niedziela, 30 października 2016

CAYO COCO, CUBA—DWA TYGODNIE W HOTELU COLONIAL I TRZY DNI W MIEŚCIE MORÓN, 09-23 LISTOPADA 2015 ROKU

Od ponad roku Catherine dopominała się, abyśmy pojechali na Cayo Coco, bardzo znaną wyspę leżącą niedaleko północnych brzegów Kuby, na której znajdowało się wiele hoteli i ośrodków wypoczynkowych. Zawsze, gdy jechałem na Kubę, to starałem się wybrać taką lokację, aby można było zwiedzić pobliskie miasteczka i z tego powodu unikałem miejsc położonych z dala od większych miasteczek, ale wreszcie Catherine przekonała mnie do tej wyspy, obiecując jednak, że weźmiemy taksówkę i spędzimy kilka dni w miasteczkach Morón i Ciego de Avilla w prywatnych kwaterach, casa particular.
 
Grobla łącząca Cayo Coco ze stałym lądem
Cayo Coco jest jedną z wysp Jardines del Rey (Ogrodów Królewskich). Sztuczna grobla, łącząca tą wyspę z lądem stałym została wybudowana w 1988 r, umożliwiając w ten sposób budowę hoteli. Akcja ostatniej części książki Ernesta Hemingway ’a, „Islands on the Stream” („Wyspy na Golfsztromie”) rozgrywa się wzdłuż archipelagu Jardines del Rey i w kanałach pływowych Cayo Guillermo. Obecnie na wyspie mieści się przynajmniej 12 hoteli i kilka nowych jest budowanych.

PRZYJAZD

Po zamieszczeniu kilkunastu pytań na forach TripAdvisor i po spędzenia wielu godzin na zbieraniu informacji na temat tego regionu, wybraliśmy Hotel Colonial, bo wydawał się bardzo ciekawy, położony blisko plaży i posiadał pokoje na piętrach. Była to nasza dziesiąta wycieczka na Kubę i oczywiście pierwsza do Cayo Coco.
 
Hotel Colonial wygląda jak małe hiszpańskie miasteczko
Lecieliśmy liniami Sunwing. Już na lotnisku Pearson w Toronto okazało się, że zwiększono wielkość bagażu z 20 do 23 kg, ale za to pracownicy bardzo dokładnie ważyli bagaż podręczny. Ponieważ ważył powyżej dopuszczalnej wagi 5 kg, musiałem przełożyć z niego kilka rzeczy do walizek. Również po raz pierwszy zważono mój plecak i też byłem zmuszony wyjąć z niego parę rzeczy i włożyć do walizki.

Samolot wystartował 9 listopada 2015 r. o godzinie 19.40 i po 3 godzinach i 19 minutach lotu wylądowaliśmy w Cayo Coco. Podczas przelotu serwowano pizzę, wino i coca-colę. Kubańscy celnicy przyczepili się do suplementów i witamin Catherine, które były zapakowane w przezroczystą plastikową torebkę, ale w końcu pozwolili je zatrzymać. Wsiedliśmy do autobusu i po zatrzymaniu się i rozlokowaniu turystów w dwóch hotelach, po 20 minutach dojechaliśmy do naszego hotelu Colonial. Otrzymaliśmy pokój numer 1609, na parterze, pomimo że przed wyjazdem wysłaliśmy do hotelu email, prosząc o pokój na piętrze. Pokój zalatywał wilgocią i następnego dnia postanowiliśmy stanowczo poprosić o inny pokój, bo w dniu przyjazdu nie posiadano żadnych pokoi na piętrach. Szybko poszliśmy do restauracji na obiad (serwowany do godziny 22.00) i potem przeszliśmy się po terenie hotelu i wróciliśmy do pokoju. Następnego dnia udaliśmy się do recepcji i otrzymaliśmy inny pokój (numer 1836) na pierwszym piętrze.

HOTEL I NASZ POKÓJ NR 1836

Hotel Colonial był pierwszym hotelem wybudowanym na Cayo Coco i został uroczyście otwarty przez samego Fidela Castro w dniu 12 listopada 1993 roku—podczas naszego pobytu hotel obchodził swoją 22 rocznicę istnienia. Dawniej miał kilka innych nazw-Guitart Cayo Coco, Blau i swego czasu był częścią przylegającego hotelu Tryp Hotel. W 1994 i 1995 roku grupa emigrantów kubańskich z USA ostrzelała ośrodek z karabinów maszynowych, nie wyrządzając nikomu żadnej krzywdy. Hotel był wybudowanych przez firmę hiszpańską, miał ciekawą architekturę, był przytulny, posiadał pewien specyficzny charakter, atmosferę i styl, przypominając małe, kolonialne miasteczko.


Część hotelu, gdzie znajdowała się recepcja hotelowa, była bardzo stylowa, w środku znajdowała się fontanna—a pracownicy recepcji zawsze byli mili i pomocni. Otrzymałem dwa angielskojęzyczne wydania gazety „Granma”, w jednym z nich był ciekawy artykuł o przyjaznych i zabawnych pieskach używanych na lotnisku przez kubańskich celników w portach lotniczych. Na terenie hotelu było kilka basenów, włącznie z basenem ze słoną wodą, ale połowa z nich była w remoncie. W każdym razie i tak zawsze woleliśmy kąpać się w oceanie. Wszędzie rosły palmy kokosowe i można było też otrzymać świeże orzechy kokosowe. Catherine pogadała z jednym z ogrodników (Mike), aby nam codziennie z rana przynosił 2 kokosy, w zamian otrzymał koszulki T-shirt. Były tak sycące, że z pewnością potrafiłbym się nimi wyżywić przez cały czas pobytu w hotelu!
 
Czasami plaża dosłownie znikała...
Plaża było wąska, ale przyjemna i piaszczysta, posiadała wiele krzeseł i leżaków plażowych. Jej szerokość ciągle się zmieniała (i to sporo) z powodu pływów i podczas przypływów prawie-że znikała. Jakieś 50 metrów od brzegu było bardzo płytko. Plaża była codziennie sprzątana i usuwane wodorosty, ale często inne śmieci pozostawiano na niej. Raz zasnąłem na leżaku i gdy się obudziłem, cały leżak był już zanurzony w wodzie.


Vis-a-vis hotelowego lobby było kilka sklepów, tiendas, gdzie można było zaopatrzyć się w wyroby tytoniowe, napoje, rum, piwo, pamiątki, ubrania, itp. Również znajdował się zakład fryzjerski oraz klinika dentystyczna, oferująca różne zabiegi po dobrych cenach. Bardzo dużo kolorowych krabów Halloween oraz większych, lekko niebieskich, biegało po terenach hotelowych, szczególnie rano i późnym popołudniem. Często z przyjemnością obserwowałem, jak wychodziły z wykopanych w ziemi jamek i nieraz nawet coś zajadały. Były jednak niezwykle płochliwe i gdy tylko usłyszały lub wyczuły, że się do nich zbliżam, momentalnie znikały w jamach.


Tuż za restauracjami Plaza i El Caribeno (ta ostatnia była zamknięta) znajdował się mały staw, gdzie przebywał prawdziwy flaming, który kilka lat temu przyleciał do hotelu z uszkodzonym skrzydłem i od tego czasu mieszkał na terenie stawu, regularnie karmiony przez pracowników hotelu sałatami i chlebem. W stawie też były ryby i żółwie.

Ręczniki plażowe można było otrzymać z Club House, po otrzymaniu kuponu z recepcji; za zagubiony ręcznik była opłata 15 CUC. Podobno turyści, którzy gubili ręczniki, kradli je innym turystom, toteż najlepiej przywieść ze sobą tanie ręczniki i można zostawiać je na plażowych leżakach bez obawy ich zniknięcia. Cztery kotki zazwyczaj kręciły się na tyłach głównego budynku. Sądzę, że turyści świetnie je żywili, bo były niezmiernie wybredne! Widzieliśmy też kilka piesków.
 
Z Vivianą, pracownicą hotelu z Public Relations
Pracownicy hotelowi byli bardzo mili. Kilka razy długo rozmawialiśmy z Danielem, przedstawicielem turystycznym (z wykształcenia adwokat, ‘abogado’), który opowiedział nam o wielu ciekawych miejscach na Kubie (niektóre z nich już mieliśmy okazję odwiedzić) i wytłumaczył, jak działają pływy morskie. Señor Prado (prawdopodobnie pierwsze imię Andreas), z zawodu inżynier, odpowiedzialny za sprawy telekomunikacji w hotelu (telefony, telewizja), pomógł nam w odbyciu rozmów telefonicznych z budki telefonicznej i używaniu kart telefonicznych; z pewnością jest osobą, do której można było się zgłosić w przypadku problemów telewizyjno-telefonicznych! Catherine zaprzyjaźniła się też z Vivaną z Public Relations, ogromnie uroczą kobietą, bardzo pomocną i zawsze gotową rozwiązać nasze problemy.

Dowiedzieliśmy się, że wiele lat temu Pierre Trudeau i Fidel Castro łowili ryby u wybrzeży Cayo Coco (jeszcze wtedy nie istniała grobla ani hotele) i Trudeau wyciągał rybę za rybą, podczas gdy Castro nie dopisywało szczęście. Znając niezmiernie ambitną naturę Castro, ktoś szepnął do Trudeau, „Na Boga, pozwól mu coś złapać, to inaczej będziemy tutaj w nieskończoność!” Na szczęście fortuna uśmiechnęła się do Castro i udało się mu również złowić wiele ryb.

Co ciekawe, niedawno natknąłem się na bardzo podobną historię w nowo opublikowanej książce, “The Double Life of Fidel Castro: My 17 Years as Personal Body Guard to El Lider Maximo” (“Podwójne Życie Fidela Castro: Moje 17 Lat Jako Osobisty Ochroniarz El Lider Maximo” autorstwa Juan Reinaldo Sanchez: w latach siedemdziesiątych XX w. Fidel Castro wraz ze słynnym kolumbijskim pisarzem Gabriel García Márquez (laureatem literackiej nagrody Nobla, autorem „Sto Lat Samotności”) oraz południowoamerykańskim biznesmanem wybrali się w nocy na ryby na luksusowym jachcie Castro, Aquarama II, w okolice prywatnej wyspy Castro „Cayo Piedra”. Po dwóch godzinach ów biznesman złowił 5 ryb, za każdym razem głośno zachwycając się swoimi sukcesami—i nie mając pojęcia, że w ten sposób niezmiernie irytuje gospodarza. Wreszcie w pewnym momencie Márquez dyskretnie szepnął do ucha autora, „Powiedz naszemu przyjacielowi, aby zaprzestał kontynuować swój niebywały sukces, bo jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie wrócimy i nie pójdziemy spać.” Fidel nie potrafił przegrywać, czy to w łowieniu ryb, czy też w jakimkolwiek innym rywalizującym przedsięwzięciu i nie zaprzestałby wędkować do czasu, gdy złowiłby przynajmniej o jedną rybę więcej, niż jego gość. Ochroniarz przekazał tą wiadomość gościowi i rzeczywiście, wkrótce Fidel nadrobił zaległości i zadecydował, że mogą wracać z powrotem.
 
Stół zastawiony, czekamy na obiad...
Nasz nowy pokój był na pierwszym piętrze, posiadał balkon z widokiem na ocean i na palmy kokosowe (bo właśnie taki wykupiliśmy—kosztował przez to nieco drożej). Był to najbardziej odległy budynek od główniej restauracji i wymagał kilku minut spaceru po brukowanej uliczce—dla osób mających problemy z poruszaniem się stanowiłoby to problem. Kilka metrów od naszego budynku zaczynały się tereny należące do hotelu Tryp. Pokój posiadał również kilka mebli, bezpłatny sejf, wannę, bidet, suszarkę do włosów, szafę na ubrania, jedno duże łóżko, małą lodówkę i świetnie działający klimatyzator. Nie zauważyliśmy żadnych robaków, jedynie pojedyncze komary—często wyłączaliśmy klimatyzację i spaliśmy przy otwartych oknach, zakrytych jedynie zasłonami. Lubiliśmy też spędzać czas na balkonie, czytając książki i nieraz rozmawiając z turystami z sąsiadującego pokoju.

Telewizor wysokiej rozdzielczości dobrze działał, ale nie było żadnych kanałów angielskojęzycznych z Kanady. Głównie oglądaliśmy CNN (inny kanał z wiadomościami, CCTV, chiński, i podczas poprzedniego pobytu na Kubie szybko przekonałem się, iż był on stronniczy i nudny—czego się można spodziewać od chińskich środków masowego przekazu!). Szkoda, że nie było kanadyjskich kanałów CBC lub CTV. Chociaż w Kanadzie nie posiadamy telewizorów i nie oglądamy w ogóle telewizji, tym razem spędziliśmy wiele godzin wpatrzeni w ekran: właśnie podczas naszego pobytu, w piątek, 13 listopada 2015 r., w Paryżu miały miejsce ataki terrorystyczne. W tym samy czasie czytaliśmy książkę „Infidel” („Niewierna”), znakomitą autobiografię pióra Ayaan Hirsi Ali, opisującą jej młodość w Somalii, Arabii Saudyjskiej, Etiopii i Kenii, jej muzułmańskie wychowanie, późniejszą ucieczkę do Holandii i morderstwo Theo van Gogh, z którym nakręciła film. Lektura tejże książki w czasie ataków terrorystycznych w Paryżu, w których zginęło 130 ludzi—i które były wykonane przez Państwo Islamskie—pozwoliła nam znacznie pogłębić wiedzę na temat Islamu i jego ideologii, która jest dla nas nie do zaakceptowania.

Jednego wieczoru przeszliśmy się do przyległego hotelu Tryp. Było on kompletnie odmienny od hotelu Colonial i nie podobała się nam jego architektura; pomimo, że posiadał on wyższy standard niż nasz hotel, nie chcielibyśmy w nim mieszkać. Wymieniłem przy okazji trochę pieniędzy w recepcji i powoli wróciliśmy do naszego hotelu.

RESTAURACJE I WYŻYWIENIE

Główna restauracja (Plaza) serwowała śniadanie (od 7.00 do 10.00), lunch (od 13.00 do 14.45) i kolację/obiad (od 18.00 do 22.00) w stylu ‘stołu/bufetu szwedzkiego’ (all you can eat). Kelnerzy byli bardzo usłużni, szybcy i pracowici. Stoły znajdowały się w środku, ale podobno w pełni sezonu turystycznego są wystawiane też na zewnątrz.

Śniadanie

W dwóch miejscach kucharze przygotowywali wspaniałe omlety i jajka sadzone na różne sposoby, jak też w innym miejscu przygotowywano naleśniki. Nigdy nie brakowało soków owocowych i jogurtu. Był też dobry wybór owoców, warzyw, gotowanych kiełbasek, mięs, jajek, pomidorów, serów, chleba, bułek, itp. Kawa była taka sobie, ale przynajmniej kelnerzy przynosili do stołów karafki pełne kawy i nie potrzeba było chodzić po dolewki czy też o nie prosić kelnerów.
 
Ryby i krewetki
Lunch

Tylko raz poszedłem na lunch, normalnie opuszczaliśmy ten posiłek—po prostu nie byliśmy głodni. Tego dnia zafundowałem sobie smaczny hamburger z frytkami, sałatkę z pomidorów i piwo. Również serwowano wieprzowinę i wołowinę, przygotowywane indywidualnie przez kucharzy. Sądzę, że jedzenie było mniej-więcej podobne do posiłków dostępnych w czasie kolacji/obiadu.

Kolacja/Obiad

Nigdy nie narzekaliśmy na różnorodność posiłków. Zawsze było wiele rodzajów mięsa (wieprzowina, wołowina, kury) i ryb, smażonych przez kucharzy według życzenie turystów, jak też krewetki (wyborne!), króliki, kilka sałatek, warzyw, deserów, lodów i wiele innych potraw. Jeden kucharz przyrządzał na zamówienie spaghetti na różne sposoby. Również podawano znośnie czerwone wino (i dobre, zimne piwo). Często grupy muzyczne produkowały się podczas obiadu, niektóre były naprawdę dobre i nigdy nie byli oni natrętni.

Kilka razy piliśmy w barze w lobby bardzo dobrą kawę hiszpańską (Spanish coffee—kawa z alkoholem). Poza piwem, nigdy nie korzystaliśmy z bezpłatnych napojów alkoholowych w barach, toteż trudno mi jest się wypowiadać na ich temat. O wiele bardziej woleliśmy kupować sok, colę, rum i likiery w sklepie i rozkoszować się nimi siedząc na balkonie czy też na plaży—ale prawdę powiedziawszy, poza piwem i winem, nie spożywaliśmy dużo napojów alkoholowych.

RESTAURACJA A’ LA CARTE

Razem skosztowaliśmy 5 obiadów a’ la carte w Restauracji Fontanella—w której też można było posłuchać muzyki na żywo (na pianinie, na flecie czy też śpiewu)—co wieczór pojawiali się w niej inni wykonawcy.

Mieliśmy okazję spróbować włoskie, kubańskiei karaibskie posiłki, były wyśmienite! Mogliśmy wybrać z różnorodnego menu zakąski, główne danie oraz deser. Prezentacja potraw była wyborna, jak też doskonały serwis. Do obiadów było podawane czerwone, hiszpańskie wino. Następnie zwykle udawaliśmy się do baru z muzyką na żywą—jak wspominałem, mieścił się on w innej części restauracji Fontanella.

Kilka razy naszym kelnerem był Augusto; pracował szybko i niczym ‘wół roboczy’! Nota bene, spotkaliśmy go na mieście podczas wizyty w Morón. Ogólnie wszyscy kelnerzy w tej restauracji pracowali bardzo ciężko, sprawnie i profesjonalnie i nie musieliśmy długo oczekiwać na dania.
 
Na pierwszy rzut oka myśleliśmy, że to pisze "Deception"
PLAYA PILLAR

Na plażę Playa Pillar pojechaliśmy autobusem piętrowym, który odjeżdżał z naszego hotelu o godzinie 10.20 i kosztował 5 CUC na osobę w dwie strony. Bilety były sprzedawane w autobusie jak też otrzymaliśmy rozkład jazdy. Autobus zatrzymał się w 10 ośrodkach i dojazd od plaży trwał prawie półtorej godziny. Bardzo podobała się nam jazda po grobli łączącej wyspę Cayo Coco z wyspą Cayo Guillermo, widzieliśmy dziesiątki flamingów jak też surfingowców z latawcami (kite surfers). Także tu i tam wyrastały dźwigi—wznoszono kilka pięciogwiazdkowych hoteli. Autobus też przejeżdżał po pasie startowym byłego lotniska na Cayo Coco, który obecnie został wkomponowany w drogę. Nieopodal była widoczna opuszczona wieża kontrolna. Co ciekawe, pośrodku byłego pasu startowego zasadzono wiele drzew—sądzę, że po to, aby uniemożliwić potencjalne lądowanie nieautoryzowanym samolotom—i z pewnością wiem, kogo miał na myśli rząd kubański!
 
Stary pas startowy byłego lotniska na Cayo Coco
W pobliżu plaży była restauracja, w której zakupiliśmy puszkę zimnego piwa Bucanero (2 CUC, drogie!) i udaliśmy się na plażę po drewnianym deptaku. Musieliśmy zapłacić 2 CUC za każde krzesło. Plaża byłą przyjemna, ale moim zdaniem, nie jakaś specjalnie spektakularna—o wiele bardziej podobały mi się nieskazitelne i puste plaże na Cayo Largo, gdzie prawie nie było widać turystów—i nie trzeba było płacić za krzesła! Vis-a-vis plaży była położona wysepka Cayo Medio Luna (Wyspa Półksiężyca). Po 2,5 godzinach opalania się wróciliśmy na parking, gdzie już czekał autobus. Droga powrotna też zajęła trochę czasu, jako że autobus zatrzymywał się w każdym przydrożnym hotelu.
 
To cudo zobaczyliśmy koło plaży Playa Pillar
WYCIECZKA DO MORÓN

Rzecz jasna, wycieczka do Morón była dla mnie główną atrakcją naszych wakacji—nigdy nie byłem fanatykiem siedzenia i opalania się na plażach i uwielbiam zwiedzać miasta i obserwować życie prawdziwych Kubańczyków. Miasto Morón zostało założone w 1543 roku i jest znane jako Ciudad del Gallo, Miasto Koguta. Znajduje się w nim sporo ciekawych, neoklasycznych budynków. Początkowo mieliśmy zamiar udać się do Morón i następnie do Ciego de Avilla; z powodu złej pogody byliśmy jedynie w Morón.
 
Moron
Kilka dni przed planowanym wyjazdem kupiliśmy kartę telefoniczną i zadzwoniliśmy do kilku casas particulares w Morón (prywatnych kwater wynajmowanych legalnie turystom przez Kubańczyków). Oczywiście, w Kanadzie spędziłem wiele godzin na zbieraniu informacji o najlepszych casas w Morón i przywiozłem ze sobą kilkanaście wydruków. W końcu zarezerwowaliśmy na dwie noce Casa Carmen. Udało mi się też znaleźć taksówkę i umówiłem się z kierowcą, że zawiezie nas do Morón. Dzień przed planowanym wyjazdem Catherine spotkała innego taksówkarza (Willman), posiadającego nową, klimatyzowaną taksówkę, który chciał jedynie o 5 CUC więcej (35 CUC), toteż zadzwoniliśmy do tego poprzedniego taksówkarza, rezygnując z jego usług—niestety, ale był jedynie w stanie zaoferować starą, marną rosyjską taksówkę, którą Catherine nie chciała jechać.
 
Jeszcze niedawno były to autobusy komunikacji miejskiej, 'camellio'. Kubańczycy ich nie znosili.
W sobotę rano, 14 listopada 2015 r., po obejrzeniu wiadomości na temat następstw wczorajszych ataków terrorystycznych we Francji, spotkaliśmy Willmana i pojechaliśmy jego taksówką do miasta Morón. Jechaliśmy po raz pierwszy po tej słynnej grobli (wybudowanej w 1988 r.), była imponująca. Nie tak jeszcze dawno jedynie turyści i pracownicy hotelów mogli podróżować do Cayo Coco, nawet taksówkarze przewożący turystów musieli mieć pozwolenia—obecnie, o ile wiem, każdy może tam pojechać, chociaż na grobli nadal znajduje się policyjny punkt kontrolny.
 
Casa Carmen
Po dotarciu do Casa Carmen zostaliśmy powitani przez właścicielkę i jej męża, Magaly i Alfonso. Magaly była bardzo miła i przypominała nam panią Caridad, właścicielkę z Casa Caridad z Camagüey. Otrzymany pokój był dość duży, z wysokim sufitem, prywatną łazienką i oknami wychodzącymi na patio i ogródek. Rozpakowaliśmy się i spędziliśmy godzinkę pijąc kawę, zaparzoną przez właścicielkę i przeglądając wydruki map miasta, jakie przywiozłem z Kanady. Następnie udaliśmy się do miasta; było strasznie gorąco i słonecznie. Skierowaliśmy się ku La Casona de Morón, stosunkowo małego i przytulnego hoteliku, w którym przed rewolucją mieścił się klub wędkarsko-myśliwski. Architektonicznie, ów neoklasyczny budynek był niezmiernie atrakcyjny, posiadał basen i patio. Śniadanie było wliczone w cenę i pokój kosztował 36 CUC za noc (vs. 25 CUC za naszą casa). Catherine żałowała, że nie zatrzymaliśmy się w tym hotelu! Potem powoli poszliśmy na plac Plaza Martí, stanowiący najprawdopodobniej centralną lokację miasta—jak też było na nim miejsce bezprzewodowego dostępu do Internetu, Wi-Fi (chyba bezpłatne) i dlatego gromadziło się tam bardzo dużo Kubańczyków. Używając telefony komórkowe czy też tablety, prowadzili rozmowy lub też wideo-czaty przez Skype z rodzinami w USA. Faktycznie, widzieliśmy całe rodziny kubańskie, które godzinami stały na placu i z przejęciem prowadziły rozmowy z mieszkającymi za granicą członkami rodziny.
 
Sprzedawca uliczny
Koło nas lodziarz sprzedawał pokruszony lód z małego wózka i co jakiś czas Kubańczycy go kupowali, płacąc za niego 1 kubańskie peso. Starsza Kubanka podeszła do Catherine i wręczyła jej kwiatek, oczekując w zamian pieniądze. Catherine z ledwością się jej pozbyła. Na naszej ławce siedział dość pulchny i fajny młody Kubańczyk, jako-tako mówiący po angielsku. Pobiegłem do sklepu po drugiej stronie ulicy (El Rapido), kupiłem kilka puszek zimnego piwa i poczęstowałem go jedną z nich. Zaproponował, że pokaże nam miasto, na co się zgodziliśmy. Catherine rozmieniła jedno peso (CUC) na 25 kubańskie peso i kupiła sobie porcję kruszonego lodu, płacąc za nią niecałe 10 centów. W tym czasie jedno peso (CUC, peso convertible, waluta ‘dla turystów’) było warte około $1.40 dolara kanadyjskiego i jedno peso kubańskie (CUP, moneda national, używane przez Kubańczyków) było warte niecałe 6 centów. Nasz przewodnik nazywał się Carlos i zaprowadził nas do różnych miejsc w mieście. Poszliśmy też do pralni, gdzie odebrał pozostawione wcześniej do prania rzeczy i następnie udaliśmy się do sklepu serwującego różnego rodzaju soki za śmiesznie niską cenę—1 CUP za szklankę (tzn. ok. 6 centów), tak więc od razu wypiłem kilka porcji doskonałych soków, gasząc pragnienie—były o niebo lepsze, niż piwo! Carlos wyszedł na zewnątrz i po kilku minutach przyniósł pustą plastikową butelkę—mogliśmy kupić sok i zabrać go do domu.
 
Z Carlos'em, naszym przewodnikiem, delektujemy się sokami owocowami
Przechadzaliśmy się główną ulicą, często zaglądając w boczne uliczki i bardzo się nam tego rodzaju spacer podobał. Na obiad poszliśmy do znajdującej się koło El Rapido pizzerni Dinos Pizza, prowadzonej przez znajomą Carlosa. Kupiliśmy dużą pizzę i wspólnie się nią podzieliliśmy. Również poszliśmy do pobliskiego sklepu i kupiliśmy migdałowy likier. Idąc główną ulica Martí, doszliśmy do lodziarni Coppelia, przed którą ustawiła się spora kolejka, a raczej tłum ludzi. Gdy pojawiła się nowa osoba, chcąca ustawić się w tej na pozór zdezorganizowanej i niewidzialnej kolejce, po prostu głośno krzyknęła, „El Ultimo?” (‘kto jest ostatni?’)—w celu zidentyfikowania osoby stojącej na końcu kolejki. Kubańczycy z pewnością znakomicie opanowali sztukę stania w kolejkach! Ale mimo wszystko ta kolejka to nic w porównaniu do gigantycznych kolejek, jakie pamiętam z Polski, szczególnie z lat 1980 i 1981: często ludzie zaczynali ustawiać się już wczesnym rankiem, potem tworzyli ‘komitet kolejkowy’ i przygotowywano listę zawierającą imiona ‘kolejkowiczów’, aby ci mogli na kilka godzin opuścić kolejkę (niewątpliwie w celu ustawienia się i zapisania w kolejce stojącej do innego sklepu). Następnie musieli pojawić się z powrotem w kolejce kilka razy w ciągu dnia, aby potwierdzić obecność, odhaczyć swoje imiona na liście (pod warunkiem, że lista nie zniknęła) i odstać swoje—i jeżeli mieli szczęście i rzeczywiście ‘rzucono towar’ na sklep (niekiedy dopiero następnego dnia), to udawało się im kupić produkty, na które tak długo czekali.
 
Prywatny biznes
Do lodziarni wchodziło bardzo dużo kubańskich rodzin, zamawiały po 20 lodów i spędzały tam dość dużo czasu, jak też kupowano lody na wynos, pakując je do różnego rodzaju pojemników. Catherine miała wrażenie, że nigdy się nie doczekamy na wejście do lodziarni i po kilkunastu minutach zrezygnowaliśmy z czekania. Również poszedłem do banku wymienić pieniądze, ale ponieważ nie miałem przy sobie paszportu (jedynie jego kolorową kopię), nie chciano mi wymienić pieniędzy—wtedy Carlos pokazał swój dokument identyfikacyjny i udało mi się dokonać tejże transakcji. Już się zmierzchało, zatem skierowaliśmy się z powrotem na plac Plaza Martí. Posiedzieliśmy tam jakiś czas, obserwując Kubańczyków rozmawiających ze swoimi rodzinami w USA i udaliśmy się do naszej casa.

Dwóch turystów z Niemiec właśnie spożywało na patio kolację. Usiedliśmy koło nich i delektowaliśmy się migdałowym likierem, wdając się przy okazji z Niemcem w rozmowę na temat syryjskich uchodźców, zalewających Niemcy—na to zrezygnowanym tonem odrzekł, „co możemy zrobić, musimy im pomóc, musimy ich przyjąć”. Następnie poszliśmy do pokoju, wykąpaliśmy się i bardzo wcześnie położyliśmy się spać. Sąsiedzi w przyległym domu grali w domino, co mogliśmy doskonale słyszeć w pokoju, ale pomimo tego zgiełku, spaliśmy bardzo mocno i długo.
 
Problemy z samochodem? A może coś zgubił w środku?
Gdy się obudziliśmy w niedzielę, lało jak z cebra. Zjedliśmy śniadanie o godzinie 9.00, akurat Niemcy opuszczali casa—byli na Kubie jeden miesiąc, chociaż powiedzieli, że 3 tygodnie w zupełności wystarczyłoby. Pomimo deszczu wyruszyliśmy do miasta, gdzie spotkaliśmy Carlosa. Jako że znowu zaczęło lać, wskoczyliśmy do miniaturowej kolejki jeżdżącej po mieście, co kosztowało nas zaledwie kilka kubańskich peso. Gdy kolejka przejeżdżała koło otwartego kościoła katolickiego, wysiedliśmy z niej i weszliśmy do niego. Catherine kupiła parę tanich i atrakcyjnych ozdób choinkowych; po obejrzeniu kościoła i dokonaniu dotacji, wyszliśmy na zewnątrz. Nadal strasznie padało. Wsiedliśmy do przejeżdżającego autobusu dla Kubańczyków (koszt był minimalny) i dojechaliśmy nim do supermarketu, Supermercado Los Balcones, który się zamykał za 20 minut, w południe. Ale udało się nam się spędzić trochę czasu w środku—gdy Catherine poszła na górę do sekcji z ubraniami, Carlos i ja siedzieliśmy na dole, popijając piwo—pozwolono nam tam siedzieć jakieś pół godziny po zamknięciu sklepu. Nadal padało, ale mimo wszystko wyszliśmy i powoli szliśmy główną ulicą. Carlos zasugerował, abyśmy poszli do kina (bilet kosztował około 10 centów), ale nie miałem na to chęci. Minęliśmy miejsce, gdzie emeryci mogli wpaść i zjeść posiłek darmo lub bardzo tanio—zasugerowałem, że może i my moglibyśmy skorzystać! Wreszcie doszliśmy do lodziarni Coppelia—wczoraj nie sposób było się do niej dostać, a teraz świeciła pustkami. Catherine i Carlos zamówili bardzo dużo lodów i finałowy rachunek wyniósł… 50 centów! Za tą kwotę w Kanadzie można by było co najwyżej kupić puste wafle—może z kostką lodu! 

Gdy siedzieliśmy w lodziarni, znowu się strasznie rozpadało i ulice zamieniły się w małe potoki, niektórzy przechodnie i rowerzyści mieli problemy z przekraczaniem zalanych ulic i głębokich kałuż. Również wpadaliśmy do sklepiku na piwo (głównie, aby schronić się przed deszczem); siedzącej przy stole dziewczynce dałem parę upominków i kalkulator. W jednym sklepiku z pamiątkami Catherine zauważyła oryginalną gilotynkę do cygar, ale nie chciała za nią płacić 6 CUC—dała Carlosowi 3 CUC i udało mu się ją kupić za tą cenę. Jako że nadal padało, postanowiliśmy udać się z powrotem do naszej casa—powiedzieliśmy Carlosowi, że jeżeli przed jego wyjazdem przestanie padać, to spotykamy się z nim w El Rapido—wiedzieliśmy, że jego pociąg do miejscowości Violeta odchodził o godzinie 20.00—a w razie deszczu tego wieczora się z nim nie spotkamy. W casa spędziliśmy trochę czasu siedząc na patio, popijając likier i pisząc kartki pocztowe. Czas szybko mijał, ale nadal padało—dopiero przestało padać o godzinie 19.30 i poszliśmy od razu do niedalekiej stacji kolejowej, spodziewając się tam spotkać Carlosa.


To była rzeczywiście niezmiernie ciekawa stacja kolejowa—wybudowana na początku lat dwudziestych XX w., nadal posiadała oryginalny wystrój. Była kiepsko oświetlona i zaniedbana. Niektórzy ludzie siedzieli na twardych, drewnianych ławkach (prawdopodobnie tak starych, jak sama stacja), oczekując pociągów—albo po prostu czekając nie wiadomo, na co… Zauważyliśmy kilka niegroźnych pijaczków oraz bez celu szwędających się typów, wyglądających na bezdomnych. Rozkład jazdy był napisany ręcznie kredą na tablicy. Na stacji był też mały sklepik sprzedający napoje i papierosy. Dla mnie było to wrażenie déjà vu—przypomniały mi się podobne stacje kolejowe w Polsce, gdzie często przesiadywałem godzinami, czekając na pociąg i mając nadzieję, że gdy przyjedzie, nie będzie pełny i znajdzie się dla mnie miejsce. W środku stacji znajdowała się tablica pamiątkowa i z tego, co udało mi się zrozumieć, niejaki Enrique Varona González, robotnik kolejowy i szef związku zawodowego, po aresztowaniu właśnie z tej stacji odjechał do więzienia w mieście Camagüey 17 kwietnia 1925 r. Po powrocie do Kanady dowiedziałem się, że wyszedł z więzienia parę miesięcy później i w ciągu kilku dni został zamordowany w Morón.


Na torach stał gotowy do odjazdu pociąg, ale wśród wchodzących do niego pasażerów nie zauważyliśmy Carlosa. Natomiast pojawił się jego lekko pijany kolega (którego spotkaliśmy wcześniej w lodziarni Coppelia) i powiedział, że najprawdopodobniej Carlos już wsiadł do pociągu. Również porozmawialiśmy z innym facetem, opowiadał nam o swojej rodzinie i żonie, która lada moment miała urodzić dziecko. Gdy pociąg odjechał, powoli podążyliśmy w kierunku El Rapido. Ku naszemu zaskoczeniu, w środku zauważyliśmy zgarbioną i pochyloną figurę śpiącego przy stoliku Carlosa! Spostrzegłszy nas, jedna z pracownic El Rapido obudziła Carlosa i wskazała na nas. Okazało się, że Carlos czekał na nas, zasnął i przegapił swój pociąg do domu! Był zdziwiony, dlaczego nie pojawiliśmy się wcześniej. Zaproponował, abyśmy poszli do restauracji na obiad, ale nie byliśmy głodni i udaliśmy się do pizzerni. Jeden z klientów od razu zwrócił naszą uwagę—był wysoki, ubrany w czarną skórzaną kurtkę i dżinsy, posiadał niezmiernie dystyngowane rysy twarz, białe włosy i orli nos—wyglądał jak wódz indiański! Podobno był to włoski turysta i lokalni Kubańczycy trafnie nadali mi przydomek „Orzeł”. Zamówiliśmy pizzę i pastę i większość porcji daliśmy Carlosowi, który miał zamiar spędzić noc na stacji kolejowej lub w El Rapido.
 
Polski Fiat 126p!
Gdy dochodziliśmy do naszej casa, spostrzegliśmy wysoką osobę, wyglądającą na kobietę, z jasnymi żółtymi włosami (była to peruka), stojącą w środku przystanku autobusowego naprzeciwko casa. Od razu domyśleliśmy się, że to był transwestyta. Ona (czy też on) zaczęła do nas machać—zobaczyliśmy, że osoby stojące koło niej też posiadali podobną orientacje seksualną!
 
Pożegnanie z Carlosem, naszym przewodnikiem w Moron
Dobrze się wyspawszy, szybko wstaliśmy i zjedliśmy śniadanie o godzinie 8.00. Na patio siedziało też 3 turystów francuskich i trochę z nimi porozmawialiśmy, chociaż jeden z nich nie mówił po angielsku. Byli trochę przygnębieni, bo z planowanej przez nich wycieczki do Cayo Coco były nici—cały czas było pochmurnie i ciągle padało. Wyszliśmy z casa o godzinie 9.30 i w El Rapido spotkaliśmy się z Carlosem. Poszliśmy ponownie do sklepu z sokami, kupiliśmy też parę pamiątek oraz wrzuciłem na poczcie do skrzynki pocztowej kartki (od razu mogę zaznaczyć, że niepotrzebnie, bo i tak żadna z nich nie dotarła do adresatów). Następie nasza trójka skierowała się w stronę naszej casa i pożegnaliśmy się z Carlosem, daliśmy mu torbę z koszulkami, golarkami, szamponami i dodatkowo 30 CUC, był z tego całkiem zadowolony i powiedział, że bardzo nas polubił. Gdy oddaliliśmy się, długo jeszcze stał i machał nam.


Przed casa stała duża, czarna kubańska taksówka z 1955 roku, do której właśnie wchodzili turyści francuscy. Poprosiliśmy Magaly, aby zatelefonowała do Willmana po taksówkę dla nas. Zapłaciliśmy jej za pobyt-25 CUC za każdą noc plus 20 CUC za 4 śniadania. Niedługo pojawił się Willman i po godzinie dojechaliśmy do hotelu Colonial—cały czas padało. Tak więc nigdy nie mieliśmy okazji udać się do miasteczka Ciego de Avilla, jak też darowaliśmy sobie przejażdżkę dorożką do „Laguna de Leche”, największego na Kubie naturalnego jeziora słodkowodnego, ale ogólnie niezmiernie miło wspominaliśmy pobyt w Morón!

Z POWROTEM W HOTELU

Po przybyciu do hotelu wypiliśmy kilka Spanish coffee, poszliśmy do pokoju i siedzieliśmy tam aż do obiadu. Catherine zadzwoniła do Kyle—turysty z Alberty, którego poznaliśmy kilka dni temu i czasem spożywaliśmy razem posiłki—ale nie było go w pokoju. Gdy szliśmy do restauracji, nadal padało—Kyle już był w środku, toteż trochę z nim porozmawialiśmy, a potem poszliśmy do baru w hotelowym lobby i Catherine zamówiła Spanish coffee. Muzykanci przenieśli się z restauracji do lobby. Niestety, nie był to nasz rodzaj muzyki—Led Zeppelin & heavy metal—niezmiernie głośnia i wręcz nieprzyjemna. Ponieważ nie znoszę takiej głośnej muzyki, momentalnie poszedłem do pokoju; niebawem pojawiła się Catherine, bo też nie lubiła tego typu zgiełku. Jakiś czas starała się czytać książkę „The Pillars of the Earth” („Filary Ziemi”) autorstwa Ken Follet. To ja zarekomendowałem tą książkę—przeczytałem ją jednym tchem w 1995 r.—ale jakoś Catherine nie zachwyciła się nią i zostawiła ją w hotelu (ale za to wręcz ‘pożarła’ książkę „Infidel”). Nota bene, drugiego dnia po przyjeździe do hotelu poszliśmy do dyskoteki na pokaz „Michael Jackson Show”. Był nawet dobry i kreatywny, ale jak zwykle, za głośny.
 
Fidel Castro na otwarciu Hotelu Colonial 12 listopada 1993 roku koło głównego budynku hotelowego
Po obiedzie/kolacji często przechodziliśmy się po terenach hotelowych. Na tyłach kuchni, gdzie znajdował się mały pomnik Jose Martí, wisiała też tablica ze zdjęciem Fidela Castro, zrobionym na uroczystościach inauguracyjnych otwarcia hotelu Colonial (wtedy zwał się Hotel Guitart Cayo Coco) 12 listopada 1993 roku wraz z fragmentem z jego przemówienia, jakie wygłosił na otwarciu (niesłychane, ale udało mi się znaleźć to całe przemówienie na Internecie—nie, nie zamierzam go tutaj przytaczać w całości!):

„… Jeżeli pracownik jest zatrudniony w branży turystycznej, wówczas zajmuję się i obcuje z ludźmi. Ludzie są surowcem jego pracy—nie ścinanie trzciny cukrowej, nie wycinanie lasów, nie wydobywanie skał z kamieniołomów—on pracuje z ludźmi, z turystami…”

Castro był bardzo zainteresowany przebiegiem budowy tego pierwszego hotelu na Cayo Coco i nawet złożył wizytę w budowanym hotelu kilka miesięcy przed jego otwarciem, spotykając się z robotnikami.
 
Hotel Colonial, the main building and reception
Zwykle obchodziliśmy wszystkie zakamarki hotelu—cała sekcja była nadal zamknięta. Przy budce strażniczej akurat następowała ‘zmiana warty’ i jedna grupa strażników szła do domu, a druga właśnie zaczynała służbę. Idąc ścieżką niedaleko plaży, napotykaliśmy dużo krabów—niektóre były białe i duże—jak też widzieliśmy sporych rozmiarów żaby.

Wreszcie się wypogodziło i ponownie mogliśmy zacząć chodzić na plaże. Catherine dowiedziała się o mającym się odbyć ślubie na plaży i oczywiście poleciała tam, aby zobaczyć tą uroczystość. Trwała ona zaledwie 20 minut—a sama ceremonia może 5 minut—nowożeńcy szybko podpisali papiery i na tym się skończyło. Również Catherine zaprzyjaźniła się z dwojgiem dzieci z Kuby z Camagüey w wieku 10 i 13 lat, które pływały koło niej we właśnie otwartym basenie ze słoną wodą. Chłopaczek był bardzo zabawny i spontaniczny—szturchał ją i mówił po angielsku, „let’s go, swim, let’s go!”. Sądząc po eleganckich i stylowych ubrankach, w jakie te dzieciaki były ubrane, jak też po ich pewnym siebie zachowaniu, od razu było widać, że musiały mieć bardzo troszczące się o nie rodziny… zapewne mieszkające w Miami! Spotkaliśmy ich też w restauracji na kolacji—siedziały same przy stole i z zapałem konsumowały obiad (co ciekawe, nigdy nie widzieliśmy ich rodziców). Chłopiec zamówił sobie następnie cały talerz smażonych krewetek i nawet ich nie próbując zdecydował, że nie ma na nie ochoty i nam je zaoferował. Rozmawialiśmy z kilkoma turystami z Kanady—Catherine zaprzyjaźniła się z wdową z Toronto, która wyleczyła się z raka i rozmawiała z nią dobrych parę godzin. Kilka razy gawędziliśmy z Lindą i Tony z miasta Oshawa w Ontario, naszymi hotelowymi sąsiadami—w dniu, gdy opuszczali ośrodek, Tony przysiadł się do naszego stolika w czasie obiadu, a jego żona pilnowała bagaży w lobby—strzeżonego Pan Bóg strzeże!


Normalnie trzeba opuścić pokój hotelowy w południe i jeżeli się chciałoby w nim dłużej pozostać, taka przyjemność kosztuje 10 CUC na godzinę, ale Catherine udało się załatwić bezpłatne przedłużenie i mogliśmy w nim pozostać do godziny 17.00—kapitalnie!


Niedzielę, nasz ostatni pełny dzień na Kubie, spędziliśmy na plaży. Po raz pierwszy poszedłem na lunch i zamówiłem hamburger, rybę i zimne piwo—był całkiem dobry i tego dnia wieczorem postanowiliśmy darować sobie kolację. Planowaliśmy oglądać na CNN dokumentalny program o Państwie Islamskim, ale nagle poczuliśmy się niezmiernie śpiący i zasnęliśmy o godzinie 19.00… i spaliśmy kamiennym snem przez następne 13 godzin!
 
Mapa ośrodka hotelu Colonial-Catherine pokazuje budynek, w którym mieszkaliśmy
W poniedziałek, 23 listopada 2015 r. po śniadaniu trochę się spakowaliśmy. W hotelowym lobby nieoczekiwanie spotkałem moich klientów z Kanady! Również porozmawiałem z Danielem i Prado. Catherine dała napotkanym robotnikom hotelowym golarki. Poszliśmy na plażę, ale niebawem się zachmurzyło i udaliśmy się do baru La Placita Bar (koło restauracji Fontanella), w którym nigdy jeszcze nie byliśmy. Zamówiliśmy kanapkę z tuńczykiem, kanapkę z szynką i frytki—całkiem smaczne. Potem poszliśmy do pokoju, spakowaliśmy się, wzięliśmy prysznic i byliśmy gotowi do opuszczenia pokoju. Pojawił się też pracownik hotelowy, oferując pomoc. Padało tak strasznie mocno, nie sposób było nawet pokonać tego krótkiego dystansu do hotelowego lobby. Wymeldowanie się z hotelu było szybkie; nadal mieliśmy butelkę zakupionego w Morón szampana i postanowiliśmy go skosztować, celebrując nasze wyjazd i na medal wakacje w tym ośrodku. Pojawiła się tez Viviana, aby się z nami pożegnać, zrobiliśmy sobie pamiątkową fotografię. Autobus przybył na czas i udało się nam zdobyć miejsce na samym przodzie. Viviana raz jeszcze wyszła z hotelu i jak odjeżdżaliśmy, machała do nas.
 
Widok z naszego pokoju hotelowego
Autobus zatrzymał się w kilku hotelach (Melia, Sol, Mojito), zabierając turystów i wreszcie dojechaliśmy do lotniska. Po raz pierwszy nie musieliśmy płacić podatku odjazdowego w wysokości 25 CUC, jako że został zniesiony (a raczej wkalkulowany w bilet samolotowy). Poprosiłem i otrzymałem siedzenie przy oknie. W naszym rzędzie w samolocie siedział Kubańczyk—mieszkał na stałe w USA, w Lexington, Kentucky i przyjechał do Morón na tygodniową wizytę do rodziny. Zaparkował samochód na lotnisku w Toronto i powiedział, że po przylocie od razu wsiada w samochód i jedzie to Kentucky. Pokazałem ma zdjęcia zrobione w Morón i od razu rozpoznał Carlosa, mówiąc, że to fajny człowiek, każdy go znał. Zrobiło się nam go żal, bo był niezmiernie zmęczony i daliśmy mu moje miejsce przy oknie, aby mógł trochę pospać. Nawet myślałem zaproponować mu, ażeby spędził noc w naszym domu, ale pewnie odmówiłby, bo widać było, że chciał dojechać do domu jak najszybciej. Lot był bezproblemowy i jedzenie całkiem smaczne. Wylądowaliśmy w Toronto po północy. Szybko przeszliśmy kontrolę celną, ale taśmociąg bagażowy się popsuł i musieliśmy czekać na mój bagaż dodatkowe 20 minut.

Czekając na pojawienie się bagażu, Catherine udała się do łazienki.

            — Popilnuj mojej walizki—powiedziała (po angielsku, „Watch my suitcase”—co w dosłowny tłumaczeniu oznacza, „Patrz się na moją walizkę”).

            — Po co mam się na nią patrzeć? Przecież ją widziałem wiele razy—odrzekłem sardonicznie (“Why should I watch it? I’ve seen it many times”).

Przechodząca właśnie kobieta słyszała naszą rozmowę i spojrzała na mnie w bardzo antypatyczny sposób—potraktowała naszą wymianę zdań na poważnie, nie wyczuwając gry słów i pewnie miała o mnie bardzo niepochlebne zdanie. Gdy opowiedziałem Catherine o tym zajściu, oboje się dobrze uśmieliśmy!
 
W parku w Moron
Taksówkarz pochodził z Indii (Sikh), wniósł wszystkie walizki na górę i położył na tapczanie i otrzymał za to dobry napiwek. Przyjazd z lotniska kosztował o $15 więcej, niż dojazd do niego z powodu podatku lotniskowego. Zmęczeni, położyliśmy się o godzinie 3.00 nad ranem i szybko zasnęliśmy.


Cóż jeszcze można dodać… ogólnie mieliśmy wspaniały wyjazd, hotel okazał się bardzo dobry i już Catherine zaczęła coś przebąkiwać o ponownym wyjeździe do Cayo Coco!



Blog in English/po angielskuhttp://ontario-nature.blogspot.ca/2016/10/cayo-coco-cubatwo-weeks-at-hotel.html

środa, 16 grudnia 2015

BIWAKOWANIE Z NIEDŹWIEDZIAMI I PŁYWANIE NA KANU NA RZECE FRENCH RIVER W ONTARIO, 27 CZERWCA--3 SIERPNIA 2015 ROKU

Nasza trasa w/g GPS
Dwadzieścia lat temu, w sierpniu 1995 roku, pojechałem na tygodniową grupową wycieczkę na kanu na rzekę French River. Była to moja pierwsza wyprawa na kanu w Kanadzie—wyruszyliśmy z mariny Hartley Bay Marina, zrobiliśmy portaż na bystrzynach Dalles Rapids, dopłynęliśmy do wysp Bustard Islands na zatoce Georgian Bay i po dwóch dniach biwakowania skierowaliśmy się w drogę powrotną, tym razem przenosząc kanu przez wyłożony kładką portaż 'tramway' i dotarliśmy do mariny Hartley Bay. Była to najpiękniejsza wycieczka, w jakiej miałem okazję uczestniczyć w Kanadzie i dzięki niej złapałem bakcyla pływania na kanu. Od tamtej pory niejednokrotnie odwiedzałem rzekę French River—jest ona naprawdę magicznym zakątkiem Kanady, gdzie można zobaczyć przepiękne krajobrazy i pozostałości niedawno minionej historii. Sławny francuski eksplorator, Samuel de Champlain, przepłynął rzeką French River i 1 sierpnia 1615 roku dotarł po raz pierwszy do zatoki Georgian Bay (jeziora Huron)! Z niecierpliwością oczekiwałem wyjazdu nad tą niezmiernie ciekawą rzekę (która, nota bene, posiadając ogromną ilość zatoczek, przesmyków, zatok, wysp, skał i wypolerowanych przez lodowce skalistych wybrzeży, mało co podobna jest do rzeki).
Miejsce nr 609 na French River, na wyspie Boom Island, było otwarte i przestronne

Wraz Krzysztofem wyruszyliśmy z Toronto 26 lipca 2015 r.; dzień był niezmiernie upalny, temperatura dochodziła do +33C i w samochodzie nastawiliśmy klimatyzacje na pełne obroty. Na krótko zatrzymaliśmy się w kawiarni Tim Horton’s w King City na autostradzie nr 400, gdzie PONOWNIE pracownicy sknocili moje zamówienie—zdarzyło się im to już kilka razy w poprzednich latach. Po wypiciu kawy i przekąszeniu bajgiel kontynuowaliśmy naszą podróż. Minąwszy miasto Parry Sound, na prawym poboczu drogi dostrzegaliśmy coś w rodzaju stalowego pomnika przedstawiającego perkusistę. Na początku stycznia 2012 r. w tym miejscu czterech nastolatków zginęło w wypadku na oblodzonej powierzchni drogi nr 69. Jednym z nich był dziewiętnastoletni Howard Cole, znany perkusista. Jego ojciec, James Howard, zaaranżował wykonanie rzeźby syna grającego na perkusji i w 2014 roku ustawił ją przy tej drodze w miejscu wypadku. Również znajdują się tam krzyże upamiętniające pozostałe ofiary tej tragedii.


Pierwszą noc postanowiliśmy spędzić w parku Grundy Lake Provincial Park. Według zamieszczonych recenzji na turystycznej stronie internetowej Trip Advisor, turyści narzekali na komary oraz na grasujące w parku niedźwiedzie, toteż zaopatrzyliśmy się w dodatkowy spray na owady. Udało się nam otrzymać miejsce nr 113, na którym biwakowaliśmy wraz z Catherine w 2010 roku, przed wyruszeniem na północną część rzeki French River. Kilkunastometrowa ścieżka z miejsca biwakowego prowadziła do jeziora, gdzie można było usiąść na skale i delektować się pięknym widokiem! Sporo biwakowiczów pływało na kanu (na jeziorach parku nie wolno używać łodzi motorowych); chociaż ponad 90% miejsc było zajętych i park był wypełniony turystami, ogólnie było spokojnie. Na vis-a-vis naszego miejsca znajdował się kran z wodą i niedaleko były dobrze utrzymane toalety. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i upiekliśmy żeberka. Komarów praktycznie w ogóle nie było z powodu niezmiernie gorącej pogody. Słuchając niezapomnianych odgłosów nurów, szybko pogrążyliśmy się w głębokim śnie.
Baza rybacka w 1896 r. na wyspie Bustard Island. W 2009 r. udało się nam to miejsce zidentyfikować i do niego dopłynąć (zdjęcie poniżej)

Rano szybko spakowaliśmy się i pojechaliśmy do "French River Visitors' Centre”, centrum informacyjno-edukacyjnego rzeki French River, gdzie spędziliśmy 20 minut, zapoznając się z wystawionymi eksponatami i historią tej rzeki. Jedna z fotografii przedstawiała bazę rybacką z 1896 r. na wyspach Bustard Islands. W roku 2009 popłynęliśmy do tej wyspy i udało mi się zlokalizować to samo miejsce, jednakże pozbawione widocznych na tym zdjęciu domostw, statków i oczywiście ludzi... Również w centrum zakupiliśmy pozwolenia biwakowe—i dowiedzieliśmy się, że trzy miejsca biwakowe, numer 610, 611 i 617, zostały zamknięte z powodu niedźwiadków buszujących w ich okolicy. Nieprawdopodobne, ale właśnie zamierzaliśmy zatrzymać się na miejscu nr 617!
Miejsce bazy rybackiej na wyspie Bustard Island w 2009 r., 113 lat później. Nie ma ani domów, ani żaglowców, ani ludzi, ale skały pozostały...

Opuściwszy Centrum Informacyjne, udaliśmy się do restauracji Hungry Bear Restaurant, wypiliśmy kawę i zjedliśmy lekką przekąskę—kręciła się masa turystów i trzeba było jakiś czas stać w kolejce. Za kilka lat obecna droga nr 69 zostanie przerobiona w piękną autostradę i dojazd to tej znanej restauracji stanie się znacznie ograniczony; mam nadzieję, że zdoła się ona utrzymać i nadal prosperować, bo przez ostatnie 50 lat była niezmiernie znanym obiektem w okolicy. Napojeni i najedzeni, pojechaliśmy do małego miasteczka Alban w celu dokonania zakupów. W sklepie z alkoholem spotkałem właściciela "Grundy Lake Supply Post”, od którego Catherine i ja kupiliśmy w 2010 r. nasze kanu. Niestety, ale firma, która produkowała kanu marki "Scott" kilka lat temu ogłosiła upadłość. Powiedziałem mu, że był to jeden z naszych najlepszych zakupów w życiu! Z Alban pojechaliśmy do drogi nr 69, skręciliśmy w drogę Hartley Bay Road i po 20 minutach dojechaliśmy do mariny Hartley Bay Marina.
Klub Kaintuck, jeden z najstarszych nadal działających ośrodków na French River

Budynek biurowy znajdował się zaledwie kilka metrów od torów kolejowych linii CNR i wstąpiliśmy do niego, aby otrzymać pozwolenie na parkowanie samochodu—kosztuje $10 dziennie oraz $10 za wodowanie kanu. Porozmawialiśmy z dwoma miłymi pracownikami/(współ)właścicielami tej przystani; powiedzieli nam o biwakowiczach dzwoniących do nich, że "niedźwiedzie buszują na naszym biwaku!" Nazywali niedźwiedzie "dużymi szopami praczami" i całkowicie się zgodziłem z tym określeniem. Dowiedziałem się, że pan Palmer (właściciel), którego spotkałem podczas mojej pierwszej wizyty w 1995 r. nadal aktywnie pracował w marinie. Pokrótce opowiedziałem im też o Celinie Mróz i Jarku Frąckowiaku, dwóch kajakarzach z Polski, którzy się ze mną skontaktowali w 2008 r. w związku z ich planowaną podróżą kajakową po rzece French River i następnie posłałem im wiele informacji związanych z pływanie na kanu w Ontario oraz na temat tej rzeki. Rok później przybyli do Kanady wraz ze swoim malutkim składanym kajakiem i wyruszyli właśnie z mariny Hartley Bay i dopłynęli do Ottawy! Do tej pory pamiętam fotografię, jak siedzą na doku mariny Hartley Bay, przed wyruszeniem w podróż. W 2011 r. polecieli do Peru kajakować na rzece Ucayali i zostali na niej z zimną krwią zamordowani przez tamtejszych Indian, gdy przepływali koło ich wioski.
Widok z naszego miejsca biwakowego. Zapewne rzęsiście lało w Hartley Bay!

Otrzymawszy pozwolenie na parking, powoli dojechaliśmy do nadbrzeża. Ten sam pracownik, którego pamiętałem z 2008 r., wskazał nam, gdzie możemy zaparkować samochód. Również zrobiłem parę zdjęć w tym samym miejscu, gdzie w 1995 r. zrobiliśmy grupową fotografię po zakończeniu naszej wycieczki. Gdy ładowaliśmy kanu, dwie kobiety również przygotowywały się do rozpoczęcia podróży, planując płynąć kanałem Voyageour Channel (którym nigdy nie płynąłem), a inna para wybierała się na wyspy Bustard Islands (zazdrościłem im!). Wypełniwszy kanu naszym ekwipunkiem, pozostawiłem samochód z kluczykiem w stacyjce (tak, marina zapewniała 'valet parking', odprowadzając samochód na duży parking!) i wskoczyłem do kanu.
Kanu w nocy
Będąc na wodzie, z przyjemnością powitaliśmy wiejący wiaterek. Po 25 minutach opuściliśmy zatokę Hartley Bay, wpłynęliśmy na zatokę Wanapitei Bay i szybko dotarliśmy do miejsca biwakowego nr 601 na jednej z wysepek. Za bardzo się ono nam nie podobało—było zbyt mroczne—toteż popłynęliśmy do miejsca nr 612, na wschodnim brzegu zatoki. Było lepsze, ale też nie przypadło nam do gustu. Ponieważ następne miejsce (nr 613) było zajęte, przepłynęliśmy wskroś zatoki, manewrując pomiędzy wyspami i skałami, i powoli płynąc wzdłuż zachodniego brzegu, dotarliśmy do biwaku nr 609.
Widok z naszego miejsca. Te czarne chmury spowodowały, że postanowiliśmy nie wybierać się na ryby
Miejsce to posiadało otwartą półokrągłą 'plażę', usianą piaskiem, kamyczkami, skałami i karłowatą roślinnością. Sądząc z linii wody pozostawionych na skałach i na terenie biwaku, to całe miejsce biwakowe musiało być kompletnie zalane podczas wiosny i jesieni (co później potwierdził strażnik parku) i wtedy nie było na nim możliwe rozbicie namiotu. Głębiej w lesie znajdowała się w zagłębieniu mała polanka, gdzie ewentualnie można było rozłożyć namioty, ale pewnie w czasie deszczów stawała się podmokła. Ponieważ miejsce to było odsłonięte, mieliśmy nadzieję, że będzie na nim mniej komarów. Również znajdowało się na nim kilka palenisk na ogniska oraz kilkanaście metrów w głębi lasu prymitywna ‘toaleta’. Jako że przyległe miejsca biwakowe nr 610 i 611 były zamknięte, nie mieliśmy ochoty i siły kontynuować poszukiwań innego miejsca i postanowiliśmy na nim pozostać. Oczywiście, zdawaliśmy sobie świetnie sprawę, że te dwa przyległe biwaki, znajdujące się zaledwie kilkaset metrów od nas, były zamknięte z powodu nagminnych wizyt niedźwiedzi i że nie istniała żadna bariera, uniemożliwiająca przyjście niedźwiadków na nasze miejsce, ale specjalnie się nad tym nie zastanawialiśmy. Zatem szybko ustawiliśmy dwa namioty na 'plaży' i powiesiliśmy na mocnej gałęzi drzewa beczkę i 'cooler', lodówkę turystyczną (w których znajdowała się żywność). Zbyt zmęczeni, aby wybrać się ponownie na przejażdżkę na kanu, rozpaliliśmy ognisko i zrobiliśmy na grillu kilka steków. Paręset metrów na przeciwko naszego miejsca stało kilka domków letniskowych na wysepkach i wieczorem w niektórych z nich zabłysły światełka.
Krzysztof z kolacją, tzn. dość dużym szczupakiem

Nasze miejsce biwakowe było zlokalizowane na wyspie Boom Island (‘boom’ znaczy ‘zapora pływająca’); według opisu na oficjalnej mapie parku, "Podczas okresu karczowania lasów i spławiania drzewa, odcinek rzeki znajdujący się dokładnie na przeciwko naszego biwaku, był używany do gromadzenia kłód drzewnych, które następnie były spławione przez kaskady rzeczne. Były one razem wiązane i holowane przez ziemno-wodne łodzie zwane 'aligatorami.'" Nawet udało mi się znaleźć koło namiotu bardzo starą zardzewiała metalową część, być może ponad sto lat temu stanowiła część takiej łodzi.


Z naszego miejsca z trudnością dostrzegaliśmy na drugim brzegu zatoki miejsce biwakowe nr 612 (na którym niebawem pojawił się namiot) oraz znaną wyspę Kentucky Club Island (jakieś 2 km od nas), na której znajdował się Kamp Kaintuck, prywatny klub wędkarski, do którego od 1912 r. corocznie przybywały grupy biznesmenów i ludzi wolnych zawodów z Loiusville, Kentucky.
"Na naszym miejscu biwakowym jest niