Dziesięć dni temu (w lipcu 2014 r.), gdy powracaliśmy z
wycieczki do parku Killarney Provincial Park, zatrzymaliśmy się blisko osady
Pointe au Baril w marinie Payne Marina na zatoce Georgian Bay i nawiązaliśmy
rozmowę z parą małżeńską (Rob Harris z żoną), którzy byli na łodzi i przygotowywali
się do opuszczenia przystani. Spytaliśmy się ich, czy jest możliwe dopłynięcie
na kanu do niedaleko znajdujących się wysp i brzegów i zatrzymanie się na nich
na biwak—po kilku minutach zaprosili nas na trzydziestominutową przejażdżkę na
ich łodzi pontonowej, wraz z ich uroczymi terierami! Okolica była niezmiernie
malownicza, upstrzona wieloma skalistymi wysepkami, świetnie nadającymi się na
rozbicie biwaku, jednakże trochę obawiałem się tych dość sporych połaci
wodnych, kompletnie nieosłoniętych od wiatru i fal, na których musielibyśmy
płynąc na kanu. Bardzo im podziękowaliśmy i po powrocie do domu, spędziłem
kilka godzin, wertując mapy, książki i strony internetowe; zaowocowało to naszą
następną wycieczką—13 lipca 2014 r. byliśmy znowu w drodze do nowego miejsca, a
mianowicie wyspy Franklin Island, położonej na zatoce Georgian Bay, na północ
od miasta Parry Sound.
Po opuszczeniu Toronto wpadliśmy do Tim Horton’s w King
City. Gdy wyszedłem z samochodu, od razu poczułem zapach spalenizny—dochodził z
jednej z opon samochodu Catherine—jej obręcze były niezmiernie gorące i
sądziliśmy, że Catherine niechcący pozostawiła zaciągnięty ręczny hamulec,
toteż poczekaliśmy jakiś czas w środku kawiarni. Kilka tygodni później mieliśmy
taki sam problem-okazało się, że nie miał nic wspólnego z hamulcem ręcznym—jej
dealer powiedział, że to było spowodowane problemami z jakimiś częściami
samochodowymi, które wymieniono i problem został rozwiązany.
Po ponad 2 godzinach zatrzymaliśmy się ponownie w mieście
Parry Sound, gdzie tradycyjnie wstąpiliśmy do sklepów No Frills i Hart. W tym
ostatnim kupiłem dwie książki, które zdawały się być ciekawe: „Child 44”
(Dziecko nr 44) autorstwa Tom Rob Smith i „Enrique’s Journey” (Podróż Enrique)
napisaną przez Sonia Nazario.
Po przejechaniu 8 km dojechaliśmy do wyjazdu nr 241 i
skręciliśmy w drogę nr 559, prowadzącą do wielu przystani na zatoce Georgian
Bay, która kończyła się w parku Killbear Provincial Park. Skręciliśmy w drogę
Snug Harbour Road i przybyliśmy do Snug Harbour. Nie było tam zbyt wiele ludzi.
Gdy staneliśmy na doku, od razu zorientowaliśmy się, że jest zbyt wietrzenie,
aby ryzykować płynięcie na wyspę. Udaliśmy się do ciekawej restauracji (Gilly’s Restaurant and Marina) na kawę;
przy jednym ze stołów siedziała liczna grupa kajakarzy, którzy zapewne właśnie
zakończyli wyprawę. Postanowiliśmy spędzić noc w pobliskim parku Killbear
Provincial Park i ponownie tu przybyć następnego dnia o poranku.
W parku Killbear byłem po raz pierwszy w sierpniu 1991 r.
i przez tydzień biwakowałem z kolegą na miejscu nr 1030—to właśnie wtedy miał
miejsce w ZSRR Pucz Moskiewki/Sierpniowy przeciwko Gorbaczowowi. Siedemnaście
lat później, w 2008 r., biwakowałem w tym parku podczas długiego weekendu
Canada Day—była to impreza grupy Meet-Up,
którą współorganizowałem, zarezerwowaliśmy 4 miejsca biwakowe i razem przybyły
24 osoby.
Park Killbear posiada setki miejsc biwakowych, niektóre
są niezmiernie prywatne, położone na brzegach jeziora i muszą być zarezerwowany
miesiące naprzód. Ponieważ była niedziela, spodziewaliśmy się, że dużo miejsc
będzie wolnych i uda się nam otrzymać jedno z lepszych miejsc.
Jeżdżąc po parku i szukając miejsca, byliśmy zaszokowani,
że wycięto setki drzew! Dewastacja była ogromna, wyglądało, jakby przez park
przeszła trąba powietrzna i huragan! Powód był wszelako o wiele bardziej
prozaiczny, a mianowicie choroba kory brzozowej, która osłabia brzozy i
powoduje, że ich gałęzie mogą się złamać albo też całe drzewa nagle runąć.
Ponieważ w parku nieraz biwakuje nawet 5000 turystów i wiele z miejsc
kempingowych znajduje się blisko brzóz, istniało zagrożenie, iż drzewa lub ich
gałęzie mogą znienacka spadać na miejsca biwakowe, drogi i szlaki turystyczne—i
park w tym przypadku mógłby być odpowiedzialny na powstałe szkody. Tak więc na
jesieni 2012 r. zarząd parku zaczął wycinać tysiące drzew brzozowych i obecnie
w niektórych miejscach więcej jest pniaków, niż drzew, jak też wiele poprzednio
prywatnych miejsc biwakowych jest obecnie kompletnie odsłoniętych.
Po 30 minutach zdecydowaliśmy się zatrzymać na miejscu nr
1039, które jakimś cudem było wolne. Szybko udaliśmy się do biura parku w celu
otrzymania pozwolenia—w tym momencie strzelono ostatniego gola Mistrzostw
Świata w Piłce Nożnej i Niemcy pokonali Argentynę 1-0, wygrywając po raz
czwarty Puchar Świata. Miejsce mieściło się nad wodą i rozciągał się z niego
wspaniały widok na zatokę Georgian Bay i kilka wysepek. Było ono dość odkryte i
z powodu urwistego wiatru, trochę zajęło mi czasu rozłożenie namiotu, ale za niedługo
wszystko pomyślnie zakończyłem i udaliśmy się na znajdujące się paręnaście
metrów od nas skały, gdzie usiedliśmy i popijając czerwone wino, delektowaliśmy
się spektakularnym zachodem słońca, jak też obserwowaliśmy bardzo
zdeterminowanego windsurfera, który, pomimo licznych wywrotek, wdrapywał się z
powrotem na deskę i kontynuował surfowanie. Po kilku minutach zaczęli przybywać
inni biwakowicze i siadali koło nas na skałach, aby podziwiać zachód
słońca—oczywiście, mieliśmy najlepsze ‘miejsca’! Z daleka widzieliśmy przylądek
Harold’s Point, będący też niezmiernie popularnym miejscem podziwiania zachodów
słońca. Gdy słonce zanurzyło się w bezkresnych wodach zatoki Georgian Bay,
rozpaliłem ognisko i mieliśmy smaczne żeberka. Jako że zamierzaliśmy wstać bardzo
wcześnie, szybko udaliśmy się do namiotu i powoli zasneliśmy, utulani do snu
szumem wiejącego wiatru.
W poniedziałek, 14 lipca 2014 r. wstaliśmy przed szóstą
rano. Gdy się pakowaliśmy, oswojony dzięcioł nieustępliwie opukiwał pobliskie
drzewo, kompletnie nie przejmując się naszą obecnością. Również zauważyliśmy
kilka saren stojących przy drodze. Na doku w Snug Harbour prędko zwodowaliśmy
kanu, rozpakowaliśmy samochód i zaparkowaliśmy go na pobliskim bezpłatnym
parkingu (niestety, w następnym roku bezpłatny parking został zlikwidowany).
