Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2015/12/camping-with-black-bears-and-canoeing.html
Nasza trasa w/g GPS |
Dwadzieścia
lat temu, w sierpniu 1995 roku, pojechałem na tygodniową grupową wycieczkę na
kanu na rzekę French River. Była to moja pierwsza wyprawa na kanu w
Kanadzie—wyruszyliśmy z mariny Hartley
Bay Marina, zrobiliśmy portaż na bystrzynach Dalles Rapids, dopłynęliśmy do
wysp Bustard Islands na zatoce Georgian Bay i po dwóch dniach biwakowania
skierowaliśmy się w drogę powrotną, tym razem przenosząc kanu przez wyłożony
kładką portaż 'tramway' i dotarliśmy do mariny Hartley Bay. Była to
najpiękniejsza wycieczka, w jakiej miałem okazję uczestniczyć w Kanadzie i
dzięki niej złapałem bakcyla pływania na kanu. Od tamtej pory niejednokrotnie
odwiedzałem rzekę French River—jest ona naprawdę magicznym zakątkiem Kanady,
gdzie można zobaczyć przepiękne krajobrazy i pozostałości niedawno minionej
historii. Sławny francuski eksplorator, Samuel de Champlain, przepłynął rzeką
French River i 1 sierpnia 1615 roku dotarł po raz pierwszy do zatoki Georgian
Bay (jeziora Huron)! Z niecierpliwością oczekiwałem wyjazdu nad tą niezmiernie
ciekawą rzekę (która, nota bene, posiadając ogromną ilość zatoczek, przesmyków,
zatok, wysp, skał i wypolerowanych przez lodowce skalistych wybrzeży, mało co
podobna jest do rzeki).
Wraz
Krzysztofem wyruszyliśmy z Toronto 26 lipca 2015 r.; dzień był niezmiernie
upalny, temperatura dochodziła do +33C i w samochodzie nastawiliśmy
klimatyzacje na pełne obroty. Na krótko zatrzymaliśmy się w kawiarni Tim Horton’s w King City na autostradzie
nr 400, gdzie PONOWNIE pracownicy sknocili moje zamówienie—zdarzyło się im to
już kilka razy w poprzednich latach. Po wypiciu kawy i przekąszeniu bajgiel
kontynuowaliśmy naszą podróż. Minąwszy miasto Parry Sound, na prawym poboczu
drogi dostrzegaliśmy coś w rodzaju stalowego pomnika przedstawiającego
perkusistę. Na początku stycznia 2012 r. w tym miejscu czterech nastolatków
zginęło w wypadku na oblodzonej powierzchni drogi nr 69. Jednym z nich był
dziewiętnastoletni Howard Cole, znany perkusista. Jego ojciec, James Howard,
zaaranżował wykonanie rzeźby syna grającego na perkusji i w 2014 roku ustawił
ją przy tej drodze w miejscu wypadku. Również znajdują się tam krzyże
upamiętniające pozostałe ofiary tej tragedii.
Pierwszą noc
postanowiliśmy spędzić w parku Grundy Lake Provincial Park. Według zamieszczonych
recenzji na turystycznej stronie internetowej Trip Advisor, turyści narzekali
na komary oraz na grasujące w parku niedźwiedzie, toteż zaopatrzyliśmy się w
dodatkowy spray na owady. Udało się nam otrzymać miejsce nr 113, na którym
biwakowaliśmy wraz z Catherine w 2010 roku, przed wyruszeniem na północną część
rzeki French River. Kilkunastometrowa ścieżka z miejsca biwakowego prowadziła
do jeziora, gdzie można było usiąść na skale i delektować się pięknym widokiem!
Sporo biwakowiczów pływało na kanu (na jeziorach parku nie wolno używać łodzi
motorowych); chociaż ponad 90% miejsc było zajętych i park był wypełniony
turystami, ogólnie było spokojnie. Na vis-a-vis naszego miejsca znajdował się
kran z wodą i niedaleko były dobrze utrzymane toalety. Wieczorem rozpaliliśmy
ognisko i upiekliśmy żeberka. Komarów praktycznie w ogóle nie było z powodu
niezmiernie gorącej pogody. Słuchając niezapomnianych odgłosów nurów, szybko
pogrążyliśmy się w głębokim śnie.
Baza rybacka w 1896 r. na wyspie Bustard Island. W 2009 r. udało się nam to miejsce zidentyfikować i do niego dopłynąć (zdjęcie poniżej) |
Rano szybko
spakowaliśmy się i pojechaliśmy do "French River Visitors' Centre”,
centrum informacyjno-edukacyjnego rzeki French River, gdzie spędziliśmy 20
minut, zapoznając się z wystawionymi eksponatami i historią tej rzeki. Jedna z
fotografii przedstawiała bazę rybacką z 1896 r. na wyspach Bustard Islands. W
roku 2009 popłynęliśmy do tej wyspy i udało mi się zlokalizować to samo
miejsce, jednakże pozbawione widocznych na tym zdjęciu domostw, statków i
oczywiście ludzi... Również w centrum zakupiliśmy pozwolenia biwakowe—i
dowiedzieliśmy się, że trzy miejsca biwakowe, numer 610, 611 i 617, zostały
zamknięte z powodu niedźwiadków buszujących w ich okolicy. Nieprawdopodobne,
ale właśnie zamierzaliśmy zatrzymać się na miejscu nr 617!
Miejsce bazy rybackiej na wyspie Bustard Island w 2009 r., 113 lat później. Nie ma ani domów, ani żaglowców, ani ludzi, ale skały pozostały... |
Opuściwszy
Centrum Informacyjne, udaliśmy się do restauracji Hungry Bear Restaurant, wypiliśmy kawę i zjedliśmy lekką
przekąskę—kręciła się masa turystów i trzeba było jakiś czas stać w kolejce. Za
kilka lat obecna droga nr 69 zostanie przerobiona w piękną autostradę i dojazd
to tej znanej restauracji stanie się znacznie ograniczony; mam nadzieję, że
zdoła się ona utrzymać i nadal prosperować, bo przez ostatnie 50 lat była
niezmiernie znanym obiektem w okolicy. Napojeni i najedzeni, pojechaliśmy do
małego miasteczka Alban w celu dokonania zakupów. W sklepie z alkoholem spotkałem
właściciela "Grundy Lake Supply Post”, od którego Catherine i ja kupiliśmy
w 2010 r. nasze kanu. Niestety, ale firma, która produkowała kanu marki
"Scott" kilka lat temu ogłosiła upadłość. Powiedziałem mu, że był to
jeden z naszych najlepszych zakupów w życiu! Z Alban pojechaliśmy do drogi nr
69, skręciliśmy w drogę Hartley Bay Road i po 20 minutach dojechaliśmy do
mariny Hartley Bay Marina.
Budynek
biurowy znajdował się zaledwie kilka metrów od torów kolejowych linii CNR i
wstąpiliśmy do niego, aby otrzymać pozwolenie na parkowanie samochodu—kosztuje
$10 dziennie oraz $10 za wodowanie kanu. Porozmawialiśmy z dwoma miłymi
pracownikami/(współ)właścicielami tej przystani; powiedzieli nam o
biwakowiczach dzwoniących do nich, że "niedźwiedzie buszują na naszym
biwaku!" Nazywali niedźwiedzie "dużymi szopami praczami" i
całkowicie się zgodziłem z tym określeniem. Dowiedziałem się, że pan Palmer
(właściciel), którego spotkałem podczas mojej pierwszej wizyty w 1995 r. nadal
aktywnie pracował w marinie. Pokrótce opowiedziałem im też o Celinie Mróz i
Jarku Frąckowiaku, dwóch kajakarzach z Polski, którzy się ze mną skontaktowali
w 2008 r. w związku z ich planowaną podróżą kajakową po rzece French River i
następnie posłałem im wiele informacji związanych z pływanie na kanu w Ontario
oraz na temat tej rzeki. Rok później przybyli do Kanady wraz ze swoim malutkim
składanym kajakiem i wyruszyli właśnie z mariny Hartley Bay i dopłynęli do
Ottawy! Do tej pory pamiętam fotografię, jak siedzą na doku mariny Hartley Bay,
przed wyruszeniem w podróż. W 2011 r. polecieli do Peru kajakować na rzece
Ucayali i zostali na niej z zimną krwią zamordowani przez tamtejszych Indian,
gdy przepływali koło ich wioski.
Otrzymawszy
pozwolenie na parking, powoli dojechaliśmy do nadbrzeża. Ten sam pracownik,
którego pamiętałem z 2008 r., wskazał nam, gdzie możemy zaparkować samochód.
Również zrobiłem parę zdjęć w tym samym miejscu, gdzie w 1995 r. zrobiliśmy
grupową fotografię po zakończeniu naszej wycieczki. Gdy ładowaliśmy kanu, dwie
kobiety również przygotowywały się do rozpoczęcia podróży, planując płynąć
kanałem Voyageour Channel (którym nigdy nie płynąłem), a inna para wybierała
się na wyspy Bustard Islands (zazdrościłem im!). Wypełniwszy kanu naszym
ekwipunkiem, pozostawiłem samochód z kluczykiem w stacyjce (tak, marina
zapewniała 'valet parking',
odprowadzając samochód na duży parking!) i wskoczyłem do kanu.
Kanu w nocy |
Będąc na wodzie, z przyjemnością powitaliśmy
wiejący wiaterek. Po 25 minutach opuściliśmy zatokę Hartley Bay, wpłynęliśmy na
zatokę Wanapitei Bay i szybko dotarliśmy do miejsca biwakowego nr 601 na jednej
z wysepek. Za bardzo się ono nam nie podobało—było zbyt mroczne—toteż
popłynęliśmy do miejsca nr 612, na wschodnim brzegu zatoki. Było lepsze, ale
też nie przypadło nam do gustu. Ponieważ następne miejsce (nr 613) było zajęte,
przepłynęliśmy wskroś zatoki, manewrując pomiędzy wyspami i skałami, i powoli
płynąc wzdłuż zachodniego brzegu, dotarliśmy do biwaku nr 609.
Widok z naszego miejsca. Te czarne chmury spowodowały, że postanowiliśmy nie wybierać się na ryby |
Miejsce to posiadało otwartą półokrągłą 'plażę',
usianą piaskiem, kamyczkami, skałami i karłowatą roślinnością. Sądząc z linii
wody pozostawionych na skałach i na terenie biwaku, to całe miejsce biwakowe
musiało być kompletnie zalane podczas wiosny i jesieni (co później potwierdził
strażnik parku) i wtedy nie było na nim możliwe rozbicie namiotu. Głębiej w
lesie znajdowała się w zagłębieniu mała polanka, gdzie ewentualnie można było
rozłożyć namioty, ale pewnie w czasie deszczów stawała się podmokła. Ponieważ
miejsce to było odsłonięte, mieliśmy nadzieję, że będzie na nim mniej komarów.
Również znajdowało się na nim kilka palenisk na ogniska oraz kilkanaście metrów
w głębi lasu prymitywna ‘toaleta’. Jako że przyległe miejsca biwakowe nr 610 i
611 były zamknięte, nie mieliśmy ochoty i siły kontynuować poszukiwań innego
miejsca i postanowiliśmy na nim pozostać. Oczywiście, zdawaliśmy sobie świetnie
sprawę, że te dwa przyległe biwaki, znajdujące się zaledwie kilkaset metrów od
nas, były zamknięte z powodu nagminnych wizyt niedźwiedzi i że nie istniała
żadna bariera, uniemożliwiająca przyjście niedźwiadków na nasze miejsce, ale
specjalnie się nad tym nie zastanawialiśmy. Zatem szybko ustawiliśmy dwa
namioty na 'plaży' i powiesiliśmy na mocnej gałęzi drzewa beczkę i 'cooler', lodówkę turystyczną (w których
znajdowała się żywność). Zbyt zmęczeni, aby wybrać się ponownie na przejażdżkę
na kanu, rozpaliliśmy ognisko i zrobiliśmy na grillu kilka steków. Paręset
metrów na przeciwko naszego miejsca stało kilka domków letniskowych na
wysepkach i wieczorem w niektórych z nich zabłysły światełka.
Nasze miejsce biwakowe było zlokalizowane na
wyspie Boom Island (‘boom’ znaczy
‘zapora pływająca’); według opisu na oficjalnej mapie parku, "Podczas okresu karczowania lasów i
spławiania drzewa, odcinek rzeki znajdujący się dokładnie na przeciwko naszego
biwaku, był używany do gromadzenia kłód drzewnych, które następnie były
spławione przez kaskady rzeczne. Były one razem wiązane i holowane przez
ziemno-wodne łodzie zwane 'aligatorami.'" Nawet udało mi się znaleźć
koło namiotu bardzo starą zardzewiała metalową część, być może ponad sto lat
temu stanowiła część takiej łodzi.
Z naszego miejsca z trudnością dostrzegaliśmy na
drugim brzegu zatoki miejsce biwakowe nr 612 (na którym niebawem pojawił się
namiot) oraz znaną wyspę Kentucky Club Island (jakieś 2 km od nas), na której
znajdował się Kamp Kaintuck, prywatny
klub wędkarski, do którego od 1912 r. corocznie przybywały grupy biznesmenów i
ludzi wolnych zawodów z Loiusville, Kentucky.
Następny dzień był gorący i słoneczny. W takim
upale nie dało się nic robić, toteż przesunęliśmy krzesła w głąb lasu i
siedzieliśmy w cieniu. Zabrałem ze sobą kilka książek i gdy zastanawiałem się,
którą z nich zacząć czytać, nagle usłyszałem niezmiernie spokojny—aż za
spokojny—głos Krzysztofa.
—
Jacek, tam chodzi niedźwiedź!
Rzeczywiście, zobaczyliśmy czarnego
niedźwiadka—jego czarne jak smoła futro kontrastowało z zielonym drzewostanem
lasu. Musiał się nam jakiś czas przyglądać; następnie przesuwał się za drzewami
i wreszcie zniknął w lesie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże—powiesiliśmy szybko
lodówkę i beczkę na drzewie—jakby nie było, niedźwiedź był zainteresowany nie
nami, ale naszym jedzeniem (przynajmniej taką mieliśmy nadzieję).
Zacząłem czytać książkę („Phantoms” autorstwa Deana Koontza; tytuł polskiego wydania „Odwieczny Wróg”) i jakieś 30 minut
później zobaczyłem przesuwający się w lesie czarny kształt—następny niedźwiedź!
Za nim podążał zabawnie wyglądający mały, młody niedźwiadek! Zatem mieliśmy
okazję zobaczyć niedźwiedzicę z niedźwiedziątkiem! Oba niedźwiedzie krążyły
dookoła biwaku kilkanaście metrów od nas, ale jedynie co jakiś czas
dostrzegaliśmy ich czarne futerka i ruszające się gałęzie i krzaki; po kilku
minutach zniknęły w lesie, nie dając mi nawet okazji na zrobienie im zdjęcia.
Około godziny 18:00 zrobiło się chłodniej i
popłynęliśmy na kanu wędkować. Udaliśmy się na południe i niebawem złapałem
małego szczupaka, ale go wypuściłem. Następnie powoli płynęliśmy wzdłuż brzegu,
ciągle zarzucając wędki. Udało mi się złapać większą sztukę, ale po krótkiej
walce uciekła, zanim ją mogłem zobaczyć. Gdy powoli dopływaliśmy do naszego
miejsca biwakowego, będąc popychani lekkim wiatrem, usłyszałem hałas dochodzący
z jego kierunku. Ponieważ duża skała blokowała nam widok, chwyciliśmy za wiosła
i energicznie zaczęliśmy wiosłować, aby zobaczyć, co się tam dzieje.
Usłyszeliśmy następny dźwięk i jakieś inne podejrzane brzdęki—i wreszcie
mieliśmy pełny widok na nasze miejsce.
Jak podejrzewałem, koło przezroczystego
plastikowego pojemnika, w którym przechowywaliśmy niejadalne rzeczy, stał
czarny niedźwiadek. Wyglądał na jakieś 220 funtów; niewinnie się nam jakiś czas
przyglądał i ponownie zajął się eksploracją naszego pojemnika, którego
przykrywę już zdołał zdjąć, starając się w nim grzebać łapami. Dopłynęliśmy
bliżej i Krzysztof, uzbrojony w wiosło, wyszedł na brzeg przepędzić szkodnika,
który na jego widok momentalnie czmychnął do lasu. Plastikowy pojemnik było
podziurawiony, podpałki do rozpalania ogniska nadgryzione, jak też plastikowa
butelka z czerwonym winem zgnieciona i przeciekała. Kontynuowaliśmy wędkowanie
i skierowaliśmy się ku małej, zarośniętej zatoczce koło biwaku nr 608
(zatrzymało się tam dwóch kanuistów), bo sądziłem, że właśnie w niej może
żerować duża ryba. Nie pomyliłem się—momentalnie złapałem czterokilogramowego
szczupaka, miał prawie 90 cm długości. Od razu wróciliśmy na biwak—na szczęście
niedźwiadka nie widzieliśmy, ale pokrywa pojemnika leżała na ziemi, co
znaczyło, iż parę minut temu ponownie buszował (i nie byłbym zdziwiony, że nas
cały czas obserwował, ukryty w lesie). Gdy Krzysztof odszedł sprawić rybę, ja
umyłem kanu, cały czas bacznie obserwując, czy nie ma niedźwiadka—obawiałem
się, że zapach ryby mógł go przyciągnąć i zapragnąłby sprawdzić jego źródło.
Ostatecznie jednak to nie niedźwiedź, ale chmary komarów i much najbardziej
dały się Krzysztofowi we znaki, bezlitośnie go atakując. Po sprawieniu ryby
Krzysztof szybko wykąpał się w jeziorze, będąc przez cały napastowany przez
hordy komarów. Nagle został otoczony kilkudziesięcioma ważkami, które się znienacka
pojawiły wokół niego i polowały na komary—wreszcie mieliśmy sprzymierzeńców!
Parę minut później siedzieliśmy przy ognisku i
konsumowaliśmy ostatnią porcję przywiezionych żeberek (szczupaka pozostawiliśmy
na jutro). Przed pójściem spać, skrupulatnie wpakowaliśmy jedzenie i wszelkie
kosmetyki do beczki i lodówki i zawiesiliśmy je na drzewie. Jednak nic nie
zakłóciło naszego snu—a spaliśmy świetnie!
Środa... następny gorący i słoneczny dzień!
Większość czasu spędziliśmy siedząc w cieniu i czytając książki i magazyny.
Krzysztof natrafił na dwa węże—zielonego węża i małego węża z czerwonym
podbrzuszem (red bellied snake), oba
zresztą niejadowite—jak też przyleciało kilka szarych kolibrów, a jeden z nich
szczególnie zainteresował się głową Krzysztofa, krążąc dookoła niej przez jakiś
czas.
Znowu spostrzegliśmy niedźwiadka, ale był ukryty w
lesie i szybko się wycofał. Późnym popołudniem zamierzaliśmy wybrać się na
ryby, lecz niebo pokryło się ciemnymi chmurami i niebawem drobny deszczyk
przerodził się w ulewę. Z pewnością deszcz był potrzebny; obawiałem się, że
jeżeli nadal będzie tak gorąco i sucho, może być ogłoszony zakaz palenia
ognisk, pozbawiając nas jednej z najprzyjemniejszych atrakcji
biwakowania—conocnego ogniska. Udaliśmy się do namiotów i wkrótce zasnęliśmy.
W środku nocy obudziły mnie nieziemskie wycia i
jęczenia, najprawdopodobniej wydawane przez stado kojotów, które musiały
znajdować się bardzo blisko naszego biwaku, bo dźwięki były niezmiernie głośne
i wyraźne. Obudziłem Krzysztofa i oboje jakiś czas słuchaliśmy tego
surrealistycznego spektaklu, który gwałtownie się skończył i zapanowała
kompletna cisza.
W czwartek, 30 lipca 2015 r. obudziłem się o
godzinie 8:00 rano, ale niebawem ponownie zasnąłem i gdy właśnie pogrążony
byłem w jakimś bajecznym śnie, Chris przywołał mnie do rzeczywistości.
—
Jacek, koło twojego namiotu jest niedźwiedź!
Gdy pośpiesznie się ubierałem, Krzysztof
poinformował mnie, że niedźwiedź właśnie oddalił się ku brzegowi.
"Cóż” – pomyślałem –
"niebezpieczeństwo minęło.” Postanowiłem pozostać w namiocie, ale dwie
minuty później ponownie byłem poderwany przez krzyki Krzysztofa.
—
Przyszła niedźwiedzica z małym niedźwiadkiem!
„Nie dadzą mi się wyspać!” –
pomyślałem i wygramoliłem się z namiotu.
Rzeczywiście, zobaczyłem milutkiego niedźwiadka z
matką na plaży, jak podążały do lasu, w stronę 'polanki na namioty’. Oba
stworzonka szybko zniknęły w lesie i znowu nie udało mi się im zrobić zdjęcia.
Udałem się w stronę lasu, usiadłem na krześle i
gdy piłem herbatę, Krzysztof wskazał ręką ku północnej części naszego miejsca.
—
Patrz, na skałach chodzi niedźwiedź, po tamtej stronie biwaku!
Średniej wielkości niedźwiedź (może ten sam,
którego widzieliśmy poprzednio) powoli dreptał na skałach ku naszej beczce z
jedzeniem, którą właśnie opuściliśmy, aby wyjąć parę rzeczy na
śniadanie—dokładnie tam, gdzie siedzieliśmy. Zrobiłem mu kilka zdjęć, podczas
gdy niedźwiadek niemrawo zbliżał się do nas. Wreszcie stanąłem i mocnym,
asertywnym głosem zacząłem krzyczeć w jego stronę. Zatrzymał się, rzucił mi
nieprzyjemne spojrzenie i odszedł do lasu—ale minutę później pojawił się znowu
na skałach, pochodził po nich jakiś czas i zniknął w lesie.
W końcu mogłem dokończyć picie herbaty i podczas
gdy podekscytowanie dyskutowaliśmy te niezwykłe spotkania z niedźwiadkami,
wskazując w stronę lasu, krzyknąłem:
—
Popatrz, znowu przyszedł niedźwiadek!
Jego czarna głowa wyraźnie widoczna była na
zielonym tle lasu. Okazało się, że tym razem to była niedźwiedzica, za którą
niezdarnie podążało maleńkie niedźwiedziątko—najprawdopodobniej były to te same
niedźwiedzie, które widzieliśmy rano i dwa dni temu. Jakiś czas przyglądały się
nam i następnie powoli poczłapały w stronę skał i do lasu; mały niedźwiadek
cały czas nieporadnie podążał za matką. Nigdy w życiu nie miałem okazji
zobaczyć tylu niedźwiedzi na wolności (pomijając na wysypiskach śmieci), a w
szczególności na miejscu kempingowym!
Do godziny czwartej po południu czytaliśmy książki
i potem wybraliśmy się na krótką przejażdżkę na kanu: najpierw popłynęliśmy do
biwaku po lewej stronie (nr 608), potem na południe do małej zatoczki z dwoma
miejscami biwakowymi (nr 614 & 615), oba były wolne, a na dalszym miejscu
nr 616 stał namiot. Chcieliśmy dopłynąć do miejsca nr 617 (tego zamkniętego, na
którym planowaliśmy się początkowo zatrzymać—to właśnie na tym miejscu
biwakowała nasz grupa w 2009 r. podczas wyprawy na wyspy Bustard Islands), ale
było tak wietrznie, że pozostaliśmy jakiś czas w zatoczce. Wpłynęliśmy do
jeszcze mniejszej skalnej ingresji i złapałem małego szczupaka, idealnie
nadawał się na kolację! Popychani przez wiatr, powoli dryfowaliśmy z powrotem
ku naszemu biwakowi, minęliśmy go i znaleźliśmy się koło biwaku nr 608, gdzie
Krzysztof złapał małego szczupaka, ale go wypuścił.
Dopływając do naszego miejsca zauważyłem coś
niebieskiego leżącego na ziemi—ponieważ beczka i lodówka wisiały na gałęzi
drzewa, sądziłem że mi się coś przewidziało. Gdy wyszliśmy z kanu, okazało się,
iż owa niebieska rzecz to wieko naszej lodówki! Otóż niedźwiadek musiał wspiąć
się na drzewo i chociaż lodówka wisiała jakiś metr od niego, jakoś udało mu się
ją dosięgnąć łapami i odrzucić przykrywę, jak też wyrzucić z lodówki kilka
plastikowych butelek z wodą (przed wyjazdem je zamroziliśmy i włożyliśmy do
lodówki, w niektórych były jeszcze kawałki lodu). Poza butelkami w lodówce
znajdowała się tylko jedna inna rzecz—pudełko z dżdżownicami—niedźwiadek też je
wyciągnął, ale większość rosówek pozostała w lodówce. Gdy ją opuściłem na
ziemię, zobaczyłem na jej ściankach kilka śladów zębów (oprócz otworu
zrobionego przez innego niedźwiedzia na naszym biwaku w parku Algonquin Park w
2011 r.).
Niedźwiedź również przedziurawił zębami butelki z
wodą (pozostawione na ziemi), ponownie ‘sprawdził’ zawartość plastikowego
pojemnika, w którym trzymaliśmy wyłącznie niejadalny ekwipunek—m. in. papierowe
ręczniki, kubki do kawy i talerze, z których wiele zostało zniszczonych lub
przedziurawionych—jak też sam pojemnik został dotkliwie uszkodzony. Na dodatek
przedziurawił dwie plastikowe czterolitrowe butle ze źródlaną wodą. Był to cud,
iż nie wszedł do naszych namiotów! Beczka, w której trzymaliśmy jedzenie,
bezpiecznie wisiała na gałęzi i była nieuszkodzona, widocznie nie mógł jej
dosięgnąć.
Słysząc przed wyjazdem o chmarach komarów,
przywieźliśmy ze sobą aerozol na komary. Jeden z nich włożyliśmy do
plastikowego pojemnika—obecnie był pusty i widniały w nim trzy otwory, zapewne
zrobione ostrymi zębami misia. Biorąc pod uwagę, że pojemnik był pod
ciśnieniem, przypuszczalnie w momencie, gdy niedźwiadek go przegryzł, nastąpiła
dość silna eksplozja i to prosto w jego otwarty pysk, opryskując go tą raczej
nieprzyjemnie pachnącą substancją, zawierającą 30% środka na komary DEET. Jako
że więcej tego niedźwiadka na biwaku nie widzieliśmy, doszliśmy do wniosku, że
najprawdopodobniej jego kontakt ze sprejem na komary okazał się tak odpychający
oraz, w dosłownym słowa znaczeniu, niesmaczny, że niedźwiedź postanowił się
trzymać od tego czasu z dala od nas. Niewykluczone, że w przyszłości
przywieziemy ze sobą kilka pojemników aerozolu z nieprzyjemnie pachnącymi
substancjami i specjalnie zostawimy je na widocznym miejscu dla niedźwiadka—to
może okazać się najlepszym i w miarę bezpiecznym środkiem odstraszającym
niedźwiedzie!
Krzysztof pokleił plastrem podziurawione butelki i
pojemniki z wodą i udało mu się uratować trochę wody. Mieliśmy ze sobą
urządzenie do filtrowania wody z jeziora, ale nie bardzo chcieliśmy go używać,
preferując wodę mineralną, jaką ze sobą przywieźliśmy.
Krzysztof sprawił rybę, ja pociąłem marchew,
czosnek i cebulę, nafaszerowaliśmy tym rybę, zawinęliśmy ją w aluminiową folię
i grillowaliśmy w ognisku—szczupak okazał się wyśmienity! Przez kilka godzin
siedzieliśmy przy ognisku, podziwiając tzw. ‘blue moon’, niebieski księżyc, tzn. drugą pełnię księżyca w tym
samym miesiącu, i po północy udaliśmy się na spoczynek.
Piątek był znacznie chłodniejszy, ale nie mieliśmy
nic przeciwko tej zmianie pogody. Byliśmy na nogach o godzinie 10 rano i nie
zauważyliśmy śladów żadnej niedźwiedziej ‘działalności.’ Mieliśmy zamiar
popłynąć do mariny Hartley Bay, ale zobaczywszy gromadzące się złowieszczo
wyglądające chmury i pojedyncze błyskawice, postanowiliśmy pozostać na miejscu.
W pewnym momencie kilkanaście metrów w głębi lasu mignęła nam sylwetka niedźwiedzicy
z małym brzdącem, ale szybko cała ta rodzinka wycofała się w głąb lasu.
Niedługo potem zaczęło padać; szybciutko wślizgnęliśmy się do namiotów i
zasnęliśmy, budząc się dopiero o godzinie 18:00, gdy przestało padać. Przez
jakiś czas wędkowaliśmy ze skał na brzegu (tych samych, gdzie przedtem chodził
niedźwiedź). Kilka kilometrów od nas, w okolicach mariny Hartley Bay, zaczęły
formować się czarne chmury i bez wątpienia tam rzęsiście lało. Wkrótce
zobaczyliśmy błyski i usłyszeliśmy grzmoty. Raptownie wzmógł się wiatr i gdy
mieliśmy udać się do namiotów, Krzysztof złapał sporego szczupaka, którego z
powodu deszczu nie mógł sprawić i pozostawił na skale. Będąc w już w namiotach,
rozpadało się na dobre, wokoło waliły pioruny i co jakiś czas widzieliśmy błyskawice.
Sobota, 1 sierpnia 2015 r. Tego dnia wypadała
dokładnie 400 rocznica przybycia słynnego eksploratora Samuela de Champlain na
jezioro Huron Lake (zatokę Georgian Bay), po dotarciu na niego właśnie rzeką
French River (musiał przepływać kilka kilometrów od naszego biwaku); w radio
słyszeliśmy o organizowanych z tego powodu uroczystościach. Również przypadała
71 rocznica Powstania Warszawskiego z 1944 r.
Jako że pogoda się poprawiła, popłynęliśmy do
mariny Hartley Bay, przepływając koło wyspy Kentucky Club Island, ale Kamp Kaintuck wydawał się w tym czasie
niezamieszkały. Marina tętniła życiem; nie mieliśmy zbyt dużo rzeczy, to też
szybko wyłożyliśmy je z kanu, pracownik mariny przyprowadził samochód i
pozwolił nam zostawić na doku nasze kanu. Pojechaliśmy do miasteczka Noëlville,
gdzie większość mieszkańców jest pochodzenia francuskiego i mówi po francusku
(oraz po angielsku), chociaż powiedziano mi, iż mają niekiedy problemy w
dogadaniu się z francuskojęzycznymi przybyszami z prowincji Quebec i z Francji.
Udaliśmy się do supermarketu, jak też wpadliśmy do dolarowego sklepiku, gdzie
porozmawiałem z jego właścicielką o spędzaniu wakacji na Dominikanie, to tam
właśnie rokrocznie jeździła na 2 miesiące. Następnie udaliśmy się do
restauracji Hungry Bear Restaurant, Krzysztof wypił kawę, a następnie
powróciliśmy do mariny Hartley Bay, zwodowaliśmy kanu i powiosłowaliśmy na
nasze miejsce. Było dość wietrznie i jak zwykle, płynęliśmy pod wiatr!
Najbardziej uciążliwy odcinek to przepłynięcie wskroś zatoki Wanapitei Bay,
fale były dość wysokie, ale nie ich się obawialiśmy, lecz mocnego przeciwnego
wiatru, który niezmiernie utrudniał nam wiosłowanie, powodując, iż posuwanie
się naprzód stało się rzeczą żmudną i powolną. Pomimo, że oboje bardzo silnie
wiosłowaliśmy, szybkość kanu dochodziła zaledwie do 3 km/h. Gdy tylko
osiągnęliśmy brzeg biwaku, z rozkoszą wypiliśmy zimne piwo i z ulgą
stwierdziliśmy, że nie żadnych śladów buszowania niedźwiadka nie było.
Krzysztof złowił z brzegu pokaźnego szczupaka i mieliśmy go na kolację.
Siedzieliśmy przy ognisku do godziny pierwszej nad ranem; od czasu do czasu
słyszeliśmy przejeżdżające pociągi i ich głośną sygnalizację dźwiękową,
słyszalną w promieniu wielu kilometrów. Zrobiłem też sporo nocnych zdjęć pełni
księżyca i kanu, oświetlając go światłem latarki.
W niedzielę było pochmurnie, ale ciepło. Głównie
czytaliśmy i wypoczywaliśmy. Skończyłem czytać książkę „Phantoms”, nawet mi się podobała, i sięgnąłem po nową lekturę,
niezmiernie wzruszającą i pouczającą książkę „The Nurse’s Story” napisaną przez pielęgniarkę Carol Gino. Po raz
pierwszy od 2 dni nie widzieliśmy niedźwiedzia—prawie-że zaczęło ich nam
brakować, tak się do nich przyzwyczailiśmy—nawet wybaczyliśmy temu futerkowemu
łobuzowi wyrządzone szkody! Krzysztof z brzegu złapał pokaźnego ‘walleye’ (sandacz amerykański), sprawił
go i gdy już mieliśmy go usmażyć na patelni, zaczęło padać, zatem schowaliśmy
go do lodówki. Bez rozpalania ogniska udaliśmy się do namiotów. Padało przez
całą noc.
I oto nadszedł poniedziałek, 3 sierpnia 2015 r.,
nasz ostatni dzień na rzece French River. Wstaliśmy o godzinie 9:30 i
rozpoczęliśmy się pakować—ale najpierw musieliśmy wysuszyć namioty i plandeki,
toteż wszystko rozłożyliśmy na słońcu. W pewnym momencie do naszego miejsca
dobiła motorówka z dwoma strażnikami parkowymi. Nota bene, po raz pierwszy
spotkałem w tym parku strażników—czasem pragnąłem, aby częściej patrolowali
park, bo niektóre miejsca biwakowe, na których się zatrzymywaliśmy w
poprzednich latach były strasznie zaniedbane, rozrzuconych było na nich masę
potłuczonych butelek, a paleniska były pełne śmieci. Szybko obejrzeli miejsce.
Powiedziałem im o wizytach niedźwiadków i nawet pokazałem jednemu z nich
zdjęcia i filmy; stwierdził, że to był całkiem duży niedźwiedź (chociaż spotkałem
o wiele większe) oraz że na innych miejscach biwakowych też były problemy z
niedźwiedziami, biwakowicze narzekali m. in na niedźwiedzicę z małym
niedźwiadkiem. Również spytałem się ich, dlaczego tak wiele potężnych drzew
było przewróconych i wyrwanych z korzeniami—stało się to 8 lat temu z powodu
gwałtownego wiatru. Strażnicy też potwierdzili nasze przypuszczenia, że na
wiosnę i na jesieni to całe miejsce biwakowe było zalane i znajdowało się pod
wodą. Poproszono też nas o okazanie pozwolenia kempingowego—wprawdzie zawsze go
kupuję, ale kilka napotkanych w ubiegłych latach osób twierdziło, że nigdy się
nie fatygują go nabyć, ponieważ strażnicy pojawiają się niezmiernie rzadko.
Jednakże powiedzieli nam, że w tym dniu wszyscy biwakowicze, jakich dotychczas
sprawdzili, posiadali pozwolenia. Na końcu strażnicy przymocowali nowy znak do
drzewa pod istniejącym już znakiem z numerem naszego miejsca: „Miejsce biwakowe
jest zamknięte.” Tak, z powodu aktywności niedźwiadków! Chciałem z nimi dłużej
porozmawiać, ale widocznie się śpieszyli i szybko odpłynęli. Zanim my
opuściliśmy biwak, usmażyliśmy na patelni złapanego przez Krzysztofa sandacza;
podczas gdy szczupak był bardzo dobry, sandacz okazał się wyśmienity!
Dopłynięcie do mariny Hartley Bay zajęło nam
poniżej godziny. I tym razem roiło się tam od wodniaków—jedni przybywali,
drudzy wyjeżdżali i nie było łatwo znaleźć wolnego miejsca przy doku.
Jakkolwiek pracownicy mariny byli świetnie zorganizowani—m. in. jeden z ich
samochodów miał zainstalowane z przodu urządzenie do holowania łodzi i szybko
wyciągał z wody lub na nią spuszczał łodzie motorowe. Zapłaciłem za parking, a
Krzysztof stopniowo przynosił z kanu nasze rzeczy. Po dziesięciu minutach
przyprowadzono mój samochód, szybko go załadowaliśmy i udaliśmy się do
miasteczka Noëlville. Niestety, supermarket był zamknięty (było to święto,
długi weekend) i pojechaliśmy do miasteczka Alban, gdzie wstąpiliśmy do sklepu
spożywczego „Lemieux”, zakupiliśmy kilka steków, jeszcze raz wpadliśmy do
sklepu po zimne piwo i skierowaliśmy się do restauracji Hungry Bear. Na drodze minęliśmy wypadek, jeden samochód leżał na
dachu, drugi też był uszkodzony, ale chyba nikt nie odniósł poważnych obrażeń.
Krzysztof zamówił kawę, a ja spędziłem z pół godziny w sklepie „The Trading
Post”, posiadającym bardzo dużo ciekawych i oryginalnych wyrobów indiańskich,
koszulek, biżuterii oraz niezmiernie ciekawych książek—szczególnie interesowały
mnie te na temat miejscowej historii i rzeki French River. Następnie
pojechaliśmy do parku Grundy Lake; prawie wszystkie miejsca były zajęte i
mieliśmy wybór z 3 wolnych miejsc—pojechaliśmy na nie i wybraliśmy miejsce nr
152—rosła na nim imponująca, rozłożysta sosna i zauważyliśmy, że podobne sosny
rosły również na innych miejscach. Chociaż na przyległych miejscach biwakowali
turyści, prawie-że ich nie zauważaliśmy. Podczas pobytu nie spotkaliśmy żadnego
niedźwiadka (wprawdzie nie przypuszczam, abyśmy się ich wystraszyli po tych
wszystkich niedźwiedzich spotkaniach na rzece French River), ale pojawiło się dużo
ciekawskich ptaków, starających się ukraść nasze jedzenie.
Strażnicy parku przybili taki ów znak: "Miejsca zamknięte". |
Komary
również nie były specjalnie dokuczliwe i w nocy słyszeliśmy
niezapomniany ‘koncert’ nurów. Niestety, nie mieliśmy czasu
popływać na kanu na jednym z 4 jezior w parku.
Grundy Lake jest sporym parkiem, posiadającym
setki miejsc kempingowych, niektóre są przystosowane głównie dla ogromnych
samochodów i przyczep rekreacyjnych, inne bardziej dla namiotów, toteż stopień
prywatności może się znacznie wahać w zależności od miejsca, w którym się
biwakuje. Warto przed wybraniem się do parku zapoznać się z rozkładem i
wyglądem miejsc lub po przybyciu do parku, pojeździć jakiś czas samochodem i
wybrać najbardziej odpowiednie miejsce.
Park organizował wiele zajęć dla
biwakowiczów—akurat organizowano warsztaty rzeźbienia w steatycie. Uczestnicy
mogli nabyć kawałki steatytu od $2 do $60 i następnie zamienić je w kanu,
niedźwiadka, serce lub inne przedmioty—narzędzia były zapewnione. Byliśmy
zdumieni, że nawet dzieci potrafiły wyrzeźbić imponujące, wypolerowane
rzeźby—to był niezmiernie trafny pomysł, aby umożliwić turystom partycypowanie
w tego rodzaju zajęciach! W sklepach rzeźby wykonane w steatycie często
kosztują setki dolarów. Miałem chęć spróbować swoich sił w tym zakresie i coś
wyrzeźbić, ale znając moje ‘wybitne’ zdolności manualne, nie skusiłem się.
Mimo że w radio podawali, że z powodu panującej
gorącej i słonecznej pogody, ‘zawodowi’ zbieracze czarnych jagód borykali się z
ogromnymi problemami ze znalezieniem jagód, we wtorek rano zabrałem Krzysztofa
do mojego ‘sekretnego’ miejsca, w którym roku temu było takie zatrzęsienie
jagód, że w ciągu godziny wypełniłem nimi czterolitrowy pojemnik! Pojechaliśmy
drogą nr 69, a potem drogą nr 529; dookoła nie była żadnych domów, jedynie
lasy! Od czasu do czasu pojawiały się napisy „Zakaz palenia ognisk” — lecz były
już chyba zdezaktualizowane, bo gdy jechaliśmy, to rzęsiście lało. Wreszcie
przybyliśmy na miejsce… i cóż za rozczarowanie! Większość krzewów jagodowych
było kompletnie wypalonych słońcem, ich liście suche i ściemniałe, tak jakby po
nich przeszedł miotacz ognia! Tu i tam na krzewach były jagody, ale
skarłowaciałe i suche, nienadające się do jedzenia. Po 15 minutach udało się
nam może znaleźć garść jagód.
Brak jagód wyjaśniał też, dlaczego widzieliśmy w
tym roku tak wiele niedźwiedzi. Według przeprowadzonych w Ontario badań
statystycznych, gdy w lasach jest wystarczająca ilość pożywienia dla
niedźwiedzi, dochodzi do o wiele mniejszej ilości kontaktów pomiędzy ludźmi i
niedźwiedziami i wtedy jest trudno przez całe lato nawet z daleka zobaczyć
niedźwiadka. Gdy jednak niedźwiedzie nie mogą sobie poradzić ze znalezieniem
pożywienia w lesie—np. w przypadku braku jagód, jak to się dzieje w tym
roku—wtedy wychodzą z lasu i starają się poszukiwać pożywienie w innych
miejscach i liczba niedźwiedzi pojawiających się na biwakach czy też na
zamieszkałych terenach znacznie się zwiększa.
Zawiedzeni, udaliśmy się do osady Pointe au Barril
na drodze nr 69, gdzie zjedliśmy kawałek pizzy i poutine, pojechaliśmy do głównego sklepu, kupiliśmy kawałek
wieprzowiny na grilla i powróciliśmy do parku—nie było tam śladu deszczu. Nasi
‘sąsiedzi’ na dwóch przyległych miejscach wyjechali, toteż mieliśmy sporo
prywatności. Wieczorem zacząłem piec na ognisku mięso—i się rozpadało!
Usiedliśmy pod rozłożystymi konarami sosny, które trochę chroniły nas od
przemoknięcia. Założyłem na siebie nieprzemakalną kurtkę i co jakiś czas
podchodziłem do ogniska, sprawdzając steki. Gdy były gotowe, szybko je
zjedliśmy i zawiedzeni taką pogodą w tą ostatnią noc, schowaliśmy się w
namiocie. Lało przez całą noc!
Piątego sierpnia 2015 r. już wczesnym rankiem
byliśmy na nogach. Namiot był mokry; mimo wszystko spakowaliśmy go, aby nie
tracić czasu i zdecydowaliśmy się go wysuszyć po powrocie do domu. Na parę
minut zatrzymaliśmy się w Pointe au Barril, a potem wpadliśmy w Parry Sound do
supermarketu No Frills, gdzie
kupiliśmy świeżą sałatę, chleb, ser feta
i wodę mineralną. Również wstąpiliśmy do sklepu Hart, ale tym razem nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. Pojechaliśmy
na miejskie nadbrzeże, gdzie pod wysokim mostem kolejowym nad rzeką Sequin
River, na starym doku, gdzie swego czasu cumował statek „Chippewa”, spożyliśmy
lunch. Chciałem pokazać Krzysztofowi pamiątkową tabliczkę, jaką widziałem w
ubiegłym roku, na której widniała reprodukcja obrazu słynnego malarza
kanadyjskiego Toma Thomsona z 1914 r. przedstawiającego ów estakadę, ale nie
mogłem jej znaleźć. Zapytana kobieta powiedziała, że tabliczka została
zniszczona przez wandali! Również rozmawiałem z Keith Saulnier, właścicielem
Georgian Bay Airways Ltd. (linii lotniczych), oferujących przeloty samolotowe,
głównie loty widokowe dla turystów (około 20 lat temu zafundowałem sobie taki
krótki lot krajobrazowy i był warty każdego wydanego grosza, a raczej centa!),
ale też i do Toronto. Zastanawiałem się, czy możliwe byłoby wypożyczenie
samolotu wraz z jeszcze 2 innymi osobami-fotografami, w celu zrobienia zdjęć z
lotu ptaka parku Massasauga, wyspy Franklin Island, Krainy Trzydziestu Tysięcy
Wysp i innych miejsc, które odwiedzałem na kanu. Również porozmawialiśmy z
jednym z właścicieli ogromnej łodzi motorowej z kabiną—jej bak mieścił 500
galonów benzyny i zużywała ona około półtora galonu benzyny na milę.
Niezmiernie imponująca—i droga łódź! Widzieliśmy też dużą wyścigową łódź
motorową, którą pewnie można by było porównać do drogiego samochodu
sportowego—jej główna funkcja to pędzić po wodzie z ogromną szybkością.
Zrobiłem tez zdjęcia kilku innym interesującym łodziom zacumowanym na
nadbrzeżu. Pokazałem Krzysztofowi Centrum Artystyczne, ale nie mieliśmy już
czas do niego zajrzeć. Bez problemu dojechaliśmy do Toronto, gdzie wjechałem na
płatną autostradę, unikając korków w godzinach szczytu.
Szkoda, że więcej nie pływaliśmy na kanu i ze nie
odwiedziliśmy innych części rzeki French River. Ale z drugiej strony złapaliśmy
sporo ryb i niewątpliwie główną atrakcją wycieczki były wielokrotne wizyty
niedźwiedzi na naszym biwaku, bez wątpienia będziemy je wspominać przez wiele
lat!
Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2015/12/camping-with-black-bears-and-canoeing.html