Pokazywanie postów oznaczonych etykietą natura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą natura. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 30 sierpnia 2020

MASSASAUGA PROVINCIAL PARK, ONTARIO—CZERWIEC/LIPCIEC 2019 ROKU

More photos from this trip/więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157715782478102 

Blog in English: http://ontario-nature.blogspot.com/2020/08/the-massasauga-provincial-park.html


Park Massasauga znajduje się zaledwie 2 godziny od Toronto i stanowi świetną okolicę do biwakowania i pływania na kanu, niezależnie od posiadanych umiejętności w tym zakresie. Zwykle lubię biwakować na bardziej odległych miejscach, wymagających kilku godzin wiosłowania, ale nie każdy jest gotowy tak długo wiosłować. Dlatego w tym roku zarezerwowałem miejsce na zatoce Blackstone Harbour, blisko parkingu—na tym miejscu wielokrotnie biwakowałem w ostatnich 10 lat.

Widok z naszego miejsca nr 508 na zatoczkę i wyspę

Z powodu wysokiego poziomu wody, niektóre miejsca biwakowe zostały częściowo zalane i praktycznie nie można było ich używać. Chociaż wiedziałem, że moje miejsce nie będzie miało tego problemu, to jednak spora część skał na brzegu była pod wodą. Niedaleko znajdowały się dwa żeremia bobrowe—trzy lata temu przylegały do lądu, a obecnie przypominały małe ‘wysepki’. Również wiele drzew, od kilku lat rosnących w wodzie, zupełnie umarło.

W połowie czerwca 2020 roku nie spodziewałem się już czarnych muszek, ale niestety myliłem się: z powodu deszczowej pogody nadal były aktywne i pomimo używania spreju na komary, podczas mojego 12-dniowego pobytu naliczyłem 20 bardzo paskudnych ugryzień. Co ciekawe, nie było specjalnie problemów z komarami, pewnie przegonił je wiatr. Gdy jednak spacerowałem po lesie, zbierając drzewo na opał, momentalnie atakowały mnie chmary komarów.

Na tym miejscu wielokrotnie biwakowałem w ciągu ostatnich 10 lat. To 'zdjęcie w zdjęciu' pokazuje to samo miejsce 3 lata temu, w 2016 roku. Od tego czasu ubyło jedno drzewo.

Łodzie motorowe stanowią integralny element parku i już zdołałem się przyzwyczaić do ich obecności. Jednak dość dokuczliwe były niezmiernie głośnie skutery wodne—moim zdaniem, powinny być zakazane w parkach i na niektórych jeziorach. Również często słyszeliśmy odgłosy lądujących i startujących na wodzie samolotów dochodzące z niedalekiej zatoki Woods Bay—jeden z nich nawet wylądował na zatoce Blackstone Harbour i przy starcie narobił ogromnego jazgotu. Strażnik parku powiedział, że na tej zatoce samoloty nie mają prawa lądować.

Niegroźny wąż zamieszkiwał na naszym miejscu biwakowym

Pogoda było bardzo dobra—raz czy dwa padało, nie było zbyt gorąco i z przyjemnością pływaliśmy na kanu lub po prostu spędzaliśmy czas siedząc na naszym miejscu i czytając książki, delektowaliśmy się otaczającą nas przyrodą.

Żółwie upatrzyły sobie miejsce na parkingu do znoszenia jajek

Będąc na parkowym parkingu (Pete’s Place) koło podjazdu do wodowania łódek, zobaczyliśmy liczne żółwie, które kopały w ziemi zagłębienia i w nich znosiły jajka. Pracownicy parku postawili pylony i tabliczki informacyjne, aby turyści je omijali. Ciekawe, dlaczego sobie wybrały właśnie to miejsce?
Czapla modra (Blue Heron)

Wędkowanie na zatoce Blackstone Harbour okazało się bardzo kiepskie. Przez kilka dni obserwowałem rybę ‘bass’ (coś w rodzaju polskiego okonia), pływającą przy brzegu i po wielu zmaganiach wreszcie ją złapałem—była pyszna! Nasza druga—i ostatnia ryba—to był mały szczupak. Często obserwowaliśmy wędkarzy, pływających na motorówkach niedaleko naszego miejsca i zawzięcie zarzucających wędki, ale nigdy nie spostrzegliśmy, aby cokolwiek wyciągali z wody. Spędziliśmy też kilka godzin wędkując na zatoce Woods Bay, ale i tam nie mieliśmy szczęścia. Przynajmniej nie musieliśmy się martwić, że naruszymy przepisy wędkarskie, łowiąc powyżej dziennego limitu...


Podczas mojej poprzedniej wizyty w parku, w 2016 roku, widzieliśmy kilka niedźwiadków buszujących po naszych miejscach biwakowych. Tym razem jedyny niedźwiadek, jakiego dostrzegliśmy, przebiegał przez drogę Healy Road—był dość mały, płochliwy i szybko zniknął w lesie—a poruszał się tak śmiesznie i niezręcznie, że oboje wybuchnęliśmy śmiechem.

Wąż wodny

Jednakże mieliśmy okazję zobaczyć wiele innych zwierząt na naszym miejscu biwakowym. Codziennie widzieliśmy wiele węży wodnych, niektóre bardzo duże, albo pływające w wodzie (jeden z nich nawet z ciekawości podpłynął do mnie, gdy kąpałem się w jeziorze), lub też wygrzewające się na skałach. Dwa węże ‘garten snakes’ (zaskrońce) rezydowały w dziupli drzewa rosnącego koło niedźwiedzio-odpornego pojemnika na przechowywanie jedzenia.

Niezmiernie głośna żabka nadrzewna!

Wiewiórki drzewne i ziemne (‘chipmunks’) czasem przebiegały koło nas, nie szukając jednak z nami żadnego kontaktu. Moja automatyczna kamera wideo, którą powiesiłem koło żeremia bobrów, zarejestrowała szopa pracza (‘raccoon’), ale nie przypuszczam, aby on złożył nam nocną wizytę na biwaku, bo z pewnością zauważylibyśmy jego ‘działalność’. Co wieczór widzieliśmy (i często słyszeliśmy) bobry, pływającej niedaleko dookoła przylądka, jak również wydrę wodną czy też piżmaka. Małe ‘nadrzewne’ żabki co wieczór rozpoczynały swój koncert—wydawany przez nie dźwięk był ogłuszający! Dużo się musiałem natrudzić, aby wreszcie zobaczyć jedną z nich—siedziała na ziemi kilka metrów od ogniska. Delikatnie ją przeniosłem kilka metrów dalej—jednakże co noc znajdowałem ją w pierwotnym miejscu!

Five-lined skink

Udało mi się też zobaczyć jaszczurkę (‘five-lined skink’). Kilka sporej wielkości żółwi (‘snapping turtle’) czasem pływało blisko brzegu w poszukiwaniu jedzenia. Co noc mieliśmy okazję wysłuchiwać unikalnych serenad w wykonaniu nurów (‘loon’), jeden z nich zamieszkiwał blisko nas i był stałym bywalcem zatoki. Inny niezmiernie dystynktywny odgłos pochodził od puszczyków huczków (‘barred owl’). Często znajdowały się dosłownie kilka metrów od nas, na gałęziach drzew, ale było niemożliwe je spostrzec czy też usłyszeć, jako że bezszelestnie fruwały z jednej gałęzi na drugą. Kruki czy też wrony często nas budziły z rana, o wiele za wcześnie, niż to planowaliśmy. Dwukrotnie przyleciały kolibry (‘hummingbirds’), ale nie znalazłszy żadnych kwiatów, których to nektar stanowi ich pokarm, szybko odleciały. Przez kilka dni składały nam wizyty mewy, licząc na otrzymanie jakiegoś kąska, ale gdy zorientowały się, iż nic od nas nie dostaną, przestały przylatywać.


Jednego dnia stałem na biwaku pod drzewem, gdy nagle usłyszałem stukanie. Sądziłem, że może Krzysztof rąbie drzewo. Za chwilę ponownie usłyszałem stukanie—jak też z drzewa zaczęły na mnie spadać kawałki kory i drzazgi. Spojrzałem w górę—metr ode mnie na drzewie siedział przepiękny dzięcioł smugoszyi (‘pileated woodpecker’), z zapałem opukujący drzewo! Kilka dni później widziałem go ponownie w tym samym miejscu. Również pojawił się jego mniejszy kuzyn, dzięcioł krasnogłowy (‘red headed woodpecker’). Jednakże najbardziej lubiłem przyglądać się czaplom modrym (‘blue heron’), które majestatycznie fruwały nad powierzchnią wody i pełne gracji, lądowały na skałach. Dwa razy rodzina gąsek, wraz z małymi gąsiątkami, odwiedziła nasze miejsce, trochę się pokręciła koła namiotów i wszystkie z powrotem podążyły do wody. Często też pojawiały się kaczki i kaczątka, pływając vis-a-vis biwaku.


Mieliśmy piękne widok na małą, zalesioną wysepkę

Gdy siedziałem pochłonięty czytaniem książki, nagle spostrzegłem przepiękną sarenkę, stojącą zaledwie kilka metrów ode mnie, intensywnie się we mnie wpatrującą—po paru sekundach uciekła do lasu! Również muszę parę słów powiedzieć o różnych owadach. W nocy pojawiały się jętki (‘mayflies’), które pewnie osiągnęły ostatnie stadium swojego krótkiego żywota i grunt dookoła ogniska był nimi pokryty, przypominając ‘żywy dywan’. Bardzo dużo ważek latało dookoła nas, polując na komary. Również widzieliśmy nimfy ważek, wolno poruszające się na drzewach i skałach—rankiem pozostały po nich jedynie porzucone zewnętrzne szkielety (‘exuvia”), z których zapewne niedawno wyłoniły się ważki. Co noc chrabąszcze majowe (‘cockchafer’) fruwały nad naszymi głowami, wabione światłem latarek. I oczywiście wszędzie było dużo mrówek—niektóre małe, inne większe, jedne mieszkające na drzewach, inne w ziemi—jak też ciągle pojawiały się mrówki-królowe, posiadające skrzydełka.

 

Zawsze lubiłem siedzieć koło tego charakterystycznego drzewka-a to mniejsze zdjęcie, przedstawiające Catherine i mnie, było zrobione 3 lata temu, w 2016 roku

Kilkakrotnie popłynęliśmy na kanu do parkingu w Pete’s Place i następnie samochodem udaliśmy się do miasta MacTier lub Parry Sound, aby zrobić zakupy. W Parry Sound tradycyjnie poszliśmy do supermarketu No Frills, zrobiliśmy zakupy i potem pojechaliśmy do opuszczonej przystani pod wiaduktem kolejowym, gdzie spożyliśmy lunch. Po posiłku wpadliśmy do sklepu z używanymi książkami, „Bearly Used Books”. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć jego nową lokację na główniej ulicy—w tym samy budynku posłowie Partii Konserwatywnej do Parlamentu Federalnego (w Ottawie) oraz Prowincjonalnego (w Toronto) mieli swoje biura. Księgarnia było ogromna, lecz momentalnie znalazłem sekcję z najbardziej interesującymi mnie książkami i czułem się ‘jak w domu’! Książek było dziesiątki tysięcy, obsługa jak zwykle niezmiernie miła i uprzejma. Chociaż nie byłem w stanie spędzić w tym sklepie zbyt wiele czasu, udało mi się kupić 3 świetne książki.

I jeszcze przed wyjazdem wspólne pamiątkowe zdjęcie

Po drugiej stronie ulicy znajdowało się studio artystyczne Jessica Vergeer Studio. Ponad rok temu na Internecie oglądałem prace Jessica Vergeer, bardzo mi się podobały, i wreszcie mogłem osobiście tam się udać, a nawet krótką z artystką porozmawiać. Rzeczywiście, malowane przez nią obrazy, przedstawiające głównie pobliskie pejzaże i krajobrazy, były bardzo oryginalne i niezmiernie mi się podobały—szczególnie, że przez wiele lat pływałem na kanu po zatoce Georgian Bay i mogłem te przepiękne zakątki ujrzeć na własne oczy. Kupiłem kilka pocztówek z jej malunkami, jak też kartki pocztowe przedstawiające, w specyficznym klasycznym stylu z poprzedniej epoki, miasto Parry Sound, wyspę Wreck Island, park Killbear Provincial Park oraz latarnie morskie w Snug Harbour i Red Rock. Jako że wszystkie te miejsca odwiedziłem na kanu, a na niektórych nawet biwakowałem, te malowidła przywołały wiele wspaniałych wspomnień.

Była to niezwykle udana wycieczka. Życzyłbym sobie, aby przy następnej wizycie do tego parku udało mi się biwakować w jego bardziej dzikiej części, ale zatoka Blackstone Harbour też okazała się świetnym miejscem.


More photos from this trip/więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157715782478102 

Blog in English: http://ontario-nature.blogspot.com/2020/08/the-massasauga-provincial-park.html

wtorek, 31 lipca 2018

WYCIECZKA SAMOCHODOWO-KEMPINGOWA: MINNESOTA, WISCONSIN, MICHIGAN I ONTARIO, SIERPIEŃ/WRZESIEŃ 2017 ROKU





Nasza trasa z Minneapolis, Minnesota do Mississauga, Ontario

Prawie 20 lat temu wyrobiłem sobie bezpłatną kartę „Air Miles” i przez następne 2 dekady żmudnie kolekcjonowałem punkty (a raczej mile), robiąc zakupy w niektórych sklepach. Pewnie ta karta nie była rewelacyjna—gdy w końcu wymieniłem większość uzbieranych punktów na przelot samolotem w jedną stronę z Toronto do Minneapolis w 2017 roku, zaoszczędziłem $200 (musiałem dopłacić ponad $100 podatków). Innymi słowy, ‘zarabiałem’ na tej karcie po $10 rocznie!

Wtorek, 22 sierpnia 2017 roku

Na szczęście lot liniami Air Canada był o godzinie dziewiątej, a nie o szóstej rano—przynajmniej mogłem się jako-tako wyspać. Na lotnisku w Toronto po raz pierwszy użyłem self-checking (wydrukowawszy uprzednio w domu ‘boarding pass’) i działał bez zarzutu. Jak się spodziewałem, mój bagaż podręczny ponownie prześwietlono z powodu sporej ilości sprzętu elektronicznego, jaki się w nim znajdował (trzy aparaty fotograficzne, dwa urządzenia GPS, ładowarki do baterii, latarki, magnetofon…), ale nawet nie potrzebowałem go otwierać. Przy okazji zauważyłem sporo pasażerów, którzy, nie zważając na przepisy, mieli ze sobą duże butelki z różnymi płynami i kremami—w większości przypadków zostały one im odebrane.


Lotnisko Pearson Airport posiada tzw. ‘border preclearance facilities’ administrowane przez władze amerykańskie. Oznacza to, że już na lotnisku w Kanadzie przechodzi się amerykańską odprawę emigracyjną i celną—zresztą torontoński port lotniczy był pierwszym lotniskiem na świecie, posiadającym tego rodzaju odprawę celną (1952 r.) Przylatując z Kanady do USA jestem traktowany tak, jak pasażerowie samolotów linii krajowych i nie muszę przechodzić przez żadne dodatkowe kontrole celne czy emigracyjne.

Jakiś czas czekałem w kolejce do amerykańskiej kontroli celnej. Ponieważ większość pasażerów nie była obywatelami USA lub Kanady, zadawano im wiele pytań i nawet niektórzy musieli złożyć odciski palców. Gdy wreszcie nadeszła moja kolej, urzędnik przeskanował mój paszport, spojrzał w ekran monitora i spytał się, jaki jest cel mojej podróży.

— Biwakowanie — odpowiedziałem.

Otrzymałem z powrotem paszport i w ten sposób znalazłem się w Stanach Zjednoczonych! No, może nie całkowicie, bo legalnie nadal znajdowałem się na terytorium Kanady: celnicy amerykańscy mieli prawo mi zadawać pytania, ale nie mogli mnie zatrzymać lub aresztować. Oczywiście, mogli też mnie zawrócić z powrotem do Kanady, jak też ja mogłem samemu podjąć taką decyzję.

Ponieważ wejście na pokład samolotu miało się rozpocząć dopiero za godzinę, postanowiłem udać się na śniadanie do Tim Horton’s—gdy zobaczyłem OGROMNĄ kolejkę to tej niezmiernie popularnej kanadyjskiej restauracyjki/kawiarenki, od razu zrezygnowałem—nie chciałem się spóźnić na samolot!

Samolot, Embrarer E175, był stosunkowo mały (około 80 miejsc). Długość lotu wynosiła 1 godzinę i 48 minut. Po wylądowaniu na lotnisku w Minneapolis/Saint Paul (MSP) szybko udałem się odebrać bagaż—moja walizka już na mnie czekała.

Zadzwoniłem do Catherine i powiedziałem jej, gdzie dokładnie się znajduję. Oczywiście, nadal była w domu czymś zajęta i przepraszającym tonem głosu powiedziała, że będzie trochę później.

— Nie przejmuj się tym! Mam dużo doświadczenia czekając na ciebie na tym lotnisku! Gdy przyleciałem tutaj poprzedniego roku, musiałem na nią czekać ponad godzinę.

Gdy tyko zobaczyłem samochód Catherine—biały ‘van’ Dodge Caravan (obecnie już z rejestracją Minnesoty i nową przednią szybą, bo stara pękła podczas naszej poprzedniej wycieczki w USA), szybko wsiadłem, zainstalowałem urządzenie GPS i wyruszyliśmy w drogę.


Opuściwszy miasto (nie byłem zainteresowany go zwiedzać), drogą numer 35 pojechaliśmy na północ i zatrzymaliśmy się w Forest Lake, gdzie udaliśmy się sklepów Walmart i Aldi. Całkiem podobał mi się Aldi. Jest to sieć tanich sklepów (nie ma jej w Kanadzie) i rzeczywiście, kupiliśmy w nim dużo żywności na naszą wycieczkę. Na budynku sklepu znajdował się duży napis” „Poszukujemy Pracowników. Wszystkie Pozycje, od $14 do $24 na godzinę.” Wygląda na to, że podobnie, jak w Kanadzie, w Minnesocie również brakowało ludzi do pracy! Natomiast byłem całkiem rozczarowany sklepem Walmart. Specjalnie zrobiłem listę rzeczy, jakie zamierzałem w nim kupić, bo miałem nadzieję, że będą tańsze tutaj niż w Kanadzie. Jednakże po przeliczeniu na dolary kanadyjskie okazało się, że nic nie warto było kupić, bo ceny były wyższe. Ponieważ większość sklepów Walmart (jak tej innych) jest usytuowanych bardzo blisko głównych autostrad, już po paru minutach byliśmy z powrotem na autostradzie i dopiero po dłuższym czasie zatrzymaliśmy się przy drodze na lunch.

Kilka godzin później dotarliśmy do Duluth, głównego miasta portowego w Minnesocie, do którego mogły zawijać statki oceaniczne z Oceanu Atlantyckiego poprzez sieć kanałów na Wielkich Jeziorach i Zatokę Świętego Wawrzyńca. Chociaż nie zatrzymaliśmy się w mieście, z okna samochodu mogłem podziwiać ogromne doki, przystanie, stocznie (?), statki towarowe i liczne tory kolejowe. Swego czasu musiało być to znaczące miasto przemysłowe, lecz sądzę, że jego lata świetności już dawno przeminęły. Gdy przejechaliśmy mostem imienia John A. Blatnik Bridge nad zatoką Saint Louis Bay, znaleźliśmy się w stanie Wisconsin. Następne jechaliśmy drogą nr 13, mniej-więcej wzdłuż południowych wybrzeży jeziora Górnego (Superior).


Dojechawszy do małego miasteczka o nazwie Cornucopia ( ‘róg obfitości’), wstąpiliśmy do sklepu Ehler’s Store, gdzie porozmawialiśmy z bardzo miłą kobietą, właścicielką sklepu, która okazała się być Kanadyjką. Sklep miał ponad 100 lat i można było w nim kupić artykuły spożywcze, sprzęt biwakowy, artykuły żelazne, pamiątki, wyroby artystyczne—jak też znajdowała się w nim mała restauracyjka. Naprzeciwko sklepu mieścił się budynek małej poczty, a napis dumnie obwieszczał, że było to „Najbardziej położona na północ poczta w stanie Wisconsin.” Gdy przybyliśmy na wyspę Madeline Island, od razu zauważyłem pocztę. Ponieważ wyspa Madeline Island zdawała się być bardziej na północ od miasteczka Cornucopia, początkowo nie bardzo wierzyłem w treść tego napisu—później spojrzałem na mapę i przekonałem się, że rzeczywiście, ta część wyspy, na której znajdowała się poczta, była położona na południe od Cornucopia.


Co ciekawe, pierwsi farmerzy, którzy przybyli na te tereny z Imperium Austriackiego to byli Karpatorusini, grupa etniczna mieszkająca na górzystych terenach graniczących z Polska, Słowacją i Rumunią. Nazwiska Karpatorusinów występujące w Cornucopia to Kaseno, Celinsky, Sveda, Roman i Pristash.


Chcieliśmy spędzić więcej czasu na zwiedzenie tego miasta, ale tego samego dnia musieliśmy jeszcze złapać prom na wyspę Madeline Island. Pomimo szybkiej jazdy samochodem, spóźniliśmy się na prom odchodzący o godzinie 18:00 i czekając na następny, mogliśmy zwiedzić miasto Bayfield. Promów było kilka i kosztowały $25 za samochód i $14 za osobę (w dwie strony), razem $53. Dwudziestominutowa podróż promem była bardzo przyjemna i przy okazji mogliśmy porozmawiać z amerykańską parą na temat naszych i ich podróży.

Wyspa Madeline Island, pierwotnie zwana Moningwunakauning („Dom Dzięcioła Kropkowanego”), jest największą wyspą z grupy 22 wysp „Apostle Islands” i jedyną, na której znajdują się prywatne domy, kościoły, drogi, sklepy i parki. Zaraz na północ od tej wyspy jest położona wyspa Stockton Island (Gigawekamingo), posiadająca jedną z największych koncentracji czarnych niedźwiedzi w Ameryce Północnej!


Jako że zrobiłem rezerwację miejsca biwakowego w parku kilka tygodni temu—zresztą nie miałem specjalnie wyboru z powodu popularności parku—szybko wstąpiliśmy do biura parku, otrzymaliśmy pozwolenia, kupiliśmy drzewo na ognisko za $5.00 i udaliśmy się do miejsca numer 7, które była całkiem przyjemne. Pobyt w parku kosztował $20 za noc, ale dodatkowo samochód musiał posiadać specjalną naklejkę, dającą nam prawo wjazdu do parków w Wisconsin, co nas kosztowało dodatkowo $38. Zaczęło lekko padać, tak więc szybko rozbiłem namiot i szybko poszliśmy spać, bez rozpalania ogniska.

Środa, 23 sierpnia 2017 roku

Obudziliśmy się w parku „Big Bay State Park”! Po szybkim śniadaniu porozmawialiśmy z nieopodal biwakującą rodziną, posiadającą 4 dzieci pięknego szczeniaczka owczarka szkockiego (Border Collie). Następnie udaliśmy się na przechadzkę wzdłuż szlaku Barrier Beach Trail, ciągnącego się pośród lagun i piaszczystych wydm. Dookoła rosły sosny i według tablicy informacyjnej, „mogą one rosnąć przez cały rok, ponieważ ich woskowate liście nie wysychają z powodu wiejących w zimę suchych wiatrów. Również potrzebują mniej substancji odżywczych z ziemi, bo nie wyrastają na nich na wiosnę nowe liście.” Widzieliśmy też grzyby i inne rośliny, rosnące na podłożu z próchnicy, składającego się z igliwia sosnowego, liści, drzewa, odchodów zwierzęcych, obumarłych organizmów i innych pozostałości. Również rósł chrobotek reniferowy—tak naprawdę jest porostem, składającym się z grzyba i glonów, żyjących w związku symbiotycznym. Był to bardzo udany spacer!


Park był świetnie utrzymany, dzięki ‘campground hosts’ (turyści zajmujący się też drobnymi pracami w parku, za co zwykle otrzymują bezpłatne miejsce w parku), którzy bardzo dokładnie sprzątali miejsca kempingowe. Dość długo z nimi rozmawialiśmy i się od nich dowiedzieliśmy dużo zajmujących rzeczy nie tylko o parku, ale też o wyspie Madeline Island.


Po południu pojechaliśmy samochodem do miasteczka La Pointe, zaparkowaliśmy samochód i przeszliśmy się po uliczkach. Było tam parę sklepów, kościół katolicki i cmentarz, jak i stary cmentarz indiański, na którym pochowani byli też biali ludzie. Początki cmentarza sięgają 1835 roku, gdy powstała misja założona przez Frederica Baraga. Szef indiański Kechewaishke oraz Madeline Cadotte, od której pochodzi nazwa wyspy są zapewne najbardziej znanymi osobami pochowanymi na cmentarzu. Wiele grobów Indian z plemienia Ojibwe było pokrytych małymi budkami, tzw. „Spirit House” (Dom Duchów), w celu protekcji pochowanych tamże. Turystom nie wolno było wchodzić na ogrodzony cmentarz—a na samym płocie pozostawiono różnorakie ofiary w postaci pieniędzy, „łapaczy snów”, kamieni i kawałków drzewa.


Większość napisów informacyjnych na wyspie była dwujęzyczna—po angielsku i w języku odżibwe (albo Anishinaabe). Ten indiański język zdawał się być ‘trochę’ trudny—nawet nie próbowaliśmy wymawiać tych napisów! Zresztą poniżej przedstawiam kilka przykładów:

Gidanamikaagoo Omaa Mooningwanekaaning—witamy na wyspie Madeline Island.
Gichi-Wilkwedong Danakamigiziwining—Park Miejski
Giigidoowigamigong—Ratusz
Agindaasoowigamigong—Biblioteka Publiczna
Aakozhwigammigong—Przychodnia
Wemitigoozhi-Anama Ewigamigong—Kościół Katolicki
A gdy poszliśmy do łazienki, ja użyłem tej dla “Ininiwag”, a Catherine dla “Ikwewag”!

Również wdaliśmy się w rozmowę z kilkoma mieszkańcami wyspy, co zawsze jest fascynujące, poszliśmy do muzeum (właśnie się zamykało) i pojechaliśmy do innego parku (Big Bay Town Park), zarządzanego przez miasto, gdzie można było biwakować za $25 za noc (i nie potrzeba było wykupować dodatkowego pozwolenia wjazdu do parku!) Na plaży leżało sporo kanu—spuściliśmy jedno na wodę i przez ponad godzinę pływaliśmy po zacisznej lagunie.

Pod wieczór rozpaliłem ognisku i upiekliśmy kilka steków przywiezionych z domu przez Catherine—okazały się niestety niejadalne i wyrzuciliśmy je, w zamian spożywając inne jedzenie. Parę godzin później pojawiła się grupa 6 szopów praczy na inspekcję naszego miejsca biwakowego, ale nie znalazłszy żadnego jedzenia, szybko poszły na inne miejsca.

Catherine uwielbia lody-nawet sztuczne!

Zawsze na wakacje przywożę ze sobą kilka książek i uwielbiam je czytać na łonie natury lub przy ognisku, przy świetle latarek z diodami elektroluminescencyjnymi (LED). Mimo że staram się jak najmniej czytać beletrystyki, niektóre tego rodzaju książki są z pewnością warte przeczytania. Na początku zabrałem się za „Vatican” autorstwa Malachi Martin, byłego jezuity, który był bliskim przyjacielem Papieża Jana XXIII i zdawał się być świetnie obiegany w Watykanie i jego tajemnicach. Chociaż dane osobowe bohaterów i niektóre daty były pozmieniane, książka opisywała czasy Papieży Piusa XII Jana XXIII, Pawła VI i Jana Pawła II. Trochę czasu mi zajęło przeczytanie wszystkich 800 stron, ale było to dobra lektura, dużo się z niej dowiedziałem o tym, jak działa biurokracja watykańska w obliczu ciągłej walki dobra ze złem.

Piątek, 25 sierpnia 2017 roku

Rano spakowaliśmy się i po kilkunastu minutach byliśmy w porcie, gdzie ustawiliśmy się w kolejce do promu, ale jeszcze udało mi się wskoczyć na pocztę i wysłać kartki pocztowe. Tym razem uruchomiono kilka promów—jeden z nich o rosyjsko-brzmiącej nazwie „Nichevo”. Pracownik promu powiedział nam, że facet, który kiedyś budował tutaj różne łodzie, był Rosjaninem i za każdym razem, gdy go się pytano, co robi, odpowiadał, „Nichevo” (nic).



Był piękny, słoneczny dzień i po 20 minutach dotarliśmy do miasteczka Bayfield; po zjechaniu z promu, zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy do Centrum dla Turystów (Visitor Centre), gdzie zaczęliśmy rozmawiać z bardzo interesującą, młodą dziewczyną, studentką w The College of Saint Scholastica w Duluth, studiującą Globalistykę. Sądziliśmy, że jest pochodzenia francusko-kanadyjskiego, ale okazało się, że z powodu adopcji częściowo była m. in. pochodzenia rosyjskiego i odzibwe. Umiała kilka języków, odwiedziła Rosję i chyba spędziliśmy z nią na rozmowie ponad godzinę.


Po opuszczenia Bayfield dojechaliśmy do głównej drogi i zdecydowaliśmy, że nie będziemy nocowali w „Narodowym Lesie” (National Forest), ale w parku stanowym, Copper Falls State Park, który był bliżej—jak też już mieliśmy opłacone pozwolenie wjazdu do parków w stanie Wisconsin. Park się znajdował zaledwie 30 minut od Bayfield. Wjechawszy do niego, najpierw przejechaliśmy się po południowej części biwakowej—posiadała trzy okrężne drogi z wieloma miejscami biwakowymi, całkiem niezłe, ale mimo wszystko pojechaliśmy zobaczyć, jak wyglądają miejsca w północnej części. Wybraliśmy bardzo prywatne miejsce nr 33, zlokalizowane koło drogi parkowej, niedaleko dwóch innych dróg, ale ponieważ rzadko nimi jeździły samochody, kompletnie nam to nie przeszkadzało. Szybko rozbiłem namiot i udaliśmy się na przechadzkę to wodospadów. Zaczęło trochę popadywać i schowaliśmy się pod pięknym zadaszeniem wykonanym z drewnianych bali przez Civilian Conservation Corps w latach trzydziestych XX w.—budowniczymi byli głownie weterani Pierwszej Wojny Światowej. W ogóle architektura parkowa była niezmiernie oryginalna. Wreszcie przestało padać i kontynuowaliśmy naszą wycieczkę do wodospadów Copper Falls i Brownstone Falls. Nie udało się nam przejść całego szlaku, bo już się ściemniało i obawialiśmy się, że może w każdej chwili się rozpadać, ale za to zobaczyliśmy oba malownicze wodospady. Powróciwszy na miejsce biwakowe posiedzieliśmy przy ognisku i poszliśmy spać.


Sobota, 26 sierpnia 2017 roku

Catherine wstała dość wcześnie rano; ponieważ wyglądało, że niebawem może padać, obudziła też mnie, spakowaliśmy namiot i przed odjazdem udaliśmy się na krótki spacer po szlaku „North Country National Scenic Trail”, który ciągnie się około 4600 mil (7400 km) od Crown Point we wschodnim stanie Nowy York do parku Lake Sakakawea State Park w Północnej Dakocie. Szlak był bardzo malowniczy i dość wyboisty—po przejściu 0.0001% długości całej trasy, zawróciliśmy i pojechaliśmy do biura parku. Poprzedniego dnia Catherine zauważyła małą drewnianą chatkę w parku i była ciekawa, czy mogą w niej nocować turyści. Pracownik parku powiedział nam, że jest ona dostępna dla osób niepełnosprawnych za taką samą opłatą, jak miejsce biwakowe ($20).
Nasze miejsce biwakowe nr 33 w parku Copper Falls State Park

Przez jakiś czas jechaliśmy autostradą nr 28 w kierunku wschodnim, zatrzymaliśmy się też w Visitor Center na granicy Michigan i Wisconsin, gdzie spędziliśmy ponad pół godziny, rozmawiając z bardzo miłą pracownicą, która opowiedziała nam wiele fascynujących historyjek, jak też wybraliśmy kilka broszur turystycznych na temat stanu Michigan i Upper Peninsula (Górny Półwysep). Skierowaliśmy się ku biwakowi Au Train w Narodowym Lesie Hiawatha National Forest; nie było daleko, ale Catherine poczuła się zmęczona. Zajechaliśmy na parking jakiegoś muzeum i ucięliśmy sobie drzemkę, a potem wstąpiliśmy do sklepu „Family Dollar Store”—jest to następna sieć tanich sklepów w USA, ale w porównaniu do innych tego rodzaju ‘dolarowych’ sklepików, trochę były zaskoczony wysokimi cenami. W tym sklepie zobaczyłem po raz drugi w czasie tej wycieczki murzyna, czym byłem zaskoczony, bo spodziewałem się ich napotkać o wiele więcej, szczególnie w stanie Michigan.


Również udaliśmy się do miejscowości Marquette, akurat odbywał się jakiś festiwal i wszędzie była masa ludzi. Powoli jechaliśmy wzdłuż nadbrzeża i zaparkowaliśmy koło muzeum i budynków straży przybrzeżnej. Znajdowała się tam latarnia morska i kilka starych łodzi.


Wreszcie dotarliśmy do biwaku Au Train Lake Campground. Składał się z 2 pętli, po których powoli pojechaliśmy, szukając odpowiedniego miejsca biwakowego i wybraliśmy nr 13, koło jeziora. Koszt za jeden dzień był tylko $9 (połowa regularne ceny z powodu specjalnej karty wstępu, jaka przysługiwała Catherine). Park posiadał samoobsługowy system płacenia—na specjalnej kopercie wypisałem odpowiednie informacje o nas i naszym samochodzie, włożyłem w nią pieniądze i poszliśmy ją zdeponować, ale po drodze zatrzymaliśmy się koło miejsca ‘campground host’—osoby odpowiedzialnej za utrzymywanie parku w porządku, zbieranie pieniędzy, sprzedawanie drzewa na ognisko i udzielania turystom informacji. Powiedział nam, że rząd federalny nie miał wystarczających środków finansowych i przez to w parku nie było ani bieżącej wody w pompach, ani elektryczności. Na szczęście przywieźliśmy ze sobą kilka dużych butelek z wodą. Wręczyłem mu kopertę z należnością i kupiłem też od razu worek drzewa. Był to niezmiernie towarzyski człowiek i niewątpliwie ogromnie lubił to pół-społeczne zajęcie.

Rozpaliliśmy ognisko i przez jakiś czas przy nim siedzieliśmy; gdy zaczęło lekko padać, udaliśmy się do namiotu, bardzo szybko zasypiając.

Niedziela, 27 sierpnia 2017 roku

Rano nadal mżyło, zatem szybko się spakowaliśmy i pojechaliśmy na północ po absolutnie cudownej drodze nr 552 w lesie Hiawatha National Forest. Jeżeli nie posiadalibyśmy GPS, to z pewnością sądzilibyśmy, że się zgubiliśmy—to jest cudowny wynalazek! Paręnaście metrów przez wjazdem na drogę nr 28 zobaczyłem szlak—dawniej przebiegała tędy kolej Duluth, South Shore and Atlantic Railway.

Z miejscowości Munisng mieliśmy zamiar udać się nad nadbrzeże jeziora Górnego, do „Pictured Rocks National Lakeshore”, ale droga nie była zbyt dobra na nasz samochód i zrezygnowaliśmy z tej krótkiej wycieczki. Natomiast kupiliśmy produkty żywnościowe i sporo bardzo tanich koszulek.

27 sierpnia 2017 r. ktoś zobaczył "człowieka" (human)!

Jadąc drogą nr 28, Catherine zobaczyła ogromny billboard, zapraszający nas do odwiedzenia „Seney National Wildlife Refuge” (Rezerwat Przyrody Seney) i postanowiliśmy do niego wpaść, znajdował się zaledwie kilka mil od drogi. Najpierw weszliśmy do imponującego Visitor Center (Ośrodek dla Odwiedzających). Woluntariusze tam pracujący byli naprawdę uprzejmi i chętnie dzielili się z nami swoją obszerną wiedzą. Obejrzeliśmy prawie półgodzinny film o rezerwacie i obejrzeliśmy masę eksponatów—żałowaliśmy, że nie możemy tam spędzić więcej czasu! Wsiedliśmy do samochodu—nadal lekko siąpiło—i udaliśmy się na przejażdżkę po siedmio-milowej (ponad 11 km) jednokierunkowej drodze, Marshland Wildlife Drive, co okazało się jedną z czołowych atrakcji naszej podróży! Przejeżdżaliśmy przez lasy, mokradła i tereny bagienne, od czasu do czasu zatrzymując się w celu obserwowania fauny i flory. W jeziorkach pływało sporo łabędzi i gęsi kanadyjskich. W pewnym momencie z daleka zobaczyliśmy siedzącego na drzewie orła. Gdy się jemu przyglądałem przez teleobiektyw, Catherine intensywnie się w niego wpatrywała.




— Czy to jest orzeł przedni, czy też orzeł bielik (po angielsku bald eagle, ‘orzeł łysy’) — zapytała.

— Jeżeli wygląda tak, jak ty, to jest orzeł przedni, jeżeli natomiast tak, jak ja, to jest orzeł bielik — odpowiedziałem.

Niezmiernie byliśmy zadowoleni z tej przejażdżki!

Mieliśmy do wyboru trzy lokacje biwakowe i na jednej z nich zamierzaliśmy spędzić następne kilka dni. Pierwsza, Three Lakes Campground, znajdowała się koło małej miejscowości Strong, na południe od drogi nr 28, w lesie Hiawatha National Forest—i tak się nam od razu spodobała, że postanowiliśmy się na niej zatrzymać. Całe obozowisko było puste—tylko na jednym miejscu stał samotny samochód. Wybraliśmy miejsce nr 8, koło szlaku pieszego i jeziora Walker Lake, i szybko się na nim rozbiliśmy. Sporadycznie padało i Catherine siedziała pod parasolką—szkoda, że nie kupiliśmy większego parasola, jaki niedawno widzieliśmy w sklepie Shopko.


W ognisku było dużo potłuczony i na wpół-stopionych butelek od piwa i zabrało mi trochę czasu, zanim usunąłem większość szkła. Nigdy nie mogę zrozumieć, dlaczego ludzie w ten sposób postępują! Na ognisku upiekliśmy na grillu smaczne steki wieprzowe. Nie widzieliśmy żywego ducha na obozowisku—ktokolwiek był w samochodzie, nigdy nie rozbił namiotu i musiał spać w środku—około godziny 6 rano następnego dnia usłyszałem jakieś odgłosy i gdy wstaliśmy, samochodu już nie było. Zapłaciliśmy $8 za noc—jedyną osobę, jaką widzieliśmy, to pracownik parku, który przyjechał 2 dni później, zebrał koperty z płatnościami i worki ze śmieciami oraz posprzątał łazienki.


W parku przebywaliśmy 2 noce i było super! Prawie-że nie słyszeliśmy samochodów, które sporadycznie przejeżdżały po drodze. Jednego razu, gdy siedzieliśmy na małej plaży na brzegach jeziora, zobaczyliśmy dwie osoby pływające na kanu i łowiące ryby. Gdy się do nas zbliżyli, krótko z nimi porozmawialiśmy.


Cały park posiadał 10 miejsc biwakowych (28 według oficjalnej rządowej strony internetowej) i prócz ubikacji i pompy wodnej, nie było żadnych innych obiektów—użytkownicy musieli nawet ze sobą zabrać śmieci. Nasze miejsce nr 8 znajdowało się na końcu pętlowej drogi, koło szlaku pieszego. Następnego dnia wybrałem się na krótką przechadzkę po parku. Co ciekawe, była tam asfaltowa droga, chociaż nieużywana od pewnego czasu… i zobaczyłem sporo zarośniętych miejsc biwakowych! A więc była to następna pętla z miejscami biwakowymi, obecnie zamknięta—ciekawe, dlaczego? Być może mała popularność parku spowodowała, że nie warto było utrzymywać wszystkich miejsc biwakowych… albo też ta część była zamknięta w celu rehabilitacji przyrody. W każdym razie niezmiernie miło wspominamy pobyt w tym parku i z łezką w oku opuszczaliśmy nasze przepiękne miejsce, które było ogromne, malownicze i bardzo prywatne!

Wtorek, 29 sierpnia 2017 roku


Rankiem opuściliśmy park, pojechaliśmy na północ i potem podążaliśmy drogą West Lakeshore Drive, wijącą się wzdłuż południowych brzegów jeziora Górnego. Zatrzymaliśmy się również w Bay View Campground—jednego z miejsc, w którym mieliśmy się ewentualnie zatrzymać poprzednio na biwak—było niezłe, ale tu i tam widzieliśmy rozbite namioty i samochody turystyczne. Biwak na Three Lakes Campground było o stokroć lepszy! Następnie dojechaliśmy do latarni morskiej, Point Iroquois Lighthouse, wybudowanej w 1870 roku na miejscu wyburzonej latarni morskiej. Ponieważ swego czasu było on obsługiwany przez głównego latarnika i dwóch asystentów, posiadał pomieszczenia mieszkalne dla 3 rodzin. Latarnia została wycofana z eksploatacji w 1962 roku i obecnie stanowi muzeum. Przez ponad godzinę ją zwiedzaliśmy, rozmawialiśmy z pracownikami muzeum i obejrzeliśmy wiele ciekawych zdjęć i artefaktów, a na końcu przeszliśmy się drewnianym deptakiem. Gdy kończyliśmy lunch, wdaliśmy się w rozmowę z kobietą od lat podróżującą samochodem kempingowym to Stanach Zjednoczonych. Opowiedziała nam, jak parę lat temu do parku przyjechała ogromnym, luksusowym samochodem kempingowym starsza para—właśnie go kupili i był to ich pierwszy wypad tym wehikułem. Kierowca niestety miał bardzo mało wprawy i gdy zaczął go cofać i wykręcać, wpadł na drzewa i jak oceniała, koszty spowodowanych uszkodzeń wynosiły więcej, niż ona zapłaciła za swój skromniejszy samochód kempingowy!


Kontynuowaliśmy naszą jazdę wzdłuż wybrzeży i niebawem dotarliśmy do miasta Sault Ste. Marie (w USA), wpadliśmy do sklepu dolarowego, zaopatrzyliśmy się w jedzenie, jak też kupiliśmy piwo w sklepie ‘duty free’ znajdującym się na początku ogromnego mostu nad rzeką St. Mary’s River, stanowiącego również stanowił granicę z Kanadą. Z mostu spostrzegliśmy spory statek wycieczkowe o nazwie „The Pearl Mist”—który mieliśmy za parę dni powtórnie zobaczyć. Z mostu widzieliśmy amerykańskie śluzy, przez które przepływało około dziesięć tysięcy statków rocznie—stare kanadyjskie śluzy były obecnie używane jedynie dla łodzi rekreacyjnych.

Po dziesięciu minutach czekania podjechaliśmy pod budkę kontroli celnej. Celnik nie zadawał nam zbyt dużo pytać—głownie, czy mamy ze sobą broń palną, gaz łzawiący i podobnego rodzaju sprej—jak też udzielił nam informacji na temat „The Pearl Mist”.


Autostradą nr 17 skierowaliśmy się na wschód i zatrzymaliśmy się na piknik na małej wysepce Bamford Island, koło mostu prowadzącego na wyspę St. Joseph Island. W 2015 roku, gdy powracaliśmy do Kanady, też się zatrzymaliśmy w tym samym miejscu.

W miejscowości Serpent River, kilkanaście metrów za skrzyżowaniem z drogą nr 108 (prowadzącą do Elliot Lake), byliśmy zmuszenie się zatrzymać—przed nami stał sznur samochodów i ciężarówek, jak też minął nas samochód policyjny, jednak policja nie kierowała ruchem i nie wyjaśniła, co się stało. Najprawdopodobniej wydarzył się wypadek—później zobaczyliśmy uszkodzony samochód kempingowy—w każdym razie droga była zablokowana i nikt nie wiedział, co się zdarzyło i jak długo będziemy musieli czekać. Niektóre samochody zawracały, ale kilka z nich skręciło w prawo, w małą drogę o nazwie Riverview Road. Spojrzałem na mój GPS i według niego jadąc tą drogą, mogliśmy kompletnie ominąć wypadek i ponownie wjechać na autostradę nr. 17. Jednakże byłem zdziwiony, że policjanci nie skierowali ruchu właśnie na tą drogę. Czy może wiedzieli coś, czego my nie wiedzieliśmy—czy po prostu byli niekompetentni i zbyt mało inteligentni? Wkrótce okazało się, że chyba jednak kompetencją i inteligencją nie grzeszyli… Postanowiliśmy zaryzykować i skręciliśmy w Riverview Road—i był to świetny pomysł! Po stosunkowo krótkim czasie ponownie wjechaliśmy na autostradę nr 17—i tym razem na przeciwnym pasie stało ponad 100 samochodów (Catherine uważała, że o wiele więcej i że tego rodzaju ‘parking’ ciągnął się na parę kilometrów), niemogących dalej jechać z powodu wypadku—i nie zauważyliśmy ANI JEDNEGO samochodu, który by się starał drogą Riverview Road objechać miejsce wypadku! Niestety policjanci jedynie zablokowali drogę i nie skierowywali ruchu na boczną drogę.

Massey, Ontario

Po paru godzinach jazdy dotarliśmy do miasta Massey, skręciliśmy na północ pięć minut później przybyliśmy do parku Chutes Provincial Park. Najpierw zrobiliśmy parę rundek po parku i wybraliśmy bardzo przyjemne miejsce nr 98, następnie wróciliśmy do biura parku i uiściliśmy opłatę, otrzymując też pozwolenia na biwakowanie i parkowanie samochodu. Było to nasza druga wizyta w tym parku—kilka lat przedtem biwakowaliśmy w nim na miejscu nr 95 (tym razem było zajęte). Nasze obecne miejsce (nr 98) znajdowało się koło pieszego szlaku prowadzącego do wodospadów i nawet mogliśmy słyszeć szum spadającej wody. Większość miejsc kempingowych była zajęta i po obydwu stronach naszego biwaku mieliśmy sąsiadów, ale ogólnie panowała cisza. 


Catherine rozpakowała samochód i gdy układała na stole przybory kuchenne, nagle zaczęła głośno krzyknęła—pod stołem zauważyła czarnego węża! Natychmiast do niej przyszedłem, gotowy do walki z tym gadem, co okazało się niezmiernie prostym zadaniem—to był bardzo realistycznie wyglądający wąż zrobiony z gumy! Catherine nawet zatrzymała go dla siebie na pamiątkę tego zdarzenia. Ktokolwiek go tam położył, mając nadzieję przestraszyć niczego niepodejrzewających biwakowiczów, z pewnością dopiął swego! Rozpaliliśmy ognisko, zjedliśmy wyborne steki z grilla i spaliśmy jak zabici. A powracając jeszcze do tego wypadku na drodze—około godziny dziewiątej wieczorem słyszeliśmy, jak samochód za samochodem przejeżdżały autostradą nr 17—pewnie wreszcie usunięto uszkodzony samochód kempingowy i otworzono drogę dla ruchu samochodowego.

Czwartek, 30 sierpnia 2017 roku

Obudziliśmy się—a raczej obudzono nas—ktoś (sądziliśmy, że to nasi sąsiedzi) rzucał długimi, grubymi szyszkami w nasz namiot. Catherine wyjrzała z namiotu i ujrzała, że bardzo dużo szyszek leży na ziemi dookoła namiotu. Okazało się, że sprawcami były wiewiórki—wchodziły na drzewo, odgryzały szyszki, które spadały z drzewa na nasz namiot, a potem je brały w pyszczki i zanosiły do swoich jamek.


Był piękny, słoneczny dzień i po śniadaniu poszliśmy na przechadzkę po szlaku, który zaprowadził nas do kilku malowniczych wodospadów i bystrzy. Szkoda, że nie mogliśmy spędzić następnej nocy w parku, ale już czekała na nas zarezerwowana chatka na wyspie Manitoulin Island i przed godziną drugą po południu opuściliśmy park—jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że za kilka tygodni powrócimy do tego parku i spędzimy w nim ponad tydzień, biwakując na tym samym miejscu!


Pojechaliśmy do miasta Massey, gdzie napotkaliśmy na czarno ubranych Menonitów, podróżujących w bryczkach ciągnionych przez konie. Dawniej Massey było znane z kopalni, toteż tu i tam były ustawione tablice informacyjne i rzeźby nawiązujące do tego okresu świetności miasta. Autostradą nr 17 dojechaliśmy do drogi nr 6, skręciliśmy w nią w prawo, ku miasteczku Espanola. Gdy przejeżdżaliśmy przez most nad rzeką Spanish River, od razu rzuciła się nam w oczy ogromna fabryka Domtar Paper Mill—z jej kominów wychodziły kłęby dymu i cała okolica była spowita bardzo charakterystycznym zapachem spalenizny. Wstąpiliśmy do sklepów Giant Tiger, Dollarama i sklepu spożywczego; zaopatrzywszy się w potrzebne produkty, kontynuowaliśmy jazdę niezmiernie malowniczą drogą nr 6 na południe. Wreszcie dojechaliśmy do mostu obrotowego Little Current Swing Bridge, jedynej drogi lądowej na wyspę Manitoulin—która, nota bene, jest największą wyspą na świecie położoną na akwenie słodkowodnym. Most wybudowany był w 1913 roku i linia kolejowa Algoma Eastern Railway w tym samym roku zaczęła go używać. W tamtym czasie most był pozostawiony w pozycji równoległej do rzeki, pozwalając na bezproblemowe przepływanie statkom—dopiero zamykano go, gdy miał nim przejeżdżać pociąg. Pociągi przestały po nim kursować w latach osiemdziesiątych XX wieku i od tamtego czasu był używany jedynie przez ruch kołowy.


Gdy dojechaliśmy do miasta Little Current, pierwsza rzecz, jaką zobaczyliśmy, to statek pasażerski „The Pearl Mist”, który dwa dni temu spostrzegliśmy z mostu w Sault St. Marie. Pasażerowie wysiadali z kilku autobusów turystycznych—właśnie powrócili z wycieczki autobusowej po wyspie Manitoulin Island. Porozmawialiśmy z młodym człowiekiem pracującym w porcie i udzielił nam więcej informacji o tym statku. Należał on do firmy Great Lake Cruise Company, która organizowała rejsy wycieczkowe z Chicago do Midland i Toronto. Długość statku wynosiła 100 metrów, posiadał 6 pokładów, mógł pomieścić 210 pasażerów i był napędzany silnikiem dieslowskim o mocy 6,300 koni mechanicznych. 



Ponieważ był stosunkowo lekki (np. nie był wyposażony w basen), jego zanurzenie wynosiło jedynie 3.1 metry, idealne do pływania na Wielkich Jeziorach. Jednakże takie rejsy były bardzo drogie—od ok. 5 do 11 tysięcy dolarów amerykańskich. Gdy byliśmy w porcie, statek zwinął liny cumownicze i powoli oddalał się ku obrotowemu mostowi. Nie przypuszczam, że lubiłbym tego rodzaju wakacje—Catherine wyraziła o wiele bardziej szczerą opinię: „Ten statek mi przypominał stare, pomalowane zardzewiałe wiadro, na którym siedziało dużo starych ludzi.”


Jako że wszystkie sklepy pozamykały się o godzinie 6:00 wieczorem, skierowaliśmy się do ośrodka Kicking Mule Ranch, w którym Catherine zrobiła na Airbnb rezerwację chatki „Slice of Country” i gdy tam przybyliśmy, oczekiwał na nas napis, „Witajcie Jack i Catherine”. Ale po parunastu minutach wałęsanie się po nim i sprawdzeniu innych domków, Catherine o wiele bardziej spodobała się chatka „Home, Tweet Home”, była bardziej prywatna. 


Nota bene, kilka lat temu zatrzymaliśmy się w Kicking Mule Ranch na dwie noce, biwakując w namiocie. Obecnie na polach biwakowych były postawione chatki i indiańskie tipi—w jednym z nich przebywała brytyjska para z dwojgiem dzieci, a ich starsi rodzice zajmowali jeden z domków. Ponieważ właścicielki akurat nie było—i nie wiedzieliśmy, czy pozostałe chatki nie są przypadkiem zarezerwowane—czekaliśmy na jej powrót. Zaczęło trochę padać i usiedliśmy pod zadaszeniem naszej chatki. Wkrótce przyjechała i bez problemu mogliśmy się przenieść do chatki „Home, Tweet Home”—natomiast rodzina zajmująca tipi przeniosła się do chatki, bo tipi zaczęło przeciekać. Niestety, nie rozpaliliśmy ogniska, ale za to pobawiliśmy się z trzema małymi kociakami i jeden z nich spędził z nami noc w łóżku, cały czas mrucząc, toteż świetnie spaliśmy.




Czwartek, 31 sierpnia 2017 roku

Pogoda się znacznie poprawiła i od razu byliśmy w lepszych humorach. Pomarańczowy kociak przyszedł do naszej chatki, wskoczył na łóżko, zwinął się w kłębek i zasnął—pewnie zamierzał spać cały dzień, ale ponieważ planowaliśmy dopiero wrócić do chatki pod wieczór, wynieśliśmy go na ławę przed domkiem. Najpierw udaliśmy się do rezerwatu indiańskiego Wikwemikong Unceded Reserve i do miasteczka Wikwemikong. Ale zanim tam dotarliśmy, zobaczyliśmy przy drodze spory budynek, sprzedający różne tanie rzeczy i Catherine oczywiście musiała się tam zatrzymać. Już na parkingu zauważyliśmy kilka sporych pojemników, wyładowanych głównie butelkami z wodą mineralną Perrier-sądziliśmy, że są one puste i czekają na recykling, ale okazało się, że nie tylko były pełne, ale można je było brać za darmo. Być może były przedatowane lub uszkodzone, niemniej jednak woda była wyśmienita i zabraliśmy ze sobą ich bardzo dużo, zresztą i tak woda mineralna jest naszym ulubionym napojem. Poszliśmy też do sklepu z różnymi lekko przedatowanymi produktami żywnościowymi, ale całkowicie nadającymi się do konsumpcji i niezmiernie tanich. Catherine znalazła ulubione batony czekoladowe firmy Lind, po dolarze za sztukę (normalnie kosztowały pięć dolarów)—kupując całe ich pudło, jeszcze udało się jej wytargować i zapłacić za nie po 50 centów! Ja natomiast kupiłem świetne golarki i maszynę sumującą (mam nadzieję, że te produkty nie były przedatowane!). Wypełniwszy cały samochód smakołykami, pojechaliśmy do Wikwemikong, zatrzymując się w stacji benzynowej o nazwie „Quick Gas Station” (Szybka Stacja Benzynowa), ale obsługa okazała się niezmiernie opieszała i powolna, ostatecznie my sami musieliśmy wlać benzynę i umyć okna. 



Następny postój to na małym parkingu, gdzie znajdował się krzyż i tabliczka z nazwiskami poległych Indian w pierwszej i drugiej wojnie światowej, jak tez na kamieniach były wymalowane różne oryginalne malunki indiańskie. Wreszcie dojechaliśmy do miasteczka Wikwemikong. Od razu rzucił się nam w oczy stary budynek—a raczej tylko jego ściany i otwory na okna—kiedyś była to szkoła, która się dawno spaliła. 



Po jednej stronie tych ruin stał kościół, po drugiej probostwo. Chcieliśmy zajrzeć do kościoła, ale był zamknięty. Nagle pojawił się na drodze samochód, zatrzymał się koło nas i wysiadł z niego mężczyzna—jak się okazało, belgijski Jezuita. Trochę z nim porozmawiałem i powiedziałem, że znam byłego proboszcza tego kościoła, księdza Doug McCarthy, S.J., którego po raz pierwszy spotkałem w 1994 roku podczas rekolekcji w jezuickim ośrodku rekolekcyjnym w Manresie w Pickering, Ontario. Powiedział, że obecnie ks. Paul Robson, S.J. był proboszczem. Świat jest mały—ks. Robson prowadził rekolekcje w Manresie w 2016 roku i nawet z nim trochę rozmawiałem, jako że zaciekawiła mnie jego biografia: w 2003 roku nie tylko wstąpił do zakonu jezuitów, ale też w tym samym roku został ochrzczony i bierzmowany—przedtem należał do Kościoła Armii Zbawienia (Salvation Army).


Również jezuita powiedział, że kościół był otwarty i mogliśmy wejść do środka. Był niezmiernie fascynujący, łącząc tradycyjne kultury indiańskie i europejski. Stacje Męki Pańskiej były reprezentowane przez indiańskie malunki, jaskrawe i kolorowe, w charakterystycznym stylu indiańskim. 



W środku znajdowało się kilka łapaczy snów i indiańskie rzeźby—a na zewnątrz kościoła stał wysoki totem, reprezentujący Trójcę Świętą. Byliśmy niezmiernie zadowoleni, że udało się nam zobaczyć kościół—szkoda, że nie mieliśmy okazji uczestniczyć w mszy.


Następny przystanek to miasto Manitowaning (już poza rezerwatem). Od razu dostrzegliśmy zacumowany sporej wielkości zniszczony statek „The Norisle” i kilka interesujących, lecz zamkniętych budynków. Po powrocie dowiedziałem się, że ów statek, „S.S. Norisle”, były pierwszym statkiem (promem) pasażerskim zbudowanym w Kanadzie zaraz po drugiej wojnie światowej i obsługiwał trasę pomiędzy miasteczkami Tobermory i South-Baymouth na wyspie Manitoulin Island do 1974 roku. W późniejszym okresie stał się atrakcją turystyczną i pływającym muzeum. Ale już od jakiegoś czasu był zamknięty dla publiczności i jego przyszłość była pod znakiem zapytania.


Poszliśmy przy okazji do sklepu spożywczego kupić lód i od razu umyliśmy nasze podręczne lodówki. Również poszliśmy do sklepu z bronią i odwiedziliśmy parę jeszcze innych miejsc, ale większość z nich się już zamykała, toteż powróciliśmy do Kicking Mule Ranch. Porozmawialiśmy z brytyjskimi turystami i rozpaliliśmy ognisko koło naszej chatki, rzuciliśmy na grilla kilka steków wieprzowych i około 11 wieczorem poszliśmy spać. Chcieliśmy na noc wziąć kociaka do naszego domku, ale nie mogliśmy znaleźć ani jednego, pewnie już spały z innymi turystami!

Piątek, 1 września 2017 roku


Spakowaliśmy się i byliśmy gotowi do odjazdu, ale przedtem poszedłem do właścicielki i pokazałem jej mój wydrukowany blog z 2013 roku, w którym były fotografie Kicking Mule Ranch oraz jej wnuczka jeżdżącego na kucyku. Opuściliśmy to piękne miejsca, ale niebawem zobaczyliśmy przy drodze napis „Fishery” i oczywiście skręciliśmy. Była to stacja zarybiająca („Jay Creek Fish Culture Station”). W środku budynku można było zobaczyć bardzo dużo informacji i zdjęć na temat działalności podobnych stacji zarybiających w Ontario. Koło niej znajdował się krótki pieszy szlak wzdłuż potoku i wiele informacyjnych tabliczek. Jeden z napisów było poświęcony „McGauley’s Gristmill” (młyn), który był wybudowany w latach osiemdziesiątych XIX wieku i działał do lat trzydziestych XX w.


Po stosunkowo krótkiej jeździe dotarliśmy do South Baymouth, skąd odchodził prom. Zaparkowaliśmy na głównej ulicy i przeszliśmy się uliczkami miasta, wpadliśmy do galerii, gdzie Catherine kupiła duży plakat, a następnie ustawiliśmy się w kolejce do promu (parę tygodni temu zrobiliśmy rezerwację), zapłaciliśmy za przejazd i pozostawiliśmy samochód na pasie wjazdowym na prom. Catherine zobaczyła malowniczy szlak pieszy i postanowiła jeszcze odbyć po nim szybki spacer dookoła małej zatoczki. Sądziła, że był tam most, którym będzie w stanie wrócić na parking, robiąc pętelkę, ale mostu nie było! Gdy nagle zobaczyła nadpływający prom „The Chi Cheemaun”, zaczęła biec—i przy okazji okazało się, że nie jest zbyt dobrą sprinterką! Ale mieliśmy masę czasu—najpierw zajęło sporo czasu, zanim prom opuściły wszystkie pojazdy, a następnie pracownicy zaczęli kierować oczekujące pojazdy na prom. Jakimś sposobem nasz samochód był jednym z ostatnich, który na niego wjechał. Szybko udaliśmy się na pokład i na rufie znaleźliśmy dwa wolne foteliki, na których cały czas siedzieliśmy, mając przed sobą piękny widok. Prom posuwał się z szybkością 30 km/h, dookoła widzieliśmy różne wysepki, które dzięki mojemu ręcznemu GPS mogłem zidentyfikować, ale silnik był dość głośny i roznosił się nieprzyjemny zapach paliwa. Był piękny, słoneczny i ciepły dzień. Akurat zadzwoniła córka Catherine i rozmawiały ponad 30 minut.


W Tobermory opuściliśmy prom, zaparkowaliśmy samochód i pochodziliśmy po tym malowniczym miasteczku, pełnym turystów—był to przecież ostatnie długi weekend lata i już za kilka dni kończyły się wakacje szkolne. Wpadliśmy też do Centrum Odwiedzających (Visitor Center at Bruce Peninsula National Park). Ponieważ Kanada w tym roku obchodziła swoje 150-te urodziny, opłaty za używanie Parków Narodowych były zniesione i być może z tego powodu cieszyło się ono ogromnym powodzeniem, musieliśmy kilka razy przejechać się po parkingu, aby znaleźć wolne miejsce. W środku znajdowało się wiele eksponatów, m. in. o wyprawie Franklina. Spędziliśmy w nim przynajmniej 30 minut—
również było pełne turystów. W pewnym momencie uświadomiłem sobie ciekawą rzecz—poza pracownikami Centrum, byliśmy jedynymi białymi! Intrygujące—w USA spodziewałem się spotkać wiele nie-białych mieszkańców, ale nie widziałem więcej niż 5—za to w Kanadzie poczułem się mniejszością…


Miasteczko Tobermory posiadało bardzo dużo sklepików z pamiątkami, restauracji i kawiarni—wszystkie tak przepełnione, że nawet nie chciało się nam stać w kolejce, aby kupić coś do zjedzenia. Po godzinie pojechaliśmy na prywatne pole biwakowe, które zarezerwowała Catherine. Gdy zobaczyła przy drodze tablicę informacyjną z napisem „Happy Hearts Tent and Trailer Park”, od razu tam się skierowała, weszliśmy do biura i podaliśmy nasze dane pracownikowi recepcji. Trochę był zaskoczony naszym przyjazdem i nie mógł znaleźć naszej rezerwacji. Poszedłem do samochodu i przyniosłem wydruk komputerowy—i od razu okazało się, że byliśmy w niewłaściwym ośrodku—mieliśmy udać się do „Harmony Acres Campground”!


Wróciliśmy z powrotem na drogę nr 6 i po około 7 kilometrach jazdy dojechaliśmy do właściwego miejsca. Było ono prowadzone przez matkę z córką, które kupiły go kilka lat temu. Przedtem w głównym budynku znajdowała się restauracja—obecnie na terenie znajdowało się schronienie dla maltretowanych koni, jak też spore pole namiotowe. Gdy zrobiliśmy rezerwację, był to jeden z niewielu ośrodków, posiadających wolne miejsca biwakowe podczas długiego weekendu. Po przyjeździe powiedziano nam, że wszystkie miejsca kempingowe były zarezerwowane, toteż spodziewaliśmy się ujrzeć dużą rzeszę biwakowiczów. Ale jak się okazało, ogromna większość miejsc była pusta i zatem mieliśmy bardzo dużo prywatności—obawiam się jednak, że gdyby rzeczywiście wszystkie miejsca były wypełnione turystami, to mielibyśmy zero prywatności! Miejsca były trochę podobne do tych w parkach prowincjonalnych, jakkolwiek o wiele mniejsze i usytuowane bliżej siebie. W biurze dano nam długą listę przepisów i nawet nam je przeczytano—trochę to było niezwykłe w porównaniu do parków prowincjonalnych czy stanowych. Na przykład przepis, że nie wolno palić ognisk po godzinie 23:00 nam akurat nie przeszkadzał, ale był trochę dziwny: w innych parkach często siedzieliśmy przy ognisku do brzasku i nie przeszkadzaliśmy innym biwakowiczom. Jedynym problemem było to, że niedaleko pola biwakowego była droga (szczególnie blisko naszego miejsca nr 36) i non-stop słyszeliśmy przejeżdżające drogą samochody i ciężarówki; szczególnie hałas się nasilił, gdy prom zrobił ostatni kurs z wyspy Manitoulin Island, prze jakiś czas raz za razem jechały drogą samochody na południe. Miejsce było tak małe, że gdy zaparkowaliśmy samochód, zasłaniał on nam widok, toteż następnego ranka Catherine zaparkowała go na jednym z przyległych miejsc. W nocy oziębiło się i z przyjemnością siedzieliśmy koło ogniska.

Sobota, 2 września 2017 roku


Spakowaliśmy się i opuściliśmy ośrodek dokładnie przed godziną jedenastą (zgodnie z przepisami!) i kontynuowaliśmy jazdę na południe na drodze nr 6, ale niebawem zatrzymaliśmy się w Thrift Shop (sklepiku z używanymi rzeczami) znajdującego się w budynku byłego kościoła. Spędziliśmy w nim ponad godzinę—Catherine kupiła krzesło, ja kilka książek i magazynów. Następny postój to przydrożna restauracja w przyczepie „Lone Wolf Fish & Chips”, na indiańskim rezerwacie Cape Croker Hunting Ground Indian Reserve, gdzie kupiliśmy smakowitą i ogromną porcję frytek i ryb. W mieście Wiarton wstąpiliśmy do sklepu ze starociami, w środku roznosił się zapach stęchlizny i nic w nim nie nabyliśmy. W Owen Sound wpadliśmy do sklepów The Giant Tiger i Dollarama i po pół godzinie kontynuowaliśmy jazdę. Zamiast pięknego zachodu słońca, około godziny 18:30 na niebie uformowały się czarne chmury i zrobiło się tak ciemno, jak podczas zaćmienia słońca. Po raz ostatni zatrzymaliśmy się koło obelisku/pomnika poświęconego Nelle Mooney McClung (1873-1951). Urodziła się w pobliskim mieście Chatsworth, była feministką, pisarką, aktywistką i politykiem, jak również działaczką w ruchu antyalkoholowym—paradoksalne było to, że właśnie przy jej pomniku wypiłem puszkę piwa!




W pewnym momencie trochę się zgubiliśmy, ale GPS po kazał, że możemy ‘na skróty’ pojechać boczną drogą (Sideroad 1) do drogi nr 10 i chociaż znak drogowy na początku bocznej drogi obwieszczał, że przejazdu nie ma („No Exit”), wzięliśmy głęboki oddech i w nią wjechaliśmy. Była to jedna z najpiękniejszych dróg, jakimi kiedykolwiek jechałem! Nie była to droga asfaltowa, w niektórych miejscach były zapadliny i kałuże, ale dało się bez problemu nią jechać—bardziej obawialiśmy się, że na jej końcu nie będzie przejazdu, ale tak się nie stało—był znak stopu i wjechaliśmy na drogę nr 10. Przy końcu naszej podróży, w Caledon, zaczęło padać. Autostradą nr 410 wjechaliśmy w ulicę Cawthra i po godzinie 20:00 byliśmy w domu. Razem przejechaliśmy 2.080 kilometrów i mieliśmy niezmiernie udaną wycieczkę!