Wyspa została nazwana na cześć słynnego brytyjskiego
żeglarza i badacza Arktyki, Sir John Franklin (1786-1847), który przepływał
zatoką Georgian Bay w 1825 r. podczas drugiej wyprawy do Arktyki. W 1845 roku
Franklin wyruszył w ostatnią ekspedycję w poszukiwaniu Przejścia
Północno-Zachodniego na północy Kanady. Załoga porzuciła dwa statki uwięzione w
lodach i w rezultacie sam eksplorator i 128 osobowa załoga powoli zginęli z
głodu, hipotermii, gruźlicy, zatrucia się ołowiem i szkorbutu. W 2015 r.
naukowcy kanadyjscy i brytyjscy, po zbadaniu pozostałości 36 popękanych kości
znalezionych na wyspie King William Island doszli do wniosku, że przekazywane
słownie przez Eskimosów opowieści o mającym miejsce kanibalizmie wśród członków
załogi ostatniej ekspedycji Franklina były prawdziwe.
Wyspa Franklin Island ma kształt jajowaty, o wymiarach
5.5 km na 3 km i po stronie wschodniej oddzielona jest od lądu kanałem
Shebeshekong Channel, którego szerokość wynosi od niecałych 100 metrów do ponad
2 kilometrów, toteż dopłynięcie na wyspę nie jest trudne i nie zajmuje zbyt
wiele czasu. Wyspa jest skalista, jej brzegi upstrzone skałami i zatoczkami, a
w środku posiada kilka jezior. Najpiękniejsza część wyspy wychodzi na zachód,
tzn. na bezkresne wody zatoki Georgian Bay i Mink Islands (Wyspy Norek)—i
właśnie tam zamierzaliśmy biwakować! Poza tym, wyspa stanowi własność korony i
nie ma żadnych opłat za pobyt na niej.
Zamiast wiosłować prosto w kierunku wyspy, wybrałem
trochę dłuższą, aczkolwiek bardziej malowniczą trasę—przed dopłynięciem do
latarni morskiej Snug Harbour, skierowaliśmy się na północ i płynęliśmy wzdłuż
brzegów wyspy Snug Island, przez malowniczy kanał, i dopiero po wypłynięciu z
kanału skręciliśmy w lewo, w kierunku wyspy Franklin Island. Tu i tam
widzieliśmy skaliste wysepki, na niektórych stały prywatne domki letniskowe.
Przepłynąwszy 3 km, dotarliśmy do południowych brzegów wyspy, usianych
ciekawymi formacjami skalnymi i zatoczkami. Posuwaliśmy się pomiędzy jej
brzegami i kilkoma masywnymi skalnymi wyspami, o złowrogiej nazwie Okrutne
Skały. Pomimo że prawie nie było wiatru, widzieliśmy—i czuliśmy—jak powoli
przelewały się wody zatoki Georgian Bay, tworząc pewnego rodzaju masywne fale,
zapewne pozostałości niedawnych silnych wiatrów. Mieliśmy uczucie, że spokojna
zatoka ucięła sobie jedynie drzemkę, ale w każdym momencie była gotowa się
przebudzić i zademonstrować swoją ukrytą potęgę. Osiągnęliśmy
południowo-zachodni przylądek wyspy, Henrietta Point, skręciliśmy w prawo i płynęliśmy
w kierunku północnym, wzdłuż jej zachodnich brzegów, manewrując pomiędzy
solidnymi skalnymi wysepkami, mniejszymi skałami wystającymi z wody i skałami
schowanymi pod powierzchnią wody, często ostrymi i ledwie widocznymi.
Czytaliśmy, że wiele wodniaków biwakuje na przylądku Henrietta Point; Catherine
poszła na krótką przechadzkę. Znalazła kilka zrobionych miejsc na ogniska i
wiele miejsca na rozbicie namiotów, idealne dla grup składających się z
kilkunastu lub więcej uczestników—dla nas za duże, toteż popłynęliśmy dalej na
północ.
Po niecałych 10 minutach natrafiliśmy na przejście w skałach, prowadzące do malowniczej zatoczki, następnie wpłynęliśmy do następnej zatoczki i dobiliśmy do skalnego brzegu i tam postanowiliśmy rozbić biwak. Miejsce było istotnie niepowtarzalne: pomiędzy nim a zatoką Georgian Bay było kilka zatoczek, na których mogliśmy bez problemu pływać nawet podczas silnych wiatrów, jak też po wschodniej stronie były następne zatoczki, oddzielone od pozostałych bardzo wąską skałą (czasem przenosiliśmy przez nią kanu) — na tamte zatoczki można było też wpłynąć kanałem z zatoki Georgian Bay i zatrzymywało się w nich sporo łodzi motorowych z kabinami oraz żaglówek. Siedząc przy ognisku, mieliśmy przepiękny widok na skalne zatoczki oraz bezkresne wody zatoki Georgian Bay. Prawie-że na przeciwko (5.5 km od nas) wyrastała masywna latarnia morska na skale Red Rock (posiadała na dachu lądowisko dla helikopterów); wieczorem, co 10 sekund wysyłała jednosekundowe sygnały świetlne.
Bardziej na północ rozciągały się na prawie 10 km. połacie wysp Mink Islands, do których często przypływają kajakarze—są one niezmiernie malownicze, na niektórych znajdują się prywatne domki letniskowe i nieraz trudno jest znaleźć dobre miejsce biwakowe. Rozważaliśmy popłynięcie do tych wysp z naszego miejsca, ale obawialiśmy się pogody—pomiędzy nimi a naszą wyspą nie ma żadnych wysepek i przez 5-6 kilometrów płynęlibyśmy na kompletnie otwartych wodach zatoki Georgian Bay—w razie zmiany pogody i nawet stosunkowo lekkiego wiatru, moglibyśmy się znaleźć w dużych tarapatach albo też nie być w stanie dopłynąć z powrotem do naszego biwaku. Skalne formacje były fantastyczne i zrobiłem wiele zdjęć; do tego było masę krzewów jagodowych i już pojawiały się jagody, które zbieraliśmy. Następnego dnia zobaczyłem w gąszczu prymitywną toaletę, była umieszczona w podmokłej niecce i nie można było jej używać.
Nasze miejsce biwakowe |
Po niecałych 10 minutach natrafiliśmy na przejście w skałach, prowadzące do malowniczej zatoczki, następnie wpłynęliśmy do następnej zatoczki i dobiliśmy do skalnego brzegu i tam postanowiliśmy rozbić biwak. Miejsce było istotnie niepowtarzalne: pomiędzy nim a zatoką Georgian Bay było kilka zatoczek, na których mogliśmy bez problemu pływać nawet podczas silnych wiatrów, jak też po wschodniej stronie były następne zatoczki, oddzielone od pozostałych bardzo wąską skałą (czasem przenosiliśmy przez nią kanu) — na tamte zatoczki można było też wpłynąć kanałem z zatoki Georgian Bay i zatrzymywało się w nich sporo łodzi motorowych z kabinami oraz żaglówek. Siedząc przy ognisku, mieliśmy przepiękny widok na skalne zatoczki oraz bezkresne wody zatoki Georgian Bay. Prawie-że na przeciwko (5.5 km od nas) wyrastała masywna latarnia morska na skale Red Rock (posiadała na dachu lądowisko dla helikopterów); wieczorem, co 10 sekund wysyłała jednosekundowe sygnały świetlne.
Z naszego miejsca widzieliśmy latarnię morską Red Rock Lighthouse-miała lądowisko dla helikoptera! |
Bardziej na północ rozciągały się na prawie 10 km. połacie wysp Mink Islands, do których często przypływają kajakarze—są one niezmiernie malownicze, na niektórych znajdują się prywatne domki letniskowe i nieraz trudno jest znaleźć dobre miejsce biwakowe. Rozważaliśmy popłynięcie do tych wysp z naszego miejsca, ale obawialiśmy się pogody—pomiędzy nimi a naszą wyspą nie ma żadnych wysepek i przez 5-6 kilometrów płynęlibyśmy na kompletnie otwartych wodach zatoki Georgian Bay—w razie zmiany pogody i nawet stosunkowo lekkiego wiatru, moglibyśmy się znaleźć w dużych tarapatach albo też nie być w stanie dopłynąć z powrotem do naszego biwaku. Skalne formacje były fantastyczne i zrobiłem wiele zdjęć; do tego było masę krzewów jagodowych i już pojawiały się jagody, które zbieraliśmy. Następnego dnia zobaczyłem w gąszczu prymitywną toaletę, była umieszczona w podmokłej niecce i nie można było jej używać.
