Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2014/07/french-rivercanoeing-on-wolseley-bay.html
Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157645472402900/
Trasa w/g GPS |
Zamierzaliśmy wodować kanu z ośrodka Wolseley
Lodge, ale skręciliśmy w niewłaściwą stronę i dojechaliśmy do ośrodka Pine Cove
Lodge. Niestety, nie posiadał on rampy i musielibyśmy przenosić nasze rzeczy do
brzegu, jak też do tego zapłacić za ten ‘przywilej’ opłatę za wodowanie w
wysokości $7.00 oraz $8.00 dziennie za zaparkowanie samochodu na oddalonym od
ośrodka parkingu. Szybko więc zawróciliśmy i udaliśmy się do ośrodka Wolseley
Lodge.
Wodowanie było bezpłatne i parking kosztował
nas jedynie $2.00 dziennie—o wiele taniej, jak też mogliśmy praktycznie wjechać
samochodem do wody—a parking znajdował się tuż przy rampie i ośrodku.
Właścicielka powiedziała nam, że będzie miała samochód na oku, w co Catherine
mocno wierzyła, jako że właścicielka była Niemką—być może dlatego, że nazwisko
Catherine też jest niemieckie.
Na naszym cudownym miejscu! |
Była pełnia księżyca (niebieski księżyc) i
wieczorem wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu, aby odwiedzić parę innych
wysp, na których znajdowało się kilka miejsc biwakowych—wszystkie z nich były
wolne. Niebawem wzszedł księżyc i rzeczywiście, był bardzo jasny, okrągły i
żółto-złoty. Wiosłując, również ciągnąłem za sobą wędkę i wreszcie złowiłem 63
cm szczupaka. Niestety, ale według przepisów wędkarskich, musiał być
wypuszczony z powrotem do wody; będąc dobrym i przestrzegającym prawa
obywatelem kanadyjskim, wypuściłem go, aczkolwiek z ciężkim sercem. Żegnaj,
nasza kolacjo!
Nie tylko wieczorne przejażdżki są relaksujące—również
te ranne są pełne uroku. Toteż obudziwszy się z samego rana, wsiedliśmy do kanu
i wyruszyliśmy na kilkugodzinną wycieczkę po otaczających nas rozlewiskach.
Siedząc na skale na naszym miejscu, popijając czerwone wino i rozkoszując się
zachodami słońca, mogliśmy patrzeć na Północny Kanał (North Channel) i rosnącą
na brzegu wysoką sosnę o charakterystycznym kształcie. Udaliśmy się właśnie w
tamtym kierunku. Księżyc nadal był widoczny na nieboskłonie, wszystko było
ciche i uśpione i nie widzieliśmy żadnych motorówek na rzece. Na północnym
brzegu Kanału był rozbity mały namiot. Jego mieszkańcy zapewne głęboko spali,
ale ich piesek cichutko pobiegł do brzegu, aby nam się lepiej przyjrzeć.
Płynęliśmy naprzód i wreszcie dotarliśmy to tej sosny widocznej z naszego
miejsca. Po drugiej stronie kanału był domek letniskowy, w miejscu, gdzie
przebiegała granica parku. Uwielbialiśmy wiosłować pomiędzy skałami i nawet
wyszliśmy na brzeg, gdzie znajdowało się zrobione z kamieni miejsce na ognisko
i solidny stół: zapewne ktoś (lub kilka osób) często bywał w tym miejscu.
W końcu dopłynęliśmy do Cedar Rapids (Bystrzyn
Cedrowych). Szacując po liniach wodnych, pozostawionych na drzewach i skałach,
poziom wody był całkiem niski. Przywiązaliśmy kanu do drzewa i ucięliśmy sobie
krótką drzemkę, będąc kołysany do snu przez rwącą przez bystrzyny wodę.
Droga powrotna zajęła nam przynajmniej 2
godziny. Również wybraliśmy się na inne krótkie wypady. Raz popłynęliśmy do
Five Mile Rapids (Bystrzyn Pięciu Mil), znajdujących się vis-a-vis ośrodka
Crane’s Lochaven Wilderness Lodge. Po przeniesieniu kanu przez płytki i
skalisty odcinek rzeki, mogliśmy jakiś czas powiosłować, lecz wkrótce
natrafiliśmy na następną przeszkodę, wymagającą tym razem dłuższego portażu—Little
Pine Rapids (Bystrzyny Sosenki); oczywiście nawet nie usiłowaliśmy przenosić
dalej kanu. Miejsce było niezmiernie malownicze i piękne; przynajmniej godzinę
tam spacerowaliśmy.
Tego wieczora złapałem nieprzyjemnie wyglądającą
catfish (coś w rodzaju suma), ważącą
ok. 5-6 kg, którą następnie oprawiłem i usmażyłem na patelni. Była to jedyna ryba
w to lato, jaką złapałem i którą zjedliśmy! Mogę dumnie chwalić się, że rzadko
przekraczam ustanowione dzienne limity połowów ryb… w ciągu całego roku!
Jak wspominałem poprzednio, biwakowaliśmy na
tym samym miejscu 2 lata temu i rzecz jasna, napisałem o tamtej wyprawie dość
spory blog, w którym wychwalałem zalety tego biwaku. Następnego dnia po naszym
przybyciu parę metrów od nas przepływało kilka kanu i jedna z kanuistek podpłynęła
bliżej naszego miejsca.
--Czy
to jest to słynne miejsce biwakowe numer XXX?
--Dlaczego
słynne?—zapytałem.
--Ono
było opisane w bardzo znanym blogu—krzyknęła.
Prawie że zaniemówiłem, słysząc jej odpowiedź
i nic już nie odpowiedziałem. A może powinienem poinformować ją, że to właśnie
ja byłem autorem tego ‘bardzo znanego’ blogu? Podczas naszego pobytu na tym
miejscu, widzieliśmy przynajmniej 3 inne grupy kanuistów, którzy
najprawdopodobniej szykowali się na biwakowanie na tym właśni miejscu i
niektórzy byli niezmiernie rozczarowani, że już było zajęte. Wynika z tego, że
jednak nie tylko ludzie czytają moje blogi, ale nawet kierują się zawartymi w
nim rekomendacjami!
Siedząc jednego wieczoru na skale na biwaku,
przez dłuższy czas obserwowaliśmy taniec godowy w wykonaniu dwóch nurów (loon), który zapewne zakończył się
pojawieniem się na świecie małego nura.
W niedzielę wcześniej wstaliśmy, spakowaliśmy
się i popłynęliśmy do samochodu. Nasz plan przewidywał dojechanie do parku
Oastler Lake Provincial Park, znajdującego się 6 km na południe od miasta Parry
Sound. Jak tylko włożyliśmy nasze rzeczy do samochodu, a kanu na dach samochodu,
rozpętała się burza, biły pioruny i lunęło jak z cebra. Pojechaliśmy do
restauracji Hungry Bear Restaurant na drodze nr 65 (na północ od mostu na Rzece
Francuskiej) na tradycyjny hamburger z rusztu. Restauracja była pełna ludzi, a
do tego nie było ulubionej zupy Catherine. W takim razie pojechaliśmy do
prawie-że przyległej restauracji/zajazdu dla kierowców ciężarówek, zamówiliśmy
świetną sałatę i porozmawialiśmy jakiś czas z właścicielem.
Ponieważ Catherine chciała raz jeszcze
przejechać się przez rezerwat indiański Shawanaga
Indian Reserve, skręciliśmy w boczną drogę i po jakimś czasie inną drogą
wyjechaliśmy na główną drogę nr 69.
Do Parry Sound dotarliśmy przed godziną 18:00.
Wstąpiliśmy do kilku sklepów, a następnie weszliśmy do ogromnego supermarketu Wal
Mart, jedynego pewnie sklepu otwartego po godzinie 18:00. Gdy byliśmy w środku,
mogliśmy słyszeć, jak ulewny deszcz bardzo głośno uderzał w metalowy dach
sklepu, a co jakiś czas dało się słyszeć (i czuć) niedalekie trzaski piorunów.
W pewnym momencie w sklepie zapanowały ciemności (gdy właśnie byliśmy przy
kasie i mieliśmy płacić), ale momentalnie wystartował generator i mogliśmy
dokończyć zakupy. Niektórzy z klientów kupowali bardzo dużo plandek—jak się
okazało, biwakowali w pobliskich parkach (Oastler, Killbear) i ich zapewne
tanie namioty już mocno przeciekały.
Ciągle padało i nic się nie zapowiadało, aby
szybko deszcze się skończył. Rozbijanie namiotu w parku byłoby niezmiernie
nieprzyjemne, a może wręcz niemożliwe. Dlatego zdecydowaliśmy pojechać prosto
do Toronto, gdzie dotarliśmy po północy. Jako że pogoda była beznadziejna przez
następne kilka dni, ta decyzja zapewne uchroniła nas od niezmiernie
nieciekawych doświadczeń biwakowych.
Ogólnie wycieczka mocno się udała. I chociaż
Catherine zawsze planuje wybierać się do miejsc, w których jeszcze nie byliśmy,
ja już dyskretnie planuję naszą następną eskapadę na kolejny odcinek Rzeki
Francuskiej!
Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2014/07/french-rivercanoeing-on-wolseley-bay.html
Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157645472402900/