niedziela, 16 stycznia 2022

PARK SIX MILE LAKE, ONTARIO ORAZ WIZYTY W HISTORYCZNYCH MIEJSCACH KANADYJSKICH. 16-23 SIERPNIA 2021 ROKU


Park Six Mile Lake 

W niedzielę, 15 sierpnia 2021 r., spędziłem kilka godzin czytając różne gazety i przeglądając wiadomości na Internecie, których pokaźne tytuły sugerowały, że wydarzenia są bezprecedensowe: „Upadek Rządu Afganistanu”, „Przywódca Afganistanu Uciekł z Kraju, Talibowie Wkraczają do Kabulu”, „Talibowie w Kabulu, Ewakuacja w Toku”. 

Wiele krajów zachodnich wyraziło ogromne zdziwienie, że coś takiego tak szybko i nieoczekiwanie mogło się zdarzyć—jeszcze kilka dni temu pisano, że Kabul będzie mógł się bronić przez następne kilka miesięcy. Osobiście nie byłem zaskoczony tą wiadomością, a raczej niesłychanie zdumiony, że CIA i podobne agencje wywiadowcze nie miały zupełnie pojęcia o panującej w Afganistanie sytuacji. Wielu komentatorów dostrzegało analogię pomiędzy upadkiem Kabulu a upadkiem Sajgonu—rzeczywiście, trudno nie dostrzec podobieństw pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami. Podczas gdy rzesze ludzi w Afganistanie starały się za wszelką cenę opuścić kraj, następnego dnia, 16 sierpnia, wyjechałem na tygodniowy wypoczynek pod namiotem do parku Six Mile Lake, zapominając o Afganistanie, Kabulu i innych sprawach dotyczących polityki. 

Miałem szczęście, że udało mi się zarezerwować moje ulubione miejsce biwakowe, położone nad sporym stawem bagienno/bobrowym, na którym wielokrotnie bywałem z Krzysztofem, Catherine, a nawet w 2012 r. z pieskiem Gabby, która ujrzawszy po raz pierwszy w życiu pływającego bobra, wskoczyła do wody i nie mogła pojąć, dlaczego nagle on przepadł… jak kamień w wodę!

To właśnie na tym miejscu w październiku 2012 roku zrobiłem krótkie wideo, dzięki któremu rozwiązałem zagadkę naszych znikających produktów żywnościowych, które ze sobą przywieźliśmy! 


Staw bobrowy (czy też małe jeziorko—zależy, jak się na nie patrzy), niewiele się zmienił od 2008 roku, niemniej jednak brakowało żeremia bobrowego, które przez wiele lat stanowiło integralną częścią pejzażu. Może bobry przeniosły się w inną część jeziorka? W przeszłości obserwowałem tutaj mnóstwo bobrów, niektóre nawet niezdarnie kuśtykały po polu biwakowym. Podczas mojego obecnego pobytu nie dostrzegłem ani nie słyszałem tych poczciwych stworzonek, jednak tama bobrowa, znajdująca się zaledwie kilka metrów od mojego obozowiska, wydawała się całkiem solidna i zadbana.

Na tym samym miejscu biwakowym w październiku 2012 roku, z Gabby i Catherine. W 2021 roku znikneło żeremie bobrowe, jak też kilka drzew

Po przybyciu na biwak ujrzałem majestatyczną czaplę błękitną! Stała jak posąg w wodzie, w miejscu gdzie dawniej znajdowało się żeremie bobrowe, i zapewne polowała na ryby lub żaby. Chociaż czapla od czasu do czasu zmieniała miejsce, widywałem ją prawie codziennie w różnych częściach jeziorka. Pewnego wieczoru, gdy było już prawie ciemno, udało mi się zaobserwować, jak czapla majestatycznie wzbiła się z jeziora i wylądowała na gałęzi drzewa po drugiej stronie stawu, gdzie prawdopodobnie spędziła noc—nawet udało mi się zrobić zdjęcie, na którym jest widoczna jej sylwetka. 


Żółwie malowane, "Midland Painted Turtle"

Kilka metrów od brzegu, na wpół zanurzona kłoda stanowiła świetne miejsce dla żółwi (podgatunek żółwika malowanego, „Midland Painted Turtle”, Chrysemys picta marginata), które się na nią wspinały i godzinami wygrzewały na słońcu. Nad powierzchnią wody nieustannie latały małe ptaszki w poszukiwaniu pożywienia. Na biwaku były dwie norki, bardzo szybko pojawiła się też wiewióreczka ziemna, chipmunk, która zawsze myszkowała po stole, szukając pozostawionego jedzenia. 

Prawdopodobnie czapla spędzała noc na tym drzewie

Często siadałem na brzegu, czytając książki, obserwując żółwie, czaplę błękitną, żaby i po prostu delektowałem się przepięknym widokiem. To było idealne miejsce do wypoczynku na łonie natury! Ponieważ miejsce nie było specjalnie zacienione, już o godzinie 8:00 rano ostre promienie słońca padały na namiot i zmuszony byłem wstać i wyjść – bo nie dało się długo przebywać w środku. Przynajmniej nie potrzebowałem budzika! 

Park był dość ruchliwy i czasami hałaśliwy, ale mi to specjalnie nie przeszkadzało. Od czasu do czasu przejeżdżał samochód ze strażnikami parku, a nawet raz czy dwa zauważyłem należący do parku samochód elektryczny! W pobliżu znajdowały się dwie stacje ładowania pojazdów elektrycznych – Patrizia, która biwakowała przez kilka nocy, naturalnie z nich skorzystała, ładując swoją Teslę. Cały czas było słychać hałas z autostrady 400, ale ponieważ był ciągły i nieprzerwany, po chwili przestałem go postrzegać i właściwie dla mnie nie stanowił on dużej niedogodności. 

Moje miejsce biwakowe!

Pogoda była idealna i nie spadła kropla deszczu, ale na wszelki wypadek zawiesiłem pomiędzy drzewami bardzo prymitywną plandekę. Na plaży było trochę ludzi, niektórzy przywieźli dmuchane kajaki, które coraz bardziej stają się popularne, i nawet poszliśmy popływać w jeziorze Six Mile Lake. Co najważniejsze, nie było żadnych komarów, ANI RAZU nie musiałem używać sprayu na komary. Nigdy nie doświadczyłem takiego bez-komarowego sezonu podczas moich ponad 30 lat biwakowania! 

To było idealne miejce do wypoczynku, medytacji, obserwowania czapli, żółwi, żab, ptaków i czytania książek

Dużo czasu spędzałem na czytaniu książek. Od dawna planowałem przeczytać „Amerykański Snajper” Chrisa Kyle'a i wreszcie udało mi się tego dokonać. Całkiem dobra książka… ale mogła być lepsza. Szokujące, że ostatecznie został zabity nie w Iraku przez wroga, ale w USA, przez 25-letniego weterana amerykańskiej piechoty morskiej cierpiącego na zespół stresu pourazowego, któremu Kyle pomagał. Druga przeczytana książka to „The Chamber” (Komora) Johna Grishama. Jakieś 20 lat temu przeczytałem kilka książek Grishama („Obrońca Ulicy”, „Bractwo”, „Firma” i „Klient”), a potem przez około 15 lat nie sięgnąłem po żadną książkę tego autora. Tego rodzaju pozycje do czytania zabieram ze sobą na wakacje być może dlatego, że w domu czytam głównie literaturę faktu, która często zupełnie nie nadaje się do bardziej relaksowego czytania przy ognisku. „Komora” m. in. dotyczyła stosunków rasowych i zawiłości systemu prawnego, aby uchronić skazańca przed karą śmierci. To była z pewnością jedna z lepszych książek Grishama i świetnie się ją czytało! I jeszcze przeczytałem trzecią książkę, „Testament”, chyba jedna z najlepszych, jakie czytałem tego autora.

Gdy biwakowaliśmy na tym samym miejscu w 2010 roku, żeremie bobrowe było spore, jak też pływało dużo bobrów. W 2021 roku nie było ani żeremia, ani bobrów
 

ZESPÓŁ STRESU POURAZOWEGO

 Kiedy dowiedziałem się, że Chris Kyle został zabity przez weterana cierpiącego na zespół stresu pourazowego, od razu przypomniała mi się tragiczna historia, która przydarzyła się znanej mi osobie z Polski. 

Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Nr 1-część Pałacu Młodzieży, gdzie znajdował się basen. Nr 2-Sala Kongresowa. Nr 3-główne wejście do Pałacu Młodzieży
Credit: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:PKiN_widziany_z_WFC.jpg

W latach 70. i na początku 80. XX w. w sercu Warszawy dominowało potężne gmaszysko Pałacu Kultury i Nauki – mający 42 kondygnacje, powierzchnię użytkową 123,084 m2 (1,324,865 stóp kwadratowych) i 237 metrów wysokości (z iglicą), wówczas był to najwyższy budynek w Polsce (obecnie na drugim miejscu). Ten wspaniały budynek – lub monstrum, w zależności od tego, z kim się rozmawiało – stanowił „dar” od Józefa Stalina. Został zbudowany w 3 lata przez 3,500 rosyjskich robotników i ukończony w 1955 roku. Pierwotnie nosił imię dobroczyńcy i był oficjalnie znany jako Pałac Kultury i Nauki Józefa Stalina; po okresie destalinizacji imię Stalina zostało usunięte (kiedyś w budynku znalazłem stare formy noszące jeszcze pierwotną nazwę i żałuję, że ich nie wziąłem). Wtedy mieściły się w nim różne instytucje publiczne i kulturalne, m. in. 3 kina, muzea, biblioteki, 3 teatry, restauracje, urzędy oraz władze Polskiej Akademii Nauk. Znajdowała się w nim również Salą Kongresowa na 3000 osób, w której odbywało się wiele koncertów i przedstawień, a także co kilka tam miały w niej miejsce Zjazdy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, PZPR (podczas jednego z nich, w grudniu 1975 r., dobrze podchmielony przywódca Związku Radzieckiego Leonid Breżniew zaczął dyrygować delegatami i przywódcami PZPR podczas śpiewania „Międzynarodówki”). Ta scena zaczyna się w 0:50.

A słynny taras Pałacu Kultury na 30. piętrze, na wysokości 114 metrów (374 stóp), z panoramicznym widokiem na miasto, był dla wielu odwiedzających Warszawę główną atrakcją turystyczną. 

W Pałacu Kultury i Nauki mieścił się również Pałac Młodzieży, ogromny dom kultury dla młodzieży szkolnej, oferujący liczne działy zainteresowań i warsztaty m.in.: fotografii, muzyki, tańca, krótkofalarstwa, szermierki, żeglarstwa i wiele innych. Prawdopodobnie w 1974 roku zostałem członkiem Pałacu Młodzieży, dołączając do sekcji pływackiej: znajdował się w nim imponujący basen o długości 25 metrów, z trampolinami i 4 wieżami (3 metry, 10 metrów i dwie 5 metrów). 

Tak wyglądał basen w 1955 roku, jak też w latach siedemdziesiątych XX w. 
Source: Nowa Warszawa w ilustracjach, Warszawski Tygodnik Ilustrowany "Stolica", Warszawa 1955, p. 75. This photograph is in the public domain

Nota bene, basen pojawił się w filmie Agnieszki Holland „Europa, Europa” – wszak imponująca architektura socrealizmu nie różniła się zbytnio od architektury niemieckiej III Rzeszy. Poza tym cały budynek pojawiał się w niezliczonych polskich filmach tamtej epoki. 

Zazwyczaj basen był podzielony na dwie części – podczas gdy w jednej pływaliśmy, z drugiej korzystał klub skoków do wody. Uczestnicy powoli wchodzili po drabinkach na jedną z wież, wykonywali skok i od ponownie wchodzili na wieżę. Niektórzy skakali z 10-metrowej wieży — byliśmy naprawdę pod wrażeniem, ponieważ pewnie większość z nas miałaby duże trudności z wejściem na tą wieżę, nie mówiąc już o skoczeniu z niej! Raz skoczyłem z najniższej, 3-metrowej wieży – i to był mój pierwszy i ostatni tego rodzaju skok! Ponieważ w tym czasie Polska nie miała zbyt wielu podobnych obiektów (nawet w Warszawie nie było łatwo znaleźć pływalnię), większość osób trenujących na basenie skoki do wody była mistrzami Polski i często brali oni udział w zawodach międzynarodowych, w tym igrzyskach olimpijskich. I jeszcze jedno—któryś już raz z rzędu powtarzam się, ale to prawda: ŚWIAT JEST MAŁY! Otóż mój pierwszy lekarz rodzinny w Toronto, Dr Jerzy Kowalewski, uprawiał skoki do wody w Pałacu Młodzieży, był wielokrotnym mistrzem Polski w tej dyscyplinie, brał udział w dwóch Igrzyskach Olimpijskich (w Rzymie w 1960 r. i w Meksyku w 1968 r.) i świetnie pamiętałem jego współzawodników/kolegów, ponieważ niektórzy z nich byli za ‘moich czasów’ trenerami w Pałacu Młodzieży! 

To jest chyba jedyna fotografia, na której widnieję, jaką posiadam z Pałacu Młodzieży, zrobiona na pływalni, prawdopodobnie w roku 1976 lub 1977

Jednym z czołowych skoczków był Krzysztof Miller, szesnastokrotny mistrz Polski, który bardzo często trenował na basenie. Wciąż pamiętam, że potrafił nawet skakać z 10-metrowej wieży stojąc na rękach, co zapierało dech w piersiach! Ponieważ byliśmy rówieśnikami, kilka razy ze sobą rozmawialiśmy, a także mieliśmy wspólnych znajomych. Uczestnicząc w jakiejś imprezie w Pałacu Młodzieży, usłyszałem, jak mu gratulowano, ponieważ niedawno zdobył (złoty?) medal w zawodach w skokach do wody w Hawanie na Kubie. Kiedy w 2009 roku byłem w Hawanie, przewodnik wskazał na pozornie zrujnowany i na wpół opuszczony basen z wieżami do skoków do wody i powiedział, że rzeczywiście odbywały się na tym obiekcie międzynarodowe zawody w tej dyscyplinie w połowie lat 70. XX w. Od razu pomyślałem o Krzysztofie Millerze – może to właśnie z tej wieży skoczył i zdobył medal? 

Hall Pałacu Młodzieży
Credit: Adrian Grycuk/CC BY-SA 3.0-pl/Wikimedia Commons

Ponad 10 lat temu przypadkowo odkryłem, że po zakończeniu kariery sportowej stał się bardzo dobrym – niektórzy twierdzili, że najlepszym w Polsce, a nawet na świecie – fotografem i fotoreporterem wojennym. Odwiedził ponad 60 krajów, niektóre 10 lub więcej razy (Afganistan, Rwandę, Czeczenię, Bośnię i Hercegowinę, Rwandę, Zair, Kongo, Irak, Macedonię, Kosowo, Sudan, RPA i wiele innych), dokumentując aparatem fotograficznym różnego rodzaju krwawe wojny i konflikty. Jego zdjęcia były publikowane w różnych gazetach i magazynach, a także prezentowane na wystawach. Napisał też książkę „13 wojen i jedna. Historia fotoreportera wojennego”. 

Wspominał, że oglądał rzeczy, których niedane było zobaczyć nawet większości żołnierzom. Być może był świadkiem zbyt wielu ludzkich cierpień i tragedii. Wiele jego zdjęć nigdy nie zostało opublikowanych, ponieważ były zbyt makabryczne (jednakże były wykorzystywane przez osoby badające zbrodnie i masowe ludobójstwa). W końcu zdiagnozowano u niego zespół stresu pourazowego (PTSD) i przeszedł szereg długotrwałych terapii w Klinice Psychiatrii i Stresu Bojowego w Warszawie, spędzając w niej pół roku. Niestety, ostatnie 25 lat relacjonowania tak wielu krwawych wojen i konfliktów w końcu okazało się dla niego zbyt rozdzierające i po prostu nie do zniesienia. 

Krzysztof Miller popełnił samobójstwo 9 września 2016 roku w wieku 54 lat.

Ponieważ pisałem o parku Six Mile Lake w moim poprzednim blogu (http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2021/12/biwakowanie-w-prowincjonalnych-parkach.html), tym razem chciałbym skupić się na kilku ciekawych miejscach, które odwiedziłem podczas pobytu w parku. 

The Big Chute Marine Railway (Pochylnia)

Arteria wodna „Trent-Severn Waterway” to 386-kilometrowa trasa kanałowa łącząca jezioro Ontario w Trenton z zatoką Georgian Bay (na jeziorze Huron) w Port Severn. Znajduje się na niej 45 śluz—włącznie z 2 „windami/podnośnikami” łodzi i Big Chute Marine Railway (po polsku bodajże „pochylnia”). Ta pochylnia znajduje się niedaleko Port Severn i parku Six Mile Lake. Jest to wyjątkowe urządzenie, które transportuje łodzie rekreacyjne pomiędzy dwoma jeziorami drogą lądową. Jest to jedyna tego typu pochylnia w Ameryce Północnej. 

Wagon/platforma zjeżdża do wody i do środka wpływają łodzie. Następnie jest on wciągany na ląd na szynach za pomocą stalowych lin, a następnie powoli wjeżdża do jeziora. Przewożone łodzie po prostu odpływają—i wpływają następne, płynące w przeciwną stronę, po czym cała procedura odbywa się ponownie. 

Chociaż obecna pochylnia została otwarta w 1978 r., oryginalna już istniała w 1917 r., a jej gruntowny remont przeprowadzono w 1923 r. Nadal można obejrzeć dawną pochylnię, wraz z wagonem do przewożenia łodzi. Po wybudowaniu nowej była ona jeszcze przez jakiś czas eksploatowana, ale od lat stanowi jedynie zabytkowy artefakt. 

Również znajduje się tam taras widokowy i centrum informacyjne, ale obydwa były nieczynne z powodu COVID-19. W pobliżu są budynki starej, ale nadal działającej elektrowni wodnej. Na YouTube zamieściłem kilkuminutowy film, pokazujący transport łodzi. 

Gdy opowiadam o arterii wodnej Trent-Severn Waterway, niektórzy są ciekawi, czy kiedykolwiek przepłynąłem na kanu ten cały szlak wodny. Swego czasu braliśmy pod uwagę tego rodzaju wyprawę, ale szybko zorientowaliśmy się, że nie jest to dobry pomysł: musielibyśmy płynąc „w towarzystwie” motorówek, jachtów i ogromnych łodzi motorowych, a także znalezienie dobrych miejsce do biwakowania nie byłoby proste i niektóre odcinki tej trasy wymagałby wiosłowania na otwartych, nieosłoniętych od wiatru akwenach. Niemniej jednak kilkakrotnie pływaliśmy na kanu na niektórych odcinkach arterii wodnej: w okolicach Port Severn i Severn Falls oraz na jeziorach Gloucester Pool, Clear Lake, Stoney Lake, Lower Buckhorn Lake i Canal Lake (na łodzi motorowej, podczas wędkowania). 

Żywy Skansen „Św. Maria Wśród Huronów” (Sainte-Marie Among the Hurons)

Kanadyjski Artysta, Ilustrator, Autor i Historyk C.W. Jefferys

Klub Sztuki i Literatury w Toronto

 

Mapa ukazująca miejsce, gdzie znajdowała się misja Ste. Marie.
Fort Ste. Marie No. 1, Jefferys, Charles W. 1942, The Picture Gallery of Canadian History Volume 1, p. 102. Source: https://www.cwjefferys.ca/fort-ste-marie-no-1-a?mid=0

Kilkadziesiąt kilometrów od parku Six Mile Lake znajduje się słynne Sanktuarium Jezuickich Męczenników Kanadyjskich w Midland, w którym złożone są relikwie św. Jean’a de Brébeuf’a, św. Gabriela Lalemant’a i św. Karola Garniera. Papież Jan Paweł II odwiedził Sanktuarium podczas swojej wizyty w Kanadzie we wrześniu 1984 roku. Również każdego lata wielotysięczne pielgrzymki etniczne zmierzają do Sanktuarium. Mój znajomy, nieżyjący już Tadeusz Pasek (znany polski jogin i akademik, z którym m. in. biwakowałem w parku Six Mile Lake Park w 1993 roku), brał udział w inauguracyjnej polskiej pielgrzymce w 1982 roku z Toronto do Midland, a następnie corocznie uczestniczył w 9 kolejnych—są one organizowane do dzisiaj.

Fort Ste. Marie No. 1.
Jefferys, Charles W. 1942. The Picture Gallery of Canadian History Volume 1, p. 103f
Source: https://www.cwjefferys.ca/fort-ste-marie-no-1-b

Wprawdzie w Sanktuarium byłem na początku lat osiemdziesiątych XX w. oraz w 2012 roku wraz z Catherine (i pieskiem Gabby, który posłusznie pozostał w samochodzie), lecz zamierzałem tam się udać ponownie. Patrizia zatelefonowała do Sanktuarium, aby uzyskać informacje o terminach jego otwarcia. Niestety, drugi już rok z rzędu pozostawało zamknięte – możliwe jednak było zarezerwowanie prywatnej „wycieczki rodzinnej lub grupowej” do Sanktuarium, wraz z udziałem w celebrowanej mszy świętej. Ksiądz, który udzielił Patrizi informacji, nazywał się Robert Foliot, jezuita, którego wielokrotnie spotykałem podczas moich ignacjańskich rekolekcji w Jezuickim Ośrodku Rekolekcyjnym „Manresa” (w Pickering, Ontario) i też właśnie on kilka razy prowadził rekolekcje. Nadal pamiętam temat jednej z prowadzonych przez niego rekolekcji – „Pani z wyższego piętra”. Tytuł nawiązywał do jego mamy, która gdy wychodziła sama z domu (a miała wtedy prawie 100 lat), mówiła: „Nie martwcie się, nie idę sama – towarzyszy mi ta pani z góry” – oczywiście nie miała na myśli sąsiadki rzekomo mieszkającej na wyższym piętrze, ale Maryję! I rzeczywiście Maryja przez długi czas czuwała nad jej bezpieczeństwem i zdrowiem, bo zmarła w 2011 roku, w wieku 104 lat! 

Mapa z 1657 roku, przedstawiająca męczeństwo Brebeuf'a i Lalemant'a. Na mapie widać jeziora Ontario, Erie, Huron, jak też zatokę Georgian Bay, nad którą znajdowała się misja Ste. Marie

Dosłownie vis-a-vis Sanktuarium, po drugiej stronie drogi, znajduje się żywy skansen „Sainte Marie Among Hurons”—i na szczęście był otwarty. Trochę wstyd mi się przyznać: chociaż mieszkam w Ontario przez 39 lat, dopiero teraz odwiedziłem to historyczne miejsce! 

Misja Sainte Marie jest żywym skansenem i pracownicy/przewodnicy ubrani są w ówczesne stroje-nie wiedziałem, że 350 lat temu noszono niebieskie maski na twarzy...

Francuscy jezuici rozpoczęli budowę tej małej misji w 1639 roku; zawierała ona koszary, kościół, warsztaty, rezydencje i osłonięty teren dla przybywających Indian. Misja istniała od 1639 do 1649 roku i była pierwszą europejską osadą w obecnej prowincji Ontario. W latach 1642-1649 ośmiu misjonarzy zginęło śmiercią męczeńską w wojnie pomiędzy Indianami Huron i Irokezami. Na terenie misji znajdują się groby św. Jean’a de Brébeuf’a i św. Gabriela Lalemant’a. 

W 1649 misjonarze postanowili spalić misję, obawiając się, że zostanie podbita i zbezczeszczona przez Irokezów. 