Namiot rozbiliśmy na skale, a zaraz koło niego
zawiesiliśmy plandekę, chroniącą nas od deszczu. Jako że czasem padało,
czytałem kupione w sklepie Hart
książki. Obie były świetne i tak byłem pochłonięty ich czytaniem, że często nie
wiedziałem, gdzie się znajduję. „Child 44” po mistrzowsku odtworzyła subtelną
atmosferę barbarzyńskiego i idiotycznego systemu Sowieckiego w latach
pięćdziesiątych XX wieku, tuż przed i po śmierci Stalina. „Enrique’s Journey”
to autentyczna historia 17 letniego chłopaka z Hondurasu, który zaryzykował
podróż ze swojego kraju, przez Meksyk, to Stanów Zjednoczonych, aby połączyć
się z przebywającą tam (nielegalnie zresztą) matką. Obie książki otrzymały
wiele nagród i w pełni zasługiwały na wszystkie entuzjastyczne recenzje.
Catherine trochę kręciła nosem na parkujące niedaleko
łodzie i non-stop szczekające psy, jak też głośne łodzie typu „Zodiak”, na
których wodniacy pływali dookoła zatoczek, ale ogólnie rzadko ich widzieliśmy i
słyszeliśmy.
Jednego ranka Catherine wyszła boso z namiotu i gdy ja za
nią wychodziłem, zobaczyłem małego węża, prawie-że na niego nadepnęła!
Sądziłem, że był to malutki grzechotnik (Eastern
Massasauga Rattlesnake), ale gdy już w domu przejrzałem na Internecie
fotografie i więcej o nim poczytałem, nie byłem tego pewny, to mógł być mały,
nie-jadowity Eastern Fox Snake. Co
ciekawe, małe grzechotniki są o wiele groźniejsze, niż dorosłe, ponieważ nie
potrafią kontrolować ilości wstrzykiwanego jadu. Wąż był niezmiernie mały i
jeżeli był to w rzeczywistości grzechotnik, to nie wykształcił jeszcze
grzechotki. Pomimo, że bez ustanku potrząsał ogonem (węże Fox Snakes robią to samo), nie wydawał żadnego dźwięku. Ostrożnie
włożyłem go do papierowego kubka na kawę—wtedy mogliśmy słyszeć grzechotanie,
gdy ogon uderzał o ścianki kubka—i wypuściliśmy go z dala od namiotu. Również
natknąłem się na o wiele większego węża koło ogniska, ale był to powszechny i niejadowity
Garter Snake—a gdy płynęliśmy na
kanu, spostrzegłem wygrzewającego się na skale węża wodnego, jak też kilka
rodzin gęsi i kaczek, z niezdarnymi małymi gąskami i kaczuszkami. Chociaż
niedźwiedzie z łatwością potrafią przypłynąć na wyspę, nie spotkaliśmy ich. W
nocy zainstalowałem specjalną kamerę wideo koło naszej podręcznej ‘lodówki’,
ale jedynie pojawiła się mała myszka. Gdy siedzieliśmy wieczorem przy ognisku,
usłyszałem jakieś szelesty i zaświeciłem latarką w to miejsce—jedynie
zobaczyłem parę świecących się oczu. Od czasu do czasu przyglądaliśmy się
samotnemu piżmoszczurowi pływającemu w zatoczce, gdzieś niedaleko musiało się
znajdować jego mieszkanko. Jednego dnia zobaczyliśmy coś
nadzwyczajnego—autentycznego orła (bielik amerykański), leciał dość nisko nad
naszym kanu! Nie przypuszczam, abym kiedykolwiek poprzednio widział na wolności
tego imponującego ptaka.
Bardzo chcieliśmy opłynąć na kanu wyspę! Kilka razy
dziennie słuchałem prognozy pogody dla wodniaków (generalnie się sprawdzała, z jednym
wyjątkiem). Niestety, generalnie było wietrznie i praktycznie mogliśmy tylko
płynąć w zatoczkach; gdy raz wypłynęliśmy zaledwie kilkanaście metrów na wody
zatoki Georgian Bay, zaczęło tak podrzucać kanu, że momentalnie zawróciliśmy i
byliśmy szczęśliwi, iż nic się nam nie stało. Wreszcie pogoda się
ustabilizowała, przestało wiać i wybraliśmy się na całodzienną przejażdżkę na
kanu dookoła wyspy. Miałem ze sobą GPS, bo inaczej zgubilibyśmy się w licznych
zatoczkach i pośród wysp.
Widzieliśmy sporadyczne domki letniskowe, nawet porozmawialiśmy z ich mieszkańcami na wyspie Dick Island—a następnie przepłynęliśmy przez mały ‘kanał’ pomiędzy skałami i dopłynęliśmy do przystani Dillon’s Cover Marina and Resort, gdzie wstąpiliśmy na lody i frytki. Z restauracji rozciągał się przepiękny widok! Po godzinie opuściliśmy to miejsce i kontynuowaliśmy naszą wycieczkę, płynąc na południe cieśniną pomiędzy wyspą Franklin Island i wyspą Narrow Island; mijaliśmy sporo łodzi motorowych, a na ‘stałym lądzie’ było sporo domków—byliśmy zadowoleni, że biwakowaliśmy na drugiej stronie wyspy, widok był kompletnie inny! W sumie przepłynęliśmy 18 km i niezmiernie się cieszyliśmy, że udało się nam ‘zaliczyć’ tą wycieczkę.
W piątek, 19 lipca 2014 r. spakowaliśmy się i
pożegnaliśmy wyspę i nasze wspaniałe miejsce biwakowe. Pogoda była idealna i
powoli dopłynęliśmy do malowniczej latarni morskiej Snug Harbour i do doku. Na
szczęście nie było dużo ludzi i nie musieliśmy się śpieszyć z ładowaniem
samochodu. W drodze do Toronto zatrzymaliśmy się w Parry Sound koło mostu
kolejowego, gdzie spożyliśmy lunch. Był to przepiękny wieczór; pojechaliśmy do
niedaleko znajdującego się Centrum Artystycznego im. Charles W. Stockey, w
którym mieściła się sala koncertowa na 480 miejsc oraz Galeria Sławy poświęcona
legendarnemu hokeiście Bobby Orr. Akurat miał miejsce koncert, ale mogliśmy
przejść się po lobby i wstąpić do sklepiku. Budynek był położony na brzegach
zatoki Georgian Bay i wraz z innymi ludźmi przez jakiś czas oglądaliśmy cudowny
zachód słońca. Ociągając się, wyruszyliśmy w powrotną drogę do Toronto,
obiecując solennie tutaj za rok powrócić!Wszędzie skały! |
Widzieliśmy sporadyczne domki letniskowe, nawet porozmawialiśmy z ich mieszkańcami na wyspie Dick Island—a następnie przepłynęliśmy przez mały ‘kanał’ pomiędzy skałami i dopłynęliśmy do przystani Dillon’s Cover Marina and Resort, gdzie wstąpiliśmy na lody i frytki. Z restauracji rozciągał się przepiękny widok! Po godzinie opuściliśmy to miejsce i kontynuowaliśmy naszą wycieczkę, płynąc na południe cieśniną pomiędzy wyspą Franklin Island i wyspą Narrow Island; mijaliśmy sporo łodzi motorowych, a na ‘stałym lądzie’ było sporo domków—byliśmy zadowoleni, że biwakowaliśmy na drugiej stronie wyspy, widok był kompletnie inny! W sumie przepłynęliśmy 18 km i niezmiernie się cieszyliśmy, że udało się nam ‘zaliczyć’ tą wycieczkę.
Catherine, jej samochód i nasze kanu w Parry Sound
Blog
in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2015/11/camping-on-and-canoeing-around-franklin.html
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz