W sierpniu 2009 roku
spędziłem wraz z Catherine prawie tydzień biwakując na jeziorze Johnnie Lake w
parku Killarney, na przepięknym miejscu kempingowym. W czasie naszego pobytu kilka razy wybraliśmy
się na wodne przejażdżki na kanu i między innymi, odwiedziliśmy połączone
długim i wąskim kanałem jezioro Carlyle Lake.
Tamtejsze miejsca kempingowe niezmiernie się nam podobały i
postanowiliśmy kiedyś na którymś z nich się zatrzymać. Cztery lata później byliśmy gotowi odwiedzić
ponownie to jezioro!
Park Killarney,
również zwany „Klejnotem Ontario”, jest jednym z najpiękniejszych parków w
Kanadzie. Stosunkowo dzikie tereny,
malownicze jeziora i unikalne góry La Cloche Mountains, zbudowane głównie z
białego kwarcytu przyciągają tysiące turystów, którzy chcą rozkoszować się naturą. Chociaż park posiada miejsca kempingowe
samochodowe, to jednak aby rzeczywiście móc poznać jego piękno, trzeba albo
wybrać się z plecakiem po szlakach pieszych lub przemierzyć na kanu wodnymi
trasami. Większość szlaków wodnych,
prowadzących z jeziora do jeziora, wymaga bardzo wielu portaży, niektóre nawet
powyżej 4 km. Tak więc niektórzy
twierdzą, że jeżeli zamierza się pływać na kanu w Parku Killarney, to za jednym
razem zalicza się dwie wycieczki: pieszą i wodną! Na szczęście jezioro Carlyle Lake nie wymaga
żadnych portaży, jest połączone z jeziorami Johnnie Lake i Crooked Lake i tym
samym pozwala na odbycie kilkugodzinnych, spokojnych wycieczek na wodzie, bez
potrzeby przenoszenia kanu na lądzie.
|
Biwak na jeziorze Carlyle Lake |
Podczas naszej
ostatniej wizyty w parku szczególnie rzuciły się nam w oczy dwa miejsca
biwakowe; najbardziej podobało się nam miejsce pomiędzy jeziorem Terry Lake i
Carlyle Lake, blisko małego wodospadu. Miejsce
po drugiej stronie jeziora, na vis-a-vis poprzedniego miejsca, również zdawało
się być całkiem malownicze. Ponieważ do
parku mieliśmy przybyć we wtorek, nie spodziewaliśmy się na tych miejscach zastać
nikogo.
Otrzymanie
miejsca biwakowego w Parku Killarney nie jest wcale taką prostą sprawą,
szczególnie podczas długiego weekendu (który właśnie nadchodził, Dzień Kanady) —
nie można po prostu przyjechać, iść do biura parku i otrzymać miejsce! Musieliśmy zrobić rezerwację już w marcu i
udało się — mogliśmy rozbić biwak na jakimkolwiek wolnym miejscu na jeziorze
Carlyle. Ponieważ na każdym miejscu może
przebywać do 6 osób, również zaprosiliśmy kilku znajomych, którzy mieli się do
nas dołączyć w późniejszym czasie.
|
Na biwaku wokoło ogniska |
Jak zwykle, jazda
do parku z Toronto, chociaż długa (ponad 400 km.), była całkiem przyjemna. Zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound,
gdzie kupiliśmy parę rzeczy, bo często coś zapominamy ze sobą zabrać, i
dojechaliśmy do parku przed godziną 15:00.
Najpierw musieliśmy udać się do głównego biura parku (Lake George),
otrzymać pozwolenie kempingowe i parkingowe i następnie z powrotem dojechać na
parking do jeziora Carlyle Lake, znajdującego się kilkadziesiąt metrów od drogi
nr. 637. Niedaleko biura parku
spostrzegliśmy grupkę młodych ludzi, która właśnie przyjechała, ale nie
zwróciliśmy na nich uwagi. Podczas gdy
powoli rozładowywaliśmy samochód, pojawił się mały samochodzik ciężarowy i
wyładował 3 kanu… i po paru minutach pojawiła się ta grupa młodzieży, którą
widzieliśmy koło biura parku! Nie mieli
zbyt dużo ekwipunku (w przeciwieństwie do nas, ale to już jest osobna
historia!) i po niecałych 30 minutach byli na wodzie. Nam zabrało przynajmniej następne pół godziny,
zanim odbiliśmy od brzegu. Parędziesiąt
metrów od parkingu były całkiem fajne miejsce biwakowe — jeżeli ktoś byłby
zdeterminowany biwakować bez kanu, pewnie mógłby nawet do niego dopłynąć, ale
minęliśmy go i skierowaliśmy się w kierunku małego kanału po lewej stronie,
wpadającego w część jeziora, gdzie znajdowały się obydwa miejsca, którymi
byliśmy zainteresowani. U wejścia do
kanału było też wolne miejsce biwakowe, ale nie tak ciekawe, jak te wspomniane
uprzednio 2 miejsca. Po niecałych 30
minutach wpłynęliśmy do kanału… i miejsce, na którym chcieliśmy się rozbić, już
było zajęte… właśnie przez tą niedawno spotkaną grupę młodzieży! Szczęśliwie drugie miejsce biwakowe było wolne
i na nim się zatrzymaliśmy. Było ono
rzeczywiście śliczne: położone na stromej skale, mieliśmy interesujący widok na
całe jezioro oraz na stronę zachodnią (co oznaczało, że możemy podziwiać
zachody słońca). Mieliśmy trochę
problemów z rozładowaniem kanu, bo przy brzegu nie było żadnej naturalnej
zatoczki, ale musieliśmy sobie poradzić.
Powoli zawlekliśmy nasze liczne bagaże na szczyt skały i będąc na
szczycie, roztaczał się dookoła przepiękny widok. Byliśmy pewni, że zrobiliśmy świetną decyzję,
wybierając to właśnie miejsce (i gdy w ostatnim dniu mogliśmy wreszcie zobaczyć
miejsce, na którym planowaliśmy się na początku zatrzymać, okazało się, że
nasze było o wiele lepsze i ciekawsze).
|
Widok z naszego miejsca biwakowego na zachód słońca i jezioro Carlyle Lake |
Podczas gdy
zająłem się rozbiciem namiotu, Catherine przytargała wszystkie pozostałe rzeczy
z kanu i zorganizowała kuchnię. Po
niedługim czasie siedzieliśmy na szczycie skały, pijąc zimne piwo i
obserwowaliśmy zachodzące słońce.
Chciałem powiesić jedzenie na drzewie na noc, ale Catherine jak zwykle
nie miała zamiaru się fatygować i ufała, że ani niedźwiedź, ani żadne inne
zwierzę nie będzie zainteresowane naszą żywnością (i na szczęście miała tym
razem rację). Chociaż był już koniec
czerwca, przez pierwsze dwa dni zostaliśmy pokąsani przez czarną muchę (meszki),
po paru dniach zrobiło się gorąco i meszki wyginęły. Musieliśmy jednak zaakceptować obecność
komarów. Również ustawiliśmy tanią
altankę, mającą chronić nas od deszczu i komarów. Gdy jednak było wietrznie, altanka skręcała
się na lewo i prawo tak bardzo, że przebywanie koło niej było pewnie bardziej
ryzykowne, niż bycie pokąsanym przez insekty.
Również przymocowałem do niej dużą flagę kanadyjską na cześć Dnia
Kanady.
|
Na kanu na jeziorach Carlyle i Johnnie Lakes. Wszędzie potężne żeremia bobrowe, niektóre zamieszkałe przez wydry |
Dwudziestego
siódmego czerwca 2013 roku popłynęliśmy z powrotem do parkingu, przytwierdziliśmy
kanu łańcuchem do drzewa i samochodem pojechaliśmy do malowniczego miasteczka
Killarney, gdzie tradycyjnie zjedliśmy porcję świeżych smażonych ryb i frytek w
restauracji Herbert Fisheries i kupiliśmy zimne piwo w pobliskim sklepie
LCBO. Również pojechaliśmy do parkingu
koło ujścia rzeki Chikanishing, gdzie Catherine przeszła się po szlaku
Chikanishing: w ostatnich latach wielokrotnie odwiedzaliśmy to miejsce, które
stanowiło dla nas początek wycieczek dookoła wyspy Philip Edward Island, ale
nigdy nie mieliśmy czasu przejść się po tym malowniczym szlaku. Również wysłaliśmy telefonem komórkowym
wiadomości dla naszych znajomych, informując ich, na którym miejscu biwakowym
przebywamy (w parku generalnie nie ma możliwości używania telefonów
komórkowych). Była godzina 20:00 gdy
udaliśmy się z powrotem do parkingu, zwodowaliśmy kanu (nikt go nie ruszył!) i
w drodze do naszego miejsca, przepłynęliśmy dookoła sporej wyspy, znajdującej
się koło wejścia do kanału.
|
Ian i Sue koło małego wodospadu pomiędzy jeziorami Carlyle Lake i Terry Lake |
W piątek przybyli
nasi znajomi, Ian i Sue, wraz ze swoim pieskiem Miro. Wieczorem ugotowałem śląski żurek z polską
kiełbasą, który wszystkim bardzo smakował.
Następnego dnia pojawili się Joe i Andrea. Ponieważ pogoda była wspaniała, wszyscy
wybraliśmy się na parugodzinną wycieczkę przez wąski kanał na jezioro Johnnie
Lake, gdzie widzieliśmy kilka żeremi bobrowych — pamiętam, że w 2009 roku jedna
z tych żeremi była zamieszkała przez rodzinę wydr, które stały się niezmiernie
poruszone naszą obecnością i zaczęły wydawać różne odgłosy, pewnie w celu odstraszenia
nas. Następnego dnia, gdy Ian i Sue odjechali,
Catherine, Andrea i Joe zdecydowali się popłynąć na jezioro Kakakise Lake;
ponieważ ta wycieczka wymagała ok. 900-metrowego portażu, odpuściłem sobie w
niej udział. Jak się okazało, portaż był
wyboisty i trudny, wszyscy zostali pokąsani przez komary i gdy płynęli na
jeziorze Kakakise Lake z powrotem do biwaku, pogubili się i mieli trudności ze
znalezieniem portażu! Oczywiście, nikt
nie pomyślał o zabraniu ze sobą GPS-u — ja nigdy się z nim nie rozstaję!
|
Miasteczko Killarney, widok na słynną restauracje Herbert Fisheries |
Andrea i Joe
odjechali 1 lipca, w Dzień Kanady i znowu zostaliśmy sami. Codziennie pływaliśmy na jeziorze, jak też
raz jeszcze pojechaliśmy do miasta Killarney.
To małe miasteczko ma swój specyficzny urok, szczególnie wieczorem, gdy
zachodzi słońce, powoli zamykają się biznesy i ulice stają się puste. Poszliśmy do jedynego sklepu w mieście,
Pitfield’s General Store, a potem do Killarney Mountain Lodge. Stojąc na brzegu kanału (pomiędzy miastem
Killarney a wyspą George Island), daleko mogłem dostrzec zarysy wysp Foxes,
znajdujące się na południe od wyspy Philip Edward Island. W 2011 r. przez kilka dni biwakowaliśmy na
tej unikalnej wyspie i byłem pewien, że to właśnie ta wyspa, na którą
spoglądałem. Niektórzy kanuiści (ale
głównie kajakarze) wyruszają na wyspy Foxes z miasteczka Killarney, jednakże
taka trasa wymaga płynięcia kompletnie otwartymi i niczym nieosłoniętymi wodami
zatoki Georgian Bay… jak też jest o wiele nudniejsza, niż płynięcie z parkingu
koło rzeki Chikanishing River. Po zachodzie słońca minęliśmy małe lotnisko i
zatrzymaliśmy się niedaleko malowniczej latarni morskiej. Jadąc z powrotem, wpadliśmy na moment na
miejscowe wysypisko śmieci, ale było zamknięte i nie widzieliśmy żadnych niedźwiedzi. Gdy przyjechaliśmy do parkingu na jeziorze
Carlyle Lake, było już ciemno.
Założyliśmy na głowy latarki i po kilkunastu minutach wiosłowaliśmy na
jeziorze w kompletnych ciemnościach, dopływając do naszego miejsca po godzinie
22:00.
|
Spakowani i gotowi udać się w drogę powrotną! |
Ostatniego dnia
po spakowaniu się popłynęliśmy wreszcie do miejsca biwakowego, które od
początku sobie upatrzyliśmy. Jego
‘oryginalni’ mieszkańcy wyjechali parę dni temu, ale już pojawili się nowi,
trzech młodych chłopaków, którzy pozwolili nam je obejrzeć. Catherine definitywnie stwierdziła, że nasze
miejsce jest o wiele lepsze, bo na tamtym nie można obserwować zachodów słońca
i właściwie nie widzi się z niego przyległego małego wodospadu—my natomiast z
naszego miejsca mogliśmy widzieć i słyszeć wodospad, jak też nawet widzieć
część tafli jeziora Terry Lake, z którego wypływały wodospady.
Przed wyruszeniem
w drogę powrotną, pojechaliśmy jeszcze do parku wykąpać się, a potem
wstąpiliśmy do naszej ulubionej restauracji The Hungry Bear; posileni, po kilku
godzinach szczęśliwie dotarliśmy do Toronto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz