czwartek, 24 czerwca 2010

Wyprawa na Kanu na Rzece Francuskiej w Ontario, Kanada, Wrzesieñ 4-9, 2008 r.





Mapa Rzeki Francuskiej parę metrów od restauracji "The Hungry Bear", przy której często pozowaliśmy do zdjęć. Kilka lat później zastąpiono ją inną mapą, już nie tak atrakcyjną, jak ta.


Trochę Historii

Rzeka Francuska (French River) jest położona około 300 km na północ od Toronto; swój bieg zaczyna w jeziorze Nipising i uchodzi do zatoki Georgian Bay, stanowiącej część jeziora Huron. Jej całkowita długość wynosi około 110 km. Ponieważ przepływa przez Tarczę Kanadyjską (Canadian Shield), jej brzegi są uformowane z bardzo ciekawych skał polodowcowych oraz znajduje się na niej ogromna ilość skalistych wysepek i bardzo oryginalnych skał o różnorodnych kształtach.

Odgrywała ona bardzo ważną rolę we wczesnej historii Kanady - zanim pojawiły się drogi i koleje, rzeki były niezmiernie znaczącymi drogami transportu towarów i ludzi. Z pewnością jeszcze przed przybyciem białych ludzi plemiona indiańskie używały tej rzeki w celach wymiany handlowej.

Po raz pierwszy Rzeka Francuska została odkryta przez Etienne Brule w 1610 r., a pięć lat później dotarł tam Samuel de Champlain, który napotkał 300 Indian u ujścia rzeki. Misjonarze katoliccy używali Rzeki Francuskiej jako szlaku na zachód i do tej pory wiele nazw jest z nimi związanych [Recollect Falls, gdzie jakoby utopiło się sześciu księży Rekolektów oraz Cross Island (Wyspa Krzyża), gdzie jest pochowanych kilku Jezuitów]. Niezależni handlarze futer, "coureurs de bois", przez lata transportowali futra z zachodniej i centralnej Kanady do centrów handlowych na wschodzie. Następnie Alexander Henry odwiedził tereny Rzeki Francuskiej i szybko zorientował się w pełnych możliwościach wykorzystania jej jako drogi transportu. Wkrótce została założona Kompania Północno-Zachodnia (North-West Company) i załogi złożone z "voyageurs", mocnych Kanadyjczyków pochodzenia francuskiego, transportowały w potężnych łódkach kanu wykonanych z kory brzozowej po cztery tony towarów w każdym kanu.

Byli to nadzwyczajni ludzie, którzy potrafili wiosłować po 16-18 godzin dziennie i przenosić w miejscach portaży pojedyncze ładunki ważące 80 kg. Przez prawie 200 lat Rzeka Francuska stanowiła jedną z głównych dróg transportu futer. Chociaż "voyageurs" już od dawna nie przemierzają tej rzeki, podobno nadal można usłyszeć ich pieśni i ich echa, odbijające się o skały i wąskie przesmyki skalne... Będąc w jednym z muzeów parkowych, rozmawiałem z pracownikiem na temat voyageurs oraz coureurs de bois. Powiedział, że ci ludzie niestety nie żyli zbyt długo-z powodu ciągłego przenoszenia bardzo ciężkich ładunków, większość z nich dostawała przepuklinę i inne choroby, wówczas nieuleczalne i będące powodem śmierci w stosunkowo młodym wieku.

Na początku 1870 r. wkroczyli na te tereny drwale i rzeką spławiano ogromne ilości kłód drzewnych. Powstała osada French River Village posiadała w pewnym momencie 1500 do 2000 mieszkańców, a dym unoszący się z kominów licznych tartaków było widać z odległości wielu kilometrów. Właściwie wykarczowano wszystkie drzewa i nie przypuszczam, aby można było natknąć się na drzewo mające ponad 120-150 lat--otaczające nas lasy dopiero wyrosły na miejscu tych wyciętych ponad 100 lat temu.

Obecnie cały obszar rzeki stanowi park prowincjonalny, znajduje się też na jej terenach kilka starych ośrodków wędkarskich i wypoczynkowych oraz prywatnych domków letniskowych. Zamiast "courier de bois", "voyageours" i statków handlowych na French River pływają łodzie rekreacyjne, kanu i kajaki. Jednakże rzeka ta nadal posiada specyficzny urok i pozwala doświadczać jednych z najpiękniejszych krajobrazów dostępnych w Kanadzie.

W 1995 roku po raz pierwszy wziąłem udział w tygodniowej wyprawie na kanu po Rzece Francuskiej i była to jedna z najprzyjemniejszych wycieczek, jakie udało mi się odbyć w Kanadzie. Od tego czasu pływałem parę razy po tej rzece, ale były to jednodniowe wypady i zawsze marzyłem, aby móc wybrać się tam na dłużej i raz jeszcze przepłynąć tą samą trasą, którą pokonałem w 1995 r. Wyprawę po Rzece Francuskiej starałem się zorganizować przez kilka ostatnich lat, ale nigdy mi się nie udawało zebrać odpowiedniej ilości ludzi. Zazwyczaj na początku zainteresowanie było duże, na spotkania orientacyjne przychodziło po kilka osób, ale gdy zbliżał się ostateczny termin decyzji, większość odpadała. Powody były różne - nie każdy kwapił się do wzięcia kilku dni urlopu, aby spędzić go w Ontario, woląc wybrać się w bardziej egzotyczne miejsca; niektórzy szybko zorientowali się, że ich doświadczenie potrzebne w takich wyprawach nie jest dostateczne - chociaż nie jest to specjalnie trudna trasa, to jednak dookoła nie ma ani hoteli, ani sklepów, tylko woda i prymitywne pola biwakowe. Być może odstraszyło ich to, że możemy być narażeni nie tylko na deszcze, wiatry i spore fale, ale również na wizyty czarnych niedźwiedzi, których tam jest dużo, jak też może i spotkanie z ogólnie rzadkim, ale tam właśnie stosunkowo pospolitym wężem grzechotnikiem (the Eastern Massasauga Rattlesnake), jedynym jadowitym wężem w Ontario.

W tym roku postanowiłem, że jeżeli nawet jedna osoba będzie gotowa wziąć udział w tej wyprawie, to pojedziemy. Z początkowej liczby ok. 15 chętnych zostało nas cztery osoby (ja, Catherine, Morgan i Mike) i w środku Sierpnia zarezerwowaliśmy dwa kanu. Ba, nawet udało mi się jeszcze w Sierpniu spędzić kilka dni pływając na kanu na French River, ale inną, mniej atrakcyjną trasą. W ciągu następnych tygodni wymieniliśmy wiele wiadomości pocztą elektroniczną na temat co każdy z nas zabiera, aby niepotrzebnie nie dublować tych samych rzeczy - aż wreszcie nadszedł oczekiwany dzień wyjazdu...

Dzień Pierwszy: Czwartek, 4 Wrzesień 2008 r. 
Długość Trasy: 13.7 km.

Z Toronto wyjechaliśmy po siódmej rano; po wjechaniu na autostradę nr. 400 i przejechaniu 350 km., zatrzymaliśmy się o 11:00 rano w znanej restauracji "The Hungry Bear" (Głodny Niedźwiadek), gdzie już czekali na nas Morgan i Mike.



Po zjedzeniu bardzo smakowitego hamburgera z grilla, skręciliśmy w drogę Hartley Bay Road, ciągnącą się aż do Rzeki Francuskiej. Po przejechaniu szyn kolejowych (po których nadal jeździ kilkanaście pociągów dziennie, ale żaden tam się nie zatrzymuje), znaleźliśmy się w Hartley Bay House Marina, gdzie od razu wypożycza się kanu ($30 dziennie za canoe), wykupuje się pozwolenia na camping w parku (ok. $10 od osoby dziennie - gdy pływałem na tej rzece w 1995 r., było to bezpłatne), następnie zjeżdża się po rampie do jeziora, rozładowuje samochody, a następnie oddaje kluczyk i samochód jest elegancko parkowany za $8.00 dziennie na ogromnym parkingu, mogącym pomieścić chyba ze 300 pojazdów. Ponieważ wiem, że kanu jest bardzo pojemne, zawsze biorę bardzo dużo - zwykle za dużo - różnorakiego sprzętu. Tym razem nie było inaczej: widząc to wszystko rozłożone na pomoście pomyślałem, że pewnie się nie pomieści - ale daliśmy radę to upchnąć i nawet jeszcze znalazło się w kanu dla nas miejsce!

Tak jak pierwotnie planowaliśmy, o pierwszej po południu byliśmy na wodzie i rozpoczęliśmy naszą sześciodniową podróż.

Pomijając piękne zalety krajobrazowe Rzeki Francuskiej, wygląda ona ogólnie jak rzeka - ot, ma koryto, czasem wysepki, czasem przesmyki... ale w odległości ok. 20 kilometrów od zatoki Georgian Bay, w ujściu, zmienia się zasadniczo i bardzo mało przypomina rzekę, rozchodząc się w cztery główne odnogi, które z kolei rozgałęziają się na jeszcze mniejsze ujścia i wąskie kanały. Tak więc płynąc po niej ma się wrażenie, że jest się na jeziorze o bardzo ciekawych kształtach - znajduje się na niej wiele mniejszych i większych zatoczek, przesmyków, odnóg, jak też co chwila pojawiają się skalne wyspy, wysepki, a nawet wystające z wody skały - które w zależności od poziomu wody mogą też znajdować się zaraz pod jej powierzchnią i nie jeden raz kanu niespodziewanie w nie uderza. Właśnie taki krajobraz zaczyna się mniej więcej w okolicach Hartley Bay... innymi słowy, to aż trudno mówić, że płyniemy po rzece w pełnym tego słowa znaczeniu. Oczywiście, dzięki temu delta, szczególnie gdy wpada do zatoki Georgian Bay, jest chyba najpiękniejszą częścią tej i tak uroczej rzeki!


Plan, jaki mieliśmy na ten pierwszy dzień zakładał dopłynięcie do jakiegoś miejsca biwakowego przed Bystrzami Dalles (Dalles Rapids). Od prawie 10 lat można w parku biwakować jedynie na wyznaczonych miejscach, które są zaznaczone na bardzo dokładnej mapie (bez której szybko zgubilibyśmy się) i oznaczone małym czerwonym, ledwie widocznym znaczkiem przytwierdzonym do drzewa. W czasie mojej pierwszej wycieczki 13 lat temu można było biwakować wszędzie - obecnie i tak jest lepiej niż np. w parku Algonquin, gdzie trzeba zarezerwować specyficzne miejsce na każdy dzień podróży, co często powoduje, iż niezależnie od pogody trzeba kontynuować podróż.

Najpierw dotarliśmy do zatoki Wanapitei Bay, której przepłynięcie może okazać się trudne gdy mocno wieje, ale akurat pogoda była wspaniała. Po jej przepłynięciu trzymaliśmy się prawego brzegu, minęliśmy wejście do Kanału Zachodniego (Western Channel) i nadal posuwaliśmy się na południe Głównym Kanałem (Main Outlet). Mijaliśmy wiele charakterystycznych skalnych wysepek, na niektórych były domki letniskowe, ale absolutna większość terenu stanowi posiadłość parku. Gdy dotarliśmy do tzw. The Elbow ("łokieć"-skrzyżowanie dwóch kanałów), skręciliśmy w prawo, nadal będąc na Głównym Kanale, i zaczęliśmy szukać miejsca biwakowego. Wszystkie, koło których przepływaliśmy, były puste (tu muszę dodać, że posiadaliśmy dwa GPS, na które wcześniej nanieśliśmy miejsca kampingowe - było to niezmiernym ułatwieniem, zresztą w pewnych momentach nawet z GPS było trudno się zorientować, gdzie jesteśmy i gdzie powinniśmy płynąć). Wysiedliśmy na miejscu nr. 624 (każde ma numer) i na następnym, którego nawet nie było na mapie. Oba były bardzo ładne, położone na skałach, bardzo duże, z ciekawym widokiem - ale nie potrafiliśmy znaleźć na żadnym z nich nawet jednego miejsca na rozstawienie namiotu (no, może z trudem udałoby się...), dlatego popłynęliśmy dalej i wreszcie wybraliśmy miejsce nr. 625 (N45 58 16.2 W80 52 10.3), posiadającego plażę, miejsce na wiele namiotów oraz drzewa na zawieszenie hamaków - bowiem mieliśmy ze sobą hamaki z osłonami od deszczu, w których co noc bardzo komfortowo spali Morgan i Mike - a przy okazji nie musieliśmy szukać miejsc biwakowych mogących pomieścić kilka namiotów. 

Szybko rozbiliśmy namiot, rozpaliliśmy ognisko (na wszelki wypadek zabraliśmy ze sobą suche drzewo, ale było go dookoła pod dostatkiem) i zajęliśmy się sporządzeniem posiłku. Ponieważ w parku są niedźwiedzie, wskazanym jest zawieszanie pojemnika z jedzeniem i różnymi odpadkami na linie pomiędzy drzewami, przynajmniej 3 metry nad ziemią. Pomijając, że nie zawsze w pobliżu znajdują się odpowiednie drzewa, sam proces rozwieszania lin, a potem wciągania pojemników jest trudny i czasochłonny i zabrało nam to przynajmniej godzinę. Do tego strasznie aktywne były komary i dawno temu już nie byłem tak bardzo pokąsany jak podczas tej wycieczki - w rezultacie zacząłem stosować środek przeciwkomarowy (DEET), który rzeczywiście działa. Następnego dnia nie mogliśmy znaleźć wystarczająco wysokich drzew i nie bardzo chciało się nam znowu tracić czasu na to zawieszanie i w rezultacie po prostu kładliśmy jedzenie do plastikowej beczki i przykrywaliśmy ją kilkoma ciężkimi kamieniami, co pewnie jako-tako zabezpieczało ją przez szopami praczami, ale nie przed niedźwiedziami. Jednak ani razu żadne zwierzę nie dobrało się do naszego jedzenia. Przed zachodem słońca wybrałem się samotnie na kanu na ryby i w ciągu godziny w niedalekiej zatoczce złapałem szczupaka (pike), okonia (bass) oraz suma (cat fish) - tak więc mieliśmy urozmaicenie kolacji.

Kilkanaście metrów od naszego miejsca z wody sterczały zardzewiałe rury, wychodzące z utopionego bojlera (kotła parowego). Były to pozostałości z czasów wycinania i spławiania drzewa (ok. 1870-1920), prawdopodobnie z łodzi zwanej "aligatorem", których bardzo dużo kiedyś pływało po tej rzece.



Były to płytkie łodzie, z przyczepionymi po bokach kołami łopatkowymi, napędzane silnikami parowymi o mocy 20 koni mechanicznych, posiadające linę wciągającą i dużą kotwicę. Używając liny wciągającej, mogły przeciągnąć się po ziemi, dookoła portaży i na wzniesienia, z szybkością od 1 do 2.5 mili na godzinę - jak też potrafiły ciągnąć 60,000 kłód drewna po wodzie nawet w czasie dość silnych wiatrów. "Aligatory" były mocno zbudowane, proste w obsłudze i łatwe do naprawienia. Takie pozostałości po "aligatorach", wyrzucone na skały bądź częściowo wystające z wody stały się w następnych dniach dość częstym widokiem.

Akurat gdy skończyliśmy piec na ognisku rybę, pogoda się zmieniła, zaczęło grzmieć, błyskać i padać, toteż kolację musieliśmy konsumować pod zawieszoną nad "kuchnią" plandeką. Ponieważ nadal lało, a ognisko zupełnie wygasło, położyliśmy się wcześniej spać.

Dzień Drugi: Piątek, 06 Wrzesień 2008 r. 
Długość Trasy: 5.4 km.

Do rana deszcz minął, chociaż ogólnie było szaro i pochmurnie. Szybko zrobiliśmy śniadanie - które codziennie składało się z płatków owsianych, zalewanych gorącą wodą (proste, szybkie w przygotowaniu i oczywiście bardzo zdrowe) oraz prawdziwej kawy (zwykle bierze się rozpuszczalną, która nie jest najgorsza, ale jednak to nie jest to i warto poświęcić więcej czasu na zaparzenie świeżej kawy mielonej). Po kilku minutach wiosłowania dotarliśmy do bystrzyn Dalles Rapids.

Niektórzy próbują przez nie przepływać na kanu, ale nawet o tym nie pomyśleliśmy, zresztą z góry wiedzieliśmy, że będzie to jeden z dwu portaży, jakie musimy zaliczyć na tej wyprawie. Zaraz na początku portażu znajdowało się miejsce biwakowe, na którym rozbiło się dwóch wodniaków - jak też leżał szkielet następnego "aligatora". Według mapy ów portaż miał mieć 180 m. długości, ale gdy doszliśmy do jego końca szybko zorientowaliśmy się, że był o wiele dłuższy (według mojego GPS wynosił 310 m.). Widocznie jego trasa została zmieniona, ponieważ podczas mojej pierwszej wizyty był absolutnie krótszy. Ponieważ specjalnie nie braliśmy pod uwagę portaży przy pakowaniu się, musieliśmy tą trasę pokonać kilka razy, po kolei przenosząc nasze pakunki. Mike zaoferował się przenieść oba kanu, za co wszyscy byliśmy mu bardzo wdzięczni (a ważyły one przynajmniej 30 kg.). Mając za sobą tą najbardziej uciążliwą część wyprawy, zostawiliśmy wszystko na brzegu i poszliśmy zobaczyć bystrzyny, które były ukryte za kamiennymi wzniesieniami i słyszeliśmy jedynie ich szum. Okolica jest rzeczywiście urocza, brzeg stanowią wzgórza zbudowane z potężnych skał - właśnie na jednej z nich, kompletnie płaskiej i położonej dosłownie kilkanaście metrów od wodospadu, rozłożyłem w 1995 r. swój namiot; obecnie w tym samym miejscu znajdowała się granitowa płyta z wyrytym napisem: "Miejsce Wiecznego Spoczynku Garth'a L. Smoot 'Doug'". Rzeczywiście, trudno życzyć sobie lepszego miejsca spoczynku! O tych bystrzynach sporo czytałem; kilkadziesiąt lat temu użyto materiałów wybuchowych, aby je trochę zmienić w związku ze spławem drzewa, jak też jeden z dziewiętnastowiecznych podróżników opisywał wywrotkę kanu, gdy utopiło się kilka osób, które starały się je przepłynąć (gdy cztery dni później wróciliśmy do przystani w Hartley Bay powiedziano nam, że trzy tygodnie przedtem jakaś łódź motorowa została wciągnięta w te bystrzyny; jej właściciel, który nie miał na sobie kamizelki asekuracyjnej, niestety utopił się).

Po spędzeniu pół godziny wokoło Dalles Rapids i zrobieniu zdjęć ruszyliśmy w dalszą drogę. Cały czas płynęliśmy Głównym Kanałem, który wpadał do zatoki Georgian Bay. Od Dalles Rapids na południe krajobraz zaczął się zmieniać, było coraz więcej oryginalnych skał, które tworzyły urocze kanaliki, przez które przepływaliśmy, jak też wiele wysepek; niektóre skały były bardzo wąskie i długie, przypominające wystające z wody kilkudziesięciometrowe szczupaki lub wieloryby. Po kilkunastu minutach zobaczyliśmy po lewej stronie ruiny komina - tam właśnie znajdowała się osada French River i zamierzaliśmy ją odwiedzić następnego dnia. W miejscu, gdzie Rzeka Francuska wpada do zatoki Georgian Bay, na cyplu Bluff Point, znajdowało się bardzo malownicze pole biwakowe nr. 714 (N45 56 30.1 W80 54 00.5), z którego rozciągał się rozległy widok na zatokę Georgian Bay oraz północną część rzeki. Z tego miejsca również widzieliśmy wyspę Sabine Island, na której też mieści się pole biwakowe i nawet zastanawialiśmy się, czy przypadkiem tam się nie rozbić, ale zobaczyliśmy rozbity tam namiot i pozostaliśmy na tym bardzo przyjemnym miejscu. Znowu nie było proste znaleźć dobrego miejsca na namiot, ale wreszcie rozbiliśmy go w trochę podmokłym zagłębieniu skalnym. Parę metrów od namiotu rozpaliliśmy ognisko, zaraz koło ciekawej formacji skalnej, którą wykorzystywaliśmy do siedzenia i do przygotowywania posiłków. Zresztą cały brzeg tej rzeki składał się właśnie z takich skał i nawet próbowaliśmy na jednej z nich, zaraz nad wodą, rozstawić namiot, jednak okazała się za wąska. Właśnie w tą nadbrzeżną skałę był wbity stary, zardzewiały zaczep do cumowania statków, a parę metrów dalej, na samym końcu cypla, widać było kilka otworów, w których pewnie dawniej były wbite podobne zaczepy - jeszcze jeden ślad z czasów spływu drzewa i działalności osady French River, gdy właśnie w tym miejscu wpływały statki z zatoki Georgian Bay i cumowały przy brzegach. Obecnie zaczep przydał się nam do umocowania pojemnika i filtra do wody - nie jest wskazane, aby wodę pić bezpośrednio z jeziora głównie z powodu pasożytów (Giardia) i dlatego albo należy ją gotować, albo filtrować; posiadaliśmy też, na wszelki wypadek, specjalne tabletki, które po krótkim czasie czynią wodę zdatną do picia, ale nie jest ona zbyt smaczna i nie powinno się ich często używać.

Wieczorem wybraliśmy się na krótką przejażdżkę na kanu oraz spędziliśmy trochę czasu na wędkowaniu; niestety, wczoraj złapane ryby okazały się jedynymi na tej wyciecze. Owszem, na Georgian Bay są ogromne szczupaki (Muskellunge), których waga dochodzi od kilkudziesięciu kilogramów i będące marzeniem wielu wędkarzy, ale do ich połowów należy używać specjalnych metod. Podczas poprzedniej wyprawy parę metrów przed moim kanu rzucił się z wody właśnie taki szczupak o imponujących rozmiarach.

Nasze miejsce biwakowe u ujścia Rzeki Francuskiej do zatoki Georgian Bay.

Wieczorem widać było światła dochodzące z dwóch latarni na zatoce Georgian Bay. Natomiast około jedenastej w nocy na północy pojawiła się pewna poświata, przypominająca światła daleko położonego dużego miasta. Zastanawialiśmy się, czy przypadkiem światła te nie idą z miasta Sudbury. Okazało się, że była to Zorza Polarna, ale bardzo słaba. Ponieważ postanowiliśmy pozostać na tym miejscu biwakowym przez dwie noce, siedzieliśmy dookoła ogniska do prawie drugiej w nocy, rozkoszując się doskonałą whisky burbońską, o niepowtarzalnym aromacie.

Dzień Trzeci: Sobota, 06 Wrzesień 2008 r. 
Długość Trasy: 6.9 km.

Rano pogoda była wspaniała i mogliśmy się dobrze wyspać i wypocząć. Po śniadaniu wsiedliśmy do kanu i po 20 minutach dotarliśmy do miejsca, gdzie dawniej znajdowała się słynna osada French River (French River Village).

Gdy w 1872 r. pozwolono na wycinanie lasów na "ziemiach królewskich" położonych dookoła Rzeki Francuskiej i jej dopływów, bardzo szybko powstała kompania drzewna i zaczęła wycinać drzewostan, a następnie spławiać tysiące kłód drzewa do istniejących na południu tartaków. Trzy lata później, w 1875 r. został zbudowany mały tartak, działający przez część roku. Niejaki Samuel Wabb założył duży sklep i placówkę handlową (Trading Post), w której mieściła się też poczta, zwana Rzeką Francuską. W taki właśnie sposób narodziła się osada French River Village.

Samuel Wabb, widząc okropne warunki, w jakich mieszkali pracownicy tartaku, wybudował osiem mocnych domów i następnie zaczął dzierżawić je pracownikom tartaku. Niebawem postawił dla siebie i swojej rodziny dom koło bystrzy Dalles Rapids. W następnych latach powstało kilka nowych budynków. Osada wraz z tartakiem została sprzedana, parę innych kompanii wybudowało tartaki i budynki przemysłowe. W taki sposób miejsce to zamieniło się w prosperujące miasteczko. Poza tartakami znajdowały się tam wytwórnie gontów i listew, magazyny, składy materiałów budowlanych i budynki biurowe, a dla mieszkańców istniały pensjonaty, biblioteka z czytelnią i gabinet lekarski. Do tego jeszcze prosperowały trzy hotele, dwa kościoły (katolicki i protestancki) wraz ze szkołami, dwa sklepy, poczta, jak też wybudowano więzienie oraz najważniejszy obiekt, a mianowicie latarnię morską (a raczej jeziorową), która bezpiecznie prowadziła statki towarowe przez postrzępione skałami wybrzeża Rzeki Francuskiej. Hotele świetnie prosperowały, szczególnie w Soboty, gdy klientelę stanowili drwale, pragnący się zabawić po ciężkim tygodniu pracy - a wkrótce zaczęli przybywać turyści na polowania i wędkowanie. Codziennie kursował parowiec z miasta Collingwood, wypchany wędkarzami, myśliwymi i turystami, pragnącymi zrelaksować się na Rzece Francuskiej.



Chociaż w zimie osada French River nie miała nigdy więcej niż 600 mieszkańców, w lato zamieszkiwało w niej 1,500 ludzi. Osada prosperowała do około 1910 r., do czasu, gdy wycięto w okolicy drzewa, jak też transport wodny powoli tracił na znaczeniu, wypierany przez koleje. Nota bene, były pewne plany doprowadzenia lini kolejowej w okolice osady French River, ale nigdy nie zostały zrealizowane. Również nowowprowadzone przepisy ekologiczne spowodowały, że jedna z działających w osadzie kompani została ukarana za wyrzucanie trocin do pobliskich rzek i z powodu tej wysokiej kary musiała zamknąć tartak. W 1916 r. większość budynków osady French River zostało rozebranych. Samuel Wabb zmarł w 1915 roku, ale jego sklep pozostawał otwarty do 1923 roku dla nielicznych mieszkańców oraz przygodnych traperów, rybaków i drwali. Wkrótce zamknęła się poczta i pozostał tylko jeden, ostatni mieszkaniec, latarnik, Bob Young, który wraz z żoną obsługiwał latarnię i mieszkał tam do 1934 roku. Pewnej zimy w latach trzydziestych jego żona zmarła i nie był on w stanie jej pochować w zamarzniętej ziemi, tak więc wystawił trumnę na zewnątrz i dopiero na wiosnę mógł wyprawić normalny pogrzeb.

Przybijając do brzegu, uformowanego z potężnej skały, zobaczyliśmy ułożone na niej różne zardzewiałe przedmioty, najprawdopodobniej pochodzące z tej osady - jak też kilka klamer, wbitych w skałę - w tym miejscu dawno temu cumowało wiele statków, przybijających do French River. Pierwszym budynkiem, jaki już dostrzegliśmy poprzedniego dnia, były ruiny kominów tartaku, niektóre wznosiły się na 15 m. wysokości i statki na zatoce Georgian Bay nie miały problemu ze znalezieniem drogi - wystarczyło płynąć w kierunku widocznych już z daleka dymów wychodzących z tychże kominów. Po kilkunastu metrach marszu po ledwie przetartej ścieżce dotarliśmy do tych ruin, jak też znajdowało się dookoła wiele innych rozwalających się budowli, prawdopodobnie pozostałości starych pieców. Opodal w ziemię wkopane było duże stalowe koło oraz rdzewiejące maszyny przemysłowe. Używając mapy i starych zdjęć, starałem się dotrzeć do głównej ulicy - znajdowała się ona pomiędzy dwoma grzbietami formacji skalnych, na których stały domy, a sama ulica była wyłożona trocinami. Okolica była bardzo zarośnięta - musiałem uważać, aby przypadkiem nie nastąpnąć na węża grzechotnika (jednak ani razu go nie zauważyłem) lub na sumaka jadowitego (poison ivy), który też gdzieniegdzie się pojawiał. Po około 10 minutach dotarłem do pewnego rodzaju "kanału", znajdującego się pomiędzy dwoma grzbietami skalnymi - prawdopodobnie właśnie tutaj istniało centrum osady i znajdowała się główna ulica - obecnie po deszczach był to teren podmokły i trudny do przejścia - a poza tym wszystko było zakryte bujną roślinnością, tak że nie byłem w stanie wiele zobaczyć. Parę razy widziałem charakterystyczne odchody niedźwiedzi, dlatego starałem zachowywać się dość głośno, aby przypadkiem ich nie zaskoczyć (moi współuczestnicy wyprawy nie byli tak bardzo entuzjastycznie nastawieni jeżeli chodzi o wałęsanie się po zarośniętych terenach i nie podzielali moich zainteresowań w tym zakresie). Później jeszcze natknąłem się na mocne fundacje budynku (może więzienia?), metalowe rury, zardzewiałe wiadra, drągi, cegły... aż trudne było do uwierzenia, że jeszcze nie tak dawno to miejsce tętniło życiem!

Według posiadanej mapy, na drugim brzegu rzeki, trochę na południe od tego miejsca, znajdował się cmentarz i postanowiliśmy tam się udać i go zlokalizować. Dopłynęliśmy do małej zatoczki, w której było kilka kłód drewna, najprawdopodobniej jeszcze z okresu istnienia osady French River. Po wdrapaniu się na przybrzeżne skały i zagłębieniu się w las, spędziłem ponad godzinę, starając się znaleźć cmentarz - owszem, natknąłem się na teren, który teoretycznie mógł kiedyś do tego celu służyć, ale nie widziałem żadnych napisów czy też tabliczek, tak więc przypuszczam, że cmentarz musiał znajdować się trochę dalej - jednakże z powodu niedawnych deszczów i ogólnie bardzo mokrego lata nie było możliwe przejście przez liczne bagna, a do tego nie byłem przygotowany wspinać się po dość pochyłych skałach, mając ze sobą dwa aparaty fotograficzne. W pewnym momencie znowu się natknąłem na świeże odchody niedźwiedzie - nie dziwiłbym się, że wielokrotnie niedźwiadki widziały mnie (nas), ale na szczęście w 99.9% nie szukają one kontaktu z człowiekiem i szybko uciekają.

Po wyjściu z tych gęstwin stanąłem na dość wysokiej skale, z której rozciągał się widok na północną część Rzeki Francuskiej, osadę French River oraz na południu na nasze miejsce biwakowe i zatokę Georgian Bay. Gdy spojrzałem na kopię starej fotografii, przestawiającej osadę French River, uświadomiłem sobie, że ta pewnie 100 letnia fotografia została wykonana dokładnie z miejsca, w którym właśnie stałem! Wyraźnie było widać charakterystyczny zarys zatoczki oraz przeciwny brzeg - wtedy na nim stał rząd domów oraz wystawał wysoki komin; obecnie jedynym budynkiem, jaki widziałem, to była latarnia.



Co ciekawe, na tym zdjęciu widać w tej zatoczce również wiele kłód drewna, podobnie, jak obecnie - czyżby to były te same kłody?

Na brzegach znalazłem trochę suchego drzewa na ognisko, które zabrałem ze sobą i powoli popłynęliśmy w stronę naszego miejsca biwakowego; po drodze mijaliśmy bardzo oryginalne formacje skalne i nie mogłem powstrzymać się od zrobienia wielu zdjęć. Wieczorem wybrałem się samotnie na kanu, pływając dookoła pobliskich wysepek i zatoczek. Gdy wróciłem, okazało się, że Morgan widział na naszym miejscu grzechotnika, na którego prawie nadepnął - na szczęście usłyszał w porę grzechotanie. Pomimo poszukiwań, nie udało mi się go zobaczyć. Ponieważ drzewa mieliśmy sporo, do późna w nocy siedzieliśmy przy ognisku, wpatrując się w Zorzę Polarną, błyskające światełka latarni i dobrze widoczny księżyc - i tylko mogliśmy sobie wyobrazić, jak odmiennie wyglądała ta okolica sto lat temu, gdy pewnie w miejscu naszego biwaku istniała przystań statków, zmierzających do osady French River.

Dzień Czwarty: Niedziela, 07 Wrzesień 2008 r. 
Długość Trasy: 8.9 km.

Po raz pierwszy mieliśmy płynąć na stosunkowo otwartych wodach zatoki Georgian Bay, gdzie nawet lekki wiatr powoduje fale, mogące bardzo utrudniać pływanie na kanu (gdy w 1995 r. popłynęliśmy na wyspy Bustard Islands, musieliśmy spędzić tam 2 noce, bo z powodu silnego wiatru nie było możliwe przepłynięcie z powrotem do Rzeki Francuskiej - i tak mieliśmy szczęście. Czytałem, że niektórzy wodniacy byli zmuszeni czekać tam tydzień, zanim ustał wiatr). Pogoda jednak zapowiadała się dobrze i jedynym problemem była nawigacja - zatoka Georgian Bay usiana jest skałami i skalnymi wysepkami i GPS okazał się niezmiernie pomocny. Raz jeszcze minęliśmy porzucone na skałach wraki kilku "aligatorów".

Przed nami niebo miało piękny niebieski kolor - ale za nami zaczęły formować się czarne chmury i po jakimś czasie pojawiły się charakterystyczne smugi, oznaczające silne opady deszczu. Ten nic dobrego nie wróżący widok wyraźnie zbliżał się w naszym kierunku. Gdy w pewnym momencie niebo rozświetliła błyskawica, było to dla nas sygnałem, że najwyższa pora gdzieś się schować i przeczekać. Akurat po lewej stronie znajdowała się spora zatoczka i niezwłocznie tam się skierowaliśmy; gdy do niej wpływaliśmy, na skale po lewej stronie pojawił się mały niedźwiadek, ale szybko zniknął (z pewnością był jeszcze z mamą!). Dla ostrożności dopłynęliśmy do przeciwnego brzegu. Mike i Morgan szybko na skale rozwiesili plandekę, a ja drugą plandeką, którą zazwyczaj kładę pod namiot, nakryłem całe kanu. W tym momencie zaczęło padać i wszyscy schowaliśmy się pod tą plandeką. Ulewa była spora i zaczęła się burza z piorunami; trwało to wszystko może pół godziny i zaczęło się szybko wypogadzać. Po wylaniu wody z kanu wyruszyliśmy w dalszą drogę; chociaż chmury nadal były bardzo "podejrzane", to szybko zrobiło się słonecznie. Co chwila spoglądając na mapę i GPS dopłynęliśmy do małej wysepki położonej na północ od wyspy Finger Island; na niej znajdowało się miejsce biwakowe nr. 920 (N45 55 05.6 W80 49 50.1).

Co za cudowne miejsce! Rozległe, prywatne, z niepowtarzalnym widokiem na zatoczkę i różne formacje skalne! Tym razem namiot rozłożyłem na płaskiej skale i zaczęliśmy przechadzać się po wyspie, zachwycając się otaczającymi nas niepowtarzalnymi krajobrazami. Nawet kontemplowaliśmy pozostanie tutaj dwie noce, ale zdecydowaliśmy się jednak wyruszyć w dalszą drogę następnego dnia. Udało mi się zrobić trochę ciekawych zdjęć przed zachodem słońca, a potem długo siedzieliśmy dookoła ogniska.

Dzień Piąty: Poniedziałek, 08 Wrzesień 2008 r. 
Długość Trasy: 4.9 km.

Na nogach byłem już przed szóstą rano, głównie w celu zrobienia zdjęć wschodzącego słońca i formacji skalnych. Niektóre z tych skał posiadały bardzo ciekawe kolorystyczne wzory, przypominające warstwy ciasta-makowca; podobne skały widziałem niedawno na wyspie Wreck Island w parku the Massasauga, też na Georgian Bay. Po dwóch godzinach wróciłem do namiotu aby się jeszcze przespać; z powodu dość sporego wiatru postanowiliśmy poczekać z wypłynięciem, licząc, że wiatr się zmniejszy w ciągu dnia. Powoli się spakowaliśmy i na bardzo malowniczych skałach spożyliśmy lunch. Wypłynęliśmy po godzinie trzeciej po południu, ale nadal mocno wiało. Chociaż przebyliśmy jedynie niecałe 5 km., był to najcięższy dzień jeżeli chodzi o wiosłowanie; cały czas musieliśmy wiosłować pod wiatr, a do tego trzeba było ustawiać kanu pod kątem 45-90 stopni do fal, aby się nie wywróciło.


Co jakiś czas, gdy znajdowaliśmy jakąś wysepkę lub skałę, staraliśmy się wypocząć. Chociaż fale były dość duże, w żadnym momencie nie czuliśmy zagrożenia i nawet nie płynęliśmy blisko brzegu, tylko wybraliśmy najkrótszą drogę po otwartej wodzie - niemniej jednak nie czułbym się zbyt pewnie, gdyby mój partner na kanu nie był dobrym i mocnym wioślarzem. Po jakimś czasie zobaczyliśmy grupę kajakarzy - poza spotkanymi ludźmi koło portażu, był to drugi raz, gdy z kimś zamieniliśmy parę słów, bo ogólnie turystów widziało się bardzo mało i ograniczaliśmy się do pomachania przepływającym w łodziach wodniakom; również ani razu nie widzieliśmy pracowników parku, którzy podobno czasem patrolują park i sprawdzają pozwolenia. Jakiś czas płynęliśmy razem z nimi i właśnie wtedy ktoś z nich wskazał na buszującego na skale niedźwiadka, który po kilkunastu sekundach zniknął w lesie. Trzydzieści minut później dotarliśmy do wyspy Obstacle Island, znajdującej się paręset metrów od naszego drugiego i ostatniego portażu.


Postanowiliśmy, że noc spędzimy na biwaku nr. 718 (N45 55 52.2 W80 52 27.0) właśnie na tej wyspie, która okazała się również niezmiernie ciekawa i rozciągał się z niej absolutnie przepiękny widok. Znaleźliśmy bardzo dużo jagód - co oznaczało, że na wyspie nie było niedźwiedzi, które są bardzo na jagody łakome (a swoją drogą to ciekaw jestem, jak byśmy się czuli wiedząc, że dzielimy wyspę z niedźwiadkiem...). Po rozbiciu namiotu zrobiłem sporo zdjęć, następnie jeszcze popływaliśmy na kanu w okolicy, wracając jak już się ściemniało (prawie że się zgubiliśmy - wszystkie te skały wyglądają podobnie!). Ponieważ następnego dnia czekała nas dość długa trasa oraz jeden portaż, planowaliśmy wstać już o szóstej rano, tak więc tym razem przy ognisku siedzieliśmy jedynie do północy.

Dzień Szósty: Wtorek, 09 Wrzesień 2008. 
Długość Trasy: 20.4 km.

Obudziliśmy się rzeczywiście o szóstej rano i po ósmej byliśmy już na wodzie. W kilka minut później, przepływając koło fantastycznych skał (zresztą każda skała jest tak piękna, że chciałbym ją uwiecznić na zdjęciach), dotarliśmy do portażu na Bass Creek (Strumieniu Okonia), zwanym również "Tramway": na początku XX wieku kompanie prowadzące wyrąb lasów skonstruowały linię ("tramway") służącą do transportu maszyn i ciężkiego sprzętu, następnie została ona porzucona, potem odbudowana i obecnie jest utrzymywana przez organizację Przyjaciół Rzeki Francuskiej oraz Ministerstwo Środowiska Naturalnego. Nawet znajdowała się tam taczka oraz wózek do przewozu łodzi lub kanu. Koło portażu znajduje się kilka prywatnych domków, położonych na przepięknych skałach. Wózek do przewozu kanu okazał się niesprawny, tak więc Mike i Morgan ofiarowali się przenieść oba kanu. Cały portaż ma 240 m. długości i w porównaniu z innymi, jest jednym z najłatwiejszych w Ontario.

Zakończywszy ostanie już pakowanie kanu, wypłynęliśmy na jeziorko Bass Lake i skierowaliśmy się na północ na Wschodni Kanał, gdzie na miejscu nr. 623 szybko zjedliśmy lunch i skręciliśmy w prawo, minęliśmy stuletni domek letniskowy, potem skręciliśmy w lewo w Kanał Kanu (Canoe Channel). Brzegi stanowiły spadziste skały, rosły na nich typowe dla Ontario smagane wiatrem sosny, praktycznie nie widzieliśmy nikogo innego na wodzie. Powoli dopłynęliśmy do dużej prywatnej wyspy Canal Island, minęliśmy ją od strony południowej i szybko znaleźliśmy się na zatoce Wanapitei Bay, trzymając się blisko prawego brzegu i manewrując pomiędzy długimi wyspami, aby uniknąć wiatru. Do przystani Hartley Bay House Marina dobiliśmy o drugiej trzydzieści. Wyprawa zakończyła się sukcesem! Po rozładowaniu kanu i załadowaniu samochodów dojechaliśmy do restauracji The Hungry Bear, gdzie zjedliśmy pierwszy "cywilizowany" posiłek i pożegnaliśmy się z Morganem i Mike.

W drodze powrotnej ja i Catherine zatrzymaliśmy się koło opuszczonej stacji benzynowej, gdzie przez pół godziny robiłem zdjęcia, jak też wstąpiliśmy od pobliskiego rezerwatu indiańskiego. Do Toronto dojechaliśmy około godziny 10 wieczorem. Ogólnie wycieczka była niezmiernie udana. Zrobiliśmy tzw. "Pętlę w Kształcie Cyfry Osiem" ("The Figure 8 Loop Route"), mieliśmy okazję zwiedzić ruiny osady French River, zrobić wiele zdjęć, zobaczyć dwa niedźwiadki i (niektórzy z nas) grzechotnika; biorąc pod uwagę bardzo deszczowe lato, pogoda nam dopisywała - te dwa razy, gdy padało, praktycznie spowodowało, że wyprawa stała się jeszcze bardziej urozmaicona i atrakcyjna.

Prawie 350 zdjęć z tej wyprawy można obejrzeć w tym miejscu: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/ w albumie zatytułowanym "French River, ON-Hartley Bay to Georgian Bay, September 04-09, 2008".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz