Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157674524765272
Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.ca/2016/10/the-massasaga-provincial-park.html
W marcu 2016 r. zarezerwowałem dwa miejsca biwakowe w Parku Massasauga, obydwa położone na zatoce Blackstone Harbour, jedno na południowej, a drugie na północnej stronie kanału prowadzącego do zatoki Woods Bay, blisko parkingu w Pete’s Place Acess Point, toteż nawet początkujący kanuiści nie powinni mieć problemów z dopłynięciem do nich (wprawdzie podczas wietrznej pogody może okazać się to trudne). Również zaprosiliśmy kilku znajomych, aby do nas zawinęli na parę dni podczas długiego weekendy w związku ze świętem Kanady, Canada Day—ostatecznie Ian & Sue spędzili z nami parę dni.
Mieliśmy
zamiar wyjechać z Toronto już o godzinie 10.00, ale dopiero to się nam udało cztery
godziny później. Było upalnie i słonecznie i po 2 godzinach jazdy dotarliśmy do
miasteczka MacTier, wstąpiliśmy tam do sklepu i kupiliśmy zimne piwo. Przed
godziną 18.00 dojechaliśmy do Pete’s
Place Access Point.
Biuro parku
było już zamknięte, ale byliśmy miło zaskoczeni, widząc samoobsługową stację
rejestracyjną i płatniczą—nasze imiona już na niej widniały. Zapłaciliśmy
pozostałe opłaty biwakowe i podjechaliśmy kilkadziesiąt metrów do zjazdu, gdzie
można wodować kanu i łodzie. Dookoła nie było żywej duszy i nie musieliśmy się
śpieszyć. Gdy już załadowane kanu było na wodzie, gotowe do odpłynięcia, dość
spory wąż wodny ześlizgnął się ze skały, do której dotykała burta kanu, i
wskoczył do wody, omalże nie wpadając do środka kanu. Widząc to, Catherine
wydała z siebie tak przejmujący okrzyk, że pewnie był słyszalny na całej
zatoce. Prawie-że mielibyśmy nieprzewidzianego (i nieproszonego) towarzysza!
Zauważyliśmy,
że poziom wody był najwyższy od wielu lat. Rzeczywiście, większość skał, po
których w poprzednich latach mogliśmy chodzić, obecnie były pod wodą, jak też
widzieliśmy bardzo dużo pożółkłych i pewnie umierających drzew zimozielonych
wzdłuż brzegów zatoki. Gdy się bliżej przyjrzeliśmy okazało się, że dolne
części ich pni (i oczywiście korzenie) pozostawały pod wodą i bez wątpienia to
właśnie powodowało, że powoli usychały—nie były to drzewa przystosowane do
rośnięcia w wodzie.
Nasze
miejsce biwakowe, przylegające do kanału, było w miarę prywatne i ciche z
powodu skalnego grzbietu pomiędzy nim i kanałem; poza tym, szybko
przyzwyczailiśmy się do przepływających głośnych łodzi motorowych. Prawdę
mówiąc tego się spodziewaliśmy—to była już moja siódma wizyta w tym parku i
pewnie 3 lub 4 na tym miejscu. Codziennie widzieliśmy wiele wypchanych sprzętem
turystycznym kanu i kajaków; jedne płynęły w stronę zatoki Georgian Bay, inne z
powrotem do Pete’s Place. Prawie
każdego wieczoru siedzieliśmy na skalonym grzebiecie, pod małym, wygiętym
drzewkiem, obserwując przepływające łodzie, podziwiając zachody słońca i popijając
czerwone wino czy tej zimne piwo. Czasami widzieliśmy turystów biwakujących po
drugiej stronie kanału; po dochodzących odgłosach byliśmy pewni, że świetnie
się bawili!
Wzdłuż
brzegów pływało sporo węży wodnych, często były zwabiane wywołanym przez nas
hałasem, gdy pluskaliśmy coś w wodzie czy nawet chodziliśmy po skałach. Raz
udało mi się zauważyć dużego żółwia, ‘snapping
turtle’, pływającego koło brzegu, ale gdy tylko zbliżyłem się, do razu zniknął
pod wodą. Jednego ranka w przedsionku namiotu znalazłem małego węża z czerwonym
podbrzuszem (‘red-bellied snake’)—w
pierwszej chwili sądziłem, że to była ogromna rosówka. Niedaleko było spore
żeremie bobrowe i w bardzo słoneczny dzień zauważyłem, jak się wygrzewał na nim
wąż; gdy mnie zobaczył, tak szybko uciekł, że nie miałem okazji mu się lepiej
przyjrzeć w celu identyfikacji. Codziennie obserwowaliśmy pływające bobry dookoła
przylądka, na którym znajdowało się nasze miejsce, pływały z jednej żeremi
bobrowej do drugiej. Były niezmiernie aktywne w nocy, bo słyszeliśmy, jak
uderzały o lustro wody swoimi szerokimi ogonami. Malutka jaszczurka (‘skink’) zamieszkiwała koło miejsca na
ognisko i często widzieliśmy, jak się wygrzewała na słońcu. Niekiedy bardzo
majestatyczna czapla (‘blue heron’)
lądowała niedaleko nas, brodziła jakiś czas w wodzie, próbując złapać ryby i po
pomyślnych łowach odfruwała. Późnym popołudniem i w nocy mogliśmy słuchać
serenad żab oraz nurów (‘loon’), a
rano często budził nas dzięcioł smugoszyi (‘pileated
woodpecker’), bardzo mocno uderzając w przyległe drzewa. Kilka pręgowców (‘chipmunk’), wiewióreczek ziemnych,
pokazywało się tu i tam, ale nie szukały z nami żadnej interakcji—czasem na
innych biwakach wręcz nie mogliśmy się opędzić od tych przyjaznych stworzonek!
Również pojawiała się regularnie duża mewa i chodziła po całym biwaku, licząc
na jakieś jedzenie—zresztą daremnie. Natomiast w płytkiej wodzie bez ruchu czyhała
żaba rycząca (‘American Bullfrog’),
cierpliwie czekając na ofiary. Żaby te posiadają niesamowity apetyt i
praktycznie zjedzą każde zwierzę, jaki mogą połknąć, włącznie z insektami,
ptakami, małymi ssakami i nawet innymi żabami.
Przez kilka
dobrych godzin obserwowałem owady nastecznikowate (‘Spider Wasp’), non-stop kopiące otworki w piaszczystej ziemi.
Następnie przyciągały do tych jamek pająki, które wcześniej złapały i
sparaliżowały jadem. Nieszczęsny pająk miał się stać żywicielem, karmiącym ich
larwy: owady składały na podbrzuszu pająka jajeczko i zamykały gniazdo. Gdy
larwa się wylęgła, zaczynała się ona żywić owym jeszcze żywym pająkiem. Po
skonsumowaniu wszystkich jadalnych części pająka, larwa robiła kokon i
przepoczwarzała się. Co ciekawe, niektóre owady spędziły wiele czasu kopiąc
potencjalne gniazda w ziemi, ale nagle coś się im odwidziało i zaczęły ciągnąć
sparaliżowanego pająka kilka dobrych metrów po ziemi, a potem do góry po
drzewie gdzie, jak się mogę domyślać, zrobiły ostateczne gniazdo.
Podczas
naszego pobytu pogoda była prawie idealna—niezmiernie gorąco i sucho, głównie
słonecznie i nawet w okolicach miasta Parry Sound wprowadzono zakaz rozpalania
ognisk, ale władze parku nadal pozwalały na rozpalanie ognisk. Niestety, dwa
ostatnie dni pobytu były deszczowe i burzowe, musieliśmy się pakować i płynąc w
ulewnym deszczu, ale ponieważ nadal było gorąco, to nawet za dużo nie
narzekaliśmy—deszcz był potrzebny. Być może z powodu braku deszczów komary nie
stanowiły specjalnego problemu—zazwyczaj pojawiały się o godzinie 21.00 i
znikały po godzinie.
Nasz ulubione miejsce, z którego podziwialiśmy zachody słońca, obserwowaliśmy przepływające łodzie i delektowaliśmy się czerwonym winem |
W ostatni
dzień czerwca, przed dniem Kanady (przypadającym na 1 lipca) popłynęliśmy na
kanu do przystani Moon River Marina, aby kupić parę rzeczy. Catherine była
zdumiona, że sklep (i agencja monopolowa) zamknęły się już o godzinie 18.00 (ja
się tego spodziewałem), ale udało się jej namówić sprzedawczynie do sprzedania
nam sześciu puszek zimnego piwa. Płynąc z powrotem na biwak, zobaczyliśmy
budynek z neonowym napisem „OTWARTE”; to był ośrodek West View Resort—posiadał
mały sklepik, w którym Catherine nabyła śmietankę, bez której nie mogła pić
porannej kawy! Właściciel ośrodka, całkiem rozmowny człowiek, siedział na
froncie sklepu i zaczęliśmy z nim gawędzić. Spostrzegłem leżącą na ladzie
książkę p.t. „Moje Życie na Rzece Moon River” („My Life on the Moon River”) autorstwa Peter (Pete) Grisdale
(zmarłego w 2014 r. w wieku 94 lat). Wskazując na tą książkę, powiedziałem
Catherine, że autor tej książki miał swego czasu dom w miejscu, gdzie dzisiaj
znajduje się parking i biuro parku—„Pete’s Place Access Point” wziął nazwę od jego imienia.
– To był mój brat – powiedział
właściciel ośrodka.
To dopiero!
Nazywał się George Grisdale (a ośrodek był usytuowany przy ulicy Grisdale
Road!) i trochę nam opowiedział o swoim bracie. Gdy wspomniałem opuszczony ośrodek
Calhoun Lodge (wizytowaliśmy ją kilkakrotnie w przeszłości), pan Grisdale
sięgnął po broszurę wydaną przez park, „Ośrodek Calhoun Lodge i Gospodarstwo
Baker’a” („Calhoun Lodge and the Baker
Homestead”), otworzył ją na stronie 5 i wskazując na zdjęcie
przedstawiające dwóch mężczyzn pracujących koło kominka, powiedział,
– Chociaż moje imię nie jest
wymienione pod zdjęciem, ten młodzieniaszek po prawej stronie—to jestem ja!
Oczywiście,
kupiłem tą książkę (z autografem!), zawiera bardzo dużo opowieści o latach
wojny, spędzonych przez autora w armii kanadyjskiej w Europie, jak też wiele
fascynujących historii na temat lokalnych mieszkańców i wydarzeń, mających
miejsce w tych okolicach.
Uwielbialiśmy
pływać po zatoce Blackstone Harbour w godzinach wieczornych, a nawet i w nocy.
Jednego dnia popłynęliśmy do Pete’s Place
i pojechaliśmy samochodem do miasta Parry Sound (i przy okazji widzieliśmy, jak
przed samochodem średniej wielkości niedźwiadek przebiegł drogę Healey Lake
Road). Wieczorna burza, wraz z piorunami, grzmotami, błyskawicami i lejącym jak
z cebra deszczem bardzo opóźniła zwodowanie kanu i dopłynięcie z powrotem do
naszego miejsca. Ponad godzinę siedzieliśmy na parkingu w samochodzie,
czekając, aż burza się oddali i przestanie padać. Gdy wreszcie przeszła,
zapanowała niesamowita cisza i spokój, wydawać się mogło, że niedawna burza
była jedynie złym snem. O godzinie 22.30, w kompletnych ciemnościach,
skierowaliśmy się w stronę biwaku. Nie było wiatru i jedynie nasze kanu
znajdowało się w zatoce; od czasu do czasu na niebie pojawiały się dalekie
błyskawice, ale nie słyszeliśmy grzmotów. Było to cudowne uczucie! Gdy po
godzinie 23.00 dopływaliśmy do brzegu, wreszcie mogłem wypróbować moją nową
latarkę, która świetnie wszystko oświetliła, aczkolwiek używałem jedynie małą
część jej maksymalnej mocy 1000 lumenów.
Będąc w mieście
Parry Sound, poszliśmy do sklepu spożywczego No Frills oraz do taniego sklepu
Hart Store w kompleksie Parry Sound Mall i pojechaliśmy do rzeki Sequin River,
gdzie tradycyjnie pod potężnym wiaduktem kolejowym spożyliśmy lunch. Wiadukt
był wybudowany w 1907 r i ma 32 metrów wysokości i ponad pół kilometra
długości—jest to najdłuższy wiadukt kolejowy na wschód od gór skalistych. W
1914 r. Tom Thomson, jeden z najsłynniejszych malarzy kanadyjskich, płynął na
kanu po rzece Sequin River i zatrzymał się koło mostu, uwieczniając ów wiadukt
oraz dawny tartak na obrazie, którego reprodukcja znajdowała się na
historycznej tablicy koło wiaduktu.
Po
posileniu się wybraliśmy się na przechadzkę po Parry Sound i ‘odkryliśmy’
fantastyczną księgarnię z używanymi książkami „Bearly Used Books”. Nie tylko byłem miło zaskoczony wielkością
sklepu i ilością książek, ale też różnorodnością kategorii i tytułów książek!
Szczególnie podobała mi się sekcja na temat lokalnych pisarzy i historii—od
razu zauważyłem plakat, reklamujący „My Life
on the Moon River” autorstwa Peter (Pete) Grisdale! Po półgodzinnym
szperaniu kupiłem kilka świetnych i już dawno wyczerpanych książek, których
nigdy nie znalazłbym w innuch księgarniach typu „Chapters”!
Akurat
skończyłem czytać „City of Thieves” („Miasto
Złodziei”) Davida Benioff—świetną książkę, której akcja rozgrywa się podczas
Blokady Leningradu podczas II wojny światowej i która zapewne była luźno oparta
na autentycznej historii, przekazanej autorowi przez jego dziadka—i od razu
zabrałem się za czytanie kupionej w księgarni w Parry Sound „The Gates of Hell” („Bramy Piekła”)
Harrisona E. Salisbury. Również i ta powieść rozgrywa się w Związku Sowieckim—bardzo
szybko domyśliłem się, że postać głównego bohatera była oparta na życiu pisarza
Aleksandra Sołżenicyna. Zatem książka była bazowana na wielu prawdziwych
wydarzeniach i w niezmiernie realistyczny sposób ukazywała zawiłości brutalnego
systemu sowieckiego począwszy do Rewolucji Październikowej do lat
siedemdziesiątych XX w. Co ciekawe, jej autor (Salisbury) także napisał „The 900 Days: The Siege of Leningrad”
(„Dziewięćset Dni: Blokada Leningradu”) i David Benioff obficie czerpał z niej informacje,
do swojej książki.
Udaliśmy
się tez do „Charles W. Stockey Center for the Performing Arts” (‘Centrum Sztuki
Widowiskowej’), w którym jest wystawianych bardzo dużo koncertów i widowisk.
Usytuowane na brzegach zatoki Georgian Bay, również stanowi wyśmienitą lokację do
oglądania zachodów słońca. Również zauważyliśmy nowy pomnik, który odsłonięto
dwa tygodnie temu—przedstawiał naturalnej wielkości figurę z brązu Francis
Pegahmagabow, bohatera I wojny światowej i najbardziej odznaczonego Indianina w
tejże wojnie.
Później
wolno pospacerowaliśmy szlakiem Rotary
and Algonquin Fitness Trail i dotarliśmy do parku & plaży Waubuno
Beach. W parku znajdowała się dość duża kotwica i historyczna tablica
pamiątkowa:
ZATOPIENIE STATKU WAUBUNO
W 1879 ROKU
Owa kotwica, wydobyta w 1959 r.,
należała do parowca „Waubuno”, drewnianego bocznokołowca o wyporności 180 ton,
zbudowanego w Port Robinson w 1865 roku. Statek przewoził towary i pasażerów na
prosperujących trasach żeglugowych na jeziorze Huron w XIX wieku. Będący pod
dowództwem kapitana J. Burkett statek opuścił miasto Collingwood w dniu 22 listopada
1879 r. w drodze do miasta Parry Sound. Tego dnia Waubuno natrafił na potężną
wichurę i zatonął na zatoce Georgian Bay około 32 kilometry od tego miejsca.
Wszyscy pasażerowie i załoga zginęli i chociaż później odkryto jego wrak, nigdy
nie znaleziono ciał 24 ofiar, jak też nigdy nie ustalono, co dokładnie
spowodowało katastrofę.
W 2013 r.
biwakowaliśmy na wyspie Wreck Island (też w parku Massasauga), gdzie się
znajdował wrak „Waubuno”. Popłynęliśmy w to miejsce i widzieliśmy go w płytkiej
wodzie, pomiędzy wyspami Wreck Island i Braden Island.
Ponieważ
nasze miejsce biwakowe już było przez kogoś zarezerwowane od czwartku, na
ostatnie dwa dni pobytu musieliśmy się przenieść na miejsce znajdujące się na
północnej stronie kanału, dosłownie rzut kamieniem od poprzedniego miejsca nr
508. W czwartek po południu trzy razy popłynęliśmy kanu, przewożąc nasze
rzeczy. Nowy biwak był rozległy i malowniczy, namiot rozbiliśmy najdalej paleniska,
koło skał. Nie posiadał on jednak skalnego grzbietu wzdłuż kanału, toteż
doskonale widzieliśmy i szczególnie słyszeliśmy wszystkie przepływające łodzie
motorowe—było to hałaśliwe miejsce. Nie mogliśmy też oglądać przepięknych
zachodów słońca.
Pierwszego
ranka na nowym biwaku usłyszeliśmy jakiś hałas; gdy Catherine wyszła z namiotu,
zobaczyła czarnego niedźwiadka nieopodal pojemnika z żywnością zabezpieczonego
przed niedźwiedziami, „bear proof
container”. Zobaczywszy ją, od razu uciekł i zniknął w lesie. Piętnaście
minut później usłyszeliśmy jakieś hałasy i krzyki dochodzące z miejsca
biwakowego po drugiej stronie kanału—„niedźwiedź, niedźwiedź!”. Widocznie
niedźwiadek postanowił przepłynąć przez kanał i złożyć wizytę naszym sąsiadom.
Następnej
nocy też słyszeliśmy podejrzane odgłosy blisko namiotu, jakby coś powoli
człapało, ale cokolwiek to było, to zniknęło zanim miałem okazję wyjść z
namiotu i zaświecić moją silną latarką dookoła biwaku.
W piątek,
ostatni cały dzień naszego pobytu w parku, było gorąco i wilgotno, a po południu
mogliśmy doświadczyć klasyczną ‘ciszę przed burzą’, nawet powietrze nabrało
specyficznego zapachu. Już o godzinie 19.00 rozpaliliśmy ognisko, kilka godzin
wcześniej, niż to czyniliśmy. Był to doskonały pomysł—zaledwie upiekliśmy na
grillu steki, pojawiły się czarne chmury wraz z towarzyszącymi błyskawicami i
grzmotami i za chwilę rozpadało się na dobre! Szybko zdjąłem steki z grilla i już
zjedliśmy je siedząc pod plandeką. Po jakimś czasie w strugach deszczu weszliśmy
do namiotu. Cały czas padało i szybko zasnęliśmy, utulani przez szum deszczu,
uderzającego w tropik namiotu.
Mieliśmy w
planie wstać wcześnie i spakować się, ale rano też lało i dopiero w południe,
korzystając z krótkiej przerwy w deszczu, szybko zapakowaliśmy mokry namiot,
śpiwory, materace i nasze ubrania i umieściliśmy je w kanu. Gdy byliśmy już
gotowi do wypłynięcia, ponownie nadeszły złowrogie, czarne chmury i strasznie się
rozpadało! W ostatnim momencie przykryłem kanu plandeką, co okazało się świetnym
pomysłem. Przynajmniej było ciepło, a to, że trochę zmokliśmy, nie było dla nas
żadnym problemem. Pół godziny później, dokładnie o godzinie 14.00 (oficjalna
godzina, o której należy opuścić biwak), zaczęliśmy wiosłować do Pete's Place, dopływając do niego w
niecałe 30 minut. Już z daleka mogliśmy zauważyć tłumik ludzi, stojących na
dokach i w miejscach wodowania kanu—kilkadziesiąt dziewczynek z pobliskiego
obozu właśnie wyruszało na 4 noce na biwak do parku, aby doświadczyć dzikiej przyrody,
biwakowania i pływania na kanu! Również kręciło się sporo innych turystów—jedni
czekali, aby wypłynąć, inni właśnie przypłynęli i się rozpakowywali.
W drodze do
Toronto zatrzymaliśmy się w mieście Barrie, w parku na brzegach zatoki
Kempenfelt Bay (należącej do jeziora Lake Simcoe), gdzie spożyliśmy lunch—i
wpatrywaliśmy się przez kilka minut w przepiękną, podwójną tęczę! Potem
pojechaliśmy do Minet’s Point, gdzie rodzice ojca Catherine mieli domek
letniskowy (‘cottage’), w którym jej
ojciec spędził dzieciństwo i lata młodości (lata dwudzieste do początków
czterdziestych XX w.). Domek nadal stał (209 Southview Road)—jak też i park, do
którego bardzo często chodził z kolegami.
POJEMNIKI
ZABEZPIECZONE PRZED NIEDŹWIEDZIAMI DO PRZECHOWYWANIA ŻYWNOŚCI
Od lat w Pete’s Place Access Point witał nas
ogromny napis, „Jesteście w krainie niedźwiedzi”, co jest prawdą: w poprzednich
latach widzieliśmy w parku te pokaźne stworzenia i słyszeliśmy wiele opowiadać
o nieszczęsnych i często wystraszonych biwakowiczach, którym niedźwiedzie nie
tylko zniszczyły jedzenie i podręczne lodówki, ale nieraz również i namioty.
Dlatego zawsze pedantycznie zawieszaliśmy bagaże z żywnością na linach pomiędzy
drzewami w taki sposób, aby niedźwiedzie nie mogły się do nich dobrać. Było to
raczej żmudne zajęcie i zawsze czuliśmy do tego niechęć—za każdym razem przed
opuszczeniem biwaku czy też udaniem się na spoczynek musieliśmy zabezpieczyć
jedzenie i wciągnąć je do góry; za każdym razem, gdy chcieliśmy wyciągnąć coś
do zjedzenia, musieliśmy wszystkie bagaże i lodówki opuścić na ziemię—i znowu wciągać
na górę. To była dość mozolna praca, szczególnie dla Catherine, która była
odpowiedzialna za jedzenie i sprawy kuchenne.
Food Storage Container |
Niemniej
jednak… nie jest moim zamiarem być drobiazgowym, szukając dziury w całym i
krytykować tą użyteczną rzecz, ale już po pierwszym użyciu tego pojemnika,
oboje momentalnie spostrzegliśmy kilka problemów z jego zaprojektowaniem.
Po
pierwsze, pojemnik otwiera się od góry i potrzeba trochę siły, nieraz nawet
sporo, aby unieść wieko—w szczególności Catherine miała trudności z otwieraniem
(i zamykaniem) wieka i kilka razy uderzyło ją ono w głowę (warto było wtedy posłuchać
jej głośnych narzekań!). Również podczas zamykania wieka musieliśmy na nie
naciskać, co wywoływało dość głośny hałas. W środku były dwa niezgrabne
zawiasy—moim zdaniem, utrudniały zamykanie/otwieranie pojemnika i mogły się
popsuć.
Gdy
przybyliśmy na biwak, pojemnik był zamknięty, ale w środku było trochę wody (i
gruba rosówka); ponieważ nie było żadnego otworu w podłodze pojemnika,
pozwalającego na ujście wody, musieliśmy ją wybierać ręcznie, używając
papierowego kubeczka do kawy i następnie dużo papierowych ręczników w celu
wytarcia podłogi do sucha. Po deszczu zauważyliśmy, że znowu się zebrała na
dole woda, pomimo że pojemnik pozostawał cały czas zamknięty—co znaczyło, że
nie był kompletnie wodoszczelny.
Równocześnie
mechanizm zamykający był raczej niepraktyczny. Na każdej stronie pojemnika była
klamerka i skobel oraz dwa karabinki, przytwierdzone do pojemnika za pomocą
cienkich stalowych linek. Od razu wyraziłem opinię, że wcześniej czy później
(prawdopodobnie wcześniej) stalowe linki pękną czy też rozplączą się i
karabinki oderwą się, po prostu były za delikatne, aby wytrzymać ustawiczną
używalność przez dziesiątki biwakowiczów, nie wspominając już o sporadycznych
wandalach—czy też o upartych i zręcznych niedźwiadkach.
Po
przeniesieniu się na nasze drugie miejsce, gdy Catherine chciała włożyć
jedzenie do pojemnika na nowym miejscu, po prostu nie mogła go otworzyć. Oboje
musieliśmy dobrze się namęczyć, aby wreszcie podnieść do góry wieko—okazało
się, że jeden z zawiasów się skrzywił i prawie oderwał się od pojemnika,
blokując w ten sposób wieczko. A w dodatku jednego z karabinków nie było, a
drugi był, niemniej jednak stalowa linka była oderwana do pojemnika. Nie
mogliśmy uwierzyć, że nasze przewidywania tak szybko się sprawdziły! Poza tym,
pojemnik stał na nierównym gruncie i gdy otwieraliśmy wieczko, przechylał się w
tył.
Niecały rok
temu, na jesieni 2015 r., spędziliśmy kilka tygodni biwakując w kilku parkach w
USA (szczególnie w Yellowstone) i wszystkie z nich posiadały podobnego rodzaju
przeciw-niedźwiedziowe pojemniki (głównie z powodu niedźwiedzi Grizzly), toteż
mogliśmy porównać pojemniki w parku Massasauga z pojemnikami w parkach w USA.
Pojemniki w
USA były w stylu szafek kuchennych, posiadały dwa frontowe drzwi, niezmiernie
praktyczne—górną część pojemnika można było wygodnie używać jako ‘stołu’ i
tymczasowo kłaść na niej różne przedmioty czy też artykuły spożywcze. Wkładanie
szczególnie ciężkich rzeczy do środka pojemnika było też o wiele prostsze i
łatwiejsze. Mechanizm zamykający/otwierający pojemnik był prosty i cichy (nie
było niezgrabnych zawiasów), zamek/zasuwka była wbudowana i nie potrzeba było
robić żadnych kombinacji z karabinkami (mniej części, które mogły potencjalnie
się zepsuć lub zgubić). Pojemniki również były na stałe wkopane w ziemię. Nie
przypominam sobie, aby w nich zbierała się woda—a sprzątanie było bardzo
proste.
Pomimo
tego, co napisałem powyżej, byliśmy i nadal jesteśmy bardzo zobowiązani, że
park zainstalował tego rodzaju pojemniki!
Catherine; z tyłu nasze miejsce biwakowe |
Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.ca/2016/10/the-massasaga-provincial-park.html