środa, 15 lutego 2012

Cienfuegos, Cuba. 13-20 Styczeń 2012 r.

English version of this blog: http://ontario-nature.blogspot.ca/2012/02/cienfuegos-cuba.html
Więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157629906109508

 — To gdzie jedziemy tym razem na Kubę?

To pytanie zadawaliśmy sobie od jakiegoś czasu. Niby proste, bo wybór miejsc ogromny, ale nie chcieliśmy spędzić całego tygodnia wylegując się na plaży, spacerując po ośrodku wypoczynkowym. Chcieliśmy bardziej aktywnie spędzić nasz pobyt, więc trzeba było zrobić mały 'research'. Varadero, Santa Lucia, Manzanillo, Cayo Coco, Cayo Largo—wszystko to piękne miejsca na cudownych plażach, ale dojechanie z nich do jakiegoś większego miasteczka jest uciążliwe, drogie, a często nawet niemożliwe.

— A może spróbować miasto Cienfuegos, zwane również „La Perla del Sur” („Perłą Południa”)? — powiedziałem po kilkunastu minutach przeglądania mapy Kuby i różnych ofert turystycznych.

Dwa lata temu byliśmy koło miasteczka Trinidad i wtedy lądowaliśmy w Cienfuegos, ale nigdy nie mieliśmy okazji zwiedzić tej miejscowości. Agencja turystyczna http://www.tripcentral.ca/ , przez którą kupowaliśmy poprzednie wakacje, oferowała kilka 'packages' w ośrodkach w pobliżu Cienfuegos—dwa z nich na południe od miasta, nad oceanem, posiadały plaże, ale dojazd do samego miasta wymagałby codziennej transportacji taksówką—bo samo miasto jest położone nad zatoką Cienfuegos, dawniej zwaną Zatoką Jagua (Bahia de Cienfuegos lub Bahia de Jagua) i nie bezpośrednio nad oceanem. Była jeszcze jedna możliwość—hotel Jagua, znajdujący się na cypelku Punta Gorda wpadającym do Zatoki Cienfuegos. Nawet niezły hotel, posiadający basen (ale nie plaże), z jego okien roztacza się piękny widok na zatokę, miasto i ocean. Do centrum miasta jest około 3 km, niedaleko. Cena była trochę wysoka, około $900 za osobę na tydzień. Mieliśmy nadzieję, że może z czasem spadnie—był dopiero wrzesień, a wybieraliśmy się tam w styczniu—ale wkrótce cena poszła o około $200 w górę... — Hm, zawsze można pojechać do hotelu Tropicoco – powiedziałem. Bo chociaż spędziliśmy w Hawanie kilkadziesiąt godzin, wszystkiego nie udało się nam zobaczyć. W tym hotelu, ok. 30 minut od centrum Hawany, byliśmy w 2009 r. i stanowił on świetną bazę do codziennych wypadów do miasta. Był to jako-taki hotel, chociaż recenzje zamieszczane na stronie http://www.tripadvisor.com/  oscylowały od 1 do 5 gwiazdek—niektórzy go nie znosili i nazywali ‘piekłem’, inni corocznie wracali do niego. Nam odpowiadał i nie mieliśmy problemu z pojechaniem do niego razy jeszcze, tym bardziej że ceny były cały czas przystępne w granicach $600.

Co jakiś czas wchodziłem na stronę Tripcentral.ca i śledziłem codziennie zmieniające się ceny... i wreszcie pewnego dnia po rutynowym sprawdzeniu cen, prawie że podskoczyłem z radości i momentalnie zadzwoniłem do Catherine.

— Hej, byłaś może dzisiaj na tripcentral.ca? – zapytałem się.

Otóż nagle pojawiły się nowe oferty wakacyjne właśnie do hotelu Jagua. Tydzień z przelotem i ze śniadaniem za $605 (a z kolacją o $100 więcej). Baliśmy się, aby nam ta oferta nie uciekła i szybko podjęliśmy decyzję. Zadzwoniliśmy do Rien'a z Tripcentral.ca (również on poprzednio robił nasze rezerwacja), który szybko wszystko załatwił, a przy okazji powiedział, że tym razem będziemy lecieli Air Cubana, liniami kubańskimi. Parę dni później zrobiłem mały ‘research’ i okazało się, że linie lotnicze Air Cubana miały fatalną opinię jeżeli chodzi o wypadki i bezpieczeństwo; jedynym pocieszeniem dla nas to fakt, że absolutna większość wypadków zdarzała się na lotach krajowych (kubańskich) i tych do innych krajów Ameryki Łacińskiej lub Karaibów.

Oczywiście, Kuba jest specyficznym krajem i często nie wszystko działa tak, jak powinno. Turyści, którzy nie zdają sobie sprawy ze specyfiki tego kraju, często doznają rozczarowań. „Es Cuba!”—to zwrot, który warto zawsze pamiętać. My też jesteśmy na to przygotowani... z tym, że „Es Cuba!” zaczęła się parę minut po zrobieniu rezerwacji, gdy otrzymałem e-mail z potwierdzeniem.

Nasza znajoma Lynn jest stewardessą i przez ostatnie 15 lat lata z Toronto do Hong Kongu; bezpośredni lot, bez żadnych lądowań, wynosi prawie 16 godzin i jest prawie najdłuższym pasażerskim lotem (najdłuższy lot to około 19 godzin). Lot z Toronto na Kubę normalnie trwa ok. 4 godziny—ale nie doceniliśmy możliwości linii kubańskich: otóż według pisemnego potwierdzenia, nasz lot z Toronto do Cienfuegos miał rozpocząć się o godzinie 3:00 po południu w niedzielę i zakończyć o godzinie 7:00 wieczorem... następnego dnia, w poniedziałek! Zresztą wyraźnie było napisane: „długość lotu 28 godziny, bez między-lądowań”! Tak więc nie tylko nasze wakacje obejmowały wyjazd na Kubę, ale prawdopodobnie przelot dookoła świata i przy okazji pobicie wszelkich rekordów długości lotu—tego nie potrafi nawet kapitalistyczna Ameryka! Na szczęście był to jedynie błąd... a ja już w swojej wyobraźni widziałem nasze nazwiska w Księdze Guinnessa i wyszukane powitanie na lotnisku w Cienfuegos, być może z udziałem samego Fidela Castro! Zresztą jak się okazało, nie był to ostatni błąd—m. in. zmieniono nam o kilka dni daty wylotu i przylotu (nomen-omen, wylot miał nastąpić w piątek, trzynastego!) i kompletnie pomieszano w papierach godziny przylotu i odlotu. Mieliśmy jedynie nadzieję, że gdy przyjdzie do samego lotu, wszystko będzie toczyło się właściwym trybem.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Piątek, trzynastego stycznia 2012 roku... samolot linii kubańskich prawie bez spóźnienia odleciał o 21:00. Co poniektórzy z kanadyjskich turystów postanowili zacząć swoje kubańskie wakacje już w samolocie i niebawem stali się hałaśliwi, a nawet uciążliwi—dobrze, że siedzieliśmy kilka rzędów dalej od nich. Niektórzy mówią, że kubańskim samolotom nie wolno latać nad terytorium Stanów Zjednoczonych, ale nie jest to prawdą—mają prawo latać (za co zresztą płacą, tak jak wszystkie inne samoloty) i w razie problemów mogą też wylądować na amerykańskim lotnisku. Przechodząc koło frontowych siedzeń, zobaczyłem całą stertę gazet—było to angielskie wydanie rządowego tygodnika Granma. Na Kubie nie jest nawet łatwo kupić hiszpańskojęzyczne wydanie Granma (dziennik), nie wspominając o wydaniu w języku angielskim! Gdy samolot zaczął zbliżać się do Cienfuegos i ustawiać do lądowania, pomimo ciemności wyraźnie zobaczyłem zatokę (Bahia de Cienfuegos), przylądek Punta Gorda oraz ‘nasz’ hotel Jagua! Wylądowaliśmy parę minut po północy—jakże było przyjemnie wyjść z samolotu i poczuć grunt pod stopami oraz powiew ciepłego i wilgotnego powietrza! Szybko przeszliśmy przez kontrolę paszportową. Na lotnisku w Toronto kupiłem ‘The New York Times’; która to gazeta wystawała z mojego podręcznego bagaża.

— Czy mogę ją zobaczyć? — zapytał się mnie jeden z celników.

Początkowo sądziłem, że może chciał po prostu szybko ją przeczytać, ale jego prośba była raczej skierowana z racji wykonywanego zawodu: przewrócił kilka stron, spojrzał na datę i po krótkiej wymianie zdań przez radio pozwolił mi ją zatrzymać. Akurat w tym wydaniu nie było chyba ani jedengo słowa o Kubie.

Przed lotniskiem stało kilka autobusów.

— Który jedzie do Hotelu Jagua? — zapytaliśmy się.

— Tamten — wykrzyknął jeden z pracowników, wskazując na autobus stojący w samym końcu parkingu.

Kierowca umieścił nasze bagaże w autobusie, a my staliśmy przed autobusem, czekając na pozostałych pasażerów. Stopniowo pojawili się pozostali turyści—ale podczas gdy wszystkie inne autobusy już odjechały, nasz nadal na kogoś czekał. Po godzinie zobaczyliśmy, jak nasz samolot wzbił się w niebo i odleciał do Hawany. Kilka turystek, które siedziały koło nas, powiedziały, że ich bagaż musiał być załadowany w Toronto na inny samolot, bo nawet po przeszukaniu całego samolotu, nie znaleziono go, tak więc były one w bardzo złym nastroju—i bez bagażu. Wreszcie z budynku lotniska wyszedł samotny turysta, wszedł do autobusu i ruszyliśmy.

— To nie moja wina—powiedział przepraszającym głosem. – Prawie mnie aresztowano.

Nigdy nie dowiedziałem się, o co poszło, ale wszyscy odetchnęli z ulgą. Większość turystów—praktycznie wszyscy oprócz nas—jechali do ośrodków Ranch Luna i Faro Luna (znajdujących się na południe od Cienfuegos, nad oceanem). Byliśmy jedynymi turystami, którzy zatrzymali się w hotelu Jagua i tamże skierował się autobus. Chociaż była już prawie druga nad ranem, na ulicach było nawet sporo ludzi i niebawem mogliśmy na własne oczy zobaczyć neoklasyczną architekturę, z której to miasto słynie. Autobus skręcił w ulicę Calle 37, zwaną też Paseo del Prado (część jej nazywa się Malecon), minęliśmy piękny biały budynek (Klub Żeglarski) i przybyliśmy do hotelu. Personel był trochę zaskoczony, bo pewnie nie spodziewał się nikogo o tej porze dnia—a raczej nocy. Poprosiliśmy o pokój na ostatnim, siódmym piętrze, ale wszystkie były zajęte i otrzymaliśmy pokój nr. 502, na piątym piętrze.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

— Cinco piso? — zapytałem się.

 — Si, cinco — odpowiedziała recepcjonistka.

Pokój znajdował się prawie na samym końcu długiego, otwartego korytarza. Karta magnetyczna, która miała otworzyć drzwi do pokoju nie działała; wkładaliśmy ją na różne sposoby, ale drzwi ani drgnęły.
Po kilku minutach bezowocnych prób usłyszeliśmy głos dobiegający z wewnątrz pokoju:

— To nie jest wasz pokój.

Sprawdziwszy dokumenty otrzymane w recepcji hotelowej okazało się, że otrzymaliśmy pokój numer 402, na czwartym piętrze (chociaż oboje doskonale słyszeliśmy, jak recepcjonistka powiedziała „Cinco”). Tym razem nie mieliśmy problemu z otwarciem drzwi—a następnie włożyliśmy kartę w specjalne urządzenie, aby można było zapalić w pokoju światło.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Pokój był całkiem fajny—miał dwa duże łóżka, telewizor, telefon, małą lodówkę, klimatyzację, łazienkę z prysznicem—jak również balkon, na którym mogliśmy siedzieć i patrzeć się na hotelowy basen, molo, Zatokę Cienfuegos i całe miasto. Natomiast z korytarza mieliśmy piękny widok na południową część przylądka Punta Gorda oraz na jeden z najbardziej imponujących budynków w całym mieście, Palacio de Valle. Na przeciwnym brzegu zatoki widoczna była ogromna kopuła nigdy nie dokończonego reaktora elektrowni atomowej. Strasznie chciało mi się pić, a nie chciałem na wszelki wypadek nabawić się już w pierwszym dniu zatrucia żołądkowego. Oboje poszliśmy do hotelowego baru (otwartego całą noc) i kupiliśmy dwie puszki piwa „Bucanero”. Zwykle piwo kosztuje 1 peso, ale bar hotelowy zażyczył sobie razem 6 peso—i była to nasza pierwsza i ostatnia wizyta w tym barze. Około 3 nad ranem wróciliśmy do pokoju i szybciutko zasnęliśmy.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Hotel Jagua był zbudowany przed Rewolucją Kubańską przez brata ówczesnego prezydenta Batisty. Istniały również plany otworzenia kasyna w przylegającym do hotelu Palacio de Valle (nota bene, dawniej ogród tego pałacu znajdował się w miejscu, gdzie obecnie stoi hotel Jagua). Przed Rewolucją dzielnica Punta Gorda (leżaca na półwyspie wrzynającym się w Zatokę Jagua) była jedną z najdroższych dzielnic w mieście—do dzisiaj posiada ona niezaprzeczalny urok, domki są bardzo dobrze utrzymane i w wielu z nich wynajmowane są pokoje turystom (casas particulares). Jako ciekawostka—według znajdującej się w hotelu tablicy pamiątkowej, Fidel Castro złożył w nim wizytę po Rewolucji:

W tym pomieszczeniu w dniu 18 sierpnia 1960 roku towarzysz Fidel Castro Ruiz mówił na temat dużego znaczenia Hotelu Jagua dla rozwoju turystyki w centralnej części wyspy”.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Hotel cieszył się ogromną popularnością wśród różnych zorganizowanych grup turystycznych podróżójących po Kubie; prawie wszyscy turyści zatrzymywali się w nim na jedną lub dwie noce i wyruszali w dalszą podróż. Dlatego ciągle widzieliśmy autobusy stojące przed hotelem, do których turyści albo wsiadali albo z których wysiadali. Rzeczywiście, byliśmy jedynymi gośćmi tego hotelu, którzy mieszkali w nim przez pełny tydzień—nawet Rien, nasz kanadyjski przedstawiciel biura podróży powiedział, że nie pamięta, aby jacyś inni turyści wybrali się na cały tydzień do Hotelu Jagua. Oczywiści, turyści którzy kupują tygodniowe wyjazdy na Kubę zwykle zatrzymują się w ośrodkach położonych nad oceanem, w których wszystko jest wliczone w cenę (tzn. trzy posiłki dziennie, bufet, napoje alkoholowe, występy taneczno-muzyczne i wiele innych atrakcji dla turystów). Natomiast Hotel Jagua znajdował się w mieście, około 3-4 kilometry od centrum Cienfuegos. Jedynie śniadanie było wliczone w cenę naszego ‘package’—nie mieliśmy żadnych innych posiłków i nie było żadnych bezpłatnych napojów. Każdego ranka rozkoszowaliśmy się przepysznym omletem lub jajkami sadzonymi, świeżym chlebem i bułkami, sałatkami i trzema rodzajami znakomitych żółtych serów! Niestety, maszyna do kawy działała w typowo kubański sposób—czasami otrzymywałem czarną kawę bez mleka, czasami leciało jedynie mleko i musze powiedzieć, że przez cały tydzień nie wypiłem nawet jednej jako-takiej filiżanki kawy, ale ponieważ nie jestem kawoszem, nie był to dla mnie jakiś duży problem. Poza tym, lubiliśmy ten hotel—windy działały, zawsze była gorąca woda, pokojówka sprzątała codziennie pokój, lodówka chłodziła nasze jedzenie i piwo, obsługa hotelowa rozmawiała po angielsku i jego lokacja była idealna.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Po drugiej stronie ulicy (Calle 37), na vis-a-vis hotelu były dwie restauracje, gdzie można było kupić to samo piwo, które sprzadawano w barze hotelowym, ale za jedną trzecią ceny (tzn. 1 peso vs. 3 peso). Na tej samej ulicy, jakieś 600 metrów na północ od hotelu, zaraz za stacją benzynową (koło Avenida 20) znajdował się supermarket zaopatrzony w napoje alkoholowe, wodę mineralną, piwo, sery i wiele innych rzeczy. Kilka razy tam poszliśmy i kupiliśmy wodę mineralną i piwo w puszkach. Również można było kupić piwo i wodę mineralną w mniejszym sklepiku, znajdujacym się na tyłach stacji benzynowej.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Chociaż w sobotę 14 stycznia 2012 r. (pierwszej nocy) spaliśmy tylko parę godzin, już rano byliśmy na nogach, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy do Palacio de Valle. Rzeczywiście, był to imponujący budynek! Zbudowany w 1917 r. przez Don Acislo del Valle w różnych stylach architektonicznych, posiadał bogato zdobione ściany, sufity, schody i wiele innych dekoracji. Gdy weszliśmy do środka, zobaczyliśmy dystyngowaną starszą damę kubańską, bardzo oryginalnie ubraną, która grała na fortepianie i bardzo charakterystycznym głosem śpiewała romanyczne piosenki.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Oczywiście, była to Carmen Iznaga, która od lat prezentuje się w tym Pałacu. Po kilku minutach wstała, podeszła do Catheriny i pokazała jej kilka dysków CD z nagraniami swojej muzyki. Kupiliśmy jeden dysk, który ona pocałowała, zostawiając na nim odcisk szminki! Po zrobieniu kilkunastu zdjęć poszliśmy wzdłuż Calle 35 do końca przylądka Punta Gorda. Wszystkie domki były świetnie utrzymane. Jeden z mieszkańców Punta Gorda powiedział (jeżeli dobrze go zrozumiałem), że podczas huraganów fale zatoki przelewają się przez przylądek i wiele domów jest zalewanych. Przed jednym z domków stał wypolerowany amerykański samochód z lat piędziesiątych.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Koło hotelu, na skrzyżowaniu Avenida 0 i Calle 35 podjechała do nas riksza (bicitaxi, lokalna taksówka dla turystów, napędzana pedałami siedzącego na przodzie riksiarza i posiadająca z tyłu miejsce na 2 osoby) i jej właściciel spytał się, czy może nas gdzieś podwieźć. Nie zamierzaliśmy w tym czasie nigdzie jechać, ale zaczęliśmy z nim rozmawiać—głównie używając super-podstawowego języka hiszpańskiego, bo on znał zaledwie kilka wyrazów po angielsku. Nazywał się Alain i powiedział nam, że to była jego riksza—musiał wykupić specjalne pozwolenie, aby móc nią świadczyć usługi dla turystów: co miesiąc płacił pewną kwotę dla rządu (w ‘Convertible Peso”, CUC) i również musiał odprowadzać pewien procent od swoich całkowitych zarobków (ale nigdy nie dowiedziałem się, w jaki sposób taka kwota jest obliczana—ryksiarze nigdy nie wydawali żadnych rachunków). Był to całkiem miły młody człowiek i umówiliśmy się, żeby czekał na nas przed hotelem o godzinie 17:00, gdy zamierzaliśmy wybrać sie do centrum miasta. Poszliśmy z powrotem do pokoju hotelowego, ucięliśmy sobie drzemkę i wstaliśmy przed piątą.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Alain już czekał na nas. Zresztą przed hotelem stało wiele innych riksz, jak też ‘regularnych’ taksówek. Dowiedzieliśmy się później, że, praktycznie wszyscy ci taksówkarze otrzymali niedawno od rządu pozwolenia—ba, zostali nawet zachęceni przez rząd—do prowadzenia swoich własnych biznesów. Podczas naszej ostatniej wizyty na Kubę w listopadzie 2010 r. rozmawiałem z Kubańczykami o niedawnej decyzji rządu kubańskiego dotyczącej zwolnienia z pracy setek tysięcy pracowników rządowych. Ponieważ rząd nie był w stanie zapewnić im zatrudnienia, jedyną rozsądną alternatywą było zachęcenie ich do rozpoczęcia własnej, prywatnej działalności—i bardzo dużo ludzi skorzystało z tych nowych przepisów, dających im wreszcie możliwość prowadzenia działalności biznesowej (pracując ‘por cuenta propia’, na własny rachunek) i polepszenia swoich zarobków. Ta nowa ‘przyjazna’ biznesom polityka była wszędzie widoczna—spotykaliśmy bardzo dużo prywatnych rikszy, taksówek konnych i samochodowych, punktów oferujących różnego rodzaju usługi, sklepików sprzedających wszystko od części elektrycznych do różnych owoców i warzyw (wiele z nich działało z okien mieszkań wychodzących na ulice)—jak też otworzyło się dużo prywatnych restauracji i ciągle zaczepiano nas, oferując w nich posiłki.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Prawdopodobnie jednak ci ‘naganiacze’ nie stanowili niesławnych ‘jinteros’ (kanciarzy), ale pracowali dla restauracji, często nawet byli ubrani w restauracyjne uniformy i rozdawali nam karty biznesowe. Niezmiennie używaliśmy bardzo pomocnej formuły w języku hiszpańskim: „Acabamos de comer en el hotel” (właśnie jedliśmy w hotelu) i w większości przypadków więcej nas nie zaczepiano. Cóż, był to rodzaj marketingu w wydaniu kubańskim! Również widzieliśmy wiele sklepów sprzedających dobrej jakości zagraniczne ubrania, jeansy, żywność, urządzenia gospodarstwa domowego, maszyny/narzędzia do renowacji domów i wiele innych rzeczy—co znaczyło, że przynajmniej część Kubańczyków miała pieniądze i mogła sobie pozwolić na zakup takich przedmiotów. Innymi słowy, Kuba zmieniała się—miejmy nadzieję, że na lepsze. Jeżeli te zmiany będą kontynuowane, przyszła Kuba będzie bardzo odmienna od obecnej.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Spotkaliśmy sporo turystów z całego świata, którzy objeżdżali Kubę wypożyczonymi samochodami lub lokalnymi autobusami i zatrzymywali się w Casasa Particulares. Z pewnością taki sposób podróżowania pozwalał im na zobaczenie wielu nieznanych zakątków tego kraju i poznania, jak żyją prawdziwi Kubańczycy. Pewnego dnia porozmawialiśmy z młodym facetem, o ile pamiętam z Australii, który podóżował wraz z żoną po Kubie wypożyczonym samochodem i mieszkał w Casa Particular.

 — Kocham Kubę — powiedział. — Kubańczycy są bardzo szczęśliwi i nawet dobrze im się powodzi. System socjalistyczny całkiem dobrze tutaj działa.

Natępnie zaczął mówić, jak to świetnie żyją Kubańczycy i posiadają praktycznie wszystko—lodówkę, samochód, pralkę, dom, telefon komórkowy, sprzęt muzyczny, nowoczesny telewizor... Bardzo ciekawiło mnie, gdzie spotkał takich ludzi.

— Chodzi mi o rodzinę, która ma Casa Particular, w której mieszkamy — powiedział.

No tak... gdy jestem na wakacjach, staram się nie nie angażowac w dyskusje polityczne, jednak bardzo mnie korciło, aby mu zwrócić uwagę, że owi ‘świetnie żyjący Kubańczycy’ o których mówił, to są, praktycznie rzecz biorąc, przedstawiciele nowej ‘kapitalistycznej’ klasy, samozatrudnieni, którzy zarabiają wynajmując pokoje przerobione na mały hotelik w swoim domu. I kiedykolwiek na budynku widzieliśmy charakterystyczny znaczek, oznaczający casa particular, zawsze taki domek był bardzo elegancki, dobrze utrzymany, miał świeżo pomalowane ściany i zazwyczaj piękny ogród.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Innymi słowy, kapitalizm rzeczywiście działa na Kubie, nawet na taką stosunkową mikro-skalę! Dlatego mam nadzieję, że te nowe przepisy pozwolą wielu Kubańczykom podjąć różnoraką prywatną działalność biznesową i przyczynią się do podniesiena ogólnego standartu życia. Z pewnością będzie trzeba przezwyciężyć wiele problemów, m. in. związanych z już widocznymi różnicami pomiędzy pracującymi dla siebie ‘cuentapropistas’ i mającym pracę w sektorze turystycznym a tymi mającymi jedynie kiepskie wynagrodzenie rządowe. Mam nadzieję, że rząd nie wycofa się w podjętej polityki i nie zdławi prywatnych biznesów poprzez wprowadzanie uciążliwych praw i wysokich podatków.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Rikszą Alain’a pojechaliśmy wzdłuż Paseo del Prado (Called 37) do Avenida 54 (również znana jako San Fernando). Gdy zbliżaliśmy się do skrzyżowania, zobaczyliśmy faceta geja, Kubańczyka, który w bardzo ostentacyjny sposób spacerował bulwarem. Praktycznie nie było osoby, aby się za nim nie obejrzała i jego pojawienie się wywołało wiele uśmieszków. Alain powiedział, że jeszcze niedawno homoseksualizm był nielegalny na Kubie, ale obecnie już został zalegalizowany. Jeszcze jedna oznaka zmian! Wysiedliśmy z rikszy, zapłaciliśmy Alainowi 3 peso i powoli skierowaliśmy się ku głównemu placu miasta.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Bulward Paseo del Prado, ciągnący się przez całe miasto do Punta Gorda na południu, jest najdłuższą ulicą tego rodzaju na Kubie. Byliśmy otoczeni imponującymi architektonicznie neoklasycznymi budynkami z wieloma kolorowymi kolumnami. Przy skrzyżówaniu znajdowała się naturalnych rozmiarów statua z brązu Benny Moré, nonszalancko przechadzającego się wzdłuż Paseo del Prado. Benny Moré, który był jednym z najwybitniejszych piosenkarzy kubańskich, urodził się blisko Cienfuegos i to miasto zawsze było z nim związane. Tego wieczoru i wiele razy podczas naszego pobytu spędziliśmy dużo czasu po prostu spacerując po bulwarze i obserwując toczące się życie miasta.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Idąc powoli Avenida 54, doszliśmy do głównego placu miasta, Parque Jose Marti, z dominującą statuą Jose Martin, Łukiem Tryumfalnym i rotundą. Budynki, które otaczały ten plac, były zapewne najpiękniejszymi budynkami w całym mieście: Katedra „La Catedral Purisma Conception’, Colegio San Lorenzo, Teatro Tomas Terry (gdzie występowały takie sławy jak Caruso, Bernhardt i Pavlova), Palacio de Ferrer, z piękną wieżą w narożniku (na którą jednak nie weszliśmy) i chyba najbardziej imponujący budynek, Antigue Ayuntamiento: w przeszłości był to ratusz, obecnie znajdują się w nim prowincjalne biura administracyjne.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Przed wyjazdem znalazłem fotografię Fidela Castro przemawiającego przed tym ratuszem 6 stycznia 1959 roku, gdy zatrzymał się tutaj w drodze do Hawany, niecały tydzień po zwycięstwie Rewolucji Kubańskiej: jego przemówienie trwało kilka godzin. Każdy z budynków miał bogatą historię i pewnie moglibyśmy cały dzień spędzić na ich zwiedzając, ale ponieważ już się ściemniało, obeszliśmy cały plac, robiąc zdjęcia. W ciągu następnego tygodnia kilkakrotnie odwiedziliśmy ten plac, gdzie raz czy dwa razy podwiózł nas rikszą Alain (tu muszę dodać, że Alain stał się naszym jedynym ryksiarzem—za każdym razem, gdy wychodziliśmy z hotelu, już na nas czekał—a przedostatniego dnia naszej podróży spotkaliśmy jego żonę i dziecko). Tej pierwszej nocy, zafascynowani architekturą i tętniącym życiem miasta, wróciliśmy na piechotę do hotelu, spacerując wzdłuż Paseo del Prado i chyba byliśmy jedynymi turystami na ulicy. Po drodze kupiłem kilka puszek piwa („Bucanero”, 1 peso za puszkę). Koło skrzyżowania z Avenida 26 zobaczyliśmy tłumy młodych ludzi zgromadzonych koło Malecon’u—znajdowała się tam restauracja i prawdopodobnie miał się rozpocząć bezpłatny koncert. Cały czas czuliśmy się bardzo bezpiecznie—ja miałem byłem obwiesozny dwoma aparatami fotograficznymi i małą kamerą wideo—myślę, że bardziej obawiałbym się w ten sposób i o tej porze chodzić w Toronto! Zatrzymaliśmy się w małej restauracji i zamówiliśmy pizzę; chociaż nie mieli papryki i cebuli, pizza okazała się całkiem smaczna.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Paręset metrów przed hotelem minęliśmy niezwykle imponujący biały budynek z dwoma jeszcze bardziej imponującymi kupolami (które widać było z okna naszego hotelu)—był to Klub Żeglarski w Cienfuegos, zbudowany w 1920 r. Wewnątrz budynku, w głównym pomieszczeniu na ścianach wisiało dużo przed-rewolucyjnych fotografii, ukazujących członków klubu pozujących na tle różnych nagród i pucharów zdobytych w zawodach żeglarskich. Na moment wpadliśmy do znajdującej się na górze całkiem stylowej restauracji—a w dolnej części znajdowała się dyskoteka, dochodziła stamtąd głośna muzyka. Klub był nadal używany przez żeglarzy, na froncie przy doku stały zacumowane łodzie. Z naszego okna hotelowego widzieliśmy zacumowaną na zatoce dużą żaglówkę, około 100 metrów od tego klubu, na której maszcie powiewała flaga szwajcarska—od czasu do czasu widać było, jak małą jolką pływali członkowie załogi pomiędzy żaglówką i lądem.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Chociaż nie używaliśmy hotelowego basenu, często przesiadywaliśmy na plastikowych krzesło-leżakach koło hotelowego mola, popijając rum lub inny trunek i rozkoszowaliśmy się zachodzącym słońcem po drugiej stronie zatoki. W hotelu spotkaliśmy bardzo dużo turystów z USA; biorąc pod uwagę oficjalny zakaz podróżowania obywatelom USA na Kubę, było to raczej zaskakujące. Okazało się, że podróżowali oni na Kubę w ramach specjalnych edukacyjnych lub religijnych wycieczek i odwiedzali różne budynki sakralne i wspólnoty wyznaniowe (turyści, których spotkaliśmy w hotelu, to byli Żydzi z Los Angeles i planowali zwiedzić synagogi). Oczywiście, tego rodzaju wycieczki były bardzo drogie—gdy powiedzieliśmy im, ile my zapłaciliśmy za naszą wycieczkę, byli ogromnie zaskoczeni.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012
Bardzo często spacerowaliśmy częścią przylądka Punta Gorda na południe od hotelu. Znajdowało się tam wiele casas particulares, małych prywatnych hotelików mieszczących się w zawsze czystych i świetnie utrzymanych prywatnych domkach. Siedząć na nadbrzeżu i popijając rum, obserwowaliśmy przepływające łodzie. Na samym końcu Punta Gorda znajdował się mały parking i wejście do parku, na końcu którego była okrągła altana. Koło wejścia do parku znajdował się dom-casa particular (Tony y Maylin) oraz nowo-otwarta, prywatna restauracja Villa Lagarto [Calle 35 #4B, e./Ave. 0 y Litoral, La Punta, Punta Gorda, villagarto_16@yahoo.com, tel. (53) (43) 519966]. Stojący przy wejściu kelner zapraszał nas, abyśmy wstąpili na obiad. Porozmawialiśmy z nim przez kilka minut—niedawno jeszcze był nauczycielem angielskiego w szkole, obecnie ma nowy zawód, pracując w tej restauracji jako kelner (i ‘naganiacz’) i z tego, co mówił, był całkiem zadowolony. Powiedzieliśmy, że wpadniemy do restauracji wieczorem na posiłek. Nota bene, średnia miesięczna płaca na Kubie jest poniżej $20.00 na osobę—lecz ci, pracujący w sektorze prywatnym potrafią zarobić taką sumę (lub nawet więcej) w ciągu jednego dnia... dlatego napotkany przez nas kelner, kucharz, dorożkarz czy taksówkarz jeszcze niedawno mógł pracować jako lekarz, nauczyciel lub księgowy! Tego samego dnia wieczorem rzeczywiście udaliśmy się do tej restauracji i zjedliśmy bardzo dobry obiad. Byliśmy miło zaskoczeni tą nową restauracją—była całkiem stylowa, nasz stolik znajdował się zaraz przy małym basenie, obsługa profesjonalna, jedzenie dobre i z pewnością była to jedna z głównych atrakcji naszej wycieczki. Obiad kosztował nas 16 peso na osobę, plus czerwone wino i napiwki—zapłaciliśmy prawie 50 peso, ale był wart tej ceny.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Przez następne kilka dni kilkakrotnie wybraliśmy się do centrum Cienfuegos, za każdym razem używając rikszy Alain’a. Dla mnie spacerowanie po malowniczych uliczkach i podziwianie neoklasycznych budynków było prawdziwą przyjemnością. Najbardziej lubiłem fotografowanie budynków, starych antycznych samochodów, ludzi i dzieci, które często nosiły specyficzne szkolne mundurki. Niestety, ale wiele z tych budowli było w opłakanym stanie i dosłownie waliło się—podczas naszego pobytu na Kubie, zawalił się budynek w Hawanie, pociągając za sobą kilka ofiar śmiertelnych.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

W okolicy Avenida 60 i Calle 41 wstąpiliśmy do kościoła katolickiego, na którym znajdowała się wmurowana pamiątkowa tablica, treść której przytaczam poniżej:

Ksiądz Regis Gerest, O.P. [Dominikanie, Zakon Kaznodziejski (łac. Ordo Praedicatorum – OP)], 1886-1941. Ksiądz, wychowawca. Orator i zacny człowiek. Stowarzyszenie Dominikańskich Absolwentów, 28 listopad 1941 roku.

Porozmawialiśmy parę minut z grupą kobiet w kościele, które starały się nam coś opowiedzieć o historii kościoła i przyległego budynku, jak też o księdzu Regis Gerest. Ledwie je rozumiałem, ale domyślałem się, że ów duchowny założył lub też prowadził czołową szkołe dominikańską, znajdującą się dawniej w przyległym do kościoła budynku. Zrobiłem kilka zdjęć i zostawiłem na ofiarę parę peso; w zamian otrzymałem kilka broszur informacyjnych. Szkoda, że nie mogliśmy uczestniczyć we Mszy Świętej! Również kobiety powiedziały nam o zbliżającej się wizycie Papieża na Kubie—jednak Cienfuegos nie znajdowało się na trasie jego pielgrzymki.

Powróciwszy z Kuby dowiedziałem się, że zakon Dominikanów został przywrócony do istnienia na Kubie w 1898 roku i tego samego roku francuscy Dominikanie z Lyon założyli misje w Cienfuegos. Zdając sobie sprawę, że przemysł cukrowy, poważnie zniszczony podczas wojny 1895 roku, stanowił podstawę kubańskiej ekonomii, Dominikanie postanowili go zreorganizować i oprzeć na podstawach naukowych. Tak więc Dominikanin ksiądz Regis Gerest przyczynił się do wprowadzenia pierwszych kursów edukacyjnych w dziedzinie Chemi Cukru na Kubie i osobiście opracował programy nauczania. W 1909 r. ks. Gerest założył pierwszą na Kubie Szkołę Chemi Cukrowej, a Dominikanom udało się ją zaopatrzyć w najbardziej nowoczesny, wysokiej klasy sprzęt laboratoryjny z Francji. Zresztą Cienfuegos z Francją miało duże powiązania—zostało założone w 1819 r. przez francuskich imigrantów i pierwotnie nazwane Ferdinand de Jagua, na cześć Ferdynanda VII z Hispanii. Dlatego w Cienfuegos są wszędzie widoczne wpływy francuskie—pomijając neoklasycystyczną architekturę, nawet niektórzy mieszkańcy tego miasta mają typowo francuskie rysy twarzy.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Cienfuegos ma dwa cmentarze i postanowiliśmy udać się na jeden z nich, Cementario la Reina, w zachodniej części miasta, na końcu Avenida 50. Po drodze zobaczyliśmy małe muzeum kolejowe na wolnym powietrzu z kilkoma starymi parowymi lokomotywami; opodal były stare, zardzewiałe szyny kolejowe, po których pewnie ostatni pociąg przjechał dekady temu. Koło nich stał budynek, który pewnie kiedyś był zakładem naprawy taboru kolejowego—obecnie znajdowały się w nich mieszkania. W ogóle widzieliśmy bardzo dużo różnych szyn w Cienfuegos—według bardzo ciekawej strony internetowej Allen’a Morrisona (http://www.tramz.com/cu/cf/cf.html ), Cienfuego miało pierwsze tramwaje już na początku XX wieku, a ostatnie tramwaje jeszcze kursowały w 1954 r. Niektóre szyny z pewnością były torami kolejowymi, nieużywanymi od dziesiątek lat.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Spacerując ulicą prowadzącą do cmentarza, zostaliśmy zaproszeni do świątyni Świadków Jehowy na rozmowę (i ewentualne nawrócenie), a potem wpadliśmy do małego baru na zimne piwo. Ulicą przechadzał się wolno puszczony koń i nie zważając na ruch uliczny, skubał trawę rosnącą pomiędzy jezdnią i chodnikiem. Często mijały nas prymitywne ‘taksówki’ konne, wypełnione po brzegi Kubańczykami. Ani razu nie widzieliśmy innych turystów—pewnie mało kto się zapuszczał samotnie w te dzielnice miasta. Przed cmentarzem znajdowało się rozległe, puste pole, co powodowałe, że wydawał się celowo oddzielony od miasta i od świata żywych.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Cmentarz został ufundowany w 1837 r. i spoczywają na nim szczątki żołnierzy z Wojny Niepodległościowej. Niektóre marmurowe posągi były rzeczywiście przepiękne; jeden z nich, zwany „Bella Durmiente”, upamiętniał młodą dziewczynę, która zmarła ponad 100 lat temu z niespełnionej miłości. Jest to jedyny cmentarz na Kubie, gdzie ciała były chowane powyżej ziemi z powodu wód gruntowych (być może dlatego, że znajduje się on bardzo blisko zatoki). Niektóre z grobowców zawaliły się i były wypełnione po brzegi wodą—niemniej jednak widać było ślady bieżących renowacji.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Gdy szliśmy na cmentarz (i praktycznie, gdy szliśmy gdziekolwiek w mieście), co chwila mijały nas riksze lub taksówki konne i większość ich właścicieli oferowało nam swoje usługi. Niezmiennie odpowiadaliśmy, ‘Gracias, pero preferimos caminar” (dziękujemy, ale wolimy iść pieszo). Jednakże jeden właściciel takiej konnej taksówki musiał zobaczyć, jak wchodziliśmy na cmentarz i czekał przed bramą z nadzieją, że zdecydujemy się skorzystać z jego konnego transportu. Tym razem nie pomylił się—byliśmy za bardzo zmęczeni, aby kontynuować naszą przechadzkę na nogach i on zawiózł nas do hotelu swoim ‘zaprzęgiem’. Ponieważ taksówki konne nie mogły używać głównej ulicy, jechaliśmy Calle 39 (która jest równoległa do Paseo del Prado) i musieliśmy jeszcze pieszo dojść około 200 metrów do hotelu.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

W latach dziewiędziesiątych, po rozpadzie Związku Sowieckiego i przerwania jego szczodrych subwencji, Kuba została uderzona przez ogromne problemy ekonomiczne i praktycznie zaczęło brakować wszystkiego. Pomiędzy 1989 r. i 1993 r. ekonomia kubańska skurczyła się o 35%. Podczas tego „Okresu Specjalnego” (El Periodo Especial) Kuba była zmuszona zaadoptować wiele środków oszczędnościowych aby uchronić ekonomię od kompletnego upadku i dosłownie zapobiec pladze głodu (szacuje się, że średnio każdy Kubańczyk stracił 10 kg. wagi podczas tego okresu z powodu niskokalorycznej diety i wytężonej aktywności fizycznej).

Kilka lat temu spotkaliśmy pracownicę hotelu, która opowiedziała nam o swoich przeżyciach z lat dziewiędziesiątych.

— Byłam uczennicą i normalnie powinnam dojeżdżać codziennie do szkoły. Ale na ulicach kursowało bardzo mało autobusów czy też samochodów ciężarowych i często nie można było też kupić benzyny. Dlatego musieliśmy mieszkać w szkole i tylko co kilka tygodni udawało się mi pojechać do rodziny. Było bardzo trudno zdobyć jedzenie, ciągle były przerwy w dostawie energii elektrycznej, nie mieliśmy przyborów szkolnych, wiele rzeczy psuło się i nie można było ich zreperować. Było bardzo ciężko...

Gdy to nam opowiadała, w jej oczach pojawiły się łzy...

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Transport—ludzi i towarów—stał się jednym z wielu problemów, z jakimi ten kraj się borykał. Aby trochę poprawić tą tragiczną sytucję, rząd wprowadził bardzo swoiste ustrojstwo, a mianowicie wprowadzono na Kubie dwugarbny ‘autobus’, skonstruowany z dwóch przyspawanych ‘przedziałów’ i ciągnięty przez ciągnik siodłowy. „Camello”(wielbłąd), gdyż tak był nazywany przez Kubańczyków, stał się pospolitym widokiem na ulicach miast kubańskich przez wiele lat po upadku Związku Sowieckiego. Wygłądał bardzo nieciekawie i gdy był załadowany setkami pasażerów—a zwykle był wypełniony do ostatniego miejsca—stawał się niczym gorący piec, jak również stanowił idealne miejsce dla kieszonkowców i zboczeńców. Ponieważ ciągniki siodłowe ciągnące to paskudztwo nie były przystosowane do ciągłych postojów i jazdy w mieście, toteż często przegrzewały się lub psuły.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Gdy po raz pierwszy pojechałem na Kubę w styczniu 2009 roku, widziałem tylko jeden camello koło miasteczka Matanzas, podczas przejazdu z lotniska w Varadero do Hawany; w stolicy nie widziałem ani jednego.

Spytałem się Kubańczyków, gdzie się podziały camellos.

— Już ich nie ma — odpowiadali z ulgą.

 — Nie lubiliście ich? — spytałem się żartem.

Zamiast odpowiedzi, wywracali oczami.

Jak się później dowiedziałem, w 2007 r. władze kubańskie zdecydowały się stopniowo je wycofywać z ruchu i zastąpić nowymi ‘made in China’ autobusami firmy Yutong. Rzeczywiście, nazwa „Yutong” pojawiała się na wielu autobusach kursujących na Kubie, podczas gdy wyglądało, że camello stał się historią. Toteż jedynie można sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy zobaczyłem ten słynny autobus-wielbłąd w Cienfuegos, w Parque Villuendas, zaparkowany na Calle 41! Porozmawiałem trochę z kierowcą i prawie skorzystałem z okazji, aby się przejechać nim, zajmując miejsce w szoferce...

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012Chociaż bardzo mało napotkanych przez nas Kubańczyków znało angielski, wszyscy byli bardzo mili, uprzejmi i pomocni. Niektórzy zaprosili nas do swoich skromych domostw i pokazywali nam albumy ze zdjęciami—wiele z nich było zrobionych przez turystów i z turystami (też Kanadyjczykami), których spotkali. Mieliśmy szczęście spotkać człowieka, który był nauczycielem angielskiego i spędziliśmy dobrą godzinę w jego domu, rozmawiając o turystyce, kubańskiej ekonomii, nowych zmianach i ogólnie o życiu na Kubie. Między innymi zostawiłem mu tą gazetę „New York Times”, którą zainteresował się na granicy celnik. 

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012

Gdy przechodziliśmy koło rozpadającego się budynku, którego dach się zawalił dekady temu, zacząłem robić zdjęcia interesująco wyglądającej rozwalającej się ścianie, z której wystawały pomarańczowe cegły, tworząc ciekawy wzór. Ktoś znajdował się w środku i od razu zaczął machać ręką, zapraszając mnie do środka; niebawem Catherine i ja weszliśmy do środka i znaleźliśmy się w... no właśnie, trudno nawet definiować to pomieszczenie: znajdowało się w rogu byłego hotelu, a reszta hotelu to była kompletna ruina, niczym zbomardowane budynki w Warszawie zaraz po Powstaniu Warszawskim! Po kilku minutach pojawiło się kilku kolegów tego osobnika, jeden z nich miał gitarę i niebawem wszyscy zaczęli śpiewać słynną kubańską piosenkę „Guantanamera” przy akompaniamencie gitary! Udało mi się uwiecznić ten niepowtarzalny występ na mojej kamerze wideo i zrobić też parę zdjęć.


Gitarzysta powiedział, że będzie grał w kapeli w restauracji na placu Parque Jose Marti, na rogu San Fernando (Avenida 54) i San Luis (Calle 27). Godzinę później poszliśmy tam i popijając zimne piwo, posiedzieliśmy z pół godziny, słuchając muzyki w wykonaniu jego i jego kolegów. Zrobiłem im dużo zdjęć i obiecałem je wysłać po kilku miesiącach.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012 

Pewnego razu zobaczyłem na ulicy wspaniały i nieskazitelnie błyszczący połyskiem stary samochód amerykański i zacząłem go fotografować. Kierowca chętnie pokazał nam wnętrze tego samochodu—okazało się, że miał on nowy silnik, elektronicznie otwierane okna i wiele z nowoczesnego wyposażenia.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012 

— Mój dziadek kupił ten samochód przed Rewolucją — powiedział — a następnie dał go mojemu ojcu, który z kolei przekazał go mnie.

 — A pan go pewnie przekaże swoim dzieciom? — zapytałem.

 — Si—powiedział, śmiejąc się.

Coś takiego możliwe jest tylko na Kubie!

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012 

Zawsze fascynowały mnie propagandowe plakaty i podobnego rodzaju pamiątkowe napisy związane z Rewolucją. Piątego września 1957 roku w Cienfuegos wybuchł bunt przeciwko rządowi Batisty i w resultacie miasto zostało zbombardowane i wielu ludzi straciło życie—widzieliśmy sporo pamiątkowych tablic upamiętniających te wydarzenia. Tu i tam pojawiały się duże plakaty przedstawiające Che Guevera, Fidel’a Castro, Raul’a Castro i innych rewolucjonistów.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012 

Zwykle nie podejmowałem z Kubańczykami dyskusji na tematy polityczne, ale raz spytałem się Kubańczyka o Fidela Castro: czy przebywa w szpitalu?

— Tak—odpowiedział—jest on stary i chory.

— Wiem, że nadal pisze felietony w ‘Granma’ (oficjalna gazeta Komitetu Centralnego Kubańskiej Partii Komunistycznej) zatytułowane ‘Reflexiones de Fiel’—powiedziałem.

Dyskretnie obejrzał się dookoła, uśmiechnął się i ściszając głos, powiedział: — Tak, Fidel jest starym człowiekiem... wiesz... on gada i gada... ciągle socialismo... ple, ple, ple... socialismo... ple, ple, ple.. socialismo... ple, ple ple... socialismo.....

Była to jedyna dyskusja z Kubańczykami na temat Fidela Castro i polityki.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012 

Ponieważ Cienfuegos leży na brzegach dużej zatoki, połączonej z oceanem wąskim kanałem, przy ujściu zatoki znajdowała się twierdza Castillo de Jagua, wybudowana przez hiszpańskiego króla Filipa V około 1740 roku. Z tego idealnego punktu obserwacyjnego była możliwa efektywna obrona całej zatoki przed piratami i można było kontrolować ruch przepływających statków. Wiedzieliśmy, że kilka razy dziennie z Cienfuegos kursował prom-statek do Castillo de Jagua, ale nikt nie mógł udzielić nam bardziej dokładnych informacji—jedynie mówiono, że odchodzi ‘około południa’. Tak więc przed południem dotarliśmy do portu—prom odpływał do Castillo de Jagua o godzinie 13:00, a o godzinie 15:00 wracał z powrotem do Cienfuegos. Ponieważ mieliśmy parę godzin czasu, przechadzaliśmy się ulicami i między innymi zawitaliśmy do remizy strażackiej, pogadaliśmy ze strażakami i zrobiliśmy zdjęcia—a Catherine nawet włożyła na swoją głowę hełm strażacki—i bardzo było jej w nim do twarzy!

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012 

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012Gdy ponownie przyszliśmy do portu, stateczek już przybił do mola, a wookoło niego było mnóstwo ludzi, starających się dostać na statek—ponad 99% z nich Kubańczycy. Na szczęście udało się nam wsiąść—statek był zatłoczony niczym autobusy w czasach PRL-u—i cały czas staliśmy na dolnym pokładzie, bo miejsca siedzące były zajęte. Cała podróż trwała około jedną godzinę. Po drodze minęliśmy nasz hotel (czasami widzieliśmy z naszych hotelowych okien ten regularnie przepływający statek), potem pozostawiliśmy za sobą przylądek Punta Gorda i płynęliśmy wskroś otwartych wód zatoki Cienfuegos.

Prom zatrzymał się w dwóch miejscach i dopłynął do Castillo de Jagua. Po drugiej stronie cieśniny wynurzał się dość duży i brzydki hotel (Islazul Hotel, wybudowany w stylu sowieckim), który kompletnie nie pasował do całego krajobrazu. Przeszliśmy wąskimi uliczkami do fortecy Jagua. Przy wejściu znajdowały się dwa ogromne, stare działa, jak też prawdziwa fosa (niestety bez wody). W środku pod schodami była mała cela więzienna; następnie spiralnymi schodami doszliśmy na szczyt fortecy. Mogliśmy obserwować całą zatokę, ocean, Cienfuegos oraz ogromną kopułę elektrowni jądrowej „Juranga” (która też była widoczna z naszego hotelu).

Na początku lat osiemdziesiątych XX wieku Kuba, przy współpracy Związku Sowieckiego, zaczęła budować elektrownię jądrową. Gdy na początku lat dziewiędziesiątych nastąpił upadek Związku Sowieckiego, zaprzestano budowy. W późniejszych latach były pewne próby dokończenia tego przedwsięzięcia przez inne państwa, włącznie z Rosją, ale koszty okazywały się wręcz astronomiczne. Do tego jeszcze Stany Zjednoczone bardzo oponowały budowie elektrowni jądrowej tak blisko swoich granic z powodów bezpieczeństwa i w rezultacie rząd kubański postanowił porzucić ten cały projekt. Ponieważ nigdy nie dostarczono tam żadnego materiału radioaktywnego, to puste gmaszysko przynajmniej nie stanowiło żadnego zagrożenia. Parę lat temu spotkaliśmy pracownika hotelowego, który studiował fizykę jądrową w Bułgarii, ale jak się okazało, jego nowy zawód stał się na Kubie zupełnie nieprzydatny.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012 

Było ogromnie gorąco i kupiłem kilka puszek zimnego piwa w sklepiku i udaliśmy się z powrotem do ‘portu’. Czekając na statek, obserwowałem pływającego w wodzie oryginalnie kolorowego węgorza oraz bardzo kilka wyjątkowo długich rybek, przypominające kształtem bardzo cienkie długopisy. Tym razem prom był całkiem pusty; pod wpływem chwili Catherine wskoczyła na dziób i w ostatnim momencie za nią podążyłem. Był to świetny pomysł—znaleźliśmy się na mostku kapitańskim i gdy prom znalazł się na otwartych wodach, kapitan—bardzo czarujący i przyjemny czarnoskóry mężczyzna, pracujący na tym promie od ponad 30 lat—pozwolił nam wejść do sterowni i nawet poprowadzić statek! Dużo rozmawialiśmy z nim i z załogą i świetnie się bawiliśmy podczas drogi powrotnej.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012 

Ponieważ w Cienfuegos nie ma plaży, my (a raczej powinienem powiedzieć, że to Catherine) chcieliśmy pobyć trochę na plaży—bo jak tu być na Kubie i choćby przez chwilę nie wylegiwać się nad oceanem? Wiedzieliśmy, że pomiędzy ośrodkami Hotel Rancho Luna i Hotel Faro Luna znajdowała się publiczna plaża (Playa Rancho Luna). Tym razem jednak nie mogliśmy skorzystać z usług Alain’a i jego rikszy (dojazd tam rikszą zająłby pewnie cały dzień i istniałoby realne ryzyko, że sam riksiarz padnie po drodze z wycieńczenia), jednakże Alain szybko zadzwonił po kolegę który po kilku minutach pojawił się samochodem i zawiózł nas na plażę za 12 peso. Był bardzo słoneczny i gorący dzień i plaża okazała się całkiem przyjemna—byli tu i turyści, i Kubańczycy. Catherine pospacerowała do Rancho Luna, ale nie była nim zachwycona. Pogadaliśmy sobie z Kubańczykiem pracującym na plaży, nawet całkiem nieźle mówił po angielsku. Dookoła wałęsało się kilkanaście bezpańskich psów; jeden z nich przydreptał do nas i położył się w cieniu palmy. Następnie poszliśmy do jednej z dwóch restauracji plażowych, wypiliśmy mojitos i wróciliśmy do hotelu, tym razem używając regularną taksówkę, która kosztowała o 4 peso mniej niż ta ‘załatwiona’ przez Alain’a.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012 

W przeddzień wyjazdu też udaliśmy się na tą plażę, ale jedynie na parę godzin, jako że rano bardzo dużo chodziliśmy po mieście. Na plaży kupiłem kilka kubańskich filmów za 2 peso oraz orzech kokosowy—po wypiciu wody kokosowej (która jest bardzo sterylna i nawet może być stosowana w nagłych przypadkach jako dożylne uwodnienie płynne) zjadłem znajdujący się w środku miąsz o konsystencji galaretki. Przed zachodem słońca podszedł do nas ten chłopak, od którego kupiłem kokosa i spytał się, czy może nakryć się dużym ręcznikiem Catherine—był do pasa rozebrany i było mu zimno. Był miło zaskoczony, gdy Catherine powiedziała, że może ręcznik zatrzymać! Około godziny 18:00 obserwowaliśmy zachód słońca i poszliśmy do drugiej restauracji na szybki obiad. Tym razem umówiliśmy się z kierowcą, który nas przywiózł, aby nas odebrał o godzinie 19:00—już godzinę wcześniej na nas czekał, nie chciał stracić zarobku. Jakby nie było, zarobił na nas razem 20 peso (tzn. prawie tyle, ile wynosi średnia płaca miesięczna na Kubie)—nie sądzę zresztą, aby jego ‘taksówka’ posiadała rządowe pozwolenie.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012 

Ani się spostrzegliśmy, był już piątek, 20 stycznia 2012 roku i nasza wycieczka dobiegała końca... Tego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie i spakowaliśmy się—chcieliśmy jeszcze spędzić te parę ostatnich godzin na przechadzce na pobliskich ulicach koło hotelu (Calle 39, Avenida 34). Jak zwykle, Alain czekał na nas przed hotelem; wsiedliśmy na jego rikszę i wysadził nas przed spożywczym sklepem rządowym na rogu Avenida 34 and Calle 43. Przeszliśmy się ulicami, spotkaliśmy kilka miłych osób, zrobiliśmy zdjęcia i rozdaliśmy dużo pozostałych prezentów.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012 

W tym samym czasie pracownik rządowy chodził od domu do domu i spryskiwał je specjalnym aparatem przeciwko komarom i roznoszonej przez nie chorobie Denga—wyglądało, jakby domy paliły się, bo z drzwi i okien buchał dym, ale to był jedynie kurz z proszku, używanego do odkażania. Ciekawe, jak bardzo ten sam proszek jest szkodliwy dla ludzi? Wreszcie powróciliśmy do Alain’a, który ‘zaparkował’ swoją rikszę przed sklepem. Przedtem rozdałem pracownikom sklepu dużo kolorowych naklejek i bardzo się im podobały, bo prosili o jeszcze więciej. W zamian otrzymałem od nich w prezencie... starą książeczkę z kartkami na żywność!

Cienfuegos, Cuba: Ration CardW 1962 roku na Kubie wprowadzono system reglamentacyjny i większość Kubańczyków korzysta z ‘Libreta de Abastecimiento’ (książeczek zaopatrzeniowych), pozwalających im kupić różne podstawowe towary w specjalnych sklepach po subsydiowanych cenach. Każda strona w takiej książecce wykazuje listę dostępnych towarów na każdy miesiąc i Kubańczycy muszą ją przedstawić za każdym razem, gdy dokonują zakupów na kartki. Z pewnością był to oryginalny prezent! Następnie Alain podwiózł nas do hotelu—daliśmy mu pozostałe nam prezenty i pożegnaliśmy się—otrzymaliśmy od niego również magazyn kubański oraz małą flagę kubańską, która była przedtem przytwierdzona do jego rikszy. Jakiś czas czekaliśmy w lobby hotelowym i około godziny 13:00 przyjechał autobus, który już wcześniej zabrał turystów z Rancho Luna i Faro Rancho i niebawem zawiózł nas na lotnisku w Cienfuegos. W sklepie lotniskowym kupiłem parę butelek rumu. Godzinę później wylądował samolot lini kubańskich, Airbus 310 (przyleciał z Hawany), wysiadło z niego kilku pasażerów i weszliśmy na pokład. Otrzymałem następne angielskie wydanie „Granma”, ale byłem zbyt zmęczony, aby go czytać w czasie lotu.

CIENFUEGOS, CUBA, JANUARY 2012
Po niecałych 4 godzinach wylądowaliśmy w Toronto, szybko przeszliśmy przez kontrolę paszportowo-celną i wsiedliśmy do limuzyny. Kierowca, oryginalnie z Indii, okazał się bardzo ciekawym człowiekiem i cały czas z nim rozmawialiśmy o jego życiu i jego pracy w Indiach i w Kanadzie. Cieszyliśmy się też, że podczas naszej nieobecności prawie-że nie padał śnieg—zresztą była to jedna z najbardziej bezśnieżnych i ciepłych zim w historii południowego Ontario! Była to już nasza czwarta wyprawa na Kubę. Kiedykolwiek otrzymuję pytania na temat moich wyjazdów na Kubę, odpowiadam, że każdy bez wyjątku wyjazd był wyśmienity, pomiędzy „A” i „A+”. Ten ostatni zasługuje na „A+”!

wtorek, 18 października 2011

W parkach Bon Echo i Algonquin; Obserwatorium Radiowe, Spotkanie z Niedźwiedziem. Ontario--04-11 Październik 2011 r.

Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/10/bon-echo-and-algonquin-parks-ontario.html
Więcej zdjęć:
http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157629402966057/


Poprzedniego roku pogoda we wrześniu i październiku była deszczowa i jedynie w połowie października 2010 r. udało się nam na kilka dni pojechać pod namiot. Natomiast obecna jesień była ciepła, nie padało i prognoza pogody zapowiadała samo słońce, ani kropli deszczu i nawet stosunkowo wysokie temperatury w czasie dnia (w nocy spodziewaliśmy się przymrozków, ale nie jest to żadnym problemem, posiadając kilka bardzo ciepłych śpiworów). Plan był następujący: najpierw spędzić kilka dni pod namiotem w parku Bon Echo, potem pojechać do ‘serca’ parku Algonquin Park, gdzie już mieliśmy rezerwację (wraz z innymi członkami grupy) w obserwatorium radiowym, a na koniec, w zależności od pogody popłynąć na jedną lub dwie noce pod namiot na wyspę Bates Island na jeziorze Opeongo w Algonquin Park.

Bon Echo and Algonquin Parks, Ontario, Canada, October 2011

Park Bon Echo... dużo mógłbym o nim pisać, jako że jest to mój ulubiony park, w którym od 1991 roku byłem ponad 20 razy—czasem samemu, wielokrotnie z kilkoma znajomymi, jak też dwukrotnie z grupą organizacji Meetup i zawsze ceniłem sobie w nim pobyt. O tym parku i jego historii piszę więcej w moim blogu http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/06/in-polish-weekend-in-bon-echo-park.html
Jest to jeden z większych parków (ok. 55 km. kwadratowych); jego główną atrakcją jest potężna 30-to metrowa skała, wynurzająca się majestatycznie z wody, na której znajduje się jedna z najliczniejszych kolekcji indiańskich rysunków naskalnych, namalowanych paręset lat temu. Poza tym na początku XX wieku mieścił się tu znany i ekskluzywny hotel, prowadzony przez Florę MacDonald Denison. Gościł dobrze usytuowanych turystów, chcących zażyć prawdziwej ‘dzikości’ kanadyjskiej (m. in. był tam Ernest Hemingway, pracujący wtedy dla torontońskiej gazety), jak też zbierali się w nim miłośnicy poezji Walta Whitmana (którzy w 1919 r. wykuli w skale kilka do dzisiaj widocznych wersetów ze zbioru wierszy Whitmana „Źdźbła Trawy”). Po śmierci Flory MacDonald Denison mieszkał tam do lat siedemdziesiątych jej syn, Merrill Denison (1893—1975), pisarz kanadyjski, który jeszcze za życia przekazał tą posiadłość rządowi prowincji Ontario w celu ustanowienia parku (i chwała mu za to!).

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Park ma ponad 600 miejsc biwakowych (często wszystkie są zajęte); większość miejsc położona jest koło jeziora Mazinaw, ale są też świetne miejsca w środku parku (5-6 km. od głównej bramy) na terenie pól biwakowych ‘Hardwood Hill’; te ostatnie są moimi ulubionymi—zwykle nie ma tam tak dużo ludzi, wiele z tych miejsc jest kompletnie osłoniętych i nie widzi się innych biwakowiczów, nie słychać samochodów jeżdżących po szosie, z powodu braku podłączeń elektrycznych jest b. mało domków kempingowych, jak też jest o wiele ciszej, bo zazwyczaj rodziny z małymi dziećmi wolą biwakować bliżej jeziora, gdzie miejsca są o wiele bardziej zagęszczone i otwarte, ale jest też blisko do muzeum, pryszniców, wypożyczalni kanu i amfiteatru. We wrześniu miejsca biwakowe Hardwood Hill już były zamknięte (sam park zamyka się w poniedziałek w święto dziękczynienia—w tym roku 11 października), tak więc musieliśmy zadowolić się miejscami bliżej jeziora. Chociaż nie oferowały one zbyt dużo prywatności, nie stanowiło to żadnego problemu, bo w parku było prawie pusto. Przejechawszy się kilkakrotnie parkowymi drogami, wybraliśmy miejsce nr 16—znajdowało się koło skarpy i skały, a poza tym otaczały nas drzewa z opadającymi liśćmi o różnych kolorach, tworząc piękne, malownicze dywany! Pomimo że nasze miejsce było ogólnie otwarte i graniczyło z innymi miejscami, nikogo na nich nie było (i nie spodziewaliśmy się żadnych przybyszów do piątku, kiedy to mieliśmy opuścić park), ale latem jest tu bardzo gwarno!

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Tym razem nie zabraliśmy ze sobą kanu, licząc na jego tanie wypożyczenie—i rzeczywiście, wypożyczalnia (od ponad 20 lat prowadzona przez tego samego faceta, posiadającego ‘koncesję’ na tego rodzaju działalności w parku) była otwarta i oferowała świetny deal—za $30 mogliśmy używać kanu przez 4 dni i na jeziorze Mazinaw (gdzie się wypożyczalnia znajdowała), i na jeziorze znajdującym się w środku parku, Joeperry Lake, gdzie też znajdowało się kilka kanu z wypożyczalni. Nigdy nie pływałem na jeziorze Joeperry Lake, ponieważ od parkingu trzeba jeszcze przejść kilometr, niosąc ze sobą kanu(a właściwie na sobie), co od razu mnie zniechęcało do tego jeziora.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Dwukrotnie wybraliśmy się na przejażdżkę na jeziorze Mazinaw; płynąc blisko wzdłuż skały Bon Echo Rock, podziwialiśmy indiańskie rysunki naskalne, imponujące formacje skalne, drzewa cedry, jakimś cudem rosnące na prawie gołej skale (niektóre mają ponad 1000 lat i dlatego jest to jeden z najstarszych lasów w Ameryce Północnej) oraz wyryte w skale cytaty z poezji Walta Whitmana. Mieliśmy też niezwykłą okazję płynąć koło skały, gdy zachodziło słońce i jego promienie ją oświetlały: jest to unikalne zjawisko, skała staje się cała rozpalona kolorem pomarańczowym, w lato zazwyczaj na plaży zbiera się wiele osób, podziwiając to zjawisko, a na początku XX wieku Flora MacDonald, do której należały te tereny, wydawała publikację pt. „Sunset of Bon Echo” („Zachód Słońca z Bon Echo”—chociaż nazwa ‘Sunset’ wywodziła się od imienia Indianina, niemniej jednak bardzo pasowała do tego miejsca). Akurat tego dnia wiał dość silny wiatr i na jeziorze utworzyły się pokaźne fale; pomimo że Catherine dzielnie wiosłowała, ledwie udało mi się zrobić zdjęcia, bo co jakiś czas musiałem odkładać na bok aparat i również chwytać za wiosło, aby kanu było odpowiednio ustawione do fal.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Udało się nam też wejść na szczyt tejże skały Bon Echo. Prowadzą na niego dwie drogi—jedna to wspinaczka po samej skale, zarezerwowana tylko dla członków klubu alpinistycznego, druga—którą wybraliśmy—to szlak pieszy, używany przez pozostałe 99.99% turystów. Szlak nie jest trudny, w kilku miejscach zainstalowano schody, jak też można zobaczyć stare schody (z początku XX wieku). Wejście zajęło nam poniżej godziny, z góry roztaczał się przepiękny widok na górne i dolne jezioro Mazinaw—te jego dwie części były oddzielone tzw. ‘narrows’, zwężeniem/cieśniną. Istnieją niepotwierdzone legendy o bitwie stoczonej przez plemiona indiańskie na szczycie tej skały, z której pokonani wojownicy rzucali się w otchłanie jeziora Mazinaw, jak też przypuszcza się, że to plemię, które kontrolowało wierzchołek skały, automatycznie miało władzę nad kanu przepływającymi tym szlakiem. Gdzieś na szczycie mają się znajdować kamienie, ułożone w specyficzny sposób przez Indian, ale nigdy nie potrafiłem ich odnaleźć. W każdym razie ta skała z pewnością była dla Indian specjalnym, sakralnym miejscem, o czym m. in. świadczą naskalne rysunki. Na początku XX wieku, prosperował hotel (Bon Echo Inn, spłonął w latach trzydziestych XX wieku), nad zwężeniem został zbudowany most, pozwalający turystom dostać się na drugą stronę i wejść na szczyt skały. Obecnie w sezonie często kursuje mały stateczek, przewożąc turystów na przeciwny brzeg. Z końca tego zwężenia wiele znanych malarzy i fotografów robiło przepiękne zdjęcia i malowidła tejże skały (m. in. malarze-członkowie słynnej kanadyjskiej „Grupy Siedmiu” oraz słynny fotograf Malak—jego zdjęcie tulipanów koło parlamentu w Ottawie przez wiele lat zdobiło jednodolarowy banknot kanadyjski, podczas gdy na drugiej stronie były zdjęcie królowej Elżbiety II, zrobione przez jego słynnego brata Karsh’a). W 2007 roku w moim klubie przyrodniczym rozmawiałem ze starszym facetem, który wspominał, jak w latach sześćdziesiątych wraz z żoną wieczorem wybierali się popływać w jeziorze koło tego ‘narrows’, jak też mówił o mieszkającym na terenie parku pisarzu (oczywiście, był to Merrill Denison, który miał prawo mieszkać w swoim domu aż do śmierci; obecnie jest to muzeum i sklep z pamiątkami). Gdy poszedłem na pierwsze spotkanie klubu w tym sezonie, okazało się, że niestety zmarł—zawsze pamiętałem jego opowieści o parku Bon Echo!

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Naturalnie skorzystaliśmy z okazji i wybraliśmy się też na kanu na jezioro Joeperry Lake. Rzeczywiście, znajduje się dość daleko od parkingu i ani ja, ani Catherine nie wyobrażaliśmy sobie noszenia nawet lekkiego kanu taki kawał drogi! Jezioro okazało się być istotnie malownicze—otaczały nas cudowne kolory jesieni. Na jego brzegach położonych było kilka tzw. ‘interior campsites’, miejsc biwakowych, do których można dostać się jedynie drogą wodną. Tylko jedno z nich było zajęte, ale nie widzieliśmy na nim nikogo poza rozwieszoną plandeką od deszczu. Na jeziorze znajduje się wyspa i w/g mapy mogliśmy dookoła niej przepłynąć, ale nie dało się, było za płytko. Porobiłem sporo zdjęć i dobiliśmy do przystani, jak się już ściemniało. Używając latarek, doszliśmy do samochodu i w kompletnych ciemnościach jechaliśmy te 8 km. do naszego miejsca biwakowego.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Po drodze zatrzymałem się i pokazałem Catherine skałę, która pewnie na skutek czynników atmosferycznych pękła na dwie części, a w środku tej rozpadliny wyrosło piękne drzewo; skałę i to drzewo pamiętam jeszcze z początku lat dziewięćdziesiątych.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Co noc odwiedzały nasze miejsce ‘raccoons’, szopy pracze; chociaż ‘cooler’, mała biwakowa lodówka, był schowany pod stołem i te stworzonka nie potrafiły go otworzyć, to jednak za wszelką cenę starały się do niego dobrać, a do tego jeszcze głośno warczały i walczyły pomiędzy sobą, budząc nas w środku nocy. Catherine nie spała tak mocno, jak ja i kilkakrotnie wychodziła w nocy z namiotu, przepędzając je; praktycznie taki rytuał powtarzał się każdej nocy.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Siódmego października 2011 r., po odbyciu porannej wycieczki na kanu, opuściliśmy park i drogą nr 41 udaliśmy się na północ do Parku Algonquin Park, do Obserwatorium Radiowego, składającego się z radioteleskopu służącego do obserwacji odległych obiektów astronomicznych z wykorzystaniem fal radiowych. Zatrzymaliśmy się po drodze w mieście Pembroke, gdzie wstąpiliśmy do MacDonald’a na kawę; okazała się ona jednak tak okropna, że zwróciłem ją i wstąpiliśmy do Tim Horton’s na tym razem jak zawsze świetną kawę!

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Do celu dojechaliśmy, gdy się już ściemniało, i weszliśmy do budynku nad jeziorem Traverse, w którym mieściło się 10 pokoi, jadalnia, łazienki i mała biblioteka, głównie zawierająca publikacje związane z astronomią. Dawniej budynek ten służył jako hotelik dla pracujących w obserwatorium naukowców. Catherine sądziła, że wyjazd do obserwatorium zaczynał się w piątek wieczorem, lecz okazało się, że przybyliśmy o jeden dzień wcześniej! Na szczęście znalazł się dla nas pokój na tą dodatkową noc!

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Radioteleskop został zbudowany w latach sześćdziesiątych i posiada 46-cio metrową paraboliczną antenę. Przez jakiś czas był on nieużywany i nawet chodziły pogłoski o jego wyburzeniu, ale przejęła go ostatecznie prywatna firma, Thoth Techonology, Inc., która ma nadzieję przywrócić go z powrotem do ‘dawnej świetności’ (http://www.arocanada.com/), a przy okazji zarobić też trochę na tym projekcie. Zarząd firmy stanowi m. in. para małżeńska—Kanadyjki i Brytyjczyka, oboje poznali się w czasie studiów na Oxfordzie—on ma doktorat z astrofizyki i jest profesorem na Uniwersytecie York, a jego żona doktorat z języka angielskiego i też wykłada na tym uniwersytecie. Zatrzymaliśmy się w budynku, który służył dawniej jako hotel i stołówka pracującym tutaj naukowcom.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Ten wyjazd został zorganizowany przez klub Outing Club of East York i brało w nim udział kilkanaście osób; jak się okazało, z niektórymi spotkałem się poprzednio w czasie wyjazdów na wycieczki z grupami http://www.meetup.com/ . Budynek i niedaleko położone obserwatorium znajdowały się w sercu parku Algonquin, nad jeziorem Travers Lake; przebywając tam, mogliśmy bezpłatnie używać kanu. Zaraz koło budynku, na małym półwyspie, znajdowały się widoczne do dnia dzisiejszego dość dobrze zachowane ruiny 5 sporych kominków. Były to pozostałości klubu „The Booth Turtle Club”, wybudowanego w 1933 r. przez rodzinę J. R. Booth’a. Tenże klub zbudowany był w kształcie żółwia i te 5 kominków stanowiły nogi i ogon żółwia. John Rudolphus Booth (1827-1925) był multimilionerem, ‘baronem’ drzewnym, który wykupił prawa eksploatacji (wyrębu) lasów m. in. na terenie parku Algonquin—zresztą lasów było tak dużo, że mówiono, iż nie wyrąbie się ich przez setki lat (i już na początku XX wieku wszystkie drzewa wycięto). Również J. R. Booth zbudował linię kolejową prowadzącą od miasta Parry Sound nad zatoką Georgian Bay do Ottawy; linia ta przechodziła przez park Algonquin, jak też m. in przez pierwszą osadę polską w Kanadzie, Wilno, i służyła wtedy głównie do transportu drewna—była to kiedyś najbardziej ruchliwa linia kolejowa w Kanadzie i co 20 minut jechał nią pociąg. W 1933 r. z powodu podmytego mostu ruch kolejowy został ograniczony i kompletnie przestała ta linia działać w roku 1959. Obecnie w Algonquin Park jej pozostałości (tzn. ‘right of way’) zostały zamienione na szlak dla pieszych, a np. w Wilnie jest jeszcze most kolejowy, a w Barry’s Bay nadal stoi stacja kolejowa i pompa wodna; w jednym miejscu w Algonquin Park, koło miejsca, gdzie znajdował się hotel Highland Inn, pozostawiono trochę szyn i oryginalny peron przed nieistniejącym już hotelem.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Najciekawszym punktem programu było zwiedzanie tego obserwatorium; naszym przewodnikiem był oczywiście Ben. Gdy dojechaliśmy na miejsce, wyglądało faktycznie imponująco! Najpierw poszliśmy do znajdującego się koło niego budynku, który stanowi ‘centrum operacyjne’, można z niego sterować czaszą tego radioteleskopu. Pulpit sterowniczy, jak też większość instrumentów, pochodziły z lat sześćdziesiątych i wyglądały co najmniej lekko przestarzale w roku 2011! Z budynku przeszliśmy podziemnym tunelem, prowadzącym do podstawy radioteleskopu. Wszędzie było dużo starego sprzętu pomiarowego z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych; wtedy stanowił on szczyt techniki, obecnie nadawałby się do muzeum, jak też stanowił dla mnie świetny temat zdjęć. Obserwatorium posiada również ogromny zegar atomowy, umieszczony w specjalnym pokoju o kontrolowanej temperaturze i ma dodatkowe zasilanie w postaci akumulatorów w razie przerw w dopływie prądu; jest on konieczny do prowadzenia badań radioteleskopem. Następnie udaliśmy się do środka pomieszczeń radioteleskopu oraz na taras prowadzący dookoła niego—roztaczał się z niego przepiękny widok parku Algonquin! Dowiedzieliśmy się dużo ciekawych rzeczy na temat tego teleskopu i mam nadzieję, że przedsięwzięcie jego uruchomienia się powiedzie. Poprzedniego dnia również obejrzeliśmy krótki film z lat sześćdziesiątych właśnie o tym radioteleskopie.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Skorzystaliśmy oczywiście z dostępnych kanu i jednego dnia popłynęliśmy na jezioro Travers Lake, dopływając do kilku miejsc biwakowych—niektóre z nich posiadały piękne, piaszczyste plaże; biorąc pod uwagę, że temperatura w ciągu dnia dochodziła do +25C, czuliśmy się w październiku niczym na Kubie! Dopłynęliśmy do końca jeziora, gdzie zwężało się i zaczynała się rzeka Petawawa. Następnego dnia postanowiliśmy popłynąć tak daleko tą rzeką, jak się tylko da. Nota bene, rzeka Petawawa River po opuszczeniu parku Algonquin przepływa przez miasto Petawawa oraz bazę wojskową o tej samej nazwie; to właśnie z tej bazy wyrusza bardzo dużo kanadyjskich żołnierzy na misję do Afganistanu; niektórzy niestety nie powracają... W każdym razie dotarliśmy do kamienistych bystrzyn i dalej już nie dało się płynąć beż przenoszenia kanu.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Koło nich widzieliśmy pozostałości tam oraz ‘log chutes’, specjalnych ‘zsuwni’ służących do transportu drzewa—na przełomie XIX i XX wieku tą rzeką transportowano bardzo dużo drzewa i jeżeli zachodziła potrzeba, to różnymi środkami podnoszono poziom wody lub budowano takie ‘zsuwnie’. Chociaż Dzień Dziękczynienia („Thanksgiving Day”) w Kanadzie jest obchodzony (w tym roku) w poniedziałek, 11 października, to tradycyjny obiad z indyka miał być w niedzielę, jako że w poniedziałek rano wszyscy już wyjeżdżali.

Bon Echo and Algonquin Parks, Ontario, Canada, October 2011

Było dość późno, a my znajdowaliśmy około 10 km. od naszego ‘hotelu’ i nie chcieliśmy spóźnić się na ten tradycyjny posiłek. W powrotnej drodze Catherine i ja non-stop wiosłowaliśmy, bez zatrzymywania się; było to dość wyczerpujące, ale dotarliśmy na czas i niebawem zasiedliśmy do obiadu. Według mojego GPS-u, w drodze powrotnej wiosłowaliśmy ze średnią prędkością 6 km na godzinę, całkiem nieźle! Po posiłku wszyscy obejrzeliśmy australijski film pt. „The Dish”, o radiowym obserwatorium w Australii, takim samym, jak to w parku Algonquin.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

W poniedziałek rano po śniadaniu pożegnaliśmy się z pozostałymi uczestnikami i udaliśmy się też do parku Algonquin, ale w inne miejsce (w linii prostej znajdowało się ono 40 kilometrów od nas, ale w parku nie istnieje dużo dróg dostępnych dla turystów, toteż musieliśmy jechać różnymi drogami, m. in. przez Wilno i Barry’s Bay i cała trasa wyniosłą ponad 200 km.). Wpadliśmy na moment do Barron Canyon oraz na miejsca biwakowe Archway, zresztą w tym dniu wszystkie miejsca biwakowe, do których można przyjechać samochodem, zamykały się (prócz miejsc koło jeziora Mew Lake—jak też można było zawsze biwakować na miejscach ‘interior campsites’, do których dopływa się wodą lub dochodzi). Przebiegała tam kiedyś linia kolejowa Canadian National Railway, wybudowana w 1915 r. i zdemontowana w 1995 r.; obecnie jest tam szlak pieszy i rowerowy. W Archway znajduje się też drewniany domek, w którym kiedyś mieszkali strażnicy parku; w nim to właśnie mieszkał jakiś czas pracujący w parku Tom Thomson, malarz, którego obrazy obecnie biją na aukcjach rekordy. Tom Thomson zawsze kojarzy się ze słynną grupą malarzy „Group of Seven” jak również z parkiem Algonquin, gdzie pracował, podróżował w kanu, malował swoje przepiękne obrazy i w którym w tajemniczy sposób utopił się na jeziorze Canoe Lake. Więcej o Tomie Thomsonie napisałem w moim blogu na temat wycieczki na kanu w parku Algonquin, http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/06/in-polish-algonquin-park-canoeing.html .

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Chociaż mój GPS jakoby wybrał najszybszą trasę, niektóre z wybranych przez niego dróg nie miały żadnego podłoża i dość ciężko się po nich jechało. Jedna z nich początkowo była bardzo malownicza i dobrze się nią jechało, ale po paru kilometrach jazdy zwęziła się, było coraz więcej głębokich kolein i zagłębień. Obawiając się, że mój samochód może sobie nie poradzić, zawróciliśmy i postanowiliśmy trzymać się głównych dróg. Po paru godzinach dojechaliśmy do jeziora Opeongo...
Naszym zamiarem było wypożyczenie kanu i dopłynięcie do wyspy Bates Island na tymże jeziorze i spędzenie na niej jednej nocy—jeżeli to możliwe, na specyficznym miejscu biwakowym. Otóż dokładnie, co do dnia, 20 lat temu (11 października 1991 r.) biwakowała na tym miejscu na wyspie Bates Island para turystów i najprawdopodobniej już pierwszego dnia została zaatakowana przez niedźwiedzia. Oboje zginęli i dopiero po 5 dniach zorientowano się, co się zdarzyło. Niedźwiedź nadal przebywał na wyspie i pilnował ich ciał... Był to ostatni śmiertelny atak czarnego niedźwiedzia w tym parku od tamtej pory.

Bon Echo and Algonquin Parks, Ontario, Canada, October 2011

Jak się okazało już na miejscu, wypożyczenie kanu było droższe, niż się spodziewaliśmy, a do tego za niecałą dobę wyjanmu wymagano, abyśmy zapłacili ratę za 2 pełne dni... i może nie chodziło tu o pieniądze, ale po prostu uważaliśmy, że nie jest to fair, szczególnie, że praktycznie dzisiaj kończył się sezon i ceny powinny to odzwierciedlać. Również w informatorze parku reklamowano, że można wypożyczyć kanu za $14.95, jeżeli przebywa się na miejscu biwakowym w parku—ale jak się okazało, ‘interior camping’, tzn. miejsca biwakowe, do których trzeba było dopłynąć czy też dojść (np. na wyspie Bates Island) nie liczyły się i cena od razu wynosiła $20.99 za aluminiowe kanu. W każdym razie obliczyliśmy, że za nasze 18 godzin wypożyczenia kanu zapłacimy ok. $60.—co za zdzierstwo! Po rozmowie z managerem, który upierał się przy swoich cenach, postanowiliśmy zrezygnować z tej wodnej wycieczki i zatrzymać się na jakimś miejscu ‘samochodowym’ w parku.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

A na marginesie... w ciągu ostatnich 15 lat spotkałem się z wieloma podobnymi sytuacjami w Ontario. Na przykład gdy paręnaście lat temu chcieliśmy wynająć domek letniskowy, cottage, na przełomie września i października (z powodu złej, deszczowej pogody, przynajmniej 90% domków było pustych), właściciel entuzjastycznie powiedział, że da nam zniżkę 10%... od całkowitej ceny $800 na tydzień... Inna właścicielka stała się nagle bardzo niemiła, gdy pokazaliśmy jej ogłoszenie (które przecież ona zrobiła, zaaprobowała i rozprowadziła), oferujące specjalną jesienną stawkę za wynajm domku na tydzień za $350 (nota bene, przez cały tydzień nie pojawili się żadni inni turyści i wszyskie pozostałe domki były puste). Gdy w końcu września chcieliśmy wypożyczyć na cały dzień łódkę motorową na ryby, właściciel nieugięcie stał przy swojej bardzo wysokiej cenie--$100 za dzień plus zużyta benzyna, a do tego jeszcze mieliśmy wrócić przez godziną 17:00. Lub gdy na początku października z powodu deszczu szukaliśmy cottage do wynajęcia na parę dni—chociaż mieliśmy własne śpiwory, właściciel żażądał absurdalnie wysokiej ceny, która nawet w szczycie sezonu byłaby wysoka; gdy zapytałem się go, czy może dać nam zniżkę, odpowiedział, „nie zarabiam pieniędzy dając zniżki”. Oczywiście, w naszym przypadku nie zarobił ŻADNYCH pieniędzy! Mógłbym z pewnością przytoczyć więcej podobnych zdarzeń. Z drugiej strony, gdy podróżowaliśmy po USA, byłem niezmiernie zaskoczony, jak prawie zawsze można było wynegocjować lepszą cenę lub lepsze warunki w motelach lub w miejscach wynajmujących sprzęt pływający—ba, nawet w restauracjach oferowano nam grupowe zniżki! Widocznie podejście do biznesu w USA jest po prostu rozsądniejsze i biznesy są bardziej nastawione na klienta, o którego walczą. Biorąc pod uwagę, że w Ontario ilość turystów znacznie się zmniejsza po długim weekendzie na początku września (nie mówiąc o pogodzie, która też często radykalnie się zmnienia na gorsze), powinno być chyba normalną rzeczą, aby w pozostałych miesiącach oferowano znaczne obniżki cen.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Skierowaliśmy się do biura parku, gdzie młoda pracownica udzieliła nam kompletnie błędnych informacji (że jakoby kilka innych pól biwakowych jest jeszcze otwartych) i się niepotrzebnie najeździliśmy, ale wreszcie dojechaliśmy do pola biwakowego koło jeziora Mew Lake, które jest otwarte cały rok (niektórzy mieszkają tam w przyczepach kempingowych przez całą zimę, a Catherine spędziła poprzedniej zimy weekend, zatrzymując się w jednej z jurt). Otrzymaliśmy miejsce nr 68, które nie było za ciekawe—widać było z niego w oddali główną (i jedyną) drogę nr 60 przebiegającą przez park, koło nas też wiodła droga parkowa, miejsce było odsłonięte i paręnaście metrów znajdowali się inni biwakowicze. Ale tym się specjalnie nie przejmowaliśmy, mieliśmy spędzić w nim tylko jedną noc i miał być to nasz ostatni biwak tego sezonu. Namiot rozbiliśmy pod ciekawym, dużym drzewem, rozpaliliśmy ognisko i dość długo przy nim siedzieliśmy, bo temperatura w nocy była dość wysoka, paręnaście stopni na plusie. W ogóle mieliśmy z pogodą ogromne szczęście: przez 8 dni dzień w dzień było non-stop słońce, nie spadła ani jedna kropla deszczu, a temperatury codziennie pięły się w górę o osiągały w ciągu dnia ok. +25C (po przyjeździe do Toronto już następnego dnia zaczęło lać!). Przed północą udaliśmy się do namiotu. Praktycznie nie mieliśmy już jedzenia i nie było nawet czego chować do samochodu—nawet zapomnieliśmy, że w ‘cooler’, w podręcznej lodówce, znajduję się śmietanka, jaką Catherine dzisiaj kupiła do porannej kawy.


Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

„Jack, there is a bear at our campsite!”


O godzinie 2: 15 nad ranem usłyszałem prawie-że przez sen, jak Catherine wychodzi z namiotu i dobiegły mnie jakieś odgłosy z zewnątrz—takie same, jakie słyszeliśmy w parku Bon Echo.

„Znowu szopy pracze” – pomyślałem półprzytomnie, przewracając się sennie na drugi bok i za chwilę słyszałem, jak Catherine zaczęła je przeganiać, wołając „sio, sio!”. Ale za kilka sekund pojawiła się z powrotem przy namiocie.

– Jacek, na naszym biwaku jest niedźwiedź – powiedziała spokojnie.

Od razu się rozbudziłem, założyłem okulary i sięgnąłem po latarkę.

– Niedźwiedź? Czy jesteś pewna? — zapytałem. – Może to duży szop pracz?

Niektóre szopy pracze, wypasione jedzeniem zrabowanym turystom, wyglądają niczym małe niedźwiadki, szczególnie w ciemnościach. Paręnaście lat temu opowiadał mi strażnik parku, jak to był wzywany przez wystraszonych przez niedźwiedzia turystów, gdy tymczasem ów ‘niedźwiedź’ okazywał się jedynie pulchniutkim szopem-praczem.

– Nie, to niedźwiedź!

Wygramoliłem się z namiotu, nawet nie zakładając butów. Była pełnia księżyca i mój samochód oraz ławka/stół były dość dobrze oświetlone—znajdowały się one ok. 8 metrów od nas. Po drugiej stronie samochodu widziałem białe dno ‘coolera’, jak też słyszałem trzaski, ale niczego nie widziałem, wszystko tonęło w ciemnościach, schowane w cieniu samochodu.

Postanowiłem jednak samemu się upewnić, co to sprawcy tych hałasów i cichutko podszedłem do ‘coolera’... Rzeczywiście, zamajaczyło mi jakieś ciemne cielsko, ale nie wyglądało tak strasznie. Szybko wróciłem do Catherine.

– Może to jest jakiś mały niedźwiadek?

– Nie, nie mały, to jest duży niedźwiedź – odpowiedziała zdecydowanie.

Duży niedźwiedź. Na niebie nie było ani jednej chmurki, była pełnia księżyca i całkiem dobra widoczność... a Catherine zwykle nie ma wybujałej fantazji i nie wyolbrzymia rzeczy.

Specjalnie nie wiedzieliśmy, co robić. Niedźwiadek najwyraźniej delektował się śmietanką, bo w ‘colerze’ nic więcej nie było. Miałem przy sobie ‘bear bangers’, takie specjalne głośne ‘petardy’ do odstraszenia niedźwiedzi, ale nie uważałem, abym musiał je używać. Natomiast bardziej efektywny ‘bear spray’, sprej pieprzowy na niedźwiedzie, który praktycznie ZAWSZE trzymałem w nocy w namiocie, tym razem po raz pierwszy był gdzieś zapakowany w samochodzie, bo nawet na myśl mi nie przyszło, że pojawi się tutaj niedźwiedź. Tak więc jakiś czas staliśmy bezradnie przy namiocie, wpatrując się w miejsce, gdzie niedźwiadek cały czas wypijał śmietankę. Było jej pół litra i niebawem powinien ją skończyć...

Rzeczywiście, po kilku minutach usłyszeliśmy inny rodzaj hałasu... i nagle zza samochodu pojawiło się ogromne, czarne cielsko. Niewątpliwie czarny niedźwiedź! Skierował się do ławki, na której było rozłożonych wiele innych naszych rzeczy i teraz mogliśmy go doskonale widzieć. Było to definitywnie DUŻY niedźwiedź. Na pewno wiedział o naszej obecności—zresztą pierwotnie Catherine, myśląc, że były to szopy pracze, zbliżyła się do niego może na 2 metry—ale kompletnie się nami nie interesował. Przednie łapy oparł na stole i zaczął buszować w plastikowej skrzynce, gdzie normalnie trzymamy ekwipunek turystyczny, ale okazało się, że jakimś cudem zawieruszyła się w nim paczka suszonych śliwek. Muszę przyznać, że niedźwiadek był dżentelmenem—mógł przecież bez pardonu zrzucić całą tą skrzynkę na ziemię i przebierać wysypane z niej rzeczy, a jednak tego nie zrobił, tylko węszył w niej, gdy ona leżała na stole. Trwało to może dwie minuty.

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

– Może wejdziemy na drzewo? – zasugerowała Catherine – i z niego będziemy obserwować niedźwiedzia?

Catherine nigdy nie znajdowała się blisko niedźwiedzia (no, może na wysypiskach śmieci) i perspektywa obserwowanie go z drzewa z odległości kilku metrów bardzo jej odpowiadała.
Drzewo, pod którym rozbiliśmy namiot, miało idealne konary do tego celu. Dobrze, że tego nie zrobiliśmy—czytałem, że niedźwiedź może zainteresować się czymś chodzącym po drzewie i wejść na niego, aby dokładnie zobaczyć, to to takiego się tam porusza. Zacząłem żałować, że nie miałem pod ręką aparatu fotograficznego, chociaż nie wiem, czy bez lampy wyszłyby jakieś zdjęcia.

Niedźwiadek niebawem znalazł torbę suszonych śliwek, złapał ją w zęby i odszedł parę kroków dalej w to samo miejsce, gdzie konsumował śmietanę, to znaczy na drugą stronę koło samochodu. Słyszeliśmy szelest aluminiowej torby i jego mlaskanie.

Ciekawe, ale specjalnie nie odczuwałem strachu, chociaż całe to widowisko było trochę surrealistyczne. Generalnie ataki niedźwiedzi na ludzi są niezmiernie rzadkie i jeżeli mają miejsce, to sprawcą jest zazwyczaj tzw. ‘predatory bear’, drapieżny niedźwiedź, zwykle samotny samiec, który upatruje swoją ofiarę, długo obserwuje ją, niepostrzeżenie chodzi za nią i przystępuje do ataku w momencie, gdy ona się tego najmniej spodziewa. Ten niedźwiedź był typowym ‘niedźwiedziem biwakowym’, przyzwyczajonym do ludzi, samochodów, namiotów—po prostu szukał jedzenia, zostawionego przez nieodpowiedzialnych turystów, którzy nie chowają go do samochodu lub nie zawieszają na drzewie... Samymi turystami w znaczeniu kulinarnym był zupełnie niezainteresowany.

– Co będzie, jak skończy jeść te śliwki? – zadałem sobie głośno pytanie. – Czy jeszcze jest w skrzynce coś jadalnego?

Nie byliśmy pewni, ale mogło być: czasem braliśmy ze sobą jakieś zupki czy inne rzeczy ‘na wszelki wypadek’ i praktycznie o nich zapominaliśmy, tak jak zapomnieliśmy o posiadaniu śliwek.

– Wiesz, powinniśmy iść do samochodu – powiedziałem.

Szybko wszedłem do namiotu i znalazłem kluczyki. Powoli skierowaliśmy się ku pasażerskim drzwiom samochodu (bo przy drzwiach od strony kierowcy urzędował niedźwiedź) i cichutko wsiedliśmy do niego.

Z bocznego okna świetnie widziałem niedźwiedzia, siedzącego może metr od samochodu, kompletnie nieprzejmującego się naszą obecnością (musiał słyszeć zatrzaskiwanie drzwi) i nadal pałaszującego śliwki. Postanowiliśmy po prostu czekać na jego dalsze postępowanie.

Po kilku minutach opróżnił paczkę śliwek i ponownie skierował się ku ławce, wspiął się na stół i węszył w skrzynce. Tym razem go świetnie widzieliśmy w świetle księżyca. Zdawał być się czarny jak smoła i jeszcze razy mogliśmy podziwiać jego okazałość. Widocznie już nic nie wywąchał; spojrzał w lewo, w prawo, na samochód... i skierował się w kierunku naszego namiotu, którego wejściowe drzwi zostawiliśmy całkowicie otwarte. Nie trzymaliśmy, rzecz jasna, żadnego jedzenia w namiocie—ale przecież niedźwiedź o tym nie musiał wcale wiedzieć... A nuż zachce mu się zrobić ‘niedźwiedzią’ inspekcję namiotu, po której poza dziurawymi materacami, być może namiot wzbogaci się jeszcze o dodatkowe drzwi i okna lub na stałe otwarty szyberdach?

– O nie bratku, jeszcze tylko tego brakuje, abyś nam zniszczył nowy namiot! – powiedziałem i w tym momencie zapaliłem samochód i ruszyłem do tyłu.

Niedźwiedź momentalnie zniknął w ciemnościach, nawet nie widzieliśmy, w którą stronę uciekł.

Zgasiłem samochód, otworzyliśmy okna i nadsłuchiwaliśmy, czy może kręci się gdzieś niedaleko—ale panowała kompletna cisza. Nieopodal znajdował się namiot, w którym było kilku turystów— mocno spali, nie zdając sobie sprawy z tego, co właśnie zaszło kilkanaście metrów od nich.

Przesiedzieliśmy w samochodzie jeszcze kilka minut i postanowiliśmy udać się do namiotu. Okazało się, że niedźwiadek zrobił zębami małą dziurkę w moim ‘coolerze’ –ot, świetna pamiątka—i przestroga na przyszłość! Pomimo tych przeżyć szybko zasnęliśmy i już nic nas do rana nie niepokoiło.


Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Następnego dnia rano Catherine wybrała się (sama!) na kilkukilometrową przechadzkę szlakiem, znajdującym się w miejscu torów kolejowych (‘right of way’) tej słynnej kolei J. R. Bootha, przebiegającym względnie niedaleko naszego miejsca biwakowego. Widziała kilka razy ekskrementy niedźwiedzi. Spotkała też małżeństwo, biwakujące od kilkudziesięciu lat koło jeziora Mew Lake i opowiedziała im nasze nocne zajście—byli niezmiernie zdziwieni, jako że nigdy nie widzieli tutaj niedźwiedzia. Mieliśmy więc szczęście, i to podwójne!

Bon Echo and Algonquin Parks & Radio Observatory--Ontario, October 2011

Z mojego skromnego doświadczenia mogę powiedzieć, że w absolutnej większości przypadków niedźwiedzie unikają ludzi. Bardzo często widzę ich ślady, w postaci często świeżych odchodów, ale samych niedźwiedzi prawie nigdy nie widzę—jednak pewny jestem, że one nas widzą i obserwują! Tak np. było dwa lata temu w parku Massasauga—gdy byliśmy przez kilka godzin poza miejscem biwakowym, okazało się, że na nim chodził niedźwiadek (widział go płynący na łódce strażnik parku). Jedzenie wtedy było zawieszone na drzewie, toteż nie zostawił po sobie żadnych śladów i gdyby nie rozmowa ze strażnikiem, to nigdy nie przypuszczalibyśmy, że taka wizyta miała miejsce. W czasie biwakowania na wyspie Philip Edward Island słyszałem w nocy jakieś odgłosy łamanych drzew i byłem pewien, że to niedźwiedź; gdy rano opuściliśmy to miejsce, zobaczyliśmy go na brzegu. Po prostu niedźwiedzie nie szukają kontaktu z ludźmi i wyczuwszy ich obecność, chowają się i co najwyżej obserwują nas z daleka, same pozostając niezauważone, a w nocy odwiedzają miejsca biwakowe w poszukiwaniu jedzenia. A na wysypiskach śmieci, gdzie nieraz dosłownie ‘roi’ się od niedźwiedzi, bez problemu tolerują co chwila przyjeżdżających ludzi oraz obserwujących ich turystów i po jakimś czasie kompletnie na nich nie zważają, zajęte wybieraniem co lepszych odpadków. Niemniej jednak zdarzały się wypadki, że np. turyści piesi zaskoczyli niedźwiedzie, lub co gorsza, niedźwiedzice z małymi (dlatego sugeruje się, aby idąc samemu w lesie, głośno mówić, śpiewać lub nosić specjalne dzwoneczki). Często w takich przypadkach niedźwiedzie zaczynały prychać, parskać, stawać na tylnych nogach, a nawet przystępować do pozornego ataku. W rzeczywistości są to dobre oznaki, znaczące, że niedźwiedzie NIE chcą wdać się w jakąś walkę, tylko po prostu przepędzić nas—gdyby chciały zaatakować, zrobiłyby to od razu.
W każdym razie biorąc pod uwagę nasze niespełnione plany związane z wyspą Bates Island, rocznicę tego incydentu z niedźwiedziem i fakt, że był to nasz ostatni biwak roku, było to niezwykle ekscytujące zakończenie naszego sezonu wodniacko – biwakowego! Dostaliśmy też dobrą lekcję, aby na przyszłość albo chować jedzenie w samochodzie, albo go zawieszać na drzewie, jak też trzymać artykuły spożywcze w jednym miejscu.

Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/10/bon-echo-and-algonquin-parks-ontario.html
Więcej zdjęć:
http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157629402966057/

piątek, 30 września 2011

Restoule Provincial Park, Ontario, 15-21 Wrzesień 2011 r.

Blog in English/Blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/restoule-provincial-park-ontario.html
More photos:
http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157628606261077


Restoule Provincial Park, Ontario, September 2011

Restoule Provincial Park, Ontario, September 2011

W Parku Restoule byłem dwukrotnie, we wrześniu 1999 r. oraz we wrześniu 2000 r.—i również z Krzysztofem, z którym wybrałem się tam tego roku. Nasze obydwa pobyty nie były zbyt udane—w 1999 r. na drugi dzień po przyjeździe gwałtownie spadły temperatury, rano były przymrozki, jak też zaczęło padać—i po kilku nocach w namiotach przenieśliśmy się do pobliskiego cottage, domku letniskowego, co było świetną decyzją—przez kilka dni lało i rozpętała się straszna burza, nie wyobrażam sobie biwakowania w taką pogodę. W 2000 r. było przyjemniej, ale ponieważ nie mieliśmy swojej łódki ani kanu, musieliśmy wypożyczać, co też nie było proste—wiele ośrodków już było zamkniętych, oferowane łodzie były stosunkowo drogie i musieliśmy jeździć dość daleko od parku, m. in. na jezioro Nipissing, aby wypożyczyć coś pływającego, zresztą nie byliśmy z nich zadowoleni. W tym roku zabraliśmy ze sobą własne kanu, przynajmniej problem łodzi został rozwiązany i ufaliśmy, że pogoda dopisze.

Restoule Provincial Park, Ontario, September 2011

Gdy wyjechaliśmy samochodem 15 września 2011, tak strasznie wiało, że obawiałem się jechać na autostradzie nr. 400—chociaż kanu było dobrze przywiązane do dachu, czułem, jak uderzenia wiatru co jakiś czas go przesuwają. Dwukrotnie zmuszeni byliśmy zatrzymać się—praktycznie 1/3 kanu znajdowała się poza dachem samochodu. Z ledwością dotarliśmy do miasta Barrie, gdzie zjechałem z autostrady i dojechałem do sklepu MEC, specjalizującego się w sprzedaży sprzętu wypoczynkowego, turystycznego, alpinistycznego, itp. Jeden z pracowników nawet wyszedł popatrzyć na zamocowane na samochodzie kanu i doradził nam kupienie wyższych ‘canoe blocks’, na których opierało się kanu. Może i trochę pomogły, ale nie czuliśmy się pewni kontynuawać jazdę po autostradzie następne 200 km, toteż bocznymi drogami postanowiliśmy dojechać do znanego nam już od ponad 20 lat parku Six Mile Lake Provincial Park. Pomimo, że jechałem po bocznych drogach i stosunkowo wolno, w pewnym momencie, będąc na wzgórzu, silny powiew wiatru przesunął kanu i musieliśmy się zatrzymać i go przymocować. W miasteczku Port Severn kupiliśmy drzewo na ognisko i po kilkunastu minutach dojechaliśmy do parku. Jak się spodziewaliśmy, było bardzo mało ludzi i mogliśmy wybrać sobie jakiekolwiek miejsce—zatrzymaliśmy się na miejscu nr. 68, rozłożyliśmy namiot, rozpaliliśmy ognisko i przez następnych kilka godzin grzaliśmy się ciepłem ogniska, bo w nocy robiło się chłodno. Przy okazji okazało się, że zapomniałem zabrać ze sobą materaca. Nikogo nie widzieliśmy, ani jeden samochód nie przejechał koło naszego miejsca.

Restoule Provincial Park, Ontario, September 2011

16 września 2011 r. byliśmy na nogach przed godziną 7:00 rano, szybko zwinęliśmy namiot i po 3 kwadransach już jechaliśmy autostradą nr. 400. Mogliśmy podziwiać unoszące się mgły i pary nad jeziorami, które mijaliśmy. Dojechaliśmy od Parry Sound, gdzie przy okazji wpadłem do sklepu Canadian Tire i kupiłem materac (niestety, okazał się wadliwy, uciekało z niego powietrze i po powrocie szybko go zwróciłem), jak też w kawiarni Tim Horton’s zjedliśmy śniadanie. Przed południem dojechaliśmy do parku Restoule.

Restoule Provincial Park, Ontario, September 2011

Miejsca w parku są całkiem niezłe, ale są inne parki, gdzie jest więcej prywatności—tutaj natomiast miejsca biwakowe są jedno przy drugim i nie są one specjalnie osłonięte od siebie. Oczywiście we wrześniu park był praktycznie pusty. Na miejscach bez dostępu do elektrzyczności (gdzie zatrzymaliśmy się) było może z 10 ludzi i wszyscy oni rozbili się daleko od nas, nad wodą, natomiast część parku z dostępem do prądu miała dość sporo turystów, głównie mieszkających w ‘trailers’, przyczepach kempingowych. W każdym pojeździliśmy przez jakiś czas po parku i wybraliśmy miejsce nr. 214. Przez cały czas pobytu nie było dookoła nas żadnych innych biwakowiczów. Dookoła otaczały nas śliczne kolory jesieni, całe miejsce wyłożone było dywanem z opadłych z drzew liściami. Rozbiliśmy namioty, rozpięliśmy też tarpę od deszczu i przygotowaliśmy coś do jedzenia. Pogoda była świetna, jedynie wieczorem robiło się zimno, toteż jeszcze przez zachodem słońca rozpaliliśmy ognisko i delektując się piwem, a potem czerwonym winem, siedziliśmy przy ognisku do godziny dziesiątej wieczorem.

Restoule Provincial Park, Ontario, September 2011

Następnego dnia, 17 września, było słonecznie i bezdeszczowo. Po śniadaniu pojechaliśmy nad jezioro Restoule Lake, gdzie spuściliśmy kanu na wodę i wiosłując, staraliśmy się wędkować. Jezioro było dość duże, na brzegach stały domki, czasem pojawiła się tu i tam łódka. Po pięciu godzinach, nic nie złapawszy, wróciliśmy z powrotem do przystani, gdzie postanowiłem trochę popływać—woda była dość zimna, co mi jednak nie przeszkadzało i po 20 minutach intensywnego pływania poczułem się doskonale odświeżony. Dowiedzieliśmy się też z radia o katastrofie samolotu w Reno, Nevada i licznych ofiarach w ludziach. Dojechawszy do biwaku, szybko rozpaliliśmy ognisko i rzuciliśmy na grill kilka steków.

Restoule Provincial Park, Ontario, September 2011

Osiemnastego i dwudziestego września 2011 r. pływaliśmy na drugim jeziorze, znajdującym się w północnej części parku—jezioro Stormy Lake. Było ono o wiele przyjemniejsze, niż jezioro Restoule—znajdowało się tam bardzo mało prywatnych domków, po wypłynięciu z przystani ukazała się nam potężna skarpa, na szczycie której była się wieża pożarowa, ‘fire tower’ (dawniej siedział w niej strażnik i obserwował teren—w razie zobaczenia pożaru kontaktował się ze strażakami; obecnie tego rodzaju obserwacje prowadzone są z samolotów, a wieże pożarowe pozostawiono jako zabytki). Jak okazało się, park Restoule posiadał też kilka ‘interior campsites’, pól biwakowych rozlokowanych na brzegach tego jeziora, dostępnych jedynie drogą wodną. Szkoda, że tego nie wiedzieliśmy, bo być może zdecydowalibyśmy się na biwakowanie na jednym z nich. Również gdy wypływaliśmy z przystani, do brzegu dobiła naładowana do pełna łódka z turystką, właśnie powracającą z biwakowania—ona zatrzymała się po prostu na ‘crown land’, ziemi korony, na której każdy może biwakować. Rzeczywiście, nawet niedaleko tej skarpy znaleźliśmy miejsce biwakowe (oczywiście, puste); parędziesiąt metrów za tym miejsce znajdowało się następne jezioro, Hazel Lake, o którym jeden wędkarz powiedział, że ma dużo szczupaków. Jezioro kiedyś łączyło się z jeziorem Stormy Lake, ale z powodu potężnej tamy bobrów już od dawna nie było do niego dostępu wodą. Krzysztof dzielnie zarzucił kanu na plecy i go przeniósł na jezioro Hazel. Było one małe, ale ogromnie malownicze! Znajdowało się na nim sporo żeremi bobrowych i niebawem zobaczyliśmy kilka pływających bobrów. Dopłynęliśmy do jego końca i z powrotem, ale ryby żadnej nie złapaliśmy... Zrobiliśmy więć ponownie krótki portaż na jezioro Stormy Lake i tam jeszcze staraliśmy się coś złapać, ale i tu nie mieliśmy szczęścia. Wiosłując na jeziorze Stormy w kierunku północnym, dopłynęliśmy do jeziora Clear Lake; to właśnie chyba w tamtych okolicach można było biwakować na ‘crown land’—widzieliśmy tylko pojedyńcze “cottages”, a poza tym jedynie dość gęste lasy. Spotkaliśmy faceta na łódce, który od 40 lat tutaj wędkuje i też narzekał na brak ryb. Opowiadał, że kiedyś natknął się w lesie na rozbity kanadyjski samolot wojskowy z lat piędziesiątych. Zresztą nie tylko on narzekał na brak ryb, napotkani inni wędkarze—posiadający łodzie motorowe, ‘fish-finders’ i kilkanaście wędek—też nic nie złapali. Jedyna więcc pociecha, że byliśmy w dobrym towarzystwie!

Restoule Provincial Park, Ontario, September 2011

Gdy jednego dnia pogoda wydawała się trochę ‘niepewna’, pojechaliśmy do miejscowości Powassan, gdzie zjedliśmy lunch w restauracji “The Hawk & Fox Restaurant”. Była to typowa restauracja, gdzie każdy każdego znał, przychodzili tam sami stali bywalcy. Przy okazji zauważyłem zdjęcie dwudziestoletniej dziewczyny, Amber Lynn Booth, która niedawno jeszcze pracowała w tejże restuaracji, a także i w parku Restoule; 5 czerwca 2011 r. zginęła w wypadku samochodowym, zaraz po otrzymaniu prawa jazdy. Jeszcze jedna tragedia, jakie się codziennie zdarzają... Po lunchu objechaliśmy miasteczko—w 2000 r. wstąpiliśmy do kawiarni “Cobbler’s Corner” i rozmawialiśmy z bardzo miłą właścicielką—niestety, restauracji już nie było. Także pojeździliśmy po bocznych drogach w okolicy, m. in. przejeżdżaliśmy koło kościoła katolickiego w Alsace, znajdującego się przy mało używanej drodze (http://www.toeppner.ca/Alsace_Cemetery_Project/history.html ). Również jechaliśmy znaną drogą“Rosseau-Nipissing Colonization Road” z 1866 r.—jedną z wielu dróg kolonazacyjnych, które rząd Kanady wybudował, aby zachęcić ludzi do osiedlania się na pólnocy. Koło tej drogi znajduje się stary sklep “Commanda Store”—piękny wiktoriański budynek z 1855 r., strategicznie umiejscowiony koło tej drogi, stanowił przez dekady ważny punkt handlowy; jego właściciel James Arthurs był również przez prawie 30 lat posłem i senatorem, reprezentującym w Ottawie z ramienia Partii Konserwatywnej tamtejszy okręg wyborczy.

Restoule Provincial Park, Ontario, September 2011

Samo miasteczko Restoule zmieniło się od naszego ostatniego pobytu. Powstało więcej sklepów, również można było w jednym z nich kupić piwo i napoje alkoholowe (poprzednio trzeba było jeździć do Powassan). Byliśmy też na wysypisku śmieci celem zobaczenia niedźwiedzi, ale żadnych nie widzieliśmy, chociaż ich odchody były wszędzie widoczne. Odwiedziliśmy również pasiekę, a potem pojechaliśmy po drzewo do faceta po drugiej stronie drogi. Dużo opowiadał o tej osadzie, do której ledwie można się było dostac drogą i o trudnościach, z jakimi zmagali się pionierzy. Powiedział, że siedzący nieopodal ponad osiemdziesięcio letni facet jeszcze pamięta tych oryginalnych pionerów. Również zapytałem się go o farmy, bo widziałem kilka (generalnie Restoule znajduje się na “Canadian Shield”, Tarczy Kanadyjskiej, gdzie ziemie są fatalne i farm jest bardzo mało)—powiedział, że farmerom jest bardzo ciężko, niektórzy próbowali zasiać pszenicę czy inne zboża, ale nawet nie mogli pokryć swoich kosztów. Wspominał też, że bardzo często w środku lasu można natknąć się na pozostałości porzuconych farmerskich zabudowań. To prawda, i ja wielokrotnie spotykałem ślady takich zabudowań. W XIX wieku wiele ludzi, zachęconych przez rząd bezpłatnymi działkami (i drogami kolonizacyjnymi), przybywało w tamte okolice i zakładało farmy. Oczywiście, zdawali sobie sprawę, że wszędzie są skały, ale widząc rosnące na tych skałach potężne drzewa tłumaczyli sobie, że jeżeli ta ziemia potrafi utrzymać takie drzewa, to z pewnością będzie się nadawała na ich potrzeby rolnicze. Niestety, ale byli w błędzie! Na początku, gdy istniał potężny przemysł wyrębu lasu, jeszcze jako-tako sobie radzili, handlując z licznymi drwalami i sprzedając im produkty rolne. W międzyczasie wykarczowano lasy, co spowodowało erozję i bardzo szybko i tak już marna ziemia została wymyta i nie nadawała się na żadne zasiewy. Po wycięciu lasów odeszli drwale, skończyły się dodatkowe źródła dochodów, a dowożenie produktów do miast czy punktów skupu fatalnymi i często nieprzejezdnymi drogami kompletnie nie kalkulowało się. Tak więc większość takich osadników po prostu porzuciła farmy; pozostali jedynie ci, którzy mieli szczęście otrzymać farmy posiadające lepsze ziemie i nadające się np. na hodowlę krów i paszy. Porzucone przed 80-100 laty domostwa zostały prawie kompletnie wchłonięte przez puszczę, ale często można zobaczyć w środku lasu kopiec kamieni—znak, że kiedyś ktoś tu próbował coś robić i że po wykarczowaniu lasu, z trudem oczyścił pole z kamieni, często nawet nie używając koni i robiąc to ręcznie.

Restoule Provincial Park, Ontario, September 2011

Ostatniego dnia pojechaliśmy raz jeszcze do miasteczka Powassan, gdzie w restauracji “The Hawk & Fox Restaurant” zjedliśmy śniadanie, a potem bez problemu dojechaliśmy do Toronto.

Blog in English/Blog po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/restoule-provincial-park-ontario.html
More photos:
http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157628606261077

Emily Provincial Park, Ontario, 4-10 Wrzesień 2011 r.

Blog in English/Po Angielsku: http://ontario-nature.blogspot.com/2011/09/emily-provincila-park-on.html 


Emily Park znajduje się w krainie setek przepięknych jezior zwanej Kawathra Lakes w południowo-centralnej części prowincji Ontario. Nazwa wywodzi się z indiańskiego słowa „ Ka-wa-tae-gum-maug”, utworzonego w końcu XIX wieku przez Indiankę Martha Whetung z rezerwatu Curve Lake. Podobnie jak park Six Mile Lake, w którym byliśmy w czerwcu 2011 r. służył nam jako odskocznia do popływania na kanu po licznych jeziorach regionu Muskoka, tak też park Emily traktowaliśmy jako bazę wypadową do zwiedzenia kilku jezior w Kawathra.


W drodze do parku, na południe od Peterborough, wpadliśmy na parę godzin do Jungle World, ciekawego prywatnego ZOO, w którym znajdowały się m. in. lwy, tygrysy, kozy, małpy, ptaki, wydry, lamy i wiele innych ciekawych zwierząt, trafiliśmy akurat na ich karmienie i przy okazji pracownik bardzo dużo o nich mówił i udzielał nam informacji. Niedaleko położony był też spory cmentarz dla zwierzątek; po ilości nagrobków widać, że cieszy się powodzeniem. Na wielu nagrobkach są bardzo wzruszające napisy wychwalające zalety pochowanych zwierzątek i niepowetowany żal, jaki przyniosło ich odejście. Rzadko kiedy spotyka się tak ujmujące inskrypcje na grobach ludzi—a do tego te na cmentarzu dla zwierzątek są w stu procentach wypływające z serca, a nie z obowiązku i tradycji, jak to często się dzieje po śmierci ludzi... czytając nekrologi, praktycznie każda zmarły okazuje się być tak wspaniałym, życzliwym i wspaniałomyślnym człowiekiem, że zawsze żałuję, iż nie spotkałem go za życia! Ponieważ wraz z kanadyjską flagą powiewała flaga niemiecka, wywnioskowałem, że właściciel jest Niemcem. „Ciekawe, czy z dawnych Wschodnich czy też Zachodnich Niemiec”, zażartowałem. Paręnaście minut potem miałem okazję go osobiście poznać i porozmawiać—pierwsza rzecz, jaka mi się rzuciła w o oczy, to maleńki znaczek, jaki nosił w klapie—przedstawiał on flagę NRD! Jak się okazało, rzeczywiście pochodził on ze Wschodnich Niemiec, to właśnie on założył to zoo i opowiadał o jego prowadzeniu. Później spotkaliśmy jego żonę i syna; obiecałem mu wysłać film „Good Bye, Lenin!”, którego nie oglądał i który z pewnością go bardzo zainteresuje.


Park Emily jest ogólnie przeciętnym parkiem, ale ponieważ przybyliśmy do niego 5 września 2011 r., w poniedziałek (dzień wolny od pracy)—„Labour Day”, który jest tradycyjnie ostatnim dniem lata i następnego dnia zaczyna się szkołą—praktycznie był on pusty. Chociaż wybrane przez nas miejsce nr 38 było ogólnie otwarte i graniczyło z wieloma innymi miejscami, to mieliśmy bardzo dużo prywatności, bo w parku było bardzo niewielu ludzi. Staramy się więc w lipcu i sierpniu wyjeżdżać na bardziej północne obszary, gdzie nigdy nie ma zbyt wielu turystów i nie potrzeba robić żadnych rezerwacji, a w pozostałe miesiące, po ‘głównym’ sezonie, odwiedzać te normalnie bardzo uczęszczane parki, które wtedy świecą już pustkami.


Często odwiedzały nas wiewiórki ziemne, 'chipmunks', bardzo łakome na orzeszki ziemne, które im rzucaliśmy od czasu do czasu. Szybko jednak zaczęły mieć rywala—otóż charakterystyczny niebieski ptak „Blue Jay”, siedzący na gałęzi pobliskiego drzewa, nie tylko zaczął od razu zlatywać i chwytać w dziobek orzech, ale gdy wiewióreczka go niosła do swojej norki, to atakowała ją, starając się wyrwać orzech! Pojawiła się też 'zwykła' wiewiórka z imponującym puszystym, niemalże nienaturalnym ogonem! W nocy poza wizytami szopów praczy widzieliśmy też skunksa (śmierdziela), którego w pewnym sensie bardziej się obawiam, niż niedźwiedzia, ale skunksy nigdy nie atakują bez powodu, toteż go jakiś czas obserwowaliśmy, aż zniknął w ciemnościach.


Podczas naszego pobytu pływaliśmy na trzech jeziorach: Pigeon Lake, Lovesick Lake i Clear Lake, jak też dopłynęliśmy do wyspy Wolf Island. Wyspa ta należy do parku Wolf Lake i widzieliśmy na niej kilka pustych biwaków z przygotowanymi ogniskami. Powiedziano nam jednak, że w tym parku biwakowanie jest zabronione—a szkoda, bo teren piękny! Ta wyspa, wraz z przylegającymi przylądkami, stanowi 'zaporę' pomiędzy jeziorami Lovesick Lake i Lower Buckhorn Lake. Ponieważ przechodzi tymi jeziorami słynny kanał Trent-Severn Waterway, prowadzący z jeziora Ontario do zatoki Georgian Bay, znajdują się pomiędzy tymi jeziorami tamy oraz śluzy. Zresztą śluz jest bardzo dużo na całej trasie tego kanału.


Te trzy jeziora były dość duże i trzeba było uważać na fale; na brzegach znajdowało się dużo domków letniskowych, brak było skał (bo 'Canadian Sheld', Tarcza Kanadyjska, dopiero się zaczyna mniej więcej na wysokości właśnie tych jezior)--różnica pomiędzy nimi i tymi na dalszej północy była znaczna. Rzecz jasna, o wiele bardziej lubię te jeziora na północy!


Nie pływaliśmy na kanu każdego dnia—sporo też jeździliśmy samochodem, wpadając do kilku malowniczych miasteczek, m. in. Lakefield, Bobcaygeon, Burleigh Falls, Young's Point, Buckhorn, Omemee. Najbardziej jednak została nam w pamięci wizyta do rezerwatu indiańskiego Curve Lake, gdzie znajduje się ogromine ciekawy sklep-galeria Whetung Ojibwa Crafts and Art Gallery (http://www.whetung.com/ ). Spędziliśmy w nim dobre 2 godziny (i przez to już w tym dniu nie pojechaliśmy pływać na kanu)--posiadał niezmiernie oryginalne wyroby indiańskie—malunki, rzeźby, maski, obrazy, porcelanę, naszyjniki, kartki i masę innych rzeczy. Może następnym razem, gdy tam pojadę, coś nawet kupię—tym razem nabyłem jedynie kilka ciekawych kartek pocztowych z motywami indiańskimi.


Wpadliśmy też do malowniczego miasteczka Lakefield. W latach trzydziestych XIX wieku przybyły tam z Wielkiej Brytanii dwie siostry ze swoimi mężami, Susanna Moodie oraz Catharine Parr Traill i rozpoczęły w buszu pionierskie życie (oczywiście, miasteczko wtedy jeszcze nie istniało—jego założycielem był ich brat, Samuel Strickland, który też miał w tym rejonie farmę). Były to wyjątkowe kobiety, które już w Anglii napisały kilka książek (zresztą ich mieszkająca w Anglii siostra, Agnes Strickland, też trudniła się pisarstwem). Były obdarzone ogromną inteligencją i spostrzegawczością, potrafiły niezwykle trafnie opisać swoje nowe pionierskie życie, które było niezmiernie uciążliwe i diametralnie odmienne od tego, jakie wiodły w Anglii.


Napisane przez nie książki—m. in. „The Backwoods of Canada” („Puszcze Kanady”) i „Roughing it in the Bush” („Pod Gołym Niebem w Buszu”)—do dzisiaj stanowią ważne źródło informacji o życiu pionierów w Kanadzie. Obecnie na miejscu, gdzie znajdowała się farma Susanny Moodie, tak świetnie opisana w książce, znajduje się małą tablica upamiętniająca tą pisarkę. Do dnia dzisiejszego istnieje dom, w którym w późniejszym okresie mieszkała Catherine Parr Traill oraz imponująca rezydencja ich brata Samuela. W latach siedemdziesiątych XX wieku bardzo znana pisarka kanadyjska, Margaret Laurence zamieszkała w Lakefield i tamże w swoim domu popełniła samobójstwo w 1987 roku. Ten dom nadal stoi i jest przed nim umieszczona tablica jej poświęcona. Również w Lakefield znajduje się ekskluzywna prywatna szkoła, Lakefield College School, do której w 1977 uczęszczał książę Andrzej, syn królowej Elżbiety II. Wiele lat temu do Lakefield dochodziła z Peterborough linia kolejowa—na szczęście nadal istnieje stacja kolejowa, w której mieści się w antykwariat.


Przed wyjazdem do Toronto pojechaliśmy jeszcze do miasteczka Omemee, znajdującego się blisko parku Emily, gdzie zamówiliśmy pizzę i następnie zrobiliśmy sobie mały piknik nad rzeką Pigeon River koło tamy („Omemee” w języku indiańskim znaczy „Gołąbęk”, jak też Pigeon River znaczy po angielsku „Rzeka Gołębia”. Nazwa torontońskiej dzielnicy „Mimico” też wywodzi się z tego samego wyrazu i znaczy „Obfitujący w gołębie”). Byliśmy zadowoleni z wyjazdu, bo udało się nam pływać i biwakować w do tej pory stosunkowo nieznanym obszarze.