" – ponieważ atak na El Cuartel Moncada, tzn. Koszary Wojskowe Moncada był przełomowym wydarzeniem, które zapoczątkowało „Ruch 26 Lipca” i Rewolucję miał miejsce właśnie w Santiago w dniu 26 lipca 1956 r.—to nic dziwnego, że wszędzie się ta data pojawia.
Minęliśmy bardzo ruchliwą stację benzynową i jeszcze bardziej zatłoczoną stację autobusową i nasza autobusowa wycieczka dobiegła końca—wysiedliśmy wraz z dwoma innymi osobami z hotelu (Kanadyjka i jej kubański znajomy). Poszliśmy z nimi do Plaza de Marte, potem do Plaza de Dolores, a następnie do centrum miasta, Cespedes Parque. Kwadratowy rynek, Parque, otoczony był bardzo ciekawymi, starymi i kolonialnymi budynkami—Catedral de la Asuncion, Casa de Diego Velazques (budynek ten, zbudowany w latach 1516-30, był rezydencją hiszpańskiego konkwistadora Diego Velazques, gubernatora Kuby; (jest on uważany za najstarszy budynek na Kubie—obecnie mieści się w nim Museo de Ambiente Historico Cubana), Hotel Casa Granda (w książce Grahama Greena "Nasz Człowiek w Hawanie", autor opisuje go jako hotel odwiedzany przez szpiegów) i Ayutamiento, ratusz. To właśnie z centralnego balkonu tego budynku Fidel Castro po raz pierwszy wygłosił przemówienie do narodu kubańskiego w dniu 1 stycznia 1959 roku, ogłaszając zwycięstwo Rewolucji Kubańskiej.
Usiedliśmy na jednej z ławek w centrum placu—mieliśmy ze sobą dość ciężki plecak, zawierający nasze rzeczy osobiste, różne podarunki i oczywiście aparaty fotograficzne. Chociaż byliśmy w Santiago tylko przez jedną godzinę, to pierwsze wrażenia były całkiem pozytywne: było to tętniące życiem miasto. Wiele osób oferowało nam taksówki, casas particulares lub po prostu prosiło o pieniądze lub upominki. Ulicami jeździło bardzo dużo samochodów (wiele z nich o wiele starszych ode mnie, pamiętające jeszcze czasy Batisty) i podziwiałem odważnych przechodniów, którzy próbowali pomimo wszystko przejść przez ulicę—musieli manewrować między samochodami osobowymi, ciężarówkami i motocyklami.
Osobiście zauważyłem, jak kilku przechodniów dosłownie otarło się o jadące samochody. Istniały przejścia dla pieszych (pasy), ale praktycznie były one jakby niezauważalne przez kierowców—ogromna różnica w porównaniu z Kanadą, gdzie wystarczy jedynie stanąć na przejściu lub wystawić rękę, aby się zatrzymał cały ruch samochodowy! Byłem zaskoczony, że nie widziałem żadnych wypadków—pewnie tu mieszkający ludzie potrafią się do tego przystosować. Uliczki były bardzo wąskie, często jednokierunkowe i z bardzo ograniczoną widocznością, z ledwo dostrzegalnymi znakami drogowymi—i dość szybko pędziły bez zatrzymywania się samochody i ciężarówki, ufając, że nieoczekiwanie nie wyskoczy przed nimi ani samochód, ani pieszy. Przy katedrze zaparkowanych było sporo taksówek, większość z nich co najmniej tak stara, jak sama Rewolucja Kubańska.
Po rozmowie z taksówkarzem zdecydowaliśmy się pojechać jedną z nich, czerwonym Fordem z 1958 roku i poprosiliśmy kierowcę, aby zawiózł nas do Casa Maruchi [Hartmann Calle (San Félix) 357, Santiago de Cuba, Email: maruchi@infomeil.com], znajdującej się kilka przecznic dalej. Jeszcze w Kanadzie czytaliśmy o tej casa i jej właścicielach wiele pozytywnych recenzji i mieliśmy zamiar się tu przenocować. Po zapłacenia 3 peso za taksówkę (w banku za $100 kanadyjskicyh otrzymywaliśmy około 86 peso) weszliśmy do środka, ale okazało się, że casa jest niestety pełna (zgodnie z regulacjami rządowymi, właściciel ma prawo wynająć jedynie 2 pokoje w każdym casa; ponieważ naruszenie tego przepisu może spowodować cofnięcie pozwolenia na wynajem, zazwyczaj właściciele nie są skorzy do łamania tego przepisu, tym bardziej, że trudno ukryć takich ‘nadliczbowych’ turystów). Jednak właścicielka zabrała nas do innego casa, mieszczącego się o jakieś 150 metrów dalej na tej samej ulicy. Okazało się, ze ta casa, której właścicielem był mówiący po angielsku lekarz, była naprawdę doskonała [Armando Carballo Fernandez, San Felix (Hartmann) No. 306 e/ Habana (Jose Miguel Gomez) y Trinidad (General Portundo), Santiago de Cuba, telefonos 653144 y 62496 , Movil 0152466161]!
Mieliśmy przytulny pokoik z łazienką i mogliśmy obserwować z okien życie na ulicy. Architektura tego budynku była kompletnie odmienna od tej, jaką znam z Europy czy Kanady—wąskie korytarzyki i schodki prowadziły do dwóch tarasów na dachu, z których rozciągał się wspaniały widok na całe miasto; na tych tarasach mogliśmy też spożywać posiłki i delektować się zimnym kubańskim piwem. Pobieżnie przejrzałem książki w biblioteczce właściciela; większość była w języku hiszpańskim, ale rzuciły mi się w oczy znajome tytuły lub nazwiska autorów (np. „Quo Vadis?” Henryka Sienkiewicza) oraz znalazłem kilka przewodników turystycznych po Kubie w różnych językach, w tym jeden po polsku. Ponieważ następnego dnia pokój już był zarezerwowany przez innych turystów, mieliśmy nadzieję, że przenocujemy się w Casa Maruchi. Ponieważ byliśmy zmęczeni, ucięliśmy sobie godzinną drzemkę; wstaliśmy o 13:00, zamówiliśmy kolację i poszliśmy na spacer.
Powietrze było przesycone zapachem kanalizacji i paliwa silnikowego; miasto było hałaśliwe, pełne życia i wigoru, mijaliśmy wiele stoisk oferujących różne towary za 'twardą walutę', tzn. CUC, peso convertible.
Mijaliśmy sporo casas particulares oraz prywatnych restauracji i kawiarni. Ulice były pełne ludzi, niektórzy prosili nas o pieniądze lub próbowali nam sprzedać cygara ('no fumaros'), inni jedynie chcieli z nami porozmawiać. Na wielu ulicach widzieliśmy stare szyny tramwajowe—pozostałości przeszłej epoki.
Tramwaje zaczęły kursować w Santiago w 1908 r.; ostatni przejechał ulicami w 1952 r. Więcej informacji na temat tramwajów jest na stronie Tramwaje Kuby: http://www.tramz.com/cu/sc/sc.html . Biorąc pod uwagę, że uliczki są niezmiernie wąskie, bardzo chciałbym zobaczyć, jak sobie tramwaje radziły przy skęcaniach w tych uliczkach—pewnie prawie-że zawadzały o mury domów! W porównaniu do Hawany, w której byłem prawie 2 lata temu, Santiago było z pewnością znaczniej zywiołowe: jineteros (kanciarzy) było o wiele więcej i byli o wiele bardziej uciążliwi niż w Hawanie; widząc mój plecak, od razu sądzili (i słusznie), że szukamy casa particulare i dosłownie za nami jakiś czas chodzili, chociaż wyraźnie im powiedzieliśmy, że nie potrzebujemy ich 'pomocy'.
Często obserwują oni turystów i gdy ci idą do jakiejś casa, jineteros udają, że to właśnie oni ich do niej przyprowadzili i żądają od właściciela ‘komisji’—a ci z kolei dodają ją do rachunku turystów. Jeden z takich jineteros był pewnie stałym bywalcem Cespedes Parque i codziennie tam operował, bo widzieliśmy go kilkakrotnie; nawiasem mówiąc, miał tak odpychającą twarz, za którą od razu powinien dostać 10 lat więzienia i nigdy nie chciałbym robić z takim osobnikiem żadnych interesów. Oczywiście, cały czas pstrykałem mnóstwo zdjęć, ale mój Canon Rebel xt co jakiś czas płatał mi figle i nie chciał działać jak należy; na szczęście, zabrałem jeszcze dwa inne aparaty fotograficzne.
Kilka razy kupiłem kubańskie piwo w puszkach, „Bucanero”, kosztujące jedno peso, aby zaspokoić pragnienie. Po jakimś czasie wróciliśmy do naszej casa i porozmawialiśmy z jej właścicielem. Był on lekarzem, jego kilkunastoletni syn miał dość poważne problemy z nogą i musiał nosić coś w rodzaju protezy. Ostrzegł nas, abyśmy uważali na ulicach szczególnie wieczorem, bo są wypadki wyrywania turystom np. aparatów fotograficznych.
Poszliśmy na górę na taras, gdzie niebawem jego żona podała nam pyszną kolację.
Po kolacji, gdy się już ściemniało, przeszliśmy się po okolicznych uliczkach, gdzie zrobiłem sporo zdjęć, szczególnie dzieciakom. Rozdałem im sporo prezentów—przywieźliśmy ze sobą kilka kilogramów upominków—mydła, długopisy, kredki, zeszyty, naklejki, kalkulatory, breloczki, zestawy do manicure, itp.
Jest to niestety biedny kraj i ci, którzy nie mają dostępu do 'twardej waluty' (tzn. nie pracują w sektorze turystycznym lub nie mają krewnych za granicą), mogą jedynie liczyć na to, co można kupić za 'normalną' walutę kubańską (Moneda National), która nie jest dużo warta. Jest to niesamowite, ale kelner pracujący w sektorze turystycznym może zarobić w ciągu pół dnia więcej w napiwkach niż wynosi miesięczna pensja lekarza.
Przez otwarte okna naszego pokoju słyszeliśmy różne hałasy, dobiegające z ulicy—krzyki ludzi, trąbienia samochodów, warkot starych silników, nawoływania dzieci—a nad tym wszystkim unosił się wszechobecny zapach ścieków i benzyny, który zawsze będzie mi się kojarzył z Santiago. Ponieważ byliśmy zmęczeni, po kilku minutach zapadliśmy w mocny sen.
4 Listopad 2010 r., Czwartek
Rano wzięliśmy prysznic, spakowaliśmy dobytek i rozliczyliśmy się z właścicielem. Noc spędzona w casa kosztowała nas 25 CUC (za dwie osoby, bo cena jest liczona od pokoju), dwa obiady 20 peso, a około 10 peso wydaliśmy na piwo i wody, jakie wypiliśmy. Dodaliśmy im jeszcze mały napiwek i kilka prezentów i po paru minutach byliśmy w Casa Maruchi, mając nadzieję, że uda się nam spędzić tam drugą noc.
Jednak okazało się, że z powodu huraganu Tomas, który miał przejść nad Haiti i częściowo nad Santiago, niektóre loty zostały odwołane i turyści przebywający w casa musieli w niej pozostać jeszcze jedną noc. Rzeczywiście, pogoda się znacznie pogorszyła. Zostawiliśmy nasze bagaże w Casa Maruchi i poszliśmy do Parque Cespedes, zrobiliśmy wiele zdjęć i spotkaliśmy czarnoskórego Kubańczyka, który, jak powiedział, stracił rękę w wypadku motocyklowym. Wzięliśmy go do restauracji mieszczącej się w jednym z budynków na rogu Cespedes Parque i wypiliśmy z nim Mojito; po prostu chciał z nami porozmawiać (a przy okazji posiedzieć w 'prawdziwej' restauracji, gdzie trzeba płacić twardą walutą).
Podczas gdy Catherine z nim rozmawiała, poszedłem do sąsiedniego budynku po drugiej stronie ulicy, do Ratuszu ze słynnym balkonem, na którym Castro wygłosił historyczne przemówienie w pierwszym dniu triumfu Rewolucji Kubańskiej. Spytałem się pracowników budynku, czy nie byłoby możliwe na chwilę wejść na balkon, ale nawet zachęta w postaci 5 peso nie była wystarczająca, abym się tam dostał. W sklepie znajdującym się koło katedry kupiliśmy kilka kartek pocztowych i znaczków. Przed sklepem karłowata Kubanka usilnie prosiła nas o pieniądze—zrobiłem jej parę zdjęć i dałem parę groszy.
Następnie udaliśmy się do hotelu Casa Granda, gdzie zamówiliśmy piwo i usiedliśmy na tarasie z widokiem na Cespedes Parque, gdzie mogliśmy się przyglądać z góry przechodniom o obserwować ruch uliczny. Napisałem kilka pocztówek do Kanady, Europy i wysłałem je z hotelu, ale tylko połowa z nich dotarła do adresatów. Museo de Ambiente Historico Cubano było naszym kolejnym celem—posiadało kolekcję bardzo starych i ciekawych kolonialnych mebli z różnych okresów, również mogliśmy podziwiać Casa de Diego Velazquez i jej mauretańska architekturę.
W drodze powrotnej do Casa Maruchi zatrzymaliśmy się w bardzo znanej restauracji Casa de la Trova, która słynie z występów muzycznych, które zaczynają się dopiero po godzinie 20:00.
Przed wyjazdem na Kubę Catherine kupiła dużą paczkę gum do żucia—okazało się, że robiły one furorę i był to idealny prezent dla napotkanych Kubańczyków. Powróciwszy do Casa Maruchi, spędziliśmy tam ponad godzinę, siedząc na tarasie, rozmawiając z mężem właścicielki i podziwiając panoramę miasta. Pogoda się zaczęła zmieniać—huragan powoli nadchodził nad Santiago, zaczęły formować się czarne chmury i spadł deszcz.
Zeszliśmy na dół do 'salonu', który był pełen różnych roślin, posiadał imponującą rzeźbę/fontannę i nawet żółwia, który powoli posuwał się po podłodze. Właścicielka (Pani Maruchi) zadzwoniła po taksówkę, tego samego Forda z 1958 roku i przy okazji dodała do niej jednego ze swoich znajomych, który udawał się w tą samą stronę. Piękny klasyczny amerykański samochód był trochę powolny, dwa razy mu zgasł silnik w szczerym polu gdy w potokach deszczu przejeżdżaliśmy przez ogromne kałuże, ale kierowca za każdym razem go z powrotem zapalał i jechaliśmy dalej, dojeżdżając po około 2 godzinach do hotelu
Okazało się, że cena za przejazd była większa od tej, którą na początku nam podał, ale i tak opłacało się przejechać takim niezwykłym antykiem!
Oczywiście, wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, ale w tym właśnie czasie postanowiono zamknąć na wszelki wypadek lotnisko w Santiago de Cuba z powodu huraganu Tomas i ostatni samolot, jaki z niego przed zamknięciem odleciał, to był kubański lot z Haiti, przez Santiago do Hawany (Aero Caribbean Lot 883). Nie doleciał, rozbijając się w drodze do Hawany. Wszyscy na pokładzie zginęli (61 pasażerów i 7 osób załogi).
Po dotarciu do resortu poszliśmy do Hotelu Corales, jako że Carisol był już zamknięty. W recepcji dowiedzieliśmy się, że nasze bagaże zostały zabrane do Corales do naszego nowego pokoju nr 516.
Wzięliśmy prysznic i udaliśmy się na kolację. Cały czas padał deszcz i było trochę wietrznie, ale centrum huraganu przeszło nad Haiti, a przez nasz ośrodek jedynie jego strefa peryferyczna. Po kolacji poszliśmy do naszego pokoju-był ładniejszy niż ten w Carisol, nie było żadnego przykrego zapachu, jak też mogliśmy z balkonu oglądać z daleka występy rozrywkowe. Obejrzeliśmy w TV wiadomości, mówili o katastrofie tego samolotu na Kubie, jak również pokazywano inną potencjalną katastrofę lotniczą, tym razem australijskich linii Quantas—jeden z silników po prostu odpadł od samolotu!
5 Listopad 2010 r., Piątek
Zmęczeni, spaliśmy od 11 rano i po obudzeniu się poszliśmy prosto do restauracji na lunch. Chciałbym tutaj napisać kilka słów na tema jedzenia. Codziennie mieliśmy trzy posiłki i były one serwowane w formie bufetu szwedzkiego, z którego można było brać ile się chciało i co się chciało, kelnerzy natomiast przynosili piwo i wino. Wszystko to było wliczone w cenę i jedynie zostawialiśmy kelnerom napiwki, zwykle po 1-2 peso. Nigdy nie miałem żadnych problemów z wybraniem jedzenia, szczególnie smakował mi kurczak, wieprzowina i omlety na śniadanie.
Jedzenie w Hawanie (Hotel Tropicoco) i w Trinidad de Cuba (Hotel Costasur) było też dobre, ale różniło się od tego w Carisol/Corales, które chyba było najlepsze. Niektórzy turyści narzekają na jedzenie, ale Kuba nie słynie z dobrej kuchni. Z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że zawsze było coś dobrego i nawet smacznego—a do tego nigdy nie miałem żadnych problemów żołądkowych. Inną pozytywną rzeczą w Corales/Carisol było to, że personel nie domagał się i nie oczekiwał napiwków—nie czuliśmy presji, że musimy dać im napiwki—jak też nie oferowano nam żadnych nieproszonych 'prezentów', oczekując, że za nie im zapłacimy, jak to miało miejsce w Hotelu Costasur. Kilka razy w czasie kolacji na sali grali i śpiewali muzycy (jeden z wokalistów był niewidomy) i zazwyczaj dostawali od turystów peso lub dwa, ale nie było poczucia przymusu, że trzeba to zrobić. Tylko raz magik, po pokazaniu kilku sztuczek, chodził od stołu do stołu, pokazywał pewną sztuczkę i następnie starał się sprzedać turystom za 5 peso pudełeczko, używane właśnie w tej sztuce.
Tego samego dnia przeszliśmy się drogą prowadzącą z hotelu do wioski Baconao (do której pojechaliśmy następnego dnia) i oglądaliśmy ciekawe jaskinie i formacje geologiczne, wyżłobione kiedyś przez wody oceanu; niewykluczone, że dawno temu służyły one jako schronienia dla ludzi. Gdy spacerowaliśmy po plaży, natknęliśmy się na strażnika (z pistoletem .38—powiedział, że nigdy go nie musiał używać), który pokazał nam parę interesujących krabów. Gdy zaczęło padać, schowaliśmy się w pustym barze, wyciągnęliśmy kupioną przedtem butelkę rumu, zmieszaliśmy z coca-cola i tak popijając, siedzieliśmy sobie i czekaliśmy, aż się przejaśni.
Potem obserwowaliśmy małą jaszczurkę na drzewie i zrobiliśmy zdjęcia zachodzącego słońca. Po kolacji, gdy już było ciemno, poszliśmy na plażę, zobaczyliśmy kilka ciekawych krabów, a następnie udaliśmy się w stronę tych dwóch opuszczonych dość wysokich budynków (były bardzo blisko naszego hotelu), koło których przechadzało się kilka koni. Strażnik wyjaśnił nam, że kiedyś była tu szkoła dla pracowników, którzy w tych budynkach mieszkali.
O 21:30 zaczynał się pokaz rozrywkowy, toteż wróciliśmy do hotelu i spotkaliśmy tego niemieckiego turystę, z którym rozmawialiśmy w pierwszym dniu pobytu. Miał odlecieć tego dnia, ale z powodu huraganu odwołano loty i w ten sposób miał przedłużony urlop.
Po zakończonych występach raz jeszcze przeszliśmy się koło tych opuszczonych budynków. Następnego dnia planowaliśmy wybrać się do wsi Baconao, znajdującej się kilka kilometrów od naszego hotelu. Omar i Miguel, pracownicy plaży, powiedzieli, że ich kuzyn może nas tam podwieźć, ale gdy staraliśmy się z nimi skontaktować, nie mogliśmy ich znaleźć, toteż zamierzaliśmy po prostu wynająć konną dorożkę—rano kilka zawsze stało pod hotelem. Gdy już mieliśmy iść do pokoju, pojawił się jakiś młody facet po drugiej stronie muru i zaczął z nami rozmawiać; powiedział, że może zorganizować dla nas na jutro dorożkę za 3 peso od osoby. Zaakceptowaliśmy jego ofertę i obiecaliśmy pojawić się przed hotelem zaraz po śniadaniu.
6 Listopad 2010 r., Sobota
Przed hotelem stało kilka jednokonnych dorożek. Poznany wczoraj wieczorem facet od razu do nas podszedł, abyśmy przypadkiem nie wsiedli do niewłaściwej dorożki! Dorożka była powożona przez dwóch ludzi; jeden z nich kilka dni próbował sprzedać nam na plaży zegarek.
Fajnie się jechało—minęliśmy jaskinie, które odwiedziliśmy dzień wcześniej, dwie restauracje i po 45 minutach dotarliśmy do centrum wsi Baconao. Była to raczej uboga wioska; w jej centrum znajdował się rządowy sklep,oferujący m. in. papierosy, zabawki i jakieś rzeczy do jedzenia (aby je kupić, trzeba było mieć nie tylko pieniądze, ale też kartki, podobnie, jak w PRL’u w latach osiemdziesiątych), oraz skromny 'salon fryzjerski', jeżeli go tak można nazwać.
W środku zrobiłem wiele zdjęć pracownikom, klientom i siedzącej tam matce z dziećmi, dając im sporo drobnych upominków, jak też wziąłem ich adresy (i po kilku miesiącach wysłałem im zdjęcia).
Wędrowaliśmy po wsi i zostaliśmy zaproszeni przez rodzinę do ich gospodarstwa. Zrobiłem im wiele zdjęć; urwali z drzewa kilka orzechów kokosowych, przepołowili maczetą i w ten sposób mogliśmy zaspokoić pragnienie i spożyć lunch w postaci miazgi kokosowej.
Rozdaliśmy im prezenty (również później wysłałem im zdjęcia) i poszliśmy dalej, czasem zatrzymując się i rozmawiając z lokalnymi ludźmi. Po dotarciu do drogi, przy której stał umundurowany wartownik, musieliśmy zawrócić.
Droga ta prowadziła do Guantanamo, gdzie znajduje się amerykańska baza wojskowa (ok. 40 km od hotelu). Mówiono nam, że z plaży naszego hotelu można zobaczyć statki amerykańskie, zmierzające do Guantanamo; rzeczywiście, widzieliśmy w oddali parę statków, ale nie byliśmy w stanie dojrzeć, pod czyją pływały banderą. Razem spędziliśmy w wiosce ponad godzinę i cały czas czekała na nas dorożka.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Laguna Baconao—było to jezioro (?); kilkanaście metrów od brzegu znajdowała się w nim rzeźba przedstawiająca dwóch rybaków Taino (plemię Taino, które kiedyś zamieszkiwało Kubę, wymarło w XVI wieku) i odwiedziliśmy farmę krokodyli. Na jeziorze była nawet łódka, ale z powodu wietrznej pogody nie mogliśmy nią popłynąć.
W restauracji zamówiliśmy piwo (dla nas i dla obu dorożkarzy) i powróciliśmy do hotelu, zapłaciliśmy im za wycieczkę i daliśmy parę prezentów. Po kolacji zrobiłem zdjęcia krabom, które w nocy pojawiały się przed hotelem.
7 Listopad 2010 r., Niedziela
Obudziliśmy się już o 8:30 rano, ale zamiast na śniadanie, udaliśmy się od razu na plażę, aby rozkoszować się naszym ostatnim dniem na Kubie—tym bardziej, że wypogodziło się i huragan Tomas przeszedł już do historii, pozostawiając jednak po sobie zniszczenia i ofiary śmiertelne w Haiti, które tak niedawno zostało zdewastowane przez trzęsienie ziemi (co ciekawe, w czasie tego trzęsienia ziemi byliśmy też na Kubie).
Dwie godziny później wróciliśmy do pokoju, spakowaliśmy nasze rzeczy i wykąpaliśmy się przed podróżą do Kanady. Zresztą mieliśmy opuścić pokój przed południem, aby pokojówki mogły go przygotować dla następnej tury turystów. Zostawiliśmy bagaże w hotelowym lobby i poszliśmy na jak zawsze bardzo dobry obiad, zamówiliśmy kilka lampek wina, porozmawialiśmy z turystami i następnie poszliśmy po raz ostatni na przechadzkę dookoła hotelu. Minęliśmy restaurację znajdującą się obok hotelu (uczęszczaną głównie przez Kubańczyków) i weszliśmy do tych opuszczonych budynków, które codziennie widzieliśmy z hotelu.
Były kompletnie puste i nie było w nich niczego przedstawiającego jakąkolwiek wartość. Zrobiłem kilka zdjęć. Koło restauracji spotkaliśmy tych dwóch facetów, którzy wczoraj zabrali nas do Baconao. Dookoła tych budynków pasły się krowy, kozy i konie. Przed restauracją zauważyłem kobietę z dziećmi i zrobiłem jej sporo zdjęć, jak też rozdałem im pozostałe mi prezenty.
Akurat z restauracji wyszedł kompletnie pijany facet, który nie mógł chodzić, ale z pomocą kolegów dosiadł konia i odjechał—mam nadzieję, że gdziekolwiek jechał, to koń znał drogę.
Czekając na autobus, zamówiliśmy w hotelu kilka cappuccino i wkrótce jechaliśmy na lotnisko w Santiago de Cuba. Przez okna mogliśmy podziwiać rozciągające się góry Sierra. W tych górach Fidel Castro i jego zwolennicy ukrywali się po ataku na baraki Moncada; mogę sobie wyobrazić, jak trudno było reżymowi Batisty z nimi walczyć w tak górzystym i zalesionym terenie. Często mijaliśmy sporo różnych pomników i obelisków, prawdopodobnie upamiętniających poległych partyzantów lub odbyte w tych miejscach bitwy czy też potyczki z armią Batisty—przypominało mi to trochę Polskę, gdzie też spotykałem podobne tablice upamiętniające różne wydarzenia historyczne, szczególne te związane z wojnami i powstaniami.
Gdy przybyliśmy na lotnisko—to samo lotnisko, z którego wystartował w swoją ostatnią drogę ten samolot z Haiti trzy dni wcześniej—kupiliśmy rum w sklepie lotniskowym, porozmawialiśmy z lecącymi z nami turystami i obejrzeliśmy wystawione na sprzedaż książki i kasety DVD (kupiłem jedna o życiu Che Guevara). Wreszcie przyleciał nasz samolot, z którego wysypała się grupa przybywających z Toronto turystów, a następnie polecieliśmy do Cayo Largo, wysadzając i zabierając turystów, którzy przylecieli tydzień temu z nami z Toronto i wreszcie wystartowaliśmy w rejs do Toronto—to dodatkowe lądowanie dodało przynajmniej dwie godziny do naszego lotu—ale o godzinie 1:00 nad ranem szczęśliwie wylądowaliśmy w Toronto na prawie zupełnie pustym lotnisku.
Mieliśmy w pełni udane wakacje—odwiedziliśmy dwie casas particulares i dwa hotele, warunki w hotelach były wspaniałe, spędziliśmy dużo czasu na plaży (chociaż akurat ten rodzaj wypoczynku specjalnie do mnie nie przemawia), jedzenie było bardzo smaczne, personel profesjonalny i nienarzucający się—osobiście poleciłbym ten resort. Nasze wycieczki do Santiago de Cuba i do wsi Baconao z pewnością były jedną z głównych atrakcji naszej wyprawy i niezmiernie urozmaiciły nasz raczej prozaiczny pobyt w ośrodku wypoczynkowym (chyba że się lubi spędzać cały czas na plaży, w barach i w hotelu). Mam nadzieję, że będę miał okazję ponownie odwiedzić Kubę; biorąc pod uwagę ostatnie zmiany i zamiary rządu wydania Kubańczykom setek tysięcy pozwoleń na prowadzenie prywatnej działalności, jestem pewien, że Kuba będzie się zmieniać—na lepsze.
Blog po angielsku/English blog: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/12/in-polish-pywanie-na-kanu-w-massasauga.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157626922815626/
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157626922815626
Nasz trzeci wyjazd na Kubę w ciągu ostatnich dwóch lat (pierwszy w styczniu 2009 r. w Hawanie i drugi w styczniu 2010 r. w Trinidad de Cuba) rozpoczął się 31 października 2010 r. z lotniska w Toronto. Na zewnątrz padał śnieg, wiał dość silny wiatr i niebo było zasnute ciemnymi chmurami. Wiedząc, że wkrótce zimowa pogoda stanie się tylko odległym wspomnieniem, byliśmy w całkiem optymistycznym nastroju—tym bardziej, że cena za nasze wakacje spadła o prawie $100 i w końcu zapłaciliśmy $402 od osoby—w tym wszystko było włączone (przelot, dojazd do hotelu, trzy posiłki dziennie, hotel i bezpłatny bar alkoholowy)—naprawdę udało się nam! Lecieliśmy w czasie spodziewanych huraganów i ceny na Kubę były śmiesznie niskie, bo nie każdy był przygotowany na ryzyko związane z możliwymi pertubacjami pogodowymi.
Samolot odleciał punktualnie i cztery godziny później wylądowaliśmy w Santiago de Cuba. Od razu 'uderzyła' nas fala gorącego i wilgotnego powietrza. Bez żadnych problemów przeszliśmy przez kontrole paszportowo-celne—nie musieliśmy otwierać żadnych bagaży i nikt nie zadawał żadnych zbędnych pytań. Przed hotelem stało sporo taksówek, których kierowcy od razu zaczęli oferować nam przewiezienie do hotelu, ale nie musieliśmy się martwić o przejazd, bo mały hotelowy autobusik już na nas czekał. Podszedł do nas ciemnoskóry facet, uśmiechnął się do ucha do ucha, podał nam rękę, jakbyśmy się znali od lat i zanim cokolwiek mogliśmy powiedzieć, chwycił nasze walizki i wniósł je do autobusu, a następnie podał nam kartkę papieru, na której było napisane, „Poproszę o napiwek”. Cóż, to jest Kuba! Przynajmniej tego rodzaju ludzie nie stoją bezczynnie na skrzyżowaniach ulic, jak to się dzieje w pewnym dobrze mi znajomym kraju, o wiele zamożniejszym od Kuby—i gdy samochody zatrzymują się na światłach, proszą (tzn. żebrzą) kierowców o pieniądze... W autobusie jechało tylko 10 osób; było już ciemno i niewiele mogliśmy zobaczyć, ale widzieliśmy wiele miejscowych osób stojących na poboczach drogi, prawdopodobnie czekających na autobus lub inną formę transportacji; na Kubie taki 'autostop' jest od lat normalną częścią życia i puste samochody czy ciężarówki rządowe muszą się zatrzymać i podwieźć ich. Autobusy z turystami są wyłączone z takiego obowiązku, chociaż od czasu do czasu kierowca kogoś znajomego zabierze. Jazda była znośna i około godziny 21:00 dojechaliśmy do hotelu o nazwie Carisol. Zostaliśmy powitani egzotycznymi drinkami serwowanymi na srebrnej tacy i szybko wydano nam klucze do pokoju w formie karty magnetycznej (personel w recepcji hotelu zwykle zna angielski, w odróżnieniu od większości innych pracowników hotelowych). Jeden z pracowników, Julio, przyniósł nasze bagaże do pokoju nr 502—ale Catherine zaraz po jego odejściu zorientowała się, że ten przyniesiony przez niego podręczny bagaż nie był jej; szybko pobiegła do recepcji i przyniosła właściwą walizkę.
Pokój wydawał się nam wilgotny, wyposażony był w klimatyzację, dwa łóżka, telewizor, sejf, lodówkę i telefon; ponieważ znajdował się na parterze, mogliśmy siedzieć na fotelach na froncie. Właśnie serwowano kolację, toteż szybko pobiegliśmy do jadalni. Jedzenie było trochę suche, ale ogólnie smakowało mi—jakby nie było, nie przyjechałem na Kubę ze względów kulinarnych! Po kolacji poszliśmy na plażę; podszedł do nas jeden z hotelowych strażników i zaczął się pytać, czy nie mamy dla niego jakiś prezentów, np. koszulek z krótkim rękawem... udawaliśmy, że go nie rozumiemy (‘no hablamos espaniol’) i szybko podążyliśmy w kierunku plaży. Minęliśmy sporo pustych budynków (bungalows, domki kempingowe), prawdopodobnie były remontowane (takie remonty mogą ciągnąć się latami). Plaża, szeroka, pełna plastikowych leżaków i oświetlona przez mocne lampy zachęcała nas do spaceru. Dookoła nie widzieliśmy nikogo innego oprócz bezpańskiego psa, który wiernie nam towarzyszył. W końcu dotarliśmy do hotelu Corales, znajdującego się kilkaset metrów od hotelu Carisol i należącego do tego samego resortu. Był pusty—zwykle poza sezonem tylko jeden hotel jest otwarty, podczas gdy druga część jest remontowana. Było to specyficzne uczucie, gdy samotnie szliśmy wśród pustych domków i budynków hotelowych, aż doszliśmy do basenu i centrum rozrywki—wszystko było przygotowane dla turystów, tylko że nikogo nie było... jak w horrorze! Położyłem się na jednym z leżaków, natomiast Catherine, jak zwykle ciekawa, postanowiła obejrzeć pozostałe części tego resortu.
Po 20 minutach zawołała mnie, aby mi coś pokazać: koło hotelu ujrzała coś, co wyglądało jak pomnik końskiej głowy—dopiero po pewnym czasie, gdy ów "pomnik" poruszył się zdała sobie sprawę, że rzeczywiście był to koń! Dookoła hotelu przechadzały się dzikie konie i widzieliśmy je prawie każdego dnia. Koń leżał na ziemi, a kiedy zbliżyliśmy się, aby zrobić mu zdjęcie, wstał i odszedł. Za trawnikiem znajdował się mały murek i dwa puste, zniszczone kilku-piętrowe bloki. W pobliżu tych budynków-widm zauważyliśmy sylwetki dwóch pasących się koni. Gdy wróciliśmy do naszego hotelu, poszliśmy do baru, ale akurat się zamykał, tak więc poszliśmy do następnego baru i zamówiliśmy kilka kubańskich koktaili. W barze siedziało kilku turystów i zaczęliśmy rozmawiać z jednym Niemcem, który przebywał już tutaj od tygodnia. Opowiedział nam o swojej pełnej wrażeń podróży z Europy na Kubę—jeden z pasażerów na pokładzie miał atak serca, samolot musiał zrzucić paliwo, zawrócić i wylądować w Paryżu. Trochę z nim porozmawialiśmy i poszliśmy do pokoju, gdzie szybko zasnęliśmy.
1 Listopad 2010 r., Poniedziałek
Musieliśmy być rzeczywiście zmęczeni, bo długo spaliśmy—przespaliśmy śniadanie i pogadanke dla nowo-przybyłych turystów, która zresztą nie jest taka bardzo ważna. Wzięliśmy prysznic—było dużo ciepłej wody (niektórzy turyści narzekają na jej brak na Kubie)—i w ten sposób zaczęliśmy swój pierwszy pełny dzień na Kubie. Po zaskakująco smacznym lunchu nastawiłem numer sejfu i włożyłem do niego nasze ‘kosztowności’, tzn. walutę, paszporty, karty z pamięcią i aparaty fotograficzne. Pochodziliśmy dookoła ośrodka, poszliśmy na plażę i wkrótce udaliśmy się na obiad. Spędziłem trochę czasu rozmawiając z pracownikiem recepcji o najnowszych wydarzeniach na Kubie—że rząd Kuby ma zwolnić 10% wszystkich pracowników rządowych i zachęcić ich do rozwijania samodzielnej działalności gospodarczej. Ponieważ prawie każdy Kubańczyk pracuje dla sektora rządowego, będzie to oznaczało dużo bezrobotnych ludzi!
Oczywiście założenie firmy jest poważnym, trudnym i często niemożliwym przedsięwzięciem: należy pokonać wiele biurokratycznych przeszkód, zdobyć odpowiednie pozwolenia, a do tego nabycie jakichkolwiek produktów do prowadzenia biznesu jest następną przeszkodą, jako że wszystko jest własnością rządową. Jeżeli więc rząd kubański rzeczywiście liczy na sukces takich prywatnych inicjatyw, musi wprowadzić w życie wiele radykalnych i autentycznych zmian. Przed udaniem się na spoczynek krótko oglądaliśmy występy taneczne, ale nie były one nadzwyczajne i po kilkunastu minutach poszliśmy do pokoju.
2 Listopad 2010 r., Wtorek
Przed pójściem na śniadanie zostawiliśmy w pokoju parę prezentów dla pokojówki—zawsze są one mile widziane. Warto zostawić jakiś drobny upominek lub peso; w zamian można być pewnym, że codziennie będzie się przychodziło do idealnie czystego pokoju, a na łóżku pojawią się niezmiernie oryginalne aranżacje wykonane z ręczników, nakryć i płatków kwiatów. Po śniadaniu poszliśmy na plażę, gdzie było kilka bezpłatnych dla gości kajaków; pracownicy dali nam kamizelki ratunkowe, wiosła i wypłynęliśmy na 'szerokie wody'! Około 50 metrów od plaży ciągnęła się kamienista rafa, przez którą co chwila przetaczały fale—było dość wietrznie.
Z przyjemnością pływaliśmy kajakiem, ustawiając się pod fale—nasz kajak unosił się do góry i opadał, mieliśmy świetną zabawę—ale w pewnym momencie mój kajak przewrócił się i znalazłem się w wodzie! Było stosunkowo płytko i miałem na sobie kapok, jednak cały czas musiałem bardzo uważać, aby nie zostać rzuconym na ostre rafy. Udało mi się z powrotem usadowić się w kajaku, ale po kilku chwilach wywrócił się ponownie, tym razem straciłem nową parę okularów przeciwsłonecznych. Była to ogólnie fajna zabawa, ale po pewnym czasie postanowiłem ją zakończyć, a Catherine jeszcze jakiś czas pływała na swoim kajaku, trzymając się jednak blisko brzegu i daleko od raf.
Na plaży zapoznałem się z dwoma pracownikami hotelu, którzy byli odpowiedzialni za utrzymanie plaży w należytym porządku, Omar i Miguel; oboje byli urodzeni w 1957 roku, w tym samym dniu i miesiącu, chodzili do tego samego przedszkola i szkoły—byli jak bracia!
Miguel za pomocą długiego kija strącił z palmy kilka dojrzałych kokosów, a następnie po mistrzowsku obrał je maczetą i odciął górną część; z takiego kokosa można było napić się, jak też zjeść miękki i pożywny miąższ.
Omar powiedział, że jego kolega może zabrać nas w sobotę do wsi Baconao, do której planowaliśmy się wybrać. Później założyłem maskę i 'fajkę' do nurkowania i wziąłem ze sobą tani aparat fotograficzny, aby zrobić zdjęcia podwodne. Byłem jednak rozczarowany, bo nic specjalnego pod wodą nie widziałem. Zostaliśmy na plaży do zachodu słońca, po powrocie do pokoju wykąpaliśmy się, wypiliśmy kilka drinków (w celu uniknięcia ciągłych podróży do baru, kupiłem kilka różnych napojów alkoholowych i butelkę coca-coli w hotelowym sklepie, tienda) i udaliśmy się na kolację. Kilkuosobowa orkiestra wykonywała różne przeboje kubańskie; dałem im 2 peso i poprosiłem, aby zagrali „La Guarntarema”.
Jak dotąd wszystko szło świetnie—pogoda była doskonała i codziennie temperatury w ciągu dnia dochodziły do +28C. Ponieważ następnego dnia planowaliśmy dwudniowy wyjazd do Santiago de Cuba, poinformowaliśmy o tym pracownika w hotelowym lobby. Okazało się, że właśnie za dwa dni, gdy będziemy w Santiago, ta część resortu (Carisol Hotel, w którym byliśmy) ma być zamknięta i wszyscy turyści będą przeniesieni kilkaset metrów do hotelu Corales—tego, który odwiedziliśmy późnym wieczorem po przyjeździe na Kubę.
Tak więc napisaliśmy krótki list list dla pracowników ze wskazówkami co do przeniesienia naszego bagażu w czasie naszej nieobecności. Nota bene, list ten napisaliśmy po hiszpańsku, posługując się naszymi skromnymi zasobami tego języka i słownikiem; chociaż wywołaliśmy uśmieszek na twarzy recepcjonisty, ogólnie wszystko było zrozumiałe—a to przecież najważniejsze! Również dowiedzieliśmy się, że autobus dla pracowników, którym planowaliśmy dojechać do Santiago (jest to autobus, który przywozi i zabiera pracowników hotelowych) odchodzi o 6:00 rano, tak więc musieliśmy wstać bardzo wcześnie. Już wieczorem spakowaliśmy się—potrzebne nam w Santiago rzeczy były w plecaku, a reszta w walizkach, przygotowanych na zabranie ich do hotelu Corales przez pracowników hotelu.
3 Listopad 2010 r., Środa
Już po piątej rano byliśmy na nogach i sądziłem, że nie zabierze nam więcej, niż 30 minut, aby być gotowym do wyjścia z pokoju... ale nagle okazało się, że nie mogłem znaleźć mojego paszportu—a mogłem przysiąc, że położyłem go specjalnie wieczorem koło telewizora. Szukałem go wszędzie, nawet rozpakowałem plecak, a potem walizki—na próżno, nigdzie go nie było! Czyżby ktoś wszedł w nocy do naszego pokoju i go ukradł—bo nie potrafiłem znaleźć żadnego innego wytłumaczenia jego zniknięcia. W końcu zacząłem szukać go w już spakowanej walizce Catherine... i tam go znalazłem! Nie chcę wspominać, kto czerwienił się ze wstydu...
Pobiegliśmy do lobby hotelowego, ale na szczęście autobus opóźniał się. Rzeczywiście, czekaliśmy prawie jeszcze jedną godzinę, zanim nadjechał. Razem z nami było kilka innych turystów, którzy też zamierzali jechać nim do Santiago. Zapłaciliśmy kierowcy 5 peso od osoby i po kilku minutach byliśmy na drodze prowadzącej do Santiago. Autobus był stary, spartański i non-stop wszystko w nim skrzypiało, ale ogólnie fajnie się jechało i przez okna mogliśmy podziwiać okolicę (bo w drodze do hotelu w nocy nic praktycznie nie widzieliśmy). Przy drodze stało wiele ludzi, czekających na autobusy lub inną 'okazję'. Od czasu do czasu mijaliśmy lokalne autobusy, załadowane do pełna ludźmi—ale bardzo często takie 'autobusy' to po prostu były otwarte ciężarówki, w których stali pasażerowie, ściśnięci jak sardynki.
Wreszcie wjechaliśmy do Santiago; jechaliśmy wzdłuż ulicy z okazałymi domami i zauważyliśmy też jakieś konsulaty. Z daleka zobaczyłem niezmiernie oryginalny budynek biurowy, posiadający na dachu coś w rodzaju stodoły—do tej pory nie mam pojęcia, co to właściwie było. Minęliśmy Plaza de la Revolucion, jechaliśmy Cespedes Avenue, widzieliśmy wiele casas particulares ze z daleka rzucającym się w oczy niebieskim znaczkiem przypominającym kotwicę (są do domy prywatne, oferujące usankcjonowane przez rząd zakwaterowanie dla turystów). Często widzieliśmy plakaty lub nazwy "26 de Julio" – ponieważ atak na El Cuartel Moncada, tzn. Koszary Wojskowe Moncada był przełomowym wydarzeniem, które zapoczątkowało „Ruch 26 Lipca” i Rewolucję miał miejsce właśnie w Santiago w dniu 26 lipca 1956 r.—to nic dziwnego, że wszędzie się ta data pojawia.
Minęliśmy bardzo ruchliwą stację benzynową i jeszcze bardziej zatłoczoną stację autobusową i nasza autobusowa wycieczka dobiegła końca—wysiedliśmy wraz z dwoma innymi osobami z hotelu (Kanadyjka i jej kubański znajomy). Poszliśmy z nimi do Plaza de Marte, potem do Plaza de Dolores, a następnie do centrum miasta, Cespedes Parque. Kwadratowy rynek, Parque, otoczony był bardzo ciekawymi, starymi i kolonialnymi budynkami—Catedral de la Asuncion, Casa de Diego Velazques (budynek ten, zbudowany w latach 1516-30, był rezydencją hiszpańskiego konkwistadora Diego Velazques, gubernatora Kuby; (jest on uważany za najstarszy budynek na Kubie—obecnie mieści się w nim Museo de Ambiente Historico Cubana), Hotel Casa Granda (w książce Grahama Greena "Nasz Człowiek w Hawanie", autor opisuje go jako hotel odwiedzany przez szpiegów) i Ayutamiento, ratusz. To właśnie z centralnego balkonu tego budynku Fidel Castro po raz pierwszy wygłosił przemówienie do narodu kubańskiego w dniu 1 stycznia 1959 roku, ogłaszając zwycięstwo Rewolucji Kubańskiej.
Usiedliśmy na jednej z ławek w centrum placu—mieliśmy ze sobą dość ciężki plecak, zawierający nasze rzeczy osobiste, różne podarunki i oczywiście aparaty fotograficzne. Chociaż byliśmy w Santiago tylko przez jedną godzinę, to pierwsze wrażenia były całkiem pozytywne: było to tętniące życiem miasto. Wiele osób oferowało nam taksówki, casas particulares lub po prostu prosiło o pieniądze lub upominki. Ulicami jeździło bardzo dużo samochodów (wiele z nich o wiele starszych ode mnie, pamiętające jeszcze czasy Batisty) i podziwiałem odważnych przechodniów, którzy próbowali pomimo wszystko przejść przez ulicę—musieli manewrować między samochodami osobowymi, ciężarówkami i motocyklami.
Osobiście zauważyłem, jak kilku przechodniów dosłownie otarło się o jadące samochody. Istniały przejścia dla pieszych (pasy), ale praktycznie były one jakby niezauważalne przez kierowców—ogromna różnica w porównaniu z Kanadą, gdzie wystarczy jedynie stanąć na przejściu lub wystawić rękę, aby się zatrzymał cały ruch samochodowy! Byłem zaskoczony, że nie widziałem żadnych wypadków—pewnie tu mieszkający ludzie potrafią się do tego przystosować. Uliczki były bardzo wąskie, często jednokierunkowe i z bardzo ograniczoną widocznością, z ledwo dostrzegalnymi znakami drogowymi—i dość szybko pędziły bez zatrzymywania się samochody i ciężarówki, ufając, że nieoczekiwanie nie wyskoczy przed nimi ani samochód, ani pieszy. Przy katedrze zaparkowanych było sporo taksówek, większość z nich co najmniej tak stara, jak sama Rewolucja Kubańska.
Po rozmowie z taksówkarzem zdecydowaliśmy się pojechać jedną z nich, czerwonym Fordem z 1958 roku i poprosiliśmy kierowcę, aby zawiózł nas do Casa Maruchi [Hartmann Calle (San Félix) 357, Santiago de Cuba, Email: maruchi@infomeil.com], znajdującej się kilka przecznic dalej. Jeszcze w Kanadzie czytaliśmy o tej casa i jej właścicielach wiele pozytywnych recenzji i mieliśmy zamiar się tu przenocować. Po zapłacenia 3 peso za taksówkę (w banku za $100 kanadyjskicyh otrzymywaliśmy około 86 peso) weszliśmy do środka, ale okazało się, że casa jest niestety pełna (zgodnie z regulacjami rządowymi, właściciel ma prawo wynająć jedynie 2 pokoje w każdym casa; ponieważ naruszenie tego przepisu może spowodować cofnięcie pozwolenia na wynajem, zazwyczaj właściciele nie są skorzy do łamania tego przepisu, tym bardziej, że trudno ukryć takich ‘nadliczbowych’ turystów). Jednak właścicielka zabrała nas do innego casa, mieszczącego się o jakieś 150 metrów dalej na tej samej ulicy. Okazało się, ze ta casa, której właścicielem był mówiący po angielsku lekarz, była naprawdę doskonała [Armando Carballo Fernandez, San Felix (Hartmann) No. 306 e/ Habana (Jose Miguel Gomez) y Trinidad (General Portundo), Santiago de Cuba, telefonos 653144 y 62496 , Movil 0152466161]!
Mieliśmy przytulny pokoik z łazienką i mogliśmy obserwować z okien życie na ulicy. Architektura tego budynku była kompletnie odmienna od tej, jaką znam z Europy czy Kanady—wąskie korytarzyki i schodki prowadziły do dwóch tarasów na dachu, z których rozciągał się wspaniały widok na całe miasto; na tych tarasach mogliśmy też spożywać posiłki i delektować się zimnym kubańskim piwem. Pobieżnie przejrzałem książki w biblioteczce właściciela; większość była w języku hiszpańskim, ale rzuciły mi się w oczy znajome tytuły lub nazwiska autorów (np. „Quo Vadis?” Henryka Sienkiewicza) oraz znalazłem kilka przewodników turystycznych po Kubie w różnych językach, w tym jeden po polsku. Ponieważ następnego dnia pokój już był zarezerwowany przez innych turystów, mieliśmy nadzieję, że przenocujemy się w Casa Maruchi. Ponieważ byliśmy zmęczeni, ucięliśmy sobie godzinną drzemkę; wstaliśmy o 13:00, zamówiliśmy kolację i poszliśmy na spacer.
Powietrze było przesycone zapachem kanalizacji i paliwa silnikowego; miasto było hałaśliwe, pełne życia i wigoru, mijaliśmy wiele stoisk oferujących różne towary za 'twardą walutę', tzn. CUC, peso convertible.
Mijaliśmy sporo casas particulares oraz prywatnych restauracji i kawiarni. Ulice były pełne ludzi, niektórzy prosili nas o pieniądze lub próbowali nam sprzedać cygara ('no fumaros'), inni jedynie chcieli z nami porozmawiać. Na wielu ulicach widzieliśmy stare szyny tramwajowe—pozostałości przeszłej epoki.
Tramwaje zaczęły kursować w Santiago w 1908 r.; ostatni przejechał ulicami w 1952 r. Więcej informacji na temat tramwajów jest na stronie Tramwaje Kuby: http://www.tramz.com/cu/sc/sc.html . Biorąc pod uwagę, że uliczki są niezmiernie wąskie, bardzo chciałbym zobaczyć, jak sobie tramwaje radziły przy skęcaniach w tych uliczkach—pewnie prawie-że zawadzały o mury domów! W porównaniu do Hawany, w której byłem prawie 2 lata temu, Santiago było z pewnością znaczniej zywiołowe: jineteros (kanciarzy) było o wiele więcej i byli o wiele bardziej uciążliwi niż w Hawanie; widząc mój plecak, od razu sądzili (i słusznie), że szukamy casa particulare i dosłownie za nami jakiś czas chodzili, chociaż wyraźnie im powiedzieliśmy, że nie potrzebujemy ich 'pomocy'.
Często obserwują oni turystów i gdy ci idą do jakiejś casa, jineteros udają, że to właśnie oni ich do niej przyprowadzili i żądają od właściciela ‘komisji’—a ci z kolei dodają ją do rachunku turystów. Jeden z takich jineteros był pewnie stałym bywalcem Cespedes Parque i codziennie tam operował, bo widzieliśmy go kilkakrotnie; nawiasem mówiąc, miał tak odpychającą twarz, za którą od razu powinien dostać 10 lat więzienia i nigdy nie chciałbym robić z takim osobnikiem żadnych interesów. Oczywiście, cały czas pstrykałem mnóstwo zdjęć, ale mój Canon Rebel xt co jakiś czas płatał mi figle i nie chciał działać jak należy; na szczęście, zabrałem jeszcze dwa inne aparaty fotograficzne.
Kilka razy kupiłem kubańskie piwo w puszkach, „Bucanero”, kosztujące jedno peso, aby zaspokoić pragnienie. Po jakimś czasie wróciliśmy do naszej casa i porozmawialiśmy z jej właścicielem. Był on lekarzem, jego kilkunastoletni syn miał dość poważne problemy z nogą i musiał nosić coś w rodzaju protezy. Ostrzegł nas, abyśmy uważali na ulicach szczególnie wieczorem, bo są wypadki wyrywania turystom np. aparatów fotograficznych.
Poszliśmy na górę na taras, gdzie niebawem jego żona podała nam pyszną kolację.
Po kolacji, gdy się już ściemniało, przeszliśmy się po okolicznych uliczkach, gdzie zrobiłem sporo zdjęć, szczególnie dzieciakom. Rozdałem im sporo prezentów—przywieźliśmy ze sobą kilka kilogramów upominków—mydła, długopisy, kredki, zeszyty, naklejki, kalkulatory, breloczki, zestawy do manicure, itp.
Jest to niestety biedny kraj i ci, którzy nie mają dostępu do 'twardej waluty' (tzn. nie pracują w sektorze turystycznym lub nie mają krewnych za granicą), mogą jedynie liczyć na to, co można kupić za 'normalną' walutę kubańską (Moneda National), która nie jest dużo warta. Jest to niesamowite, ale kelner pracujący w sektorze turystycznym może zarobić w ciągu pół dnia więcej w napiwkach niż wynosi miesięczna pensja lekarza.
Przez otwarte okna naszego pokoju słyszeliśmy różne hałasy, dobiegające z ulicy—krzyki ludzi, trąbienia samochodów, warkot starych silników, nawoływania dzieci—a nad tym wszystkim unosił się wszechobecny zapach ścieków i benzyny, który zawsze będzie mi się kojarzył z Santiago. Ponieważ byliśmy zmęczeni, po kilku minutach zapadliśmy w mocny sen.
4 Listopad 2010 r., Czwartek
Rano wzięliśmy prysznic, spakowaliśmy dobytek i rozliczyliśmy się z właścicielem. Noc spędzona w casa kosztowała nas 25 CUC (za dwie osoby, bo cena jest liczona od pokoju), dwa obiady 20 peso, a około 10 peso wydaliśmy na piwo i wody, jakie wypiliśmy. Dodaliśmy im jeszcze mały napiwek i kilka prezentów i po paru minutach byliśmy w Casa Maruchi, mając nadzieję, że uda się nam spędzić tam drugą noc.
Jednak okazało się, że z powodu huraganu Tomas, który miał przejść nad Haiti i częściowo nad Santiago, niektóre loty zostały odwołane i turyści przebywający w casa musieli w niej pozostać jeszcze jedną noc. Rzeczywiście, pogoda się znacznie pogorszyła. Zostawiliśmy nasze bagaże w Casa Maruchi i poszliśmy do Parque Cespedes, zrobiliśmy wiele zdjęć i spotkaliśmy czarnoskórego Kubańczyka, który, jak powiedział, stracił rękę w wypadku motocyklowym. Wzięliśmy go do restauracji mieszczącej się w jednym z budynków na rogu Cespedes Parque i wypiliśmy z nim Mojito; po prostu chciał z nami porozmawiać (a przy okazji posiedzieć w 'prawdziwej' restauracji, gdzie trzeba płacić twardą walutą).
Podczas gdy Catherine z nim rozmawiała, poszedłem do sąsiedniego budynku po drugiej stronie ulicy, do Ratuszu ze słynnym balkonem, na którym Castro wygłosił historyczne przemówienie w pierwszym dniu triumfu Rewolucji Kubańskiej. Spytałem się pracowników budynku, czy nie byłoby możliwe na chwilę wejść na balkon, ale nawet zachęta w postaci 5 peso nie była wystarczająca, abym się tam dostał. W sklepie znajdującym się koło katedry kupiliśmy kilka kartek pocztowych i znaczków. Przed sklepem karłowata Kubanka usilnie prosiła nas o pieniądze—zrobiłem jej parę zdjęć i dałem parę groszy.
Następnie udaliśmy się do hotelu Casa Granda, gdzie zamówiliśmy piwo i usiedliśmy na tarasie z widokiem na Cespedes Parque, gdzie mogliśmy się przyglądać z góry przechodniom o obserwować ruch uliczny. Napisałem kilka pocztówek do Kanady, Europy i wysłałem je z hotelu, ale tylko połowa z nich dotarła do adresatów. Museo de Ambiente Historico Cubano było naszym kolejnym celem—posiadało kolekcję bardzo starych i ciekawych kolonialnych mebli z różnych okresów, również mogliśmy podziwiać Casa de Diego Velazquez i jej mauretańska architekturę.
W drodze powrotnej do Casa Maruchi zatrzymaliśmy się w bardzo znanej restauracji Casa de la Trova, która słynie z występów muzycznych, które zaczynają się dopiero po godzinie 20:00.
Przed wyjazdem na Kubę Catherine kupiła dużą paczkę gum do żucia—okazało się, że robiły one furorę i był to idealny prezent dla napotkanych Kubańczyków. Powróciwszy do Casa Maruchi, spędziliśmy tam ponad godzinę, siedząc na tarasie, rozmawiając z mężem właścicielki i podziwiając panoramę miasta. Pogoda się zaczęła zmieniać—huragan powoli nadchodził nad Santiago, zaczęły formować się czarne chmury i spadł deszcz.
Zeszliśmy na dół do 'salonu', który był pełen różnych roślin, posiadał imponującą rzeźbę/fontannę i nawet żółwia, który powoli posuwał się po podłodze. Właścicielka (Pani Maruchi) zadzwoniła po taksówkę, tego samego Forda z 1958 roku i przy okazji dodała do niej jednego ze swoich znajomych, który udawał się w tą samą stronę. Piękny klasyczny amerykański samochód był trochę powolny, dwa razy mu zgasł silnik w szczerym polu gdy w potokach deszczu przejeżdżaliśmy przez ogromne kałuże, ale kierowca za każdym razem go z powrotem zapalał i jechaliśmy dalej, dojeżdżając po około 2 godzinach do hotelu
Okazało się, że cena za przejazd była większa od tej, którą na początku nam podał, ale i tak opłacało się przejechać takim niezwykłym antykiem!
Oczywiście, wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, ale w tym właśnie czasie postanowiono zamknąć na wszelki wypadek lotnisko w Santiago de Cuba z powodu huraganu Tomas i ostatni samolot, jaki z niego przed zamknięciem odleciał, to był kubański lot z Haiti, przez Santiago do Hawany (Aero Caribbean Lot 883). Nie doleciał, rozbijając się w drodze do Hawany. Wszyscy na pokładzie zginęli (61 pasażerów i 7 osób załogi).
Po dotarciu do resortu poszliśmy do Hotelu Corales, jako że Carisol był już zamknięty. W recepcji dowiedzieliśmy się, że nasze bagaże zostały zabrane do Corales do naszego nowego pokoju nr 516.
Wzięliśmy prysznic i udaliśmy się na kolację. Cały czas padał deszcz i było trochę wietrznie, ale centrum huraganu przeszło nad Haiti, a przez nasz ośrodek jedynie jego strefa peryferyczna. Po kolacji poszliśmy do naszego pokoju-był ładniejszy niż ten w Carisol, nie było żadnego przykrego zapachu, jak też mogliśmy z balkonu oglądać z daleka występy rozrywkowe. Obejrzeliśmy w TV wiadomości, mówili o katastrofie tego samolotu na Kubie, jak również pokazywano inną potencjalną katastrofę lotniczą, tym razem australijskich linii Quantas—jeden z silników po prostu odpadł od samolotu!
5 Listopad 2010 r., Piątek
Zmęczeni, spaliśmy od 11 rano i po obudzeniu się poszliśmy prosto do restauracji na lunch. Chciałbym tutaj napisać kilka słów na tema jedzenia. Codziennie mieliśmy trzy posiłki i były one serwowane w formie bufetu szwedzkiego, z którego można było brać ile się chciało i co się chciało, kelnerzy natomiast przynosili piwo i wino. Wszystko to było wliczone w cenę i jedynie zostawialiśmy kelnerom napiwki, zwykle po 1-2 peso. Nigdy nie miałem żadnych problemów z wybraniem jedzenia, szczególnie smakował mi kurczak, wieprzowina i omlety na śniadanie.
Jedzenie w Hawanie (Hotel Tropicoco) i w Trinidad de Cuba (Hotel Costasur) było też dobre, ale różniło się od tego w Carisol/Corales, które chyba było najlepsze. Niektórzy turyści narzekają na jedzenie, ale Kuba nie słynie z dobrej kuchni. Z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że zawsze było coś dobrego i nawet smacznego—a do tego nigdy nie miałem żadnych problemów żołądkowych. Inną pozytywną rzeczą w Corales/Carisol było to, że personel nie domagał się i nie oczekiwał napiwków—nie czuliśmy presji, że musimy dać im napiwki—jak też nie oferowano nam żadnych nieproszonych 'prezentów', oczekując, że za nie im zapłacimy, jak to miało miejsce w Hotelu Costasur. Kilka razy w czasie kolacji na sali grali i śpiewali muzycy (jeden z wokalistów był niewidomy) i zazwyczaj dostawali od turystów peso lub dwa, ale nie było poczucia przymusu, że trzeba to zrobić. Tylko raz magik, po pokazaniu kilku sztuczek, chodził od stołu do stołu, pokazywał pewną sztuczkę i następnie starał się sprzedać turystom za 5 peso pudełeczko, używane właśnie w tej sztuce.
Tego samego dnia przeszliśmy się drogą prowadzącą z hotelu do wioski Baconao (do której pojechaliśmy następnego dnia) i oglądaliśmy ciekawe jaskinie i formacje geologiczne, wyżłobione kiedyś przez wody oceanu; niewykluczone, że dawno temu służyły one jako schronienia dla ludzi. Gdy spacerowaliśmy po plaży, natknęliśmy się na strażnika (z pistoletem .38—powiedział, że nigdy go nie musiał używać), który pokazał nam parę interesujących krabów. Gdy zaczęło padać, schowaliśmy się w pustym barze, wyciągnęliśmy kupioną przedtem butelkę rumu, zmieszaliśmy z coca-cola i tak popijając, siedzieliśmy sobie i czekaliśmy, aż się przejaśni.
Potem obserwowaliśmy małą jaszczurkę na drzewie i zrobiliśmy zdjęcia zachodzącego słońca. Po kolacji, gdy już było ciemno, poszliśmy na plażę, zobaczyliśmy kilka ciekawych krabów, a następnie udaliśmy się w stronę tych dwóch opuszczonych dość wysokich budynków (były bardzo blisko naszego hotelu), koło których przechadzało się kilka koni. Strażnik wyjaśnił nam, że kiedyś była tu szkoła dla pracowników, którzy w tych budynkach mieszkali.
O 21:30 zaczynał się pokaz rozrywkowy, toteż wróciliśmy do hotelu i spotkaliśmy tego niemieckiego turystę, z którym rozmawialiśmy w pierwszym dniu pobytu. Miał odlecieć tego dnia, ale z powodu huraganu odwołano loty i w ten sposób miał przedłużony urlop.
Po zakończonych występach raz jeszcze przeszliśmy się koło tych opuszczonych budynków. Następnego dnia planowaliśmy wybrać się do wsi Baconao, znajdującej się kilka kilometrów od naszego hotelu. Omar i Miguel, pracownicy plaży, powiedzieli, że ich kuzyn może nas tam podwieźć, ale gdy staraliśmy się z nimi skontaktować, nie mogliśmy ich znaleźć, toteż zamierzaliśmy po prostu wynająć konną dorożkę—rano kilka zawsze stało pod hotelem. Gdy już mieliśmy iść do pokoju, pojawił się jakiś młody facet po drugiej stronie muru i zaczął z nami rozmawiać; powiedział, że może zorganizować dla nas na jutro dorożkę za 3 peso od osoby. Zaakceptowaliśmy jego ofertę i obiecaliśmy pojawić się przed hotelem zaraz po śniadaniu.
6 Listopad 2010 r., Sobota
Przed hotelem stało kilka jednokonnych dorożek. Poznany wczoraj wieczorem facet od razu do nas podszedł, abyśmy przypadkiem nie wsiedli do niewłaściwej dorożki! Dorożka była powożona przez dwóch ludzi; jeden z nich kilka dni próbował sprzedać nam na plaży zegarek.
Fajnie się jechało—minęliśmy jaskinie, które odwiedziliśmy dzień wcześniej, dwie restauracje i po 45 minutach dotarliśmy do centrum wsi Baconao. Była to raczej uboga wioska; w jej centrum znajdował się rządowy sklep,oferujący m. in. papierosy, zabawki i jakieś rzeczy do jedzenia (aby je kupić, trzeba było mieć nie tylko pieniądze, ale też kartki, podobnie, jak w PRL’u w latach osiemdziesiątych), oraz skromny 'salon fryzjerski', jeżeli go tak można nazwać.
W środku zrobiłem wiele zdjęć pracownikom, klientom i siedzącej tam matce z dziećmi, dając im sporo drobnych upominków, jak też wziąłem ich adresy (i po kilku miesiącach wysłałem im zdjęcia).
Wędrowaliśmy po wsi i zostaliśmy zaproszeni przez rodzinę do ich gospodarstwa. Zrobiłem im wiele zdjęć; urwali z drzewa kilka orzechów kokosowych, przepołowili maczetą i w ten sposób mogliśmy zaspokoić pragnienie i spożyć lunch w postaci miazgi kokosowej.
Rozdaliśmy im prezenty (również później wysłałem im zdjęcia) i poszliśmy dalej, czasem zatrzymując się i rozmawiając z lokalnymi ludźmi. Po dotarciu do drogi, przy której stał umundurowany wartownik, musieliśmy zawrócić.
Droga ta prowadziła do Guantanamo, gdzie znajduje się amerykańska baza wojskowa (ok. 40 km od hotelu). Mówiono nam, że z plaży naszego hotelu można zobaczyć statki amerykańskie, zmierzające do Guantanamo; rzeczywiście, widzieliśmy w oddali parę statków, ale nie byliśmy w stanie dojrzeć, pod czyją pływały banderą. Razem spędziliśmy w wiosce ponad godzinę i cały czas czekała na nas dorożka.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Laguna Baconao—było to jezioro (?); kilkanaście metrów od brzegu znajdowała się w nim rzeźba przedstawiająca dwóch rybaków Taino (plemię Taino, które kiedyś zamieszkiwało Kubę, wymarło w XVI wieku) i odwiedziliśmy farmę krokodyli. Na jeziorze była nawet łódka, ale z powodu wietrznej pogody nie mogliśmy nią popłynąć.
W restauracji zamówiliśmy piwo (dla nas i dla obu dorożkarzy) i powróciliśmy do hotelu, zapłaciliśmy im za wycieczkę i daliśmy parę prezentów. Po kolacji zrobiłem zdjęcia krabom, które w nocy pojawiały się przed hotelem.
7 Listopad 2010 r., Niedziela
Obudziliśmy się już o 8:30 rano, ale zamiast na śniadanie, udaliśmy się od razu na plażę, aby rozkoszować się naszym ostatnim dniem na Kubie—tym bardziej, że wypogodziło się i huragan Tomas przeszedł już do historii, pozostawiając jednak po sobie zniszczenia i ofiary śmiertelne w Haiti, które tak niedawno zostało zdewastowane przez trzęsienie ziemi (co ciekawe, w czasie tego trzęsienia ziemi byliśmy też na Kubie).
Dwie godziny później wróciliśmy do pokoju, spakowaliśmy nasze rzeczy i wykąpaliśmy się przed podróżą do Kanady. Zresztą mieliśmy opuścić pokój przed południem, aby pokojówki mogły go przygotować dla następnej tury turystów. Zostawiliśmy bagaże w hotelowym lobby i poszliśmy na jak zawsze bardzo dobry obiad, zamówiliśmy kilka lampek wina, porozmawialiśmy z turystami i następnie poszliśmy po raz ostatni na przechadzkę dookoła hotelu. Minęliśmy restaurację znajdującą się obok hotelu (uczęszczaną głównie przez Kubańczyków) i weszliśmy do tych opuszczonych budynków, które codziennie widzieliśmy z hotelu.
Były kompletnie puste i nie było w nich niczego przedstawiającego jakąkolwiek wartość. Zrobiłem kilka zdjęć. Koło restauracji spotkaliśmy tych dwóch facetów, którzy wczoraj zabrali nas do Baconao. Dookoła tych budynków pasły się krowy, kozy i konie. Przed restauracją zauważyłem kobietę z dziećmi i zrobiłem jej sporo zdjęć, jak też rozdałem im pozostałe mi prezenty.
Akurat z restauracji wyszedł kompletnie pijany facet, który nie mógł chodzić, ale z pomocą kolegów dosiadł konia i odjechał—mam nadzieję, że gdziekolwiek jechał, to koń znał drogę.
Czekając na autobus, zamówiliśmy w hotelu kilka cappuccino i wkrótce jechaliśmy na lotnisko w Santiago de Cuba. Przez okna mogliśmy podziwiać rozciągające się góry Sierra. W tych górach Fidel Castro i jego zwolennicy ukrywali się po ataku na baraki Moncada; mogę sobie wyobrazić, jak trudno było reżymowi Batisty z nimi walczyć w tak górzystym i zalesionym terenie. Często mijaliśmy sporo różnych pomników i obelisków, prawdopodobnie upamiętniających poległych partyzantów lub odbyte w tych miejscach bitwy czy też potyczki z armią Batisty—przypominało mi to trochę Polskę, gdzie też spotykałem podobne tablice upamiętniające różne wydarzenia historyczne, szczególne te związane z wojnami i powstaniami.
Gdy przybyliśmy na lotnisko—to samo lotnisko, z którego wystartował w swoją ostatnią drogę ten samolot z Haiti trzy dni wcześniej—kupiliśmy rum w sklepie lotniskowym, porozmawialiśmy z lecącymi z nami turystami i obejrzeliśmy wystawione na sprzedaż książki i kasety DVD (kupiłem jedna o życiu Che Guevara). Wreszcie przyleciał nasz samolot, z którego wysypała się grupa przybywających z Toronto turystów, a następnie polecieliśmy do Cayo Largo, wysadzając i zabierając turystów, którzy przylecieli tydzień temu z nami z Toronto i wreszcie wystartowaliśmy w rejs do Toronto—to dodatkowe lądowanie dodało przynajmniej dwie godziny do naszego lotu—ale o godzinie 1:00 nad ranem szczęśliwie wylądowaliśmy w Toronto na prawie zupełnie pustym lotnisku.
Mieliśmy w pełni udane wakacje—odwiedziliśmy dwie casas particulares i dwa hotele, warunki w hotelach były wspaniałe, spędziliśmy dużo czasu na plaży (chociaż akurat ten rodzaj wypoczynku specjalnie do mnie nie przemawia), jedzenie było bardzo smaczne, personel profesjonalny i nienarzucający się—osobiście poleciłbym ten resort. Nasze wycieczki do Santiago de Cuba i do wsi Baconao z pewnością były jedną z głównych atrakcji naszej wyprawy i niezmiernie urozmaiciły nasz raczej prozaiczny pobyt w ośrodku wypoczynkowym (chyba że się lubi spędzać cały czas na plaży, w barach i w hotelu). Mam nadzieję, że będę miał okazję ponownie odwiedzić Kubę; biorąc pod uwagę ostatnie zmiany i zamiary rządu wydania Kubańczykom setek tysięcy pozwoleń na prowadzenie prywatnej działalności, jestem pewien, że Kuba będzie się zmieniać—na lepsze.
Blog po angielsku/English blog: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/12/in-polish-pywanie-na-kanu-w-massasauga.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157626922815626/
Etykiety:
Baconao,
blog,
blog po polsku,
Carisol,
Corales,
huragan,
Kuba,
kubę,
ośrodek wypoczynkowy,
plaże,
podróż,
Santiago de Cuba,
wycieczka na kubę,
zwiedzanie
Subskrybuj:
Posty (Atom)