W 1964 roku Sainte-Marie została zrekonstruowana jako miejsce historyczne i „żywy skansen”. Prawdopodobnie z powodu COVID-19 nie było zbyt wielu turystów, dzięki czemu mogłem bez pośpiechu zwiedzić wszystkie budynki i pogadać z elokwentnymi i kompetentnymi pracownikami muzeum, którzy nosili takie same ubrania, jak oryginalni mieszkańcy osady i wykonywali te same czynności, którymi zajmowali się pierwotni mieszkańcy około 360 lat temu. W kościele św. Józefa przebywała starsza Indianka, która opowiedziała nam wiele ciekawych faktów z historii i własnego życia. W kościele znajdowały się groby św. Jean’a de Brébeuf’a i św. Gabriela Lalemant’a, a do kościoła przylega cmentarz z tamtego okresu. Czasami jezuici odprawiają tutaj msze.

Groby Brebeuf'a i Lalemanta w środku kościoła

Jest to doskonałe miejsce dla zapoznania się „na żywo” z historią. Skansen posiada wiele ciekawych eksponatów i artefaktów. Ogólnie rzecz biorąc, jest to niezmiernie oryginalny obiekt i z przyjemnością odwiedziłbym go ponownie! 

W środku kościoła siedziała Indianka i dużo się od niej dowiedziałem ciekawych rzeczy

Poszukując dodatkowych informacji na temat misji Sainte Marie i kanadyjskich męczenników, natknąłem się na bardzo intrygujące malunki i zapiski autorstwa Charlesa Williama Jefferys’a na stronie internetowej https://www.cwjefferys.ca/, prowadzonej przez Anthony'ego Allena. Muszę przyznać, że bardzo mało wiedziałem o C.W. Jefferys i jedynym powodem, dla którego w ogóle przedtem jego nazwisko obiło mi się o uszy, była lokalizacja szkoły średniej imienia C.W. Jefferys. Szkoła znajduje się w Toronto, koło skrzyżowania ulic Finch i Sentinel, pomiędzy ulicami Jane i Keele: od 1982 r. do 1984 r. mieszkałem na ulicy 11 Catford Road i często mijałem szkołę w drodze do lokalnego supermarketu „Bonanza” przy 134 Hucknall Rd (zburzonego ponad 10 lat temu—na jego miejscu wybudowano nowe osiedle na nowej ulicy o nazwie Mantello Drive). 

Jezuici-męczennicy i misjonarze.  Jefferys, Charles W. 1942. The Picture Gallery of Canadian History Volume 1, p.105. Source: https://www.cwjefferys.ca/jesuit-martyrs-and-missionaries

Na tej witrynie internetowej spędziłem ponad 2 godziny, zapoznając się z twórczością tego naprawdę wybitnego kanadyjskiego artysty, ilustratora, autora i historyka. Znalazłem też kilka malunków autorstwa C.W. Jefferys na temat męczeństwa św. Jean’a de Brébeuf’a i św. Gabriela Lalemant’a oraz osady Fort Ste. Marie, oraz natknąłem się na jego ciekawe opisy dotyczące wydarzeń przedstawionych na jego malunkach. Postanowiłem zadzwonić po dalsze informacje do Anthony'ego Allena, który okazał się być wnukiem Jefferys’a i przez pół godziny rozmawialiśmy na wiele niezmiernie zajmujących tematów. Między innymi dowiedziałem się, że C.W. Jefferys był prezesem klubu „The Arts & Letters Club” (Klub Sztuki i Literatury) w Toronto w latach 1923/24. 

Charles William Jefferys (August 25, 1869 – October 8, 1951)

Ten znany klub od 1920 roku ma swoją stałą siedzibę w St. Georges Hall, przy ulicy 14 Elm Street (w samym sercu Toronto, zaledwie kilka kroków od placu Dundas Square na skrzyżowaniu ulic Yonge & Dundas). Według informacji na stronie internetowej klubu (https://artsandlettersclub.ca/), 

„Od ponad wieku Klub Sztuki i Literatury jest znaczącą organizacją na kanadyjskiej scenie kulturalnej. Obecnie stanowi dynamiczną społeczność mężczyzn i kobiet w każdym wieku, dla których sztuka jest istotną częścią życia – miejscem poszukiwania twórczej ekspresji, angażowania się w wolną i energiczną wymianę poglądów i opinii oraz spotykania się w celu odbycia dyskusji na ciekawe tematy i spotkania się z ludźmi o podobnych zainteresowaniach i wartościach, z bratnimi duszami”. 

Spis obecnych i byłych członków klubu jest niczym księga kanadyjskiej elity intelektualnej: dwóch członków jest laureatami Nagrody Nobla, sześciu otrzymało tytuł szlachecki (knighood), a około 200 jest laureatami Orderu Kanady, najwyższego odznaczenia kanadyjskiego. Poza tym, wszyscy członkowie słynnej grupy malarzy kanadyjskich, „Grupy Siedmiu” (Group of Seven), byli członkami klubu i regularnie spotykali się na lunchu w klubie. Istnieje bardzo znana fotografia siedzących w Klub Sztuki i Literatury sześciu członków „Grupy Siedmiu”, którą tutaj zamieszczam.

Sześciu członków Grupy Siedmiu (Group of Seven), plus ich przyjaciel, Barker Fairley, w 1920 r. Od lewej do prawej strony: Frederick Varley, A. Y. Jackson, Lawren Harris, Barker Fairley, Frank Johnston, Arthur Lismer, and J. E. H. MacDonald.
Zdjęcie zostało zrobione w Klubie Sztuki i Literatury (The Arts and Letters Club of Toronto) przez
 Arthura Goss'a.
Źródło nieznane, Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=6489569

Ponieważ jest to klub prywatny, otwarty jedynie dla członków i ich gości, nigdy przedtem nie udało mi się do niego zawitać. Ale parę lat temu, gdy akurat przechodziłem koło budynku, właśnie opuszczało go wiele osób—zapewne zakończyła się jakaś impreza—i po prostu wszedłem do środka, spędzając w nim ponad godzinę i bez przeszkód zwiedzając każdy jego dostępny zakamarek! Gdybym obecnie mieszkał w Toronto, z pewnością zostałbym jego członkiem – nie dlatego, że jestem artystą, ale z przyjemnością uczestniczyłbym w regularnie organizowanych przez klub imprezach: spotkaniach z pisarzami, prelekcjach, koncertach, pogadankach ze znanymi i ciekawymi osobistościami i prezentacjach na różnorakie intrygujące tematy. 


Pan Allen powiedział, że kilka lat temu przemawiał w klubie, stojąc dokładnie w miejscu, w którym prawie 100 lat temu przemawiał jego dziadek, jako prezes Klubu Sztuki i Literatury. Z pewnością musiało być to niepowszednie uczucie! Dowiedziałem się również, że C.W. Jefferys zmarł w 1951 roku przy ulicy 4111 Yonge Street w Toronto – co ciekawe, dom wciąż tam stoi, choć otoczony jest mnóstwem nowych biurowców. Tabliczka na nim cytuje jego wypowiedź: 

„Jeśli moja twórczość wzbudziła jakiekolwiek zainteresowanie naszym krajem i jego przeszłością, wynagrodzono mnie z nawiązką”.

Mogę jednoznacznie oznajmić, że u mnie jego twórczość wzbudziła ogromne zainteresowanie Kanadą i jej przeszłością! 

Pozwolę sobie przytoczyć tutaj notatki C.W. Jefferys’a z „Canada's Past in Pictures” (Przeszłość Kanady w Obrazach) o Sainte Marie (https://www.cwjefferys.ca/martyrdom-of-brebeuf-and-lalemant?mid=0): 

„Misja rozwijała się, a ojcowie jezuici wspólnie wykonywali różne prace. W niektórych wioskach zbudowano małe drewniane kapliczki, którymi kierowali księża-rezydenci. Centrum działalności ustanowiono w Ste. Marie, nad rzeką Wye, w pobliżu obecnego miasta Midland. W tym miejscu w 1639 r. wzniesiono kamienny fort z kaplicą, szpitalem i domami dla misjonarzy i robotników. Znajdowały się tam pola uprawne, ptactwo, świnie, a nawet bydło, sprowadzone z niewiarygodnym trudem rzeką Ottawa. Przyszłość wydawała się obiecująca, ale nadciągała nieunikniona klęska. Między Huronami a ich pobratymcami, Irokezami, istniała śmiertelna wrogość. Lepiej uzbrojeni i zorganizowani Irokezi nie tylko atakowali trasę z Ottawy do Quebec i obrzeża Huroni, ale również przeniknęli do serca kraju. Dochodziło do kolejnych najazdów, a w 1648 r. pierwszy jezuita, ksiądz Daniel, zginął w czasie zniszczenia wsi St. Joseph, niedaleko jeziora Simcoe”.

Kanadyjski poeta E.J. Pratt (1882-1964) w 1940 napisał „Brébeuf i jego Bracia”, epos o misji Jean’a de Brébeuf’a i jego siedmiu towarzyszy-jezuitów mieszkających z Huronami, o założeniu przez nich misji Sainte-Marie-Among-the-Hurons, i ich ostatecznym męczeństwie zadanym przez Irokezów. W tym samym roku autor otrzymał jedną z trzech Nagród Gubernatora Generalnego Kanady z dziedziny poezji. W taki sposób wiersz Pratt’a opisuje założenie misji Sainte-Marie (wiersz podaję w oryginalnym brzmieniu—tłumaczenie na polski okazało się zbyt skomplikowanym i pracochłonnym przedsięwzięciem):

“The migrant habits of the Indians
With their desertion of the villages
Through pressure of attack or want of food
Called for a central site where undisturbed
The priests with their attendants might pursue
Their culture, gather strength from their devotions,
Map out the territory, plot the routes,
Collate their weekly notes and write their letters.
The roll was growing—priests and colonists,
Lay brothers offering services for life.
For on the ground or on their way to place
Themselves at the command of Lalemant,
Superior, were (…). And so to house
Them all the Residence—Fort Sainte Marie!
Strategic as a base for trade or war
The site received the approval of Quebec,
Was ratified by Richelieu who saw
Commerce and exploration pushing west,
Fulfilling the long vision of Champlain—
‘Greater New France beyond those inland seas.’
The fort was built, two hundred feet by ninety,
Upon the right bank of the River Wye:

Its north and eastern sides of masonry,
Its south and west of double palisades,
And skirted by a moat, ran parallel
To stream and lake. Square bastions at the corners,
Watch-towers with magazines and sleeping posts,
Commanded forest edges and canoes
That furtively came up the Matchedash,
And on each bastion was placed a cross.
Inside, the Fathers built their dwelling house,
No longer the bark cabin with the smoke
Ill-trained to work its exit through the roof,
But plank and timber—at each end a chimney
Of lime and granite field-stone. Rude it was
But clean, capacious, full of twilight calm.
Across the south canal fed by the river,
Ringed by another palisade were buildings
Offering retreat to Indian fugitives
Whenever war and famine scourged the land.” 

Jako że Sainte Marie Among the Huron zawsze kojarzy się z męczeństwem, chciałbym wspomnieć o innej tragedii, która wydarzyła się w Peru 360 lat później, ale poniekąd łączy się z tym miejscem. W 2009 roku spotkałem w Ontario Jarka Frąckiewicza i Celinę Mróz, polskich kajakarzy, którzy przepłynęli z Georgian Bay do rzeki Ottawa River. W maju 2011 r. udali się do Peru i płynąc kajakiem po rzece Ukajali, 27 maja 2011 r. zostali bez powodu zamordowani przez miejscowych Indian (więcej informacji znajduje się moim blogu: https://ontario-nature-polish.blogspot.com/2011/07/french-river-dokis-2011.html). Podczas swojej wizyty w Kanadzie w 2009 roku m. in. odwiedzili skansen-muzeum Sainte Marie Among the Hurons i opublikowali to zdjęcie na swojej stronie internetowej, jak stoją przed kaplicą: 

Jarek Frąckowiak i Celina Mróz w skansenie Ste. Marie Among the Hurons w 2009 roku, wraz z pracownikami

 Misja Saint-Louis

Niedaleko Sainte-Marie Among Hurons znajduje miejsce historyczne Kanady, Misja Saint-Louis, w której schwytano jezuitów Jean’a de Brébeuf’a i Gabriela Lalemant’a. Historyczna tablica na wzniesionym kopcu głosi: 

„Saint-Louis to nazwa nadana przez jezuitów palisadowej wiosce Ataronchronon w latach czterdziestych XVII wieku. Rankiem 16 marca 1649 r. duża grupa wojenna Irokezów zaatakowała sąsiednią wioskę Teanhatentaron (Saint-Ignace), a następnie napadła na Saint-Louis. Wśród schwytanych pośród ruin Saint-Ignace i wywiezionych na śmierć byli ojcowie Jean de Brébeuf i Gabriel Lalemant, którzy prowadzili misję w Saint-Louis. W ciągu roku najazdy Irokezów zniszczyły Huronie i rozproszyły jej niegdyś liczną populację”. 

Dwie tablice informacyjne zawierają następujący opis: 

„Przybycie jezuitów do Nowej Francji w 1625 r. przyniosło wiele zmian i stworzyło podziały między tradycyjnymi członkami plemienia Huron-Wendat a tymi, którzy zdecydowali się nawrócić. W tym czasie Konfederacja Irokezów zaczęła rozszerzać swoje terytorium na Huroni. Ekspansja doprowadziła obie konfederacje do narastającego konfliktu i w rezultacie doszło do zniszczenia misji St. Ignace II, St. Louis i St. Marie, rozproszenia Huron-Wendat z Huroni i wycofania się jezuitów do Quebec. Podobne konflikty trwały w regionie Wielkich Jezior aż do podpisania Wielkiego Pokoju Montrealskiego w 1701 roku. 

Historyczny sojusz między Huron-Wendat i Francuzami głęboko naznaczył historię Kanady. Dla dzisiejszych potomków Huron-Wendat ważne jest, aby odwiedzający to miejsce uświadomili sobie, że duch Huron-Wendat jest zawsze obecny na terytorium Huroni”. 

„Na początku lat czterdziestych XVI wieku miejsce to było siedzibą głównej wioski ludu Ataronchronon z Konfederacji Huron-Wendat (8endat) Huroni. Członkowie społeczności Huron-Wendat uprawiali kukurydzę słoneczniki, jabłka, śliwki, winogrona, orzechy, jagody i dynie jak też polowali na bobry, ryby i jelenie. Wioski często przenosiły się co 8 do 12 lat, gdy piaszczysta gleba na polach wyjawiała się. Ludność Konfederacji Irokezów prowadziła bardzo podobny, oparty na rolnictwie styl życia na terytorium na południe od jeziora Ontario, znanym jako Dolina Mohawków (Mohawk Valley). Naród Huron-Wendat jako pierwszy w tym regionie zetknął się z europejskimi odkrywcami, ich zwyczajami, z bronią, z ekonomią, z religią i z ich nowymi chorobami. Rozwój handlu futrami w XVII wieku wytworzył rosnącą presję kulturową na narody aborygeńskie w miarę rozszerzania się kolonii narodów europejskich. Do 1640 r. liczne epidemie w całej Huroni znacznie zmniejszyły populację narodu Huron-Wendat z 30.000 do 10.000 osób”. 

Pozwolę sobie jeszcze raz zacytować odpowiedni fragment z notatek C.W. Jefferysa zamieszczonych w „Canada's Past in Pictures” (https://www.cwjefferys.ca/martyrdom-of-brebeuf-and-lalemant?mid=0): 

„Najcięższy cios spadł w następnym roku. Wczesnym rankiem 17 marca [1649 r.] oddział wojenny składający się z tysiąca dwustu Irokezów niepostrzeżenie wdarł się do wioski St. Ignace, około siedmiu mil od misji Ste. Marie. Jej obrońcy zostali zabici, a wieś spalona. Irokezi napadli na następną wioskę, St. Louis. Tutaj zamieszkiwał ksiądz Brébeuf i jego asystent misjonarz, ksiądz Gabriel Lalemant, którzy dotarli do Huroni zaledwie rok wcześniej. Lalemant był fizycznie uderzającym kontrastem do Brébeuf’a, o kruchej i delikatnej kondycji zdrowotnej; pomimo intensywnego pragnienia wyjazdu jako misjonarz do Kanady, jego przełożeni od dawna mu tego odmawiali. Ale jego duch był równie stanowczy, jak jego silniejszego towarzysza. Obaj odmówili opuszczenia swoje indiańskie grupy wiernych, chociaż Huronowie błagali, aby uciekli do Ste. Marie. Pozostali w środku walk, aby móc udzielić ostatnich obrzędów kościelnych swoim rannym i umierającym nawróconym Indianom. Huronowie, liczący tylko około osiemdziesięciu wojowników, walczyli dzielnie, ale Irokezi wkrótce przedarli się przez obronę i schwytali ocalałych, w tym dwóch misjonarzy. 

A w taki sposób E.J. Pratt w swoim opisowy wierszu „Brébeuf i jego Współbracia” przedstawił wydarzenia, które miały miejsce w Misji Saint-Louis (wersja oryginalna): 

Less than two hours it took the Iroquois
To capture, sack and garrison St. Ignace,
And start then for St. Louis. The alarm
Sounded, five hundred of the natives fled
To the mother fort only to be pursued
And massacred in the snow. The eighty braves
That manned the stockades perished at the breaches;
And what was seen by Ragueneau and the guard
Was smoke from the massed fire of cabin bark.

Brébeuf and Lalemant were not numbered
In the five hundred of the fugitives.
They had remained, infusing nerve and will
In the defenders, rushing through the cabins
Baptizing and absolving those who were
Too old, too young, too sick to join the flight.
And when, resistance crushed, the Iroquois
Took all they had not slain back to St. Ignace. 

Misja Saint Ignace II

W niewielkiej odległości od Misji Saint-Louis znajduje się misja św. Ignacego II (Saint Ignace II). Po schwytaniu misjonarzy Jean’a de Brébeuf’a i Gabriela Lalemant’a w misji Saint-Louis, zostali oni sprowadzeni z powrotem do Saint Ignace II i tutaj zabici. 

Mapa misji St. Ignace sporządzona przez Wilfrid Jury w 1946 roku

Św. Ignacy II była jedną z kilku misji jezuickich. 16 marca 1649 został zaatakowana i zdobyta przez Irokezów, którzy następnie zaatakowali wioskę i misję St. Louis. Jezuiccy misjonarze Jean de Brébeuf i Gabriel Lalemant zostali schwytani, sprowadzeni z powrotem do St. Ignace II i po przejściu straszliwych tortur, zamordowani następnego dnia. Misja św. Ignacego II w 1955 roku została uznana za narodowe miejsce historyczne Kanady. 

Męczeństwo Brébeuf'a i Lalemant'a. Jefferys, Charles W. 1942. The Picture Gallery of Canadian History Vol. 1, p.106. Żródło: https://www.cwjefferys.ca/martyrdom-of-brebeuf-and-lalemant


Na polu, pod otwartą wiatą stoi duży brukowany krzyż i ołtarz, wzniesiony przez Jezuitów. Tablica w ołtarzu upamiętnia Alphonse'a Arpina i jego pomocnika T.G. Connon, który „niestrudzenie pracował nad odnalezieniem lokalizacji misji St. Ignace II”. Jest tam też krzyż, najprawdopodobniej w miejscu męczeństwa dwóch misjonarzy. 

W lipcu i sierpniu w każdą środę o godzinie 15:00 odprawiana jest tu Msza św. Patrizia również mnie poinformowała, ze 9 października 2021 r. była zorganizowana finałowa pielgrzymka roku z misji St. Marie Among the Hurons do wioski Huronów St. Ignace, razem 15 kilometrów, w której wzięła udział—prowadziła trasą, którą po raz ostatni przed śmiercią przemierzyli Brébeuf i Lalemant. 

Podczas moich niedawnych corocznych rekolekcji w Manresie w listopadzie 2021 r. znalazłem artykuł o męczeństwie Brébeuf’a i Lalemant’a oraz fotografię z 1967 roku, na której o. Pedro Arrupe, Generał Jezuitów, klęczy dokładnie w miejscu, w którym zamęczono obu jezuitów w St. Ignace. 

Podczas wizyty do Kanady w 1967 roku, o. Pedro Arrupe, Generał Zakonu Jezuitów, uklęknął dokładnie w miejscu, gdzie Św. Jean de Brébeuf i Gabriel Lalemant ponieśli męczeńską śmierć

Również C.W. Jefferys opisuje to straszne wydarzenie w misji St. Ignace II (https://www.cwjefferys.ca/martyrdom-of-brebeuf-and-lalemant?mid=0 ): 

„[Brébeuf i Lalemant] zostali zaprowadzeni z powrotem do St. Ignace i poddani straszliwym torturom, jakie Irokezi zadawali swoim więźniom. Brébeuf cierpiał przez cztery godziny, aż wreszcie wódz [Irokezów] wyciął mu serce i zakończył jego agonię. Lalemant, pomimo swojej wątłej budowy ciała, pozostał przy życiu przez czternaście godzin, zanim również on podzielił los Brébeuf’a. W wyniku tej nieustannej wojny naród Huronów został rozproszony, a niedobitki szukały schronienia w sąsiedztwie Quebec, gdzie dziś, w wiosce Lorette, nadal mieszkają ich potomkowie, w większości posiadając krew francuską”. 

Ponownie pragnę zacytować fragmenty wiersza E.J. Pratt’a, przedstawiające wydarzenia, które rozegrały się po tym, jak Brébeuf i Lalemant zostali schwytani w Misji St. Louis i zabrani do Misji St. Ignace II (wersja oryginalna): 

And when, resistance crushed, the Iroquois
Took all they had not slain back to St. Ignace,
The vanguard of the prisoners were the priests.
Three miles from town to town over the snow,
Naked, laden with pillage from the lodges,
The captives filed like wounded beasts of burden,
Three hours on the march, and those that fell
Or slowed their steps were killed.

(…)

No doubt in the mind of Brébeuf that this was the last
Journey—three miles over the snow.

(…)

By noon St. Ignace! The arrival there
The signal for the battle-cries of triumph,
The gauntlet of the clubs.

(…)

The Iroquois had waited long
For this event. Their hatred for the Hurons
Fused with their hatred for the French and priests
Was to be vented on this sacrifice,
And to that camp had come apostate Hurons,
United with their foes in common hate
To settle up their reckoning with Echon [Brébeuf].

Now three o’clock, and capping the height of the passion,
Confusing the sacraments under the pines of the forest,
Under the incense of balsam, under the smoke
Of the pitch, was offered the rite of the font. On the head,
The breast, the loins and the legs, the boiling water! (…)

The fury of taunt was followed by fury of blow.
Why did not the flesh of Brébeuf cringe to the scourge,
Respond to the heat, for rarely the Iroquois found
A victim that would not cry out in such pain—yet here
The fire was on the wrong fuel. Whenever he spoke,
It was to rally the soul of his friend whose turn
Was to come through the night while the eyes were uplifted in prayer,
Imploring the Lady of Sorrows, the mother of Christ,
As pain brimmed over the cup and the will was called
To stand the test of the coals.

(…)

In the thews of his thighs which had mastered the trails of the Neutrals?
They would gash and beribbon those muscles. Was it the blood?
They would draw it fresh from its fountain. Was it the heart?
They dug for it, fought for the scraps in the way of the wolves.

(…)

The wheel had come full circle with the visions
In France of Brébeuf poured through the mould of St. Ignace.
Lalemant died in the morning at nine, in the flame.

W jeden dzień udało mi się zwiedzić trzy historycznie bardzo ważne miejsca. Mam nadzieję, że Sanktuarium zostanie ponownie otwarte w 2022 r. i że będę w stanie go ponownie odwiedzić. Jednakże gdy piszę te słowa – 5 stycznia 2022 r. – z powodu nowego wariantu COVID-19, Omicron, prowincja Ontario ma ponad 10 tysięcy udokumentowanych przypadków nowych infekcji dziennie – a rzeczywista liczba jest prawdopodobnie od 5 do 10 razy wyższa. Trudno jest obecnie robić jakiekolwiek plany na przyszłość. 

W parku Six Mile Lake miałem zrobioną drugą rezerwację w pierwszej połowie października, 2021 roku, nawet na tym samym miejscu biwakowym, koło stawu bobrowego—zamierzałem spędzić tam Thanksgiving Day, Dzień Dziękczynienia, i pozostać jeszcze jedną noc, opuszczając park12 października—w dniu jego zamknięcia na sezon. Chociaż niezmiernie pragnąłem odbyć tą ostatnią wycieczkę biwakową, prognoza pogody zapowiadała właściwie każdego dnia bardzo duże prawdopodobieństwo opadów, co było główną przyczyną, że wyjazd odwołałem.

Blog in English: http://ontario-nature.blogspot.com/2022/01/six-mile-lake-provincial-park-ontario.html 

More photoshttps://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72177720296011186

czwartek, 30 grudnia 2021

W PARKACH BON ECHO I DARLINGTON W ONTARIO, LIPIEC/SIERPIEŃ 2021 ROKU

Blog in English: http://ontario-nature.blogspot.com/2021/12/bon-echo-and-darlington-provincial-park.html 

More photos/więcej zdjęć: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72177720295612258/page1


Drugie lato pandemii COVID-19 niewiele różniło się od ubiegłorocznego. Ponownie wielu Kanadyjczyków było zmuszonych spędzić wakacje w Ontario, ponieważ nie wolno było podróżować drogą lądową do USA. W związku z tym dokonałem wielu rezerwacji w parkach z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Moja pierwsza rezerwacja w Parku Long Point, do którego planowałem pojechać w połowie maja 2021 roku, została anulowana z powodu przedłużenia ograniczeń związanych z COVID. Zarezerwowanie dobrych miejsc biwakowych na cały tydzień, zwłaszcza na długie weekendy, nie było łatwe. 

Biwakowanie w Parku Darlington Provincial Park, parę metrów od brzegów jeziora Ontario. Od lewej: Bill, Robin i Peggy

Darlington Provincial Park

 Guy ponownie zaprosił mnie do parku Darlington od 11 do 14 lipca 2021 roku, w którym biwakowaliśmy rok wcześniej. Zarezerwował miejsce nr 159 (N43° 52.117' W78° 46.430'), nad brzegiem jeziora Ontario, natomiast ja biwakowałem na miejscu nr 67, na którym właściwie jedynie spałem, przebywając cały czas na biwaku z Guy i pozostałymi osobami. Również po raz pierwszy przywiozłem nowy namiot – Eureka El Capitan 3 – i myślę, że jest to dobra okazja, aby w tym miejscu napisać więcej o tym najważniejszym elemencie wyposażenia kempingowego. 

Mój nowy namiot, Eureka El Capitan 3 (w parku Bon Echo)

Namiot Eureka El Capitan 3 

Po raz pierwszy kupiłem namiot Eureka El Capitan 3 w 2006 r., po osobistych rekomendacjach Kevina Callan’a, legendarnego kanuisty i autora wielu książek na temat pływania na kanu (którego poznałem w parku Bon Echo w 2003 r.); za niego zapłaciłem C$300. Używałem go intensywnie podczas biwakowania z grupami Meetup i podczas licznych podróży na kanu z Catherine. W 2011 roku Catherine zdecydowała się kupić własny namiot – dokładnie ten sam model (C$280) – i od tego czasu używaliśmy jej namiot, jednakże swój nadal zabierałem ze sobą podczas samotnych wypraw biwakowych czy też jadąc do Catherine do USA. Jednak po 14 latach dość intensywnego użytkowania pojawiały się tu a tam problemy—po prostu nadszedł czas, aby zainwestować w nowy (C$350). Rozważałem zakup innego modelu, innej firmy, ale po przejrzeniu różnych namiotów w podobnej cenie, moim zdaniem El Capitan 3 był najlepszym. Głównymi jego zaletami były dwa bardzo obszerne przedsionki (doskonałe do przechowywania bagaży, zwłaszcza podczas wycieczek na kanu), dwa osobne wejścia, całkowicie wodoodporny tropik i liczne punkty odciągowe do mocowania linek, zabezpieczających go na wypadek silnego wiatru. Wielokrotnie korzystaliśmy z tej ostatniej funkcji; raz rozbiliśmy namiot na szczycie płaskiej skały, i gdy w nocy wiatr dochodził do 75 km/h, namiot wytrzymał taką wichurę—byliśmy osłonięci od wiatru i deszczu. Myślę, że niezawodny namiot to najważniejszy element wyposażenia i nie ma sensu kupować taniego, który przecieka przy pierwszym deszczu. 

Mój oryginalny, kupiony w 2006 roku namiot El Capitan 3. W 2010 opłynęliśmy wyspę Philip Edward Island i kilka nocy spędziliśmy na wyspie Hinks Island. Wiatr dochodził do 75 km/h, jednakże namiot zdał egzamin na piątkę!

Jednak nawet tak renomowana firma jak Eureka czasami wypuszcza produkty niespełniające oczekiwanych standardów – niestety El Capitan 3 zakupiony przez Catherine okazał się być jednym z nich. Od razu po zakupie zorientowałem się, że suwaki nie działają tak, jak te w moim namiocie. Poza tym mogliśmy stwierdzić, że jakość wykonania była gorsza – na przykład szwy w kieszonce, do której wkłada się pałąk zaczęły się rozpruwać przy pierwszym użyciu namiotu. Po zakończeniu naszych licznych wyjazdów wakacyjnych pojechałem do miasta Burlington i oddałem namiot do naprawy w ramach gwarancji. W kolejnym sezonie kempingowym (2012 r.) zauważyliśmy, że siateczka (chroniąca nas od komarów) rozpruwa się w niektórych częściach drzwi. Pojawiły się też trzy małe dziurki, które zakleiliśmy. Również naprężenie suwaka doprowadziło do jego pęknięcia. Catherine była w stanie zaszyć go tak, aby zamek dalej się nie psuł, ale to oznaczało, że nie mogliśmy w pełni otworzyć drzwi. W 2013 roku część siatki drzwiowej całkowicie oddzieliła się od reszty namiotu i musieliśmy przeprowadzić sporą reperację, która uniemożliwiła nam całkowite otwarcie suwakiem drzwi namiotu. Podczas naszej pierwszej wyprawy w 2014 roku w parku Killarney kolejny odcinek siatki na drzwiach zaczął się drzeć i nagle namiot wypełnił się czarnymi muchami i komarami. Na szczęście przywieźliśmy ze sobą taśmę klejącą Gorilla Tape i udało się nam naprawić drzwi poprzez załatanie otworów. Poza tym zauważyliśmy, że drobne szwy/oczka w siatce zaczynają się drzeć; jeśli ten proces będzie kontynuowany, wkrótce czarne muchy, a potem komary będą mogły swobodnie wlatywać do namiotu. W każdym razie namiot stał się właściwie bezużyteczny! 

W parku Killarney Provincial Park w Ontario, czerwiec 2013 r. Namiot Eureka El Capitan 3, który kupiła Catherine. Niestety, okazał się kompletnym niewypałem!

Napisałem e-mail do Eureka Tents w Burlington w Ontario, opisując nasze problemy i dołączając kilka zdjęć, wyraźnie przedstawiających opisywany problemy. Ku naszemu zdziwieniu, przedstawiciel firmy Eureka zaoferował nam zupełnie nowy namiot! Pojechaliśmy do Burlington, oddaliśmy wadliwy namiot i otrzymaliśmy nowy! Powiedział, że po przeczytaniu naszego e-mail był pewien, że rzeczywiście, musieliśmy dostać bubel! I najprawdopodobniej miał rację: nowy namiot sprawuje się nienagannie od 2014 roku, ten kupiony w tym roku jest idealny, a mój stary El Capitan 3, mający 15 lat, nadal nadaje się do użytku i nawet nie przecieka! W każdym razie byłem zadowolony, że firma Eureka w taki sposób podeszła do sprawy – niektóre firmy zrobią wszystko, żeby zwalić winę na klienta i „oszczędzić” kilka dolarów nie zdając sobie sprawy, że na dłuższą metę stracą dziesiątki obecnych i potencjalnych klientów!

Czerwiec 2015 roku. Biwakujemy na wyspie Franklin Island w nowym namiocie El Capitan 3. Okazał się niezawodny! Chociaż będąc w sklepach z namiotami często dokładnie je oglądam, nie spotkałem (w podobnej cenie/wymiarach) lepszego namiotu od El Capitan 3. Nota bene, ten model również można kupić w dwóch innych wersjach, na dwie i na cztery osoby (El Capitan 2 i El Capitan 4), które właściwie się tylko różnią rozmiarami. Zawsze uważałem, że trzyosobowy namiot jest idealny dla... jednej osoby!

 

Fajnie było spotkać Guy, Robina, Billa i Peggy, usiąść przy ognisku (lub pod kanopą, kiedy lało jak z cebra) i po prostu się zrelaksować! W przeciwieństwie do poprzedniego roku, obecnie w parkach prysznice były otwarte. Niestety, gdy wieczorem udałem się do łazienki, była zamknięta. Również zamknięte były toalety—na drzwiach wywieszono znak „Nieczynne”. Pojechałem w inne miejsce, ale i tam toalety były nieczynne, podobnie jak prysznice. Wreszcie wpadłem do sklepu parkowego—i sklep, i toalety były zamknięte. W końcu pracownicy parku powiedzieli mi, że było to spowodowane przerwą w dostawie prądu i zalecono mi skorzystanie z prymitywnej toalety znajdującej się w pobliżu kempingu grupowego. Po niedługim czasie, gdy już zapadał zmrok, kilku sfrustrowanych turystów pytało się o toalety, ponieważ wszystkie były pozamykane i nie mieli pojęcia, gdzie znajduje się działająca toaleta – która, nawiasem mówiąc, była około 1 km od naszego pola namiotowego – niczego sobie spacerek, szczególnie w nocy! Przede wszystkim uważam, że park powinien był być przygotowany na przerwy w dostawie prądu i posiadać awaryjne generatory; po drugie, zamiast umieszczania znaków „Nieczynny”, o wiele lepszym pomysłem byłoby podanie informacji i mapki na temat działających toalet. Następnego ranka łazienki i prysznice nadal były zamknięte i nie mogłem się wykąpać. 

Trochę padało... na szczęście Bill przywiózł ze sobą kanopę, która chroniła nas od deszczu

W czasie pobytu w parku pojechałem na parę godzin do najbliższego miasta, Bowmanville, do ogromnego centrum handlowego przy autostradzie 2 i Bowmanville Avenue (znanej też jako droga 57). Znajdowały się tam liczne sklepy, w tym Loblaws, Walmart, Canadian Tire, Shoppers Drug Mart, Dollarama, The Home Depot i wiele innych. 

Bon Echo Provincial Park

Normalnie dojechanie do parku Bon Echo z Mississauga (350 km) zabiera ponad 4 godziny-jeżeli nie ma korków-ale to się rzadko zdarza. Gdy jechałem do Bon Echo, wszystkie linie autostrady nr 401 w kierunku wschodnim były zablokowane wypadkiem dwóch ciężarówek i byłem zmuszony wybrać alternatywne i wolniejsze drogi. Jadąc do domu też nie pojechałem autostradą nr 401-z powodu licznych wypadków zrobił się ogromny korek! Musiałem jechać drogami drugorzędnymi i wiejskimi, co nawet było przyjemne, aczkolwiek o wiele wolniejsze.


Park Bon Echo jest jednym z większych parków w południowym Ontario. Oba moje miejsca biwakowe znajdowały się 6 km na zachód od drogi nr 41 i wjazdu do parku, prawie w sercu parku. Na wschód od drogi nr 41 jest parę setek miejsce biwakowych, bliżej jeziora Mazinaw, ale niezbyt je lubię.

Moja kolejna wyprawa biwakowa rozpoczęła się 14 lipca 2021 roku—bezpośrednio z parku Darlington udałem się do parku Bon Echo. Nie było możliwe zarezerwowanie któregoś z moich ulubionych miejsc i miałem szczęście, kiedy ‘złapałem’ miejsce nr 495 (N44° 53.672' W77° 15.251'). Przed przybyciem do parku przeczytałem kilka recenzji na TripAdvisor. Jeden z recenzentów, biwakujący w parku w 2018 roku, opisał miejsce nr 495 jako „prywatne, w pełni zacienione i posiadające taką masę komarów”, że on i jego żona „musieli przenieść się na inne miejsce, aby nie zostali pożarci żywcem przez komary”. Tak więc przywiozłem ze sobą dodatkowy sprej na komar, spodziewając się conocnych ataków tych paskudnych latających insektów. Nawiasem mówiąc, autorami tej recenzji okazali się moi przyjaciele, Lynn i Wayne, z którymi wielokrotnie biwakowałem, m. in. w parku Bon Echo – świat jest mały!
Również zrobiłem krótkie wideo, pokazujące, jak można rozłożyć i złożyć namiot w ciągu jednej minuty! 

Rzeczywiście, owe miejsce było bardzo prywatne i zacienione i wymagało kilkunastometrowego spaceru pod górkę od zaparkowanego samochodu. Rzadko rozświetlało go słońce, na co nie narzekałem: było bardzo gorąco i wilgotno, prognoza pogody przewidywała burze, deszcze i nawet wydano ostrzeżenie o tornado dla tego obszaru (i rzeczywiście tornado miało miejsce w mieście Barrie). Przeszło kilka burz i padało, ale nie trwało to długo i żadnych szkód z tego powodu w parku nie było. 

Witajcie w parku Bon Echo!

Początkowo sądziłem, że komary będą dużym problemem. Byłem jednak zdumiony ich minimalną aktywnością — użyłem spray na komary tylko kilka razy, głównie spryskując lekko krawędzie mojego kapelusza. Podczas drugiego pobytu w Bon Echo ani ja, ani moi znajomi ani razu nie użyli spray’u z tej prostej przyczyny, że komarów nie było! W sierpniu i wrześniu biwakowałem w 3 innych parkach i NIGDY go użyłem! Myślałem, że pogoda jest idealna dla komarów (bardzo gorąco, dużo wilgoci i stosunkowo częste deszcze), ale na szczęście się myliłem. Zapytałem kilku strażników parkowych, czy może coś na ten temat wiedzą, ale nikt nie miał zielonego pojęcia. W każdym razie nigdy nie doświadczyłem takiego ‘bez komarowego’ lata podczas moich ponad 30-letnich wycieczek pod namiotem. Czyżby wirus przetrzebił też i komary? 

Imponująca skała Mazinaw Rock i jezioro Mazinaw Lake

Oprócz dzięciołów i puszczyków kreskowanych (które słyszałem, lecz nie widziałem) jedynym zwierzątkiem, jakie odwiedziło moje pole namiotowe, był zajączek, który niespodziewanie podszedł do mnie o północy, kiedy jeszcze siedziałem przy ognisku. Nie widziałem szopów praczy, które w przeszłości były wszechobecne. Ponieważ jagód było dużo, w parku nie zaobserwowano czarnych niedźwiedzi—nie musiały nic podbierać turystom! 

Wypoczynek na miejscu biwakowym nr 495! Gniazdko drozda było pod grillem

Dużo czasu spędziłem odpoczywając, czytając gazety, magazyny i książki. Jedna z nich była niezmiernie fascynująca, „Prokurator Stalina: Życie Andrieja Wyszyńskiego” autorstwa Arkadija Waksberga. Andriej Wyszyński (1883-1954) był akademikiem, dyplomatą, prawnikiem, politykiem (wicepremierem Związku Sowieckiego w latach 1939-1944 i ministrem spraw zagranicznych w latach 1949-1953) i też naczelnym prokuratorem, a także zawodowym mordercą, wykorzystującym przepisy prawne do gnębienia, uwięzienia i uśmiercania niewinnych ludzi. Był naczelnym prokuratorem i architektem procesów pokazowych w Moskwie w latach 30. XX wieku. Oskarżeni byli torturowani i zastraszani, aby przyznali się do winy; niektórym Wyszyński obiecał pobłażliwość z powodu przyznania się do winy, ale ostatecznie nie dotrzymywał słowa i zostawali rozstrzelani lub wysyłani do gułagów. Po śmierci Stalina w 1953 r. Wyszyński został wyznaczony na stałego delegata Związku Radzieckiego przy ONZ. Zmarł w Nowym Jorku w 1954 roku, unikając w ten sposób jakiejkolwiek kary za swoje zbrodnie. Został pochowany na Placu Czerwonym w sercu Moskwy, a jego szczątki nadal spoczywają w Kremlowskiej Nekropolii wraz ze Stalinem i innymi sowieckimi mordercami. Cóż, nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem iście masochistycznej mentalności Rosjan… 

Miejsce nr 495

Chciałbym przytoczyć bardzo ciekawy fragment tej książki, który chyba najlepiej ukazuje prawdziwe oblicze Wyszyńskiego: 

Skandaliczność Wyszyńskiego nie znała granic. Raz jednak został publicznie „zapukany na szóstkę” w tak niepowtarzalnym stylu, że wszyscy obecni go zapamiętali na długo. 

Pewnego razu dyskutowano nad jakimś dokumentem prawa międzynarodowego w ONZ-cie. Podczas dyskusji Wyszyński zaczął wygłaszać szydercze uwagi na temat stałego delegata Argentyny w ONZ, Arce, który próbował zakwestionować zredagowanie rezolucji przez Wyszyńskiego: 

O ile się nie mylę, jest pan lekarzem - położnikiem, natomiast ja jestem adwokatem i dlatego ewidentnie lepiej rozumiem sprawy dotyczące prawa międzynarodowego”. 

Na co ów lekarz-dyplomata odparł: 

„Pańscy informatorzy się mylą. Rzeczywiście, bylem lekarzem ogólnym, ale nie położnikiem i bardzo rzadko zajmowałem się przyjmowaniem ludzi na ten świat—natomiast o wiele częściej wysyłaniem ich z tego świata. Tak więc w tym przypadku, panie ministrze, ja i pan mamy podobne kwalifikacje.” 

Usłyszawszy to, Wyszyński dosłownie zaniemówił i nie zgłaszał już żadnych zastrzeżeń. 

Drugą książką, którą przeczytałem, była „Oszust” (“The Racketeer”) Johna Grishama. Przyjemne ‘czytadło’, muszę przyznać, z nieprzewidywalnymi zwrotami w akcji, idealne na biwakowanie. 

Guy przy biwakowym ognisku

Chociaż nie planowałem wycieczki łodzią po jeziorze Mazinaw, poinformowano mnie, że stateczek nie pływa w tym roku z powodu COVID-19. Zamknięto również muzeum (dawny dom Merrilla Denisona, który podarował tę posiadłość rządowi Ontario w celu przekształcenia jej w park). W sąsiednim budynku, prowadzonym przez Przyjaciół Parku Bon Echo (Friends of Bon Echo), było na sprzedaż trochę książek, pamiątek i ubrań, a także pojawiła się kawiarnia Greystones. Wypiłem filiżankę świeżo zaparzonej kawy i kupiłem masę karmelową (fudge); ceny obu produktów były znacznie zawyżone, ale ich zakup uznałem za rodzaj darowizny dla tej dynamicznej organizacji. 

To ogromne "krzesło" pamiętam jeszcze z 1991 roku, gdy po raz pierwszy przyjechałem do Bon Echo. Wtedy znajdował się tutaj mały sklepik, obecnie jest stacja benzynowa i o wiele większy sklep

Kilka razy jeździłem do osad Cloyne i Northbrook, a także do Flinton, gdzie szybko odnowiłem rejestracje samochodowe, prawo jazdy i kartę zdrowia bez żadnego czekania – co w Toronto byłoby nie do pomyślenia! Odwiedziłem też Wodospady Flinton. Był tam mały park z parkingiem na kilka samochodów i poza mną nikogo nie było. Wodospady musiały przez lata ulec wielu zmianom, ponieważ znajdowały się tam pozostałości starej tamy i elektrowni, zbudowanej na początku XX wieku. Tu i tam leżały stare turbiny i można było przejść się korytem, którym kiedyś płynęła rzeka, aby napędzać turbinę. 

Flinton-kościół katolicki Św. Jana Ewangelisty

Jadąc po wiejskich drogach często zatrzymywałem się i szukałem grzybów – w mgnieniu oka udało mi się znaleźć kurki, maślaki, a nawet borowikowate! Dwukrotnie kupiłem bardzo suche drzewo na ognisko w sklepiku „The Maz”, znajdującego się na skrzyżowaniu autostrady 41 i Snider Road. Przed laty działała tu restauracja, warsztat samochodowy i stacja benzynowa Petro Canada, prowadzona przez braci Snider. Pamiętam, jak kiedyś zobaczyłem wszystkich trzech braci stojących przed warsztatem – powinienem był zrobić ich zdjęcie. 

Zdjęcie zrobione w latach siedemdziesiątych XX w. Ted Snider przed swoim warsztatem samochodowym i restauracją. W latach dziewięćdziesiątych i nawet później warsztat i restauracji nadal działały, prowadzone przez jego synów. Obecnie znajduje się tam wypożyczalnia kajaków, kanu, desek do pływania, jak też można kupić drzewo na ognisko i lody.  Ciekawe, co się będzie mieściło w tym miejscu za następne 30 lat?
Copyright © by the Cloyne and District Historical Society (CDHS). Żródło: https://www.flickr.com/photos/cdhs/

Pojechałem też drogą Head Road do jeziora Shabomeka, gdzie natrafiłem na tzw. „Little Free Library”—drewnianą biblioteczkę, gdzie można podrzucić książki, a także wziąć dla siebie interesujące pozycję. Akurat tak się składało, że miałem w samochodzie kilka przeczytanych już książek i tam je zostawiłem. Znajdowało się też tam publiczne miejsce do wodowania łodzi, a na wodzie kołysał się dok z kilkoma krzesłami i torbami. Zastanawiałem się, dlaczego ktoś zostawił tam te rzeczy, ale po chwili zobaczyłem przytwierdzony do tego „doku” silnik zaburtowy i zdałem sobie sprawę, że to pływający dok/tratwa, prosty w budowie, ale całkiem praktyczny! Rozmawiałem krótko z jego właścicielem, który właśnie udawał się do swojego domku letniskowego na tym urządzeniu. 

Napędzana silnikiem tratwa/dok. Proste, ale bardzo praktyczne urządzenie!

Ale teraz przejdę do najciekawszego punktu mojej podróży. Po przybyciu do parku na moje miejsce biwakowe, zobaczyłem przypiętą notatkę: „Drodzy obozowicze, pod grillem na ognisko znajduje się ptasie gniazdo. Uważaj na nie! Carly i Henry”. 



Rzeczywiście, na ziemi pod metalowym grillem (który pewnie Carly i Henry wspaniałomyślnie wyciągnęli z ogniska i umieścili nad gniazdkiem) znajdowało się małe i bardzo dobrze zakamuflowane gniazdko z dwoma malutkimi pisklętami i jednym niebieskawym jajkiem. Spędziłem dużo czasu, obserwując rodziców przynoszących pisklętom jedzenie. Wkrótce jajko zniknęło i wykluło się kolejne pisklę. Nie chciałem im przeszkadzać, więc szybko ustawiłem aparat w pobliżu gniazda i rzadko do niego podchodziłem. Rodzicom chyba to nie przeszkadzało, bo zaledwie kilka minut później wrócili, karmiąc pisklęta, a czasem nawet siadali (!) na ustawionym aparacie fotograficznym i statywie! 

Gdy później obejrzałem wideo i proces karmienia, okazało się, że po każdym karmieniu pisklęta wyrzucały „worki kałowe” (tak jakby ich pieluchy), wypełnione tylko częściowo połkniętym pokarmem, a rodzice wynosili je i prawdopodobnie wyrzucali w pewnej odległości od gniazda. Po powrocie do domu zidentyfikowałem ptaka jako „Hermit Thrush”, Catharus guttatus (Drozdek Samotny). Wyjeżdżając z parku umieściłem na biwaku notatkę o gnieździe dla turystów zajmujących po mnie miejsce. Podczas mojej drugiej wizyty w parku (27.07 - 3.08.2021) sprawdziłem gniazdo, ale było puste — zwykle młode opuszczają go około 14 dni po wykluciu, więc miejmy nadzieję, że wszystkie trzy pisklęta przeżyły i już zadomowiły się w parku! Na YouTube zamieściłem 7 minutowy film, pokazujący gniazdo, pisklęta i proces karmienia. 


Biwakującym po mnie turystom pozostawiłem taką notatkę, zabezpieczoną od deszczu folią i kamieniami od wiatru

Park Bon Echo opuściłem 19 lipca, a osiem dni później, 27 lipca 2021 r., ponownie do niego powróciłem. Moje drugie miejsce biwakowe nr 436 (N44° 54.043' W77° 15.070') było znacznie bardziej wyeksponowane i nie potrzebowałem do niego dochodzić z samochodu. Jednak sąsiednie miejsce WYMAGAŁO około pięćdziesięciometrowego spacerku od samochodu, po dość wąskiej ścieżce, a przebywający na nim turyści zmuszeni byli parę razy dziennie wykonywać ową nieoczekiwaną ‘ścieżkę zdrowia’! Rozmawiałem z niektórymi z nich i powiedzieli, że są dość zaskoczeni tą dodatkową „atrakcją”. Ale za to przynajmniej byli dość daleko od drogi i innych kempingów i mieli więcej prywatności, niż my. W przedostatnim dniu mojego pobytu na to sąsiednie miejsce przybyła trzyosobowa rodzina. Zacząłem rozmawiać z Ravim, który bardzo pasjonował się ptakami, a nawet wielokrotnie wygłaszał prelekcje o ptakach w różnych prowincjonalnych parkach, w tym w Bon Echo. Wspomniałem mu o gnieździe drozda pustelnika, procesie karmienia i „tajemniczych” białych kulkach, które rodzic zbierał po każdym karmieniu, a Ravi powiedział, że to są „worki kałowe”. Wieczorem Ravi i jego syn przyszli na moje miejsce biwakowe i spędziliśmy kilka godzin na rozmowach na różne ciekawe tematy.

Miejsce nr 436, o wiele bardziej otwarte i słoneczne, ale też mniej prywatne

Park Bon Echo zawsze uważałem za wyjątkowe miejsce i zawsze uwielbiam do niego przyjeżdżać. Na początku sierpnia 1991, dokładnie 30 lat temu, wraz z kolegą z uniwersytetu, Dr Derkiem P. biwakowaliśmy w Bon Echo na pobliskim miejscu nr 433. Nie tylko była to moja pierwsza wizyta w parku Bon Echo, ale również po raz pierwszy pojechałem pod namiot do parku w Kanadzie! Nigdy nie zapomnę naszej pierwszej nocy — gdy siedzieliśmy przy ognisku, delektując się piwem i prowadząc ożywioną rozmowę, szopy pracze niespostrzeżenie ukradły większość naszego jedzenia — jajka, masło, bułki, hot dogi i cukier! 

Bon Echo Park, sierpień 1991 roku, miejsce biwakowe nr 433--biwakowanie z Dr Derkiem P. Moja pierwsza wizyta w parku Bon Echo i pierwszy wyjazd na biwak w Kanadzie.

To samo miejsce biwakowe nr 433 w 2021 roku, trzydzieści lat później! Drzew już nie ma, ale miejsce na ognisko jest chyba to samo!

Znalazłem kilka zdjęć z tego pobytu, zrobionych na miejscu nr 433 i próbowałem zobaczyć, czy uda mi się zlokalizować któryś z „punktów orientacyjnych”, ale większość drzew od tego czasu została wycięta. Od 1991 roku odwiedziłem Park Bon Echo prawie 30 razy, z wieloma przyjaciółmi, grupami Meetup i z Catherine. Trzykrotnie byłem w parku z Tadeuszem Paskiem, prekursorem jogi w Polsce-ostatni raz biwakowaliśmy na miejscu nr 488 w sierpniu 2002 roku. Wiem, że p. Tadeusz Pasek był zafascynowany parkami w Kanadzie, a szczególnie parkiem Bon Echo i możliwościami, jakie one oferują w zakresie relaksacji i wypoczynku. Będąc na biwaku, opisywał to i miał następnie opublikować artykuł w jakimś piśmie naukowym w Polsce, ale nie wiem, czy to zrobił.

To bardzo ciekawe drzewko, rosnące pomiędzy szczeliną skalną, pamiętam jeszcze z roku 1991. Nic się od tamtego czasu nie zmieniło!

Guy biwakował przez kilka dni i przywiózł wielką plandekę, która bardzo się przydała—gdy kilka razy padało, zabezpieczała nas od deszczu. Po kilku dniach Guy wyjechał (pozostawiając mi plandekę) i przybyła Patrizia, oczywiście swoją Teslą! 

Tesla Patrizi-rzeczywiście, nie ma rury wydechowej! Dwie pierwsze litery tablicy rejestracyjnej, "GV", znaczą "Green Vehicle", "Zielony Pojazd"--ale samochód jest czerwony... 

Musiała trochę bardziej obliczać robione kilometry, ponieważ w pobliżu parku nie było żadnych stacji ładowania pojazdów elektrycznych, a wszystkie miejsca biwakowe na naszym polu namiotowym (Hardwood Hill) były nieelektryczne. Przywiozła też składany kajak i popłynęła nim po jeziorze Mazinaw, wokół imponującej skały Mazinaw Rock. 

Ten malutki espresso maker robi najlepszą kawę, jaką kiedykolwiek robiłem, a poza tym jest prosty w obsłudze, nie wymaga elektryczności i może z powodzenie być używany podczas biwakowania

Na śniadanie Patrizia robiła kawę espresso, używając „Stovetop Espresso Maker”, idealnie nadający się na biwak. Tak mi smakowała robiona w nim kawa, że po powrocie do domu kupiłem podobny i podczas następnego biwakowania mogłem ją poczęstować aromatyczną kawą. 

Szlak pieszy "The Shield Trail" w parku Bon Echo o długości 5 km

Park posiada szereg bardzo ciekawych i malowniczych szlaków pieszych; większość z nich zaliczyłem w przeszłości, ale w tym roku nie mogłem się doczekać ponownego odwiedzenia szlaku „Shield Trail” (5 km) i przejścia się po nim wraz z Patrizią. 

Na szlaku "Shield Trail"

Ontario Parks opublikowało bardzo ciekawy przewodnik „Shield Trail Guide”, który znacznie wzbogaca wrażenia poznawcze podczas wędrówki tym szlakiem, zapoznając czytelników z różnymi interesującymi faktami dotyczącymi lokalnej historii i otaczającego nas środowiska naturalnego. Szlak jest w kształcie pętli i prowadzi przez kamieniste połacie, wśród dość surowego krajobrazu. Na szlaku znajduje się kilkanaście ‘przystanków’, odpowiadających ponumerowanym znakom w przewodniku. 

Szlak pieszy "The Shield Trail"-krótka część szlaku stanowi stara droga kolonizacyjna Addington Colonization Road. Oczywiście ponad 100 lat temu wyglądała ona o wiele gorzej i niezmiernie ciężko było nią przejechać zaprzęgami konnymi. Ciągle wymagała napraw, szczególnie po zimie lub po deszczach.

Pierwsza część szlaku prowadzi starą drogą Addington Colonization Road, pierwszą drogą zbudowaną przez zalesione pustkowia ponad 160 lat temu. Rząd stworzył wiele takich dróg kolonizacyjnych, aby zachęcić imigrantów do osiedlania się i uprawiania ziemi. Każdy mężczyzna powyżej 18 roku życia, który zgodził się wybudować chatę lub dom w ciągu jednego roku, uprawiać 5 hektarów (12 akrów) w ciągu czterech lat i pomóc w utrzymaniu drogi Addington Road, otrzymał od rządu darmową działkę o powierzchni 40 hektarów (100 akrów). Niestety Tarcza Kanadyjska (Canadian Shield) nie nadawała się do celów rolniczych — mimo że mogły na niej rosnąć ogromne drzewa (notabene, wszystkie zostały już dawno wycięte), realistycznie NIE było możliwe prowadzenie na niej działalności rolniczej i uprawianie pól, zwłaszcza gdy po wycięciu drzew nastąpiła erozja. Większość farmerów w końcu poniosła porażkę, spędziwszy na tych terenach wiele lat bezowocnej harówki!

Jeden z wielu głazów narzutowych na szlaku Shield Trail. Takich głazów, jak też kamieni, jeste na tych terenach zatrzęsienie. I tutaj właśnie farmerzy mieli za zadanie oczyścić teren i uprawiać pola! Wielu próbowały, większość porzuciła te tereny, niektórzy pozostali i jakoś udawało im się wiązać koniec z końcem niezmiernie ciężką pracą

Do tej pory można nagle natknąć się w środku gęstego lasu na stos poukładanych kamieni: ponad 100 lat temu farmerzy próbowali oczyścić tę okropną ziemię, zbierając z niej ręcznie wszystkie kamienie! Wzdłuż szlaku znajdują się również pozostałości dawnych kopalni, które niestety w większości upadły, gdyż złoża były zazwyczaj rudami niskiej jakości. 

Park Bon Echo, sierpień 1992 roku - szlak "Shield Trail"

Park Bon Echo, 1994 roku, szlak "Shield Trail"

W niektórych miejscach można było ujrzeć masywne lodowcowe głazy narzutowe, przyniesione przez ogromne tafle lodu, które kiedyś pokrywały większość Ameryki Północnej. Jeden z takich głazów narzutowych rozpadł się na dwie części, prawdopodobnie z powodu wody, która przez lata sączyła się do jego szczelin, zamarzając zimą i powoli rozsadzając skałę, i w końcu powodując pęknięcie części głazu. W przeszłości zrobiłem sobie zdjęcie na tym głazie i tym razem poprosiłem Patrizie, aby mi zrobiła kolejne, ponad 29 lat później! 

Park Bon Echo, szlak "Shield Trail", sierpień 2021 roku-to samo miejsce 29 i 27 lat później. Specjalnie się nie zmieniło, jedynie ja się zmieniłem...

Wraz z Krzysztofem Paskiem odwiedziliśmy Bon Echo w 1992, 1993 i 1994 roku i za każdym razem przechadzaliśmy się szlakiem „Shield Trail”. W 1991 i 1992 roku często zatrzymywaliśmy się na brzegach stawu bobrowego/mokradłach i robiliśmy dużo zdjęć. Gdy szliśmy szlakiem w 1993 roku, Krzysztof szedł jakieś 15 metrów za mną, więc jako pierwszy dotarłem do tego akwenu – i nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem!

Widok, jaki zobaczyliśmy w 1993 roku--jeziorko bobrowe zniknęło!

— Nie ma jeziora! — krzyknąłem. 

Krzysztof spojrzał na mnie, roześmiał się i popatrzył, jakby chciał powiedzieć: „OK Jacek, znowu sobie żartujesz”. Ale kilka sekund później i jego czekała wielka niespodzianka — staw bobrowy dosłownie zniknął! Okazało się, że jednego dnia tama bobrowa została przerwana, woda uszła do pobliskiego jeziora i przez noc staw bobrowy zamienił się w pustą, błotnistą nieckę. To miejsce odwiedziliśmy ponownie w 1994 roku i w zagłębieniu pojawiła się już roślinność. 

Były staw bobrowy w 1994 roku. Szybko pojawiła się roślinność w zagłębieniu.

