|
Nasza trasa z Minneapolis, Minnesota do Mississauga, Ontario |
Prawie 20 lat temu
wyrobiłem sobie bezpłatną kartę „Air Miles” i przez następne 2 dekady żmudnie
kolekcjonowałem punkty (a raczej mile), robiąc zakupy w niektórych sklepach.
Pewnie ta karta nie była rewelacyjna—gdy w końcu wymieniłem większość
uzbieranych punktów na przelot samolotem w jedną stronę z Toronto do
Minneapolis w 2017 roku, zaoszczędziłem $200 (musiałem dopłacić ponad $100
podatków). Innymi słowy, ‘zarabiałem’ na tej karcie po $10 rocznie!
Wtorek, 22 sierpnia 2017 roku
Na szczęście lot
liniami Air Canada był o godzinie dziewiątej, a nie o szóstej rano—przynajmniej
mogłem się jako-tako wyspać. Na lotnisku w Toronto po raz pierwszy użyłem self-checking (wydrukowawszy uprzednio w
domu ‘boarding pass’) i działał bez zarzutu. Jak się spodziewałem, mój bagaż
podręczny ponownie prześwietlono z powodu sporej ilości sprzętu
elektronicznego, jaki się w nim znajdował (trzy aparaty fotograficzne, dwa
urządzenia GPS, ładowarki do baterii, latarki, magnetofon…), ale nawet nie
potrzebowałem go otwierać. Przy okazji zauważyłem sporo pasażerów, którzy, nie
zważając na przepisy, mieli ze sobą duże butelki z różnymi płynami i kremami—w
większości przypadków zostały one im odebrane.
Lotnisko Pearson
Airport posiada tzw. ‘border preclearance facilities’ administrowane przez
władze amerykańskie. Oznacza to, że już na lotnisku w Kanadzie przechodzi się
amerykańską odprawę emigracyjną i celną—zresztą torontoński port lotniczy był pierwszym
lotniskiem na świecie, posiadającym tego rodzaju odprawę celną (1952 r.)
Przylatując z Kanady do USA jestem traktowany tak, jak pasażerowie samolotów
linii krajowych i nie muszę przechodzić przez żadne dodatkowe kontrole celne
czy emigracyjne.
Jakiś czas czekałem w
kolejce do amerykańskiej kontroli celnej. Ponieważ większość pasażerów nie była
obywatelami USA lub Kanady, zadawano im wiele pytań i nawet niektórzy musieli
złożyć odciski palców. Gdy wreszcie nadeszła moja kolej, urzędnik przeskanował
mój paszport, spojrzał w ekran monitora i spytał się, jaki jest cel mojej
podróży.
—
Biwakowanie — odpowiedziałem.
Otrzymałem z powrotem
paszport i w ten sposób znalazłem się w Stanach Zjednoczonych! No, może nie
całkowicie, bo legalnie nadal znajdowałem się na terytorium Kanady: celnicy
amerykańscy mieli prawo mi zadawać pytania, ale nie mogli mnie zatrzymać lub
aresztować. Oczywiście, mogli też mnie zawrócić z powrotem do Kanady, jak też
ja mogłem samemu podjąć taką decyzję.
Ponieważ wejście na
pokład samolotu miało się rozpocząć dopiero za godzinę, postanowiłem udać się
na śniadanie do Tim Horton’s—gdy zobaczyłem OGROMNĄ kolejkę to tej niezmiernie
popularnej kanadyjskiej restauracyjki/kawiarenki, od razu zrezygnowałem—nie
chciałem się spóźnić na samolot!
Samolot, Embrarer
E175, był stosunkowo mały (około 80 miejsc). Długość lotu wynosiła 1 godzinę i
48 minut. Po wylądowaniu na lotnisku w Minneapolis/Saint Paul (MSP) szybko
udałem się odebrać bagaż—moja walizka już na mnie czekała.
Zadzwoniłem do Catherine
i powiedziałem jej, gdzie dokładnie się znajduję. Oczywiście, nadal była w domu
czymś zajęta i przepraszającym tonem głosu powiedziała, że będzie trochę
później.
—
Nie przejmuj się tym! Mam dużo doświadczenia czekając na ciebie na tym
lotnisku! Gdy przyleciałem tutaj poprzedniego roku, musiałem na nią czekać
ponad godzinę.
Gdy tyko zobaczyłem
samochód Catherine—biały ‘van’ Dodge Caravan (obecnie już z rejestracją
Minnesoty i nową przednią szybą, bo stara pękła podczas naszej poprzedniej
wycieczki w USA), szybko wsiadłem, zainstalowałem urządzenie GPS i wyruszyliśmy
w drogę.
Opuściwszy miasto (nie
byłem zainteresowany go zwiedzać), drogą numer 35 pojechaliśmy na północ i
zatrzymaliśmy się w Forest Lake, gdzie udaliśmy się sklepów Walmart i Aldi. Całkiem
podobał mi się Aldi. Jest to sieć tanich sklepów (nie ma jej w Kanadzie) i
rzeczywiście, kupiliśmy w nim dużo żywności na naszą wycieczkę. Na budynku
sklepu znajdował się duży napis” „Poszukujemy Pracowników. Wszystkie Pozycje,
od $14 do $24 na godzinę.” Wygląda na to, że podobnie, jak w Kanadzie, w
Minnesocie również brakowało ludzi do pracy! Natomiast byłem całkiem
rozczarowany sklepem Walmart. Specjalnie zrobiłem listę rzeczy, jakie
zamierzałem w nim kupić, bo miałem nadzieję, że będą tańsze tutaj niż w
Kanadzie. Jednakże po przeliczeniu na dolary kanadyjskie okazało się, że nic
nie warto było kupić, bo ceny były wyższe. Ponieważ większość sklepów Walmart
(jak tej innych) jest usytuowanych bardzo blisko głównych autostrad, już po
paru minutach byliśmy z powrotem na autostradzie i dopiero po dłuższym czasie
zatrzymaliśmy się przy drodze na lunch.
Kilka godzin później
dotarliśmy do Duluth, głównego miasta portowego w Minnesocie, do którego mogły
zawijać statki oceaniczne z Oceanu Atlantyckiego poprzez sieć kanałów na
Wielkich Jeziorach i Zatokę Świętego Wawrzyńca. Chociaż nie zatrzymaliśmy się w
mieście, z okna samochodu mogłem podziwiać ogromne doki, przystanie, stocznie
(?), statki towarowe i liczne tory kolejowe. Swego czasu musiało być to
znaczące miasto przemysłowe, lecz sądzę, że jego lata świetności już dawno
przeminęły. Gdy przejechaliśmy mostem imienia John A. Blatnik Bridge nad zatoką
Saint Louis Bay, znaleźliśmy się w stanie Wisconsin. Następne jechaliśmy drogą
nr 13, mniej-więcej wzdłuż południowych wybrzeży jeziora Górnego (Superior).
Dojechawszy do małego
miasteczka o nazwie Cornucopia ( ‘róg obfitości’), wstąpiliśmy do sklepu
Ehler’s Store, gdzie porozmawialiśmy z bardzo miłą kobietą, właścicielką
sklepu, która okazała się być Kanadyjką. Sklep miał ponad 100 lat i można było
w nim kupić artykuły spożywcze, sprzęt biwakowy, artykuły żelazne, pamiątki,
wyroby artystyczne—jak też znajdowała się w nim mała restauracyjka. Naprzeciwko
sklepu mieścił się budynek małej poczty, a napis dumnie obwieszczał, że było to
„Najbardziej położona na północ poczta w stanie Wisconsin.” Gdy przybyliśmy na
wyspę Madeline Island, od razu zauważyłem pocztę. Ponieważ wyspa Madeline
Island zdawała się być bardziej na północ od miasteczka Cornucopia, początkowo
nie bardzo wierzyłem w treść tego napisu—później spojrzałem na mapę i
przekonałem się, że rzeczywiście, ta część wyspy, na której znajdowała się
poczta, była położona na południe od Cornucopia.
Co ciekawe, pierwsi
farmerzy, którzy przybyli na te tereny z Imperium Austriackiego to byli
Karpatorusini, grupa etniczna mieszkająca na górzystych terenach graniczących z
Polska, Słowacją i Rumunią. Nazwiska Karpatorusinów występujące w Cornucopia to
Kaseno, Celinsky, Sveda, Roman i Pristash.
Chcieliśmy spędzić
więcej czasu na zwiedzenie tego miasta, ale tego samego dnia musieliśmy jeszcze
złapać prom na wyspę Madeline Island. Pomimo szybkiej jazdy samochodem,
spóźniliśmy się na prom odchodzący o godzinie 18:00 i czekając na następny,
mogliśmy zwiedzić miasto Bayfield. Promów było kilka i kosztowały $25 za
samochód i $14 za osobę (w dwie strony), razem $53. Dwudziestominutowa podróż
promem była bardzo przyjemna i przy okazji mogliśmy porozmawiać z amerykańską
parą na temat naszych i ich podróży.
Wyspa Madeline Island,
pierwotnie zwana Moningwunakauning („Dom Dzięcioła Kropkowanego”), jest
największą wyspą z grupy 22 wysp „Apostle Islands” i jedyną, na której znajdują
się prywatne domy, kościoły, drogi, sklepy i parki. Zaraz na północ od tej
wyspy jest położona wyspa Stockton Island (Gigawekamingo), posiadająca jedną z
największych koncentracji czarnych niedźwiedzi w Ameryce Północnej!
Jako że zrobiłem
rezerwację miejsca biwakowego w parku kilka tygodni temu—zresztą nie miałem
specjalnie wyboru z powodu popularności parku—szybko wstąpiliśmy do biura
parku, otrzymaliśmy pozwolenia, kupiliśmy drzewo na ognisko za $5.00 i udaliśmy
się do miejsca numer 7, które była całkiem przyjemne. Pobyt w parku kosztował
$20 za noc, ale dodatkowo samochód musiał posiadać specjalną naklejkę, dającą
nam prawo wjazdu do parków w Wisconsin, co nas kosztowało dodatkowo $38.
Zaczęło lekko padać, tak więc szybko rozbiłem namiot i szybko poszliśmy spać,
bez rozpalania ogniska.
Środa, 23 sierpnia 2017 roku
Obudziliśmy się w
parku „Big Bay State Park”! Po szybkim śniadaniu porozmawialiśmy z nieopodal
biwakującą rodziną, posiadającą 4 dzieci pięknego szczeniaczka owczarka
szkockiego (Border Collie). Następnie
udaliśmy się na przechadzkę wzdłuż szlaku Barrier
Beach Trail, ciągnącego się pośród lagun i piaszczystych wydm. Dookoła
rosły sosny i według tablicy informacyjnej, „mogą one rosnąć przez cały rok,
ponieważ ich woskowate liście nie wysychają z powodu wiejących w zimę suchych
wiatrów. Również potrzebują mniej substancji odżywczych z ziemi, bo nie
wyrastają na nich na wiosnę nowe liście.” Widzieliśmy też grzyby i inne
rośliny, rosnące na podłożu z próchnicy, składającego się z igliwia sosnowego,
liści, drzewa, odchodów zwierzęcych, obumarłych organizmów i innych
pozostałości. Również rósł chrobotek reniferowy—tak naprawdę jest porostem,
składającym się z grzyba i glonów, żyjących w związku symbiotycznym. Był to
bardzo udany spacer!
Park był świetnie
utrzymany, dzięki ‘campground hosts’ (turyści zajmujący się też drobnymi
pracami w parku, za co zwykle otrzymują bezpłatne miejsce w parku), którzy
bardzo dokładnie sprzątali miejsca kempingowe. Dość długo z nimi rozmawialiśmy
i się od nich dowiedzieliśmy dużo zajmujących rzeczy nie tylko o parku, ale też
o wyspie Madeline Island.
Po południu pojechaliśmy
samochodem do miasteczka La Pointe, zaparkowaliśmy samochód i przeszliśmy się
po uliczkach. Było tam parę sklepów, kościół katolicki i cmentarz, jak i stary
cmentarz indiański, na którym pochowani byli też biali ludzie. Początki
cmentarza sięgają 1835 roku, gdy powstała misja założona przez Frederica
Baraga. Szef indiański Kechewaishke oraz Madeline Cadotte, od której pochodzi
nazwa wyspy są zapewne najbardziej znanymi osobami pochowanymi na cmentarzu.
Wiele grobów Indian z plemienia Ojibwe było pokrytych małymi budkami, tzw.
„Spirit House” (Dom Duchów), w celu protekcji pochowanych tamże. Turystom nie
wolno było wchodzić na ogrodzony cmentarz—a na samym płocie pozostawiono
różnorakie ofiary w postaci pieniędzy, „łapaczy snów”, kamieni i kawałków
drzewa.
Większość napisów
informacyjnych na wyspie była dwujęzyczna—po angielsku i w języku odżibwe (albo
Anishinaabe). Ten indiański język zdawał się być ‘trochę’ trudny—nawet nie
próbowaliśmy wymawiać tych napisów! Zresztą poniżej przedstawiam kilka
przykładów:
Gidanamikaagoo Omaa
Mooningwanekaaning—witamy na wyspie Madeline Island.
Gichi-Wilkwedong
Danakamigiziwining—Park Miejski
Giigidoowigamigong—Ratusz
Agindaasoowigamigong—Biblioteka
Publiczna
Aakozhwigammigong—Przychodnia
Wemitigoozhi-Anama
Ewigamigong—Kościół Katolicki
A gdy poszliśmy do
łazienki, ja użyłem tej dla “Ininiwag”, a Catherine dla “Ikwewag”!
Również wdaliśmy się w
rozmowę z kilkoma mieszkańcami wyspy, co zawsze jest fascynujące, poszliśmy do
muzeum (właśnie się zamykało) i pojechaliśmy do innego parku (Big Bay Town
Park), zarządzanego przez miasto, gdzie można było biwakować za $25 za noc (i
nie potrzeba było wykupować dodatkowego pozwolenia wjazdu do parku!) Na plaży
leżało sporo kanu—spuściliśmy jedno na wodę i przez ponad godzinę pływaliśmy po
zacisznej lagunie.
Pod wieczór rozpaliłem
ognisku i upiekliśmy kilka steków przywiezionych z domu przez Catherine—okazały
się niestety niejadalne i wyrzuciliśmy je, w zamian spożywając inne jedzenie.
Parę godzin później pojawiła się grupa 6 szopów praczy na inspekcję naszego
miejsca biwakowego, ale nie znalazłszy żadnego jedzenia, szybko poszły na inne
miejsca.
|
Catherine uwielbia lody-nawet sztuczne! |
Zawsze na wakacje
przywożę ze sobą kilka książek i uwielbiam je czytać na łonie natury lub przy
ognisku, przy świetle latarek z diodami elektroluminescencyjnymi (LED). Mimo że
staram się jak najmniej czytać beletrystyki, niektóre tego rodzaju książki są z
pewnością warte przeczytania. Na początku zabrałem się za „Vatican” autorstwa
Malachi Martin, byłego jezuity, który był bliskim przyjacielem Papieża Jana
XXIII i zdawał się być świetnie obiegany w Watykanie i jego tajemnicach.
Chociaż dane osobowe bohaterów i niektóre daty były pozmieniane, książka
opisywała czasy Papieży Piusa XII Jana XXIII, Pawła VI i Jana Pawła II. Trochę
czasu mi zajęło przeczytanie wszystkich 800 stron, ale było to dobra lektura,
dużo się z niej dowiedziałem o tym, jak działa biurokracja watykańska w obliczu
ciągłej walki dobra ze złem.
Piątek, 25 sierpnia 2017 roku
Rano spakowaliśmy się
i po kilkunastu minutach byliśmy w porcie, gdzie ustawiliśmy się w kolejce do
promu, ale jeszcze udało mi się wskoczyć na pocztę i wysłać kartki pocztowe.
Tym razem uruchomiono kilka promów—jeden z nich o rosyjsko-brzmiącej nazwie
„Nichevo”. Pracownik promu powiedział nam, że facet, który kiedyś budował tutaj
różne łodzie, był Rosjaninem i za każdym razem, gdy go się pytano, co robi,
odpowiadał, „Nichevo” (nic).
Był piękny, słoneczny
dzień i po 20 minutach dotarliśmy do miasteczka Bayfield; po zjechaniu z promu,
zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy do Centrum dla Turystów (Visitor Centre), gdzie zaczęliśmy
rozmawiać z bardzo interesującą, młodą dziewczyną, studentką w The College of
Saint Scholastica w Duluth, studiującą Globalistykę. Sądziliśmy, że jest
pochodzenia francusko-kanadyjskiego, ale okazało się, że z powodu adopcji
częściowo była m. in. pochodzenia rosyjskiego i odzibwe. Umiała kilka języków,
odwiedziła Rosję i chyba spędziliśmy z nią na rozmowie ponad godzinę.
Po opuszczenia
Bayfield dojechaliśmy do głównej drogi i zdecydowaliśmy, że nie będziemy
nocowali w „Narodowym Lesie” (National
Forest), ale w parku stanowym, Copper Falls State Park, który był
bliżej—jak też już mieliśmy opłacone pozwolenie wjazdu do parków w stanie
Wisconsin. Park się znajdował zaledwie 30 minut od Bayfield. Wjechawszy do
niego, najpierw przejechaliśmy się po południowej części biwakowej—posiadała
trzy okrężne drogi z wieloma miejscami biwakowymi, całkiem niezłe, ale mimo
wszystko pojechaliśmy zobaczyć, jak wyglądają miejsca w północnej części.
Wybraliśmy bardzo prywatne miejsce nr 33, zlokalizowane koło drogi parkowej,
niedaleko dwóch innych dróg, ale ponieważ rzadko nimi jeździły samochody,
kompletnie nam to nie przeszkadzało. Szybko rozbiłem namiot i udaliśmy się na
przechadzkę to wodospadów. Zaczęło trochę popadywać i schowaliśmy się pod
pięknym zadaszeniem wykonanym z drewnianych bali przez Civilian Conservation Corps w latach trzydziestych XX
w.—budowniczymi byli głownie weterani Pierwszej Wojny Światowej. W ogóle
architektura parkowa była niezmiernie oryginalna. Wreszcie przestało padać i
kontynuowaliśmy naszą wycieczkę do wodospadów Copper Falls i Brownstone Falls.
Nie udało się nam przejść całego szlaku, bo już się ściemniało i obawialiśmy
się, że może w każdej chwili się rozpadać, ale za to zobaczyliśmy oba
malownicze wodospady. Powróciwszy na miejsce biwakowe posiedzieliśmy przy
ognisku i poszliśmy spać.
Sobota, 26 sierpnia 2017 roku
Catherine wstała dość
wcześnie rano; ponieważ wyglądało, że niebawem może padać, obudziła też mnie,
spakowaliśmy namiot i przed odjazdem udaliśmy się na krótki spacer po szlaku
„North Country National Scenic Trail”, który ciągnie się około 4600 mil (7400
km) od Crown Point we wschodnim stanie Nowy York do parku Lake Sakakawea State
Park w Północnej Dakocie. Szlak był bardzo malowniczy i dość wyboisty—po
przejściu 0.0001% długości całej trasy, zawróciliśmy i pojechaliśmy do biura
parku. Poprzedniego dnia Catherine zauważyła małą drewnianą chatkę w parku i
była ciekawa, czy mogą w niej nocować turyści. Pracownik parku powiedział nam,
że jest ona dostępna dla osób niepełnosprawnych za taką samą opłatą, jak
miejsce biwakowe ($20).
|
Nasze miejsce biwakowe nr 33 w parku Copper Falls State Park |
Przez jakiś czas
jechaliśmy autostradą nr 28 w kierunku wschodnim, zatrzymaliśmy się też w Visitor Center na granicy Michigan i
Wisconsin, gdzie spędziliśmy ponad pół godziny, rozmawiając z bardzo miłą
pracownicą, która opowiedziała nam wiele fascynujących historyjek, jak też
wybraliśmy kilka broszur turystycznych na temat stanu Michigan i Upper
Peninsula (Górny Półwysep). Skierowaliśmy się ku biwakowi Au Train w Narodowym
Lesie Hiawatha National Forest; nie
było daleko, ale Catherine poczuła się zmęczona. Zajechaliśmy na parking
jakiegoś muzeum i ucięliśmy sobie drzemkę, a potem wstąpiliśmy do sklepu
„Family Dollar Store”—jest to następna sieć tanich sklepów w USA, ale w
porównaniu do innych tego rodzaju ‘dolarowych’ sklepików, trochę były
zaskoczony wysokimi cenami. W tym sklepie zobaczyłem po raz drugi w czasie tej
wycieczki murzyna, czym byłem zaskoczony, bo spodziewałem się ich napotkać o
wiele więcej, szczególnie w stanie Michigan.
Również udaliśmy się
do miejscowości Marquette, akurat odbywał się jakiś festiwal i wszędzie była
masa ludzi. Powoli jechaliśmy wzdłuż nadbrzeża i zaparkowaliśmy koło muzeum i
budynków straży przybrzeżnej. Znajdowała się tam latarnia morska i kilka
starych łodzi.
Wreszcie dotarliśmy do
biwaku Au Train Lake Campground. Składał się z 2 pętli, po których powoli
pojechaliśmy, szukając odpowiedniego miejsca biwakowego i wybraliśmy nr 13,
koło jeziora. Koszt za jeden dzień był tylko $9 (połowa regularne ceny z powodu
specjalnej karty wstępu, jaka przysługiwała Catherine). Park posiadał
samoobsługowy system płacenia—na specjalnej kopercie wypisałem odpowiednie
informacje o nas i naszym samochodzie, włożyłem w nią pieniądze i poszliśmy ją
zdeponować, ale po drodze zatrzymaliśmy się koło miejsca ‘campground
host’—osoby odpowiedzialnej za utrzymywanie parku w porządku, zbieranie
pieniędzy, sprzedawanie drzewa na ognisko i udzielania turystom informacji.
Powiedział nam, że rząd federalny nie miał wystarczających środków finansowych
i przez to w parku nie było ani bieżącej wody w pompach, ani elektryczności. Na
szczęście przywieźliśmy ze sobą kilka dużych butelek z wodą. Wręczyłem mu
kopertę z należnością i kupiłem też od razu worek drzewa. Był to niezmiernie
towarzyski człowiek i niewątpliwie ogromnie lubił to pół-społeczne zajęcie.
Rozpaliliśmy ognisko i
przez jakiś czas przy nim siedzieliśmy; gdy zaczęło lekko padać, udaliśmy się
do namiotu, bardzo szybko zasypiając.
Niedziela, 27 sierpnia 2017 roku
Rano nadal mżyło,
zatem szybko się spakowaliśmy i pojechaliśmy na północ po absolutnie cudownej
drodze nr 552 w lesie Hiawatha National
Forest. Jeżeli nie posiadalibyśmy GPS, to z pewnością sądzilibyśmy, że się
zgubiliśmy—to jest cudowny wynalazek! Paręnaście metrów przez wjazdem na drogę
nr 28 zobaczyłem szlak—dawniej przebiegała tędy kolej Duluth, South Shore and Atlantic Railway.
Z miejscowości Munisng
mieliśmy zamiar udać się nad nadbrzeże jeziora Górnego, do „Pictured Rocks
National Lakeshore”, ale droga nie była zbyt dobra na nasz samochód i
zrezygnowaliśmy z tej krótkiej wycieczki. Natomiast kupiliśmy produkty
żywnościowe i sporo bardzo tanich koszulek.
|
27 sierpnia 2017 r. ktoś zobaczył "człowieka" (human)! |
Jadąc drogą nr 28,
Catherine zobaczyła ogromny billboard, zapraszający nas do odwiedzenia „Seney
National Wildlife Refuge” (Rezerwat Przyrody Seney) i postanowiliśmy do niego
wpaść, znajdował się zaledwie kilka mil od drogi. Najpierw weszliśmy do
imponującego Visitor Center (Ośrodek
dla Odwiedzających). Woluntariusze tam pracujący byli naprawdę uprzejmi i
chętnie dzielili się z nami swoją obszerną wiedzą. Obejrzeliśmy prawie
półgodzinny film o rezerwacie i obejrzeliśmy masę eksponatów—żałowaliśmy, że
nie możemy tam spędzić więcej czasu! Wsiedliśmy do samochodu—nadal lekko
siąpiło—i udaliśmy się na przejażdżkę po siedmio-milowej (ponad 11 km)
jednokierunkowej drodze, Marshland
Wildlife Drive, co okazało się jedną z czołowych atrakcji naszej podróży!
Przejeżdżaliśmy przez lasy, mokradła i tereny bagienne, od czasu do czasu
zatrzymując się w celu obserwowania fauny i flory. W jeziorkach pływało sporo
łabędzi i gęsi kanadyjskich. W pewnym momencie z daleka zobaczyliśmy siedzącego
na drzewie orła. Gdy się jemu przyglądałem przez teleobiektyw, Catherine
intensywnie się w niego wpatrywała.
—
Czy to jest orzeł przedni, czy też orzeł bielik (po angielsku bald eagle, ‘orzeł łysy’) — zapytała.
—
Jeżeli wygląda tak, jak ty, to jest orzeł przedni, jeżeli natomiast tak, jak
ja, to jest orzeł bielik — odpowiedziałem.
Niezmiernie byliśmy zadowoleni
z tej przejażdżki!
Mieliśmy do wyboru
trzy lokacje biwakowe i na jednej z nich zamierzaliśmy spędzić następne kilka
dni. Pierwsza, Three Lakes Campground,
znajdowała się koło małej miejscowości Strong, na południe od drogi nr 28, w
lesie Hiawatha National Forest—i tak
się nam od razu spodobała, że postanowiliśmy się na niej zatrzymać. Całe
obozowisko było puste—tylko na jednym miejscu stał samotny samochód. Wybraliśmy
miejsce nr 8, koło szlaku pieszego i jeziora Walker Lake, i szybko się na nim rozbiliśmy.
Sporadycznie padało i Catherine siedziała pod parasolką—szkoda, że nie
kupiliśmy większego parasola, jaki niedawno widzieliśmy w sklepie Shopko.
W ognisku było dużo
potłuczony i na wpół-stopionych butelek od piwa i zabrało mi trochę czasu, zanim
usunąłem większość szkła. Nigdy nie mogę zrozumieć, dlaczego ludzie w ten
sposób postępują! Na ognisku upiekliśmy na grillu smaczne steki wieprzowe. Nie
widzieliśmy żywego ducha na obozowisku—ktokolwiek był w samochodzie, nigdy nie
rozbił namiotu i musiał spać w środku—około godziny 6 rano następnego dnia
usłyszałem jakieś odgłosy i gdy wstaliśmy, samochodu już nie było. Zapłaciliśmy
$8 za noc—jedyną osobę, jaką widzieliśmy, to pracownik parku, który przyjechał
2 dni później, zebrał koperty z płatnościami i worki ze śmieciami oraz
posprzątał łazienki.
W parku przebywaliśmy
2 noce i było super! Prawie-że nie słyszeliśmy samochodów, które sporadycznie
przejeżdżały po drodze. Jednego razu, gdy siedzieliśmy na małej plaży na
brzegach jeziora, zobaczyliśmy dwie osoby pływające na kanu i łowiące ryby. Gdy
się do nas zbliżyli, krótko z nimi porozmawialiśmy.
Cały park posiadał 10
miejsc biwakowych (28 według oficjalnej rządowej strony internetowej) i prócz
ubikacji i pompy wodnej, nie było żadnych innych obiektów—użytkownicy musieli
nawet ze sobą zabrać śmieci. Nasze miejsce nr 8 znajdowało się na końcu
pętlowej drogi, koło szlaku pieszego. Następnego dnia wybrałem się na krótką
przechadzkę po parku. Co ciekawe, była tam asfaltowa droga, chociaż nieużywana
od pewnego czasu… i zobaczyłem sporo zarośniętych miejsc biwakowych! A więc
była to następna pętla z miejscami biwakowymi, obecnie zamknięta—ciekawe,
dlaczego? Być może mała popularność parku spowodowała, że nie warto było
utrzymywać wszystkich miejsc biwakowych… albo też ta część była zamknięta w
celu rehabilitacji przyrody. W każdym razie niezmiernie miło wspominamy pobyt w
tym parku i z łezką w oku opuszczaliśmy nasze przepiękne miejsce, które było
ogromne, malownicze i bardzo prywatne!
Wtorek, 29 sierpnia 2017 roku
Rankiem opuściliśmy
park, pojechaliśmy na północ i potem podążaliśmy drogą West Lakeshore Drive,
wijącą się wzdłuż południowych brzegów jeziora Górnego. Zatrzymaliśmy się
również w Bay View Campground—jednego
z miejsc, w którym mieliśmy się ewentualnie zatrzymać poprzednio na biwak—było
niezłe, ale tu i tam widzieliśmy rozbite namioty i samochody turystyczne. Biwak
na Three Lakes Campground było o
stokroć lepszy! Następnie dojechaliśmy do latarni morskiej, Point Iroquois Lighthouse, wybudowanej w
1870 roku na miejscu wyburzonej latarni morskiej. Ponieważ swego czasu było on
obsługiwany przez głównego latarnika i dwóch asystentów, posiadał pomieszczenia
mieszkalne dla 3 rodzin. Latarnia została wycofana z eksploatacji w 1962 roku i
obecnie stanowi muzeum. Przez ponad godzinę ją zwiedzaliśmy, rozmawialiśmy z
pracownikami muzeum i obejrzeliśmy wiele ciekawych zdjęć i artefaktów, a na
końcu przeszliśmy się drewnianym deptakiem. Gdy kończyliśmy lunch, wdaliśmy się
w rozmowę z kobietą od lat podróżującą samochodem kempingowym to Stanach
Zjednoczonych. Opowiedziała nam, jak parę lat temu do parku przyjechała
ogromnym, luksusowym samochodem kempingowym starsza para—właśnie go kupili i
był to ich pierwszy wypad tym wehikułem. Kierowca niestety miał bardzo mało
wprawy i gdy zaczął go cofać i wykręcać, wpadł na drzewa i jak oceniała, koszty
spowodowanych uszkodzeń wynosiły więcej, niż ona zapłaciła za swój skromniejszy
samochód kempingowy!
Kontynuowaliśmy naszą
jazdę wzdłuż wybrzeży i niebawem dotarliśmy do miasta Sault Ste. Marie (w USA),
wpadliśmy do sklepu dolarowego, zaopatrzyliśmy się w jedzenie, jak też
kupiliśmy piwo w sklepie ‘duty free’ znajdującym się na początku ogromnego
mostu nad rzeką St. Mary’s River, stanowiącego również stanowił granicę z Kanadą.
Z mostu spostrzegliśmy spory statek wycieczkowe o nazwie „The Pearl Mist”—który
mieliśmy za parę dni powtórnie zobaczyć. Z mostu widzieliśmy amerykańskie
śluzy, przez które przepływało około dziesięć tysięcy statków rocznie—stare
kanadyjskie śluzy były obecnie używane jedynie dla łodzi rekreacyjnych.
Po dziesięciu minutach
czekania podjechaliśmy pod budkę kontroli celnej. Celnik nie zadawał nam zbyt
dużo pytać—głownie, czy mamy ze sobą broń palną, gaz łzawiący i podobnego
rodzaju sprej—jak też udzielił nam informacji na temat „The Pearl Mist”.
Autostradą nr 17
skierowaliśmy się na wschód i zatrzymaliśmy się na piknik na małej wysepce
Bamford Island, koło mostu prowadzącego na wyspę St. Joseph Island. W 2015
roku, gdy powracaliśmy do Kanady, też się zatrzymaliśmy w tym samym miejscu.
W miejscowości Serpent
River, kilkanaście metrów za skrzyżowaniem z drogą nr 108 (prowadzącą do Elliot
Lake), byliśmy zmuszenie się zatrzymać—przed nami stał sznur samochodów i
ciężarówek, jak też minął nas samochód policyjny, jednak policja nie kierowała
ruchem i nie wyjaśniła, co się stało. Najprawdopodobniej wydarzył się
wypadek—później zobaczyliśmy uszkodzony samochód kempingowy—w każdym razie
droga była zablokowana i nikt nie wiedział, co się zdarzyło i jak długo będziemy
musieli czekać. Niektóre samochody zawracały, ale kilka z nich skręciło w
prawo, w małą drogę o nazwie Riverview Road. Spojrzałem na mój GPS i według
niego jadąc tą drogą, mogliśmy kompletnie ominąć wypadek i ponownie wjechać na
autostradę nr. 17. Jednakże byłem zdziwiony, że policjanci nie skierowali ruchu
właśnie na tą drogę. Czy może wiedzieli coś, czego my nie wiedzieliśmy—czy po
prostu byli niekompetentni i zbyt mało inteligentni? Wkrótce okazało się, że
chyba jednak kompetencją i inteligencją nie grzeszyli… Postanowiliśmy
zaryzykować i skręciliśmy w Riverview Road—i był to świetny pomysł! Po
stosunkowo krótkim czasie ponownie wjechaliśmy na autostradę nr 17—i tym razem
na przeciwnym pasie stało ponad 100 samochodów (Catherine uważała, że o wiele
więcej i że tego rodzaju ‘parking’ ciągnął się na parę kilometrów), niemogących
dalej jechać z powodu wypadku—i nie zauważyliśmy ANI JEDNEGO samochodu, który
by się starał drogą Riverview Road objechać miejsce wypadku! Niestety
policjanci jedynie zablokowali drogę i nie skierowywali ruchu na boczną drogę.
|
Massey, Ontario |
Po paru godzinach
jazdy dotarliśmy do miasta Massey, skręciliśmy na północ pięć minut później
przybyliśmy do parku Chutes Provincial Park. Najpierw zrobiliśmy parę rundek po
parku i wybraliśmy bardzo przyjemne miejsce nr 98, następnie wróciliśmy do
biura parku i uiściliśmy opłatę, otrzymując też pozwolenia na biwakowanie i
parkowanie samochodu. Było to nasza druga wizyta w tym parku—kilka lat przedtem
biwakowaliśmy w nim na miejscu nr 95 (tym razem było zajęte). Nasze obecne
miejsce (nr 98) znajdowało się koło pieszego szlaku prowadzącego do wodospadów
i nawet mogliśmy słyszeć szum spadającej wody. Większość miejsc kempingowych
była zajęta i po obydwu stronach naszego biwaku mieliśmy sąsiadów, ale ogólnie
panowała cisza.
Catherine rozpakowała samochód i gdy układała na stole przybory
kuchenne, nagle zaczęła głośno krzyknęła—pod stołem zauważyła czarnego węża!
Natychmiast do niej przyszedłem, gotowy do walki z tym gadem, co okazało się
niezmiernie prostym zadaniem—to był bardzo realistycznie wyglądający wąż
zrobiony z gumy! Catherine nawet zatrzymała go dla siebie na pamiątkę tego
zdarzenia. Ktokolwiek go tam położył, mając nadzieję przestraszyć niczego
niepodejrzewających biwakowiczów, z pewnością dopiął swego! Rozpaliliśmy
ognisko, zjedliśmy wyborne steki z grilla i spaliśmy jak zabici. A powracając
jeszcze do tego wypadku na drodze—około godziny dziewiątej wieczorem
słyszeliśmy, jak samochód za samochodem przejeżdżały autostradą nr 17—pewnie
wreszcie usunięto uszkodzony samochód kempingowy i otworzono drogę dla ruchu
samochodowego.
Czwartek, 30 sierpnia 2017 roku
Obudziliśmy się—a
raczej obudzono nas—ktoś (sądziliśmy, że to nasi sąsiedzi) rzucał długimi,
grubymi szyszkami w nasz namiot. Catherine wyjrzała z namiotu i ujrzała, że
bardzo dużo szyszek leży na ziemi dookoła namiotu. Okazało się, że sprawcami
były wiewiórki—wchodziły na drzewo, odgryzały szyszki, które spadały z drzewa
na nasz namiot, a potem je brały w pyszczki i zanosiły do swoich jamek.
Był piękny, słoneczny
dzień i po śniadaniu poszliśmy na przechadzkę po szlaku, który zaprowadził nas
do kilku malowniczych wodospadów i bystrzy. Szkoda, że nie mogliśmy spędzić
następnej nocy w parku, ale już czekała na nas zarezerwowana chatka na wyspie
Manitoulin Island i przed godziną drugą po południu opuściliśmy park—jeszcze
wtedy nie wiedzieliśmy, że za kilka tygodni powrócimy do tego parku i spędzimy
w nim ponad tydzień, biwakując na tym samym miejscu!
Pojechaliśmy do miasta
Massey, gdzie napotkaliśmy na czarno ubranych Menonitów, podróżujących w
bryczkach ciągnionych przez konie. Dawniej Massey było znane z kopalni, toteż
tu i tam były ustawione tablice informacyjne i rzeźby nawiązujące do tego
okresu świetności miasta. Autostradą nr 17 dojechaliśmy do drogi nr 6,
skręciliśmy w nią w prawo, ku miasteczku Espanola. Gdy przejeżdżaliśmy przez
most nad rzeką Spanish River, od razu rzuciła się nam w oczy ogromna fabryka
Domtar Paper Mill—z jej kominów wychodziły kłęby dymu i cała okolica była
spowita bardzo charakterystycznym zapachem spalenizny. Wstąpiliśmy do sklepów
Giant Tiger, Dollarama i sklepu spożywczego; zaopatrzywszy się w potrzebne
produkty, kontynuowaliśmy jazdę niezmiernie malowniczą drogą nr 6 na południe.
Wreszcie dojechaliśmy do mostu obrotowego Little
Current Swing Bridge, jedynej drogi lądowej na wyspę Manitoulin—która, nota
bene, jest największą wyspą na świecie położoną na akwenie słodkowodnym. Most
wybudowany był w 1913 roku i linia kolejowa Algoma
Eastern Railway w tym samym roku zaczęła go używać. W tamtym czasie most
był pozostawiony w pozycji równoległej do rzeki, pozwalając na bezproblemowe
przepływanie statkom—dopiero zamykano go, gdy miał nim przejeżdżać pociąg.
Pociągi przestały po nim kursować w latach osiemdziesiątych XX wieku i od
tamtego czasu był używany jedynie przez ruch kołowy.
Gdy dojechaliśmy do
miasta Little Current, pierwsza rzecz, jaką zobaczyliśmy, to statek pasażerski
„The Pearl Mist”, który dwa dni temu spostrzegliśmy z mostu w Sault St. Marie.
Pasażerowie wysiadali z kilku autobusów turystycznych—właśnie powrócili z
wycieczki autobusowej po wyspie Manitoulin Island. Porozmawialiśmy z młodym
człowiekiem pracującym w porcie i udzielił nam więcej informacji o tym statku.
Należał on do firmy Great Lake Cruise Company, która organizowała rejsy
wycieczkowe z Chicago do Midland i Toronto. Długość statku wynosiła 100 metrów,
posiadał 6 pokładów, mógł pomieścić 210 pasażerów i był napędzany silnikiem
dieslowskim o mocy 6,300 koni mechanicznych.
Ponieważ był stosunkowo lekki (np.
nie był wyposażony w basen), jego zanurzenie wynosiło jedynie 3.1 metry,
idealne do pływania na Wielkich Jeziorach. Jednakże takie rejsy były bardzo
drogie—od ok. 5 do 11 tysięcy dolarów amerykańskich. Gdy byliśmy w porcie,
statek zwinął liny cumownicze i powoli oddalał się ku obrotowemu mostowi. Nie
przypuszczam, że lubiłbym tego rodzaju wakacje—Catherine wyraziła o wiele
bardziej szczerą opinię: „Ten statek mi przypominał stare, pomalowane
zardzewiałe wiadro, na którym siedziało dużo starych ludzi.”
Jako że wszystkie
sklepy pozamykały się o godzinie 6:00 wieczorem, skierowaliśmy się do ośrodka
Kicking Mule Ranch, w którym Catherine zrobiła na Airbnb rezerwację chatki
„Slice of Country” i gdy tam przybyliśmy, oczekiwał na nas napis, „Witajcie
Jack i Catherine”. Ale po parunastu minutach wałęsanie się po nim i sprawdzeniu
innych domków, Catherine o wiele bardziej spodobała się chatka „Home, Tweet
Home”, była bardziej prywatna.
Nota bene, kilka lat temu zatrzymaliśmy się w
Kicking Mule Ranch na dwie noce, biwakując w namiocie. Obecnie na polach
biwakowych były postawione chatki i indiańskie tipi—w jednym z nich przebywała
brytyjska para z dwojgiem dzieci, a ich starsi rodzice zajmowali jeden z
domków. Ponieważ właścicielki akurat nie było—i nie wiedzieliśmy, czy pozostałe
chatki nie są przypadkiem zarezerwowane—czekaliśmy na jej powrót. Zaczęło
trochę padać i usiedliśmy pod zadaszeniem naszej chatki. Wkrótce przyjechała i
bez problemu mogliśmy się przenieść do chatki „Home, Tweet Home”—natomiast
rodzina zajmująca tipi przeniosła się do chatki, bo tipi zaczęło przeciekać.
Niestety, nie rozpaliliśmy ogniska, ale za to pobawiliśmy się z trzema małymi
kociakami i jeden z nich spędził z nami noc w łóżku, cały czas mrucząc, toteż
świetnie spaliśmy.
Czwartek, 31 sierpnia 2017 roku
Pogoda się znacznie
poprawiła i od razu byliśmy w lepszych humorach. Pomarańczowy kociak przyszedł
do naszej chatki, wskoczył na łóżko, zwinął się w kłębek i zasnął—pewnie
zamierzał spać cały dzień, ale ponieważ planowaliśmy dopiero wrócić do chatki
pod wieczór, wynieśliśmy go na ławę przed domkiem. Najpierw udaliśmy się do
rezerwatu indiańskiego Wikwemikong
Unceded Reserve i do miasteczka Wikwemikong. Ale zanim tam dotarliśmy,
zobaczyliśmy przy drodze spory budynek, sprzedający różne tanie rzeczy i
Catherine oczywiście musiała się tam zatrzymać. Już na parkingu zauważyliśmy
kilka sporych pojemników, wyładowanych głównie butelkami z wodą mineralną
Perrier-sądziliśmy, że są one puste i czekają na recykling, ale okazało się, że
nie tylko były pełne, ale można je było brać za darmo. Być może były
przedatowane lub uszkodzone, niemniej jednak woda była wyśmienita i zabraliśmy
ze sobą ich bardzo dużo, zresztą i tak woda mineralna jest naszym ulubionym
napojem. Poszliśmy też do sklepu z różnymi lekko przedatowanymi produktami
żywnościowymi, ale całkowicie nadającymi się do konsumpcji i niezmiernie
tanich. Catherine znalazła ulubione batony czekoladowe firmy Lind, po dolarze
za sztukę (normalnie kosztowały pięć dolarów)—kupując całe ich pudło, jeszcze
udało się jej wytargować i zapłacić za nie po 50 centów! Ja natomiast kupiłem
świetne golarki i maszynę sumującą (mam nadzieję, że te produkty nie były
przedatowane!). Wypełniwszy cały samochód smakołykami, pojechaliśmy do
Wikwemikong, zatrzymując się w stacji benzynowej o nazwie „Quick Gas Station”
(Szybka Stacja Benzynowa), ale obsługa okazała się niezmiernie opieszała i
powolna, ostatecznie my sami musieliśmy wlać benzynę i umyć okna.
Następny
postój to na małym parkingu, gdzie znajdował się krzyż i tabliczka z nazwiskami
poległych Indian w pierwszej i drugiej wojnie światowej, jak tez na kamieniach
były wymalowane różne oryginalne malunki indiańskie. Wreszcie dojechaliśmy do
miasteczka Wikwemikong. Od razu rzucił się nam w oczy stary budynek—a raczej tylko
jego ściany i otwory na okna—kiedyś była to szkoła, która się dawno spaliła.
Po
jednej stronie tych ruin stał kościół, po drugiej probostwo. Chcieliśmy zajrzeć
do kościoła, ale był zamknięty. Nagle pojawił się na drodze samochód, zatrzymał
się koło nas i wysiadł z niego mężczyzna—jak się okazało, belgijski Jezuita.
Trochę z nim porozmawiałem i powiedziałem, że znam byłego proboszcza tego
kościoła, księdza Doug McCarthy, S.J., którego po raz pierwszy spotkałem w 1994
roku podczas rekolekcji w jezuickim ośrodku rekolekcyjnym w Manresie w
Pickering, Ontario. Powiedział, że obecnie ks. Paul Robson, S.J. był
proboszczem. Świat jest mały—ks. Robson prowadził rekolekcje w Manresie w 2016
roku i nawet z nim trochę rozmawiałem, jako że zaciekawiła mnie jego biografia:
w 2003 roku nie tylko wstąpił do zakonu jezuitów, ale też w tym samym roku
został ochrzczony i bierzmowany—przedtem należał do Kościoła Armii Zbawienia
(Salvation Army).
Również jezuita
powiedział, że kościół był otwarty i mogliśmy wejść do środka. Był niezmiernie
fascynujący, łącząc tradycyjne kultury indiańskie i europejski. Stacje Męki
Pańskiej były reprezentowane przez indiańskie malunki, jaskrawe i kolorowe, w
charakterystycznym stylu indiańskim.
W środku znajdowało się kilka łapaczy snów
i indiańskie rzeźby—a na zewnątrz kościoła stał wysoki totem, reprezentujący
Trójcę Świętą. Byliśmy niezmiernie zadowoleni, że udało się nam zobaczyć
kościół—szkoda, że nie mieliśmy okazji uczestniczyć w mszy.
Następny przystanek to
miasto Manitowaning (już poza rezerwatem). Od razu dostrzegliśmy zacumowany
sporej wielkości zniszczony statek „The Norisle” i kilka interesujących, lecz
zamkniętych budynków. Po powrocie dowiedziałem się, że ów statek, „S.S.
Norisle”, były pierwszym statkiem (promem) pasażerskim zbudowanym w Kanadzie
zaraz po drugiej wojnie światowej i obsługiwał trasę pomiędzy miasteczkami
Tobermory i South-Baymouth na wyspie Manitoulin Island do 1974 roku. W
późniejszym okresie stał się atrakcją turystyczną i pływającym muzeum. Ale już
od jakiegoś czasu był zamknięty dla publiczności i jego przyszłość była pod
znakiem zapytania.
Poszliśmy przy okazji
do sklepu spożywczego kupić lód i od razu umyliśmy nasze podręczne lodówki.
Również poszliśmy do sklepu z bronią i odwiedziliśmy parę jeszcze innych miejsc,
ale większość z nich się już zamykała, toteż powróciliśmy do Kicking Mule
Ranch. Porozmawialiśmy z brytyjskimi turystami i rozpaliliśmy ognisko koło
naszej chatki, rzuciliśmy na grilla kilka steków wieprzowych i około 11
wieczorem poszliśmy spać. Chcieliśmy na noc wziąć kociaka do naszego domku, ale
nie mogliśmy znaleźć ani jednego, pewnie już spały z innymi turystami!
Piątek, 1 września 2017 roku
Spakowaliśmy się i
byliśmy gotowi do odjazdu, ale przedtem poszedłem do właścicielki i pokazałem
jej mój wydrukowany blog z 2013 roku, w którym były fotografie Kicking Mule
Ranch oraz jej wnuczka jeżdżącego na kucyku. Opuściliśmy to piękne miejsca, ale
niebawem zobaczyliśmy przy drodze napis „Fishery” i oczywiście skręciliśmy.
Była to stacja zarybiająca („Jay Creek Fish Culture Station”). W środku budynku
można było zobaczyć bardzo dużo informacji i zdjęć na temat działalności
podobnych stacji zarybiających w Ontario. Koło niej znajdował się krótki pieszy
szlak wzdłuż potoku i wiele informacyjnych tabliczek. Jeden z napisów było
poświęcony „McGauley’s Gristmill” (młyn), który był wybudowany w latach
osiemdziesiątych XIX wieku i działał do lat trzydziestych XX w.
Po stosunkowo krótkiej
jeździe dotarliśmy do South Baymouth, skąd odchodził prom. Zaparkowaliśmy na
głównej ulicy i przeszliśmy się uliczkami miasta, wpadliśmy do galerii, gdzie
Catherine kupiła duży plakat, a następnie ustawiliśmy się w kolejce do promu
(parę tygodni temu zrobiliśmy rezerwację), zapłaciliśmy za przejazd i
pozostawiliśmy samochód na pasie wjazdowym na prom. Catherine zobaczyła
malowniczy szlak pieszy i postanowiła jeszcze odbyć po nim szybki spacer
dookoła małej zatoczki. Sądziła, że był tam most, którym będzie w stanie wrócić
na parking, robiąc pętelkę, ale mostu nie było! Gdy nagle zobaczyła
nadpływający prom „The Chi Cheemaun”, zaczęła biec—i przy okazji okazało się,
że nie jest zbyt dobrą sprinterką! Ale mieliśmy masę czasu—najpierw zajęło
sporo czasu, zanim prom opuściły wszystkie pojazdy, a następnie pracownicy
zaczęli kierować oczekujące pojazdy na prom. Jakimś sposobem nasz samochód był
jednym z ostatnich, który na niego wjechał. Szybko udaliśmy się na pokład i na
rufie znaleźliśmy dwa wolne foteliki, na których cały czas siedzieliśmy, mając
przed sobą piękny widok. Prom posuwał się z szybkością 30 km/h, dookoła
widzieliśmy różne wysepki, które dzięki mojemu ręcznemu GPS mogłem
zidentyfikować, ale silnik był dość głośny i roznosił się nieprzyjemny zapach
paliwa. Był piękny, słoneczny i ciepły dzień. Akurat zadzwoniła córka Catherine
i rozmawiały ponad 30 minut.
W Tobermory
opuściliśmy prom, zaparkowaliśmy samochód i pochodziliśmy po tym malowniczym
miasteczku, pełnym turystów—był to przecież ostatnie długi weekend lata i już
za kilka dni kończyły się wakacje szkolne. Wpadliśmy też do Centrum
Odwiedzających (Visitor Center at Bruce
Peninsula National Park). Ponieważ Kanada w tym roku obchodziła swoje
150-te urodziny, opłaty za używanie Parków Narodowych były zniesione i być może
z tego powodu cieszyło się ono ogromnym powodzeniem, musieliśmy kilka razy
przejechać się po parkingu, aby znaleźć wolne miejsce. W środku znajdowało się
wiele eksponatów, m. in. o wyprawie Franklina. Spędziliśmy w nim przynajmniej
30 minut—
również było pełne turystów. W pewnym momencie uświadomiłem sobie ciekawą
rzecz—poza pracownikami Centrum, byliśmy jedynymi białymi! Intrygujące—w USA
spodziewałem się spotkać wiele nie-białych mieszkańców, ale nie widziałem
więcej niż 5—za to w Kanadzie poczułem się mniejszością…
Miasteczko Tobermory
posiadało bardzo dużo sklepików z pamiątkami, restauracji i kawiarni—wszystkie
tak przepełnione, że nawet nie chciało się nam stać w kolejce, aby kupić coś do
zjedzenia. Po godzinie pojechaliśmy na prywatne pole biwakowe, które
zarezerwowała Catherine. Gdy zobaczyła przy drodze tablicę informacyjną z
napisem „Happy Hearts Tent and Trailer Park”, od razu tam się skierowała,
weszliśmy do biura i podaliśmy nasze dane pracownikowi recepcji. Trochę był
zaskoczony naszym przyjazdem i nie mógł znaleźć naszej rezerwacji. Poszedłem do
samochodu i przyniosłem wydruk komputerowy—i od razu okazało się, że byliśmy w
niewłaściwym ośrodku—mieliśmy udać się do „Harmony Acres Campground”!
Wróciliśmy z powrotem
na drogę nr 6 i po około 7 kilometrach jazdy dojechaliśmy do właściwego
miejsca. Było ono prowadzone przez matkę z córką, które kupiły go kilka lat
temu. Przedtem w głównym budynku znajdowała się restauracja—obecnie na terenie
znajdowało się schronienie dla maltretowanych koni, jak też spore pole
namiotowe. Gdy zrobiliśmy rezerwację, był to jeden z niewielu ośrodków,
posiadających wolne miejsca biwakowe podczas długiego weekendu. Po przyjeździe
powiedziano nam, że wszystkie miejsca kempingowe były zarezerwowane, toteż
spodziewaliśmy się ujrzeć dużą rzeszę biwakowiczów. Ale jak się okazało,
ogromna większość miejsc była pusta i zatem mieliśmy bardzo dużo
prywatności—obawiam się jednak, że gdyby rzeczywiście wszystkie miejsca były
wypełnione turystami, to mielibyśmy zero prywatności! Miejsca były trochę
podobne do tych w parkach prowincjonalnych, jakkolwiek o wiele mniejsze i
usytuowane bliżej siebie. W biurze dano nam długą listę przepisów i nawet nam
je przeczytano—trochę to było niezwykłe w porównaniu do parków prowincjonalnych
czy stanowych. Na przykład przepis, że nie wolno palić ognisk po godzinie 23:00
nam akurat nie przeszkadzał, ale był trochę dziwny: w innych parkach często
siedzieliśmy przy ognisku do brzasku i nie przeszkadzaliśmy innym biwakowiczom.
Jedynym problemem było to, że niedaleko pola biwakowego była droga (szczególnie
blisko naszego miejsca nr 36) i non-stop słyszeliśmy przejeżdżające drogą
samochody i ciężarówki; szczególnie hałas się nasilił, gdy prom zrobił ostatni
kurs z wyspy Manitoulin Island, prze jakiś czas raz za razem jechały drogą
samochody na południe. Miejsce było tak małe, że gdy zaparkowaliśmy samochód,
zasłaniał on nam widok, toteż następnego ranka Catherine zaparkowała go na
jednym z przyległych miejsc. W nocy oziębiło się i z przyjemnością siedzieliśmy
koło ogniska.
Sobota, 2 września 2017 roku
Spakowaliśmy się i
opuściliśmy ośrodek dokładnie przed godziną jedenastą (zgodnie z przepisami!) i
kontynuowaliśmy jazdę na południe na drodze nr 6, ale niebawem zatrzymaliśmy
się w Thrift Shop (sklepiku z używanymi rzeczami) znajdującego się w budynku
byłego kościoła. Spędziliśmy w nim ponad godzinę—Catherine kupiła krzesło, ja
kilka książek i magazynów. Następny postój to przydrożna restauracja w
przyczepie „Lone Wolf Fish & Chips”, na indiańskim rezerwacie Cape Croker Hunting Ground Indian Reserve,
gdzie kupiliśmy smakowitą i ogromną porcję frytek i ryb. W mieście Wiarton
wstąpiliśmy do sklepu ze starociami, w środku roznosił się zapach stęchlizny i
nic w nim nie nabyliśmy. W Owen Sound wpadliśmy do sklepów The Giant Tiger i
Dollarama i po pół godzinie kontynuowaliśmy jazdę. Zamiast pięknego zachodu
słońca, około godziny 18:30 na niebie uformowały się czarne chmury i zrobiło
się tak ciemno, jak podczas zaćmienia słońca. Po raz ostatni zatrzymaliśmy się
koło obelisku/pomnika poświęconego Nelle Mooney McClung (1873-1951). Urodziła
się w pobliskim mieście Chatsworth, była feministką, pisarką, aktywistką i
politykiem, jak również działaczką w ruchu antyalkoholowym—paradoksalne było
to, że właśnie przy jej pomniku wypiłem puszkę piwa!
W pewnym momencie
trochę się zgubiliśmy, ale GPS po kazał, że możemy ‘na skróty’ pojechać boczną
drogą (Sideroad 1) do drogi nr 10 i chociaż znak drogowy na początku bocznej
drogi obwieszczał, że przejazdu nie ma („No Exit”), wzięliśmy głęboki oddech i
w nią wjechaliśmy. Była to jedna z najpiękniejszych dróg, jakimi kiedykolwiek
jechałem! Nie była to droga asfaltowa, w niektórych miejscach były zapadliny i
kałuże, ale dało się bez problemu nią jechać—bardziej obawialiśmy się, że na
jej końcu nie będzie przejazdu, ale tak się nie stało—był znak stopu i
wjechaliśmy na drogę nr 10. Przy końcu naszej podróży, w Caledon, zaczęło
padać. Autostradą nr 410 wjechaliśmy w ulicę Cawthra i po godzinie 20:00
byliśmy w domu. Razem przejechaliśmy 2.080 kilometrów i mieliśmy niezmiernie
udaną wycieczkę!