Byłem więc bardzo ciekawy, co stało się ze stawem bobrowym 27 lat później. Ucieszyłem się widząc nową, solidną tamę bobrową w tym samym miejscu, a sam staw ponownie pełen wody! Wraz z Patryzją spędziliśmy około 30 minut oglądając zdjęcia tego miejsca zrobione prawie 30 lat temu i porównując je z obecnym widokiem. Następnie szliśmy wzdłuż jeziora Bon Echo i w końcu dotarliśmy do końca szlaku. Przejście 5 km było dla mnie sporym wyzwaniem, ale dla większości powinien być to raczej prosty i przyjemny szlak, którym z pewnością warto się przejść! 

Rok 2021: Dwadzieścia osiem lat później, dzięki naprawionej przez bobry tamy, jeziorko z powrotem jest pełne wody!

Rok 2021: Dwadzieścia osiem lat później, dzięki naprawionej przez bobry tamy, jeziorko jest pełne wody!

Kilkanaście metrów od miejsca, gdzie swego czasu znajdował się hotel Bon Echo Inn dostrzegłem drzewo, pokryte charakterystycznym grzybem o mocno-pomarańczowym kolorze „Chicken Mushroom”, Laetiporus (żółciak siarkowy). I nagle zdałem sobie sprawę, że w sierpniu 2007 roku, w czasie wycieczki z grupą Meetup podczas Długiego Weekendu Święta Pracy (23 uczestników, 4 pola namiotowe—była to jedna z najlepszych imprez, jakie kiedykolwiek zorganizowałem-zdjęcia tutaj: www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157601883376312 i blog: http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/06/in-polish-weekend-in-bon-echo-park.html). 

Park Bon Echo, Ontario, sierpień 2007 roku. Nick zrobił mi to zdjęcie koło drzewa, pokrytego bardzo charakterystycznym i z daleka widocznym grzybem żółciakiem siarkowym (Chicken Mushroom).

Park Bon Echo, Ontario, sierpień 2021 roku. To samo miejsce, w którym 14 lat temu było zrobione poprzednie miejsce. Drzewo nadal rośnie (chociaż jego górna część już nie istnieje), grzyb też, tylko że "powędrował" na jego inną część. Drzewo widoczne na oryginalnym zdjęciu za moimi plecami zostało wycięte

Nick zrobił mi zdjęcie, gdy stałem obok tego drzewa – a jego pień też był porośnięty tym samym grzybem, jedynie w jego innej części! ( To zdjęcie tak mi się spodobało, że stało się moim głównym zdjęciem na polskiej stronie „Nasza Klasa”, będącej prekursorem Facebooka, do której zapisałem się w ostatnim dniu grudnia 2007 roku. Dzięki tej stronie mogłem dowiedzieć się i porozmawiać ze znajomymi ze szkoły podstawowej i liceum ogólnokształcącego, z którymi nie miałem kontaktu od 40 lat! Niestety, 27 lipca 2021 (dzień mojego przybycia do parku) witryna „Nasza Klasa” zakończyła swoją działalność. 

Sierpień, 2021 roku. Nick robi zdjęcie "selfie", gdy jeszcze prawie ta technika nie była znana

I jeszcze zamieszczam zdjęcie Nick’a przy tym drzewie—bardzo często on robił zdjęcia samemu sobie, tzw. „selfie”, gdy właściwie jeszcze nikt ich w ten sposób nie robił. Niedawno rozmawialiśmy na jego temat i stwierdziliśmy, iż Nick był, przynajmniej w naszych kręgach, prekursorem tego rodzaju techniki autoportretowej. 

Flinton, kościół Św. Jana Ewangelisty

Patrizia wyjechała w niedzielę 1 sierpnia 2021 r. i tego samego dnia pojechałem do Flinton, gdzie uczestniczyłem w niedzielnej mszy św. w kościele katolickim św. Jana Ewangelisty. Przed mszą pochodziłem chwilę po cmentarzu przylegającym do kościoła. Zauważyłem, że jednym z bardziej powszechnych nazwisk było „Lessard”. Flinton, dawniej nazywany Flint’s Mills, został założony i nazwany na cześć Billa Flinta (1805-1894), biznesmena i liberalnego członka Senatu Kanady. Mszę odprawiał czarnoskóry ksiądz—nie pamiętam już, z jakiego kraju afrykańskiego pochodził—ale ponieważ Ewangelia (J 6, 24-35) była na temat „chleba z nieba”, podczas kazania mówił o poszanowaniu chleba w jego kraju i nawet kilka zdań powiedział w swoim języku. Ponieważ w Kanadzie brakuje księży, jeden ksiądz często przypada na ogromne obszary i odprawia kilka mszy niedzielnych—np. dwie w sobotę i następne dwie lub więcej w niedzielę w różnych kościołach, często oddalonych od siebie o dziesiątki kilometrów. Sprawny i niezawodny samochód w tym przypadku jest absolutną koniecznością! 

Flinton, kościół Św. Jana Ewangelisty w 1902 roku. Według opisu, to zdjęcie było zrobione w święto Trzech Króli w 1902 roku-a więc 6 stycznia 1902 roku--co do dnia 120 lat temu (6 stycznia 2022 r.)! Obawiam się, że żadna z tych osób już nie jest na tym świecie...
Copyright © by the Cloyne and District Historical Society (CDHS). Źródło: https://www.flickr.com/photos/cdhs/

We wrześniu 2007 roku grupa „Toronto Urban Exploration and Adventure Meetup” (TUEAM) biwakowała w Bon Echo. W parku było kilka grupowych miejsc biwakowych, wszystkie odległe od pozostałych „zwykłych” biwaków. Rozłożyliśmy się na miejscu grupowym nr 7 – a ponieważ wszystkie inne grupowe biwaki były puste, siedzieliśmy wokół ogniska aż do świtu, rozmawiając, pijąc, śpiewając i świetnie się bawiąc i nie przeszkadzając nikomu innemu spać. Grupa TUEAM, założona i kierowana przez Tammy Hoy, była kiedyś jedną z najpopularniejszych i najlepiej prowadzonych grup Meetup i zorganizowała wiele niezwykłych wypraw (np. zwiedzanie takich zabytków jak opuszczone podziemne metro w Rochester w stanie Nowy Jork, dawnego szpitala psychiatrycznego i bazy wojskowej w pobliżu Picton, Ontario i ruin cegielni Barber Mills w Georgetown, Ontario). Wtedy też wybraliśmy się na zwiedzanie opuszczonej osady Newfoundout w hrabstwie Renfrew, a także opuszczonej stacji RCAF w Foymount (zdjęcia: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157602148116734). 


Guy na tle skały Mazinaw Rock

Jedno z najbardziej popularnych miejsce do robienia zdjęć w parku Bon Echo na tle skały Mazinaw Rock

Byłem ciekawy, jak wyglądały grupowe miejsca biwakowe po 14 latach. Gdy do nich dojechałem, byłem zaskoczony... bo żadnego z nich już nie było! Na ich miejscu wzniesiono 12 nowo wybudowanych chatek kempingowych z rustykalnym drewnianym wnętrzem, które mogli wynająć ci, którzy potrzebowali więcej komfortu niż mogły zaoferować zwykłe namioty! 

Bon Echo Park, wrzesień 2007 roku. Nasza grupa biwakowała na grupowym miejscu biwakowym nr 7. Czternaście lat później, w 2021 roku, wszystkie miejsca grupowe zostały zlikwidowane i postawiono drewniane chatki dla turystów. Poniższe zdjęcie przedstawia to samo miejsce obecnie (2021 r.)

Według informacji przekazanych przez Park „rustykalny jednopokojowy domek z rustykalnym drewnianym wnętrzem. Kabina może pomieścić pięć osób na łóżku typu queen i podwójnym/pojedynczym łóżku piętrowym, posiada małą kuchenkę, kuchenkę mikrofalową, mini-lodówkę, czajnik i blat. Na zewnątrz znajduje się stół jadalny i krzesła, a także grill propanowy, stół piknikowy i miejsce na ognisko. Dodatkowo kabiny wyposażone są w elektryczne ogrzewanie cokołowe”. 

Park Bon Echo, 2021 rok. Czternaście lat potem-miejsce naszego grupowego biwaku w 2007 roku

Myślę, że park zarobi więcej na wynajmie domków niż grupowych miejsc biwakowych! Niemniej jednak uważam, że kempingi grupowe są doskonałe dla większych grup, które nie chcą kłaść się spać o godzinie 23:00. Biwakowałem na grupowych miejscach w parkach Sandbanks i MacGregor i wciąż je świetnie wspominam! 

Nowa popularna metoda pływania na desce... i z pieskiem!

Ponieważ przywiozłem ze sobą kilka zdjęć z poprzednich podróży, mogłem szybko zidentyfikować położenie naszego grupowego kempingu nr 7: teraz stał tam domek 620. Zrobiłem kilka zdjęć, pokazujących tę samą lokalizację w 2007 i w 2021 roku. 

Nowa popularna metoda pływania na desce... i z pieskiem!

Pakowanie się i powrót do domu zawsze stanowią najsmutniejsza część moich podróży. Zwykle dojeżdżam do autostrady 401 i podążam nią prawie do samego domu. Tym razem byłem „zmuszony” wybrać inne drogi, bo na autostradzie było sporo wypadków i wszystkie samochody właściwie stały lub poruszały się w żółwim tempie. Później dowiedziałem się, że wiele pojazdów było uwięzionych w korkach przez 3 godziny. Osobiście nie znoszę stania w korkach i wolałbym jechać dużo wolniejszą i często nieasfaltowaną ‘wiejską’ czy boczną drogą niż autostradami, które często z powodu wypadków zamieniają się w parkingi. 

Pionierski cmentarz "Walker Cemetery" dosłownie w szczerym polu!

Pojechałem więc drogą County Road 2 przez Cobourg, Port Hope, a następnie droga skręciła na północ i znowu na zachód. Tuż za drogą Kellog Road, po mojej prawej stronie, spostrzegłem zaorane pole z niewielkim wzniesieniem około 30 metrów od drogi. Rosło na nim drzewo, jak też znajdowało się kilka starych grobów (dokładna lokalizacja: N 43 58.200, W 78 21.625 / 43.9700039,-78.3604136). 

Można sobie tylko wyobrazić, jak ciężko pracowali pochowani tutaj pionierzy, karczując lasy i uprawiając ziemię. Ponieważ te tereny nie są położone na Tarczy Kanadyjskiej (Canadian Shield), nie musieli przynajmniej usuwać kamieni i skał

Szybko zawróciłem, zaparkowałem samochód na poboczu i poszedłem na ten mały cmentarz. Były tam trzy nagrobki z kilkoma inskrypcjami. Wszyscy pochowani tam ludzie nosili nazwisko „Walker”. Według moich zdjęć Hugh Walker zmarł w 1807 r., Mary Johnston (przypuszczalnie Walker) zmarła w 1850 r., a Rose Mary Roseborough, żona Jamesa Walkera, zmarła w 1872 r. Według strony internetowej „Find a Grave” (https://www.findagrave.com/cemetery/2662856/memorial-search#srp-top), na grobach znajdują się inskrypcje na temat 7 zmarłych osób. Żałowałem, że nie miałem więcej czasu, aby udać na pobliską farmę i uzyskać od właściciela więcej informacji o tym bardzo nietypowym cmentarzu. 

Rose Mary Roseborough, żona Jamesa Walkera, zmarła w 1872 r. w wieku 66 lat

Historia Parku Bon Echo i jego okolic jest tak bogata, że wymaga osobnego wpisu na blogu – i to bardzo obszernego! Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się napisać o wiele więcej na ten temat.

Więcej informacji na temat parku Bon Echo znajduje się w tym blogu: http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/06/in-polish-weekend-in-bon-echo-park.html


Blog in English: http://ontario-nature.blogspot.com/2021/12/bon-echo-and-darlington-provincial-park.html 

More photos/więcej zdjęć: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72177720295612258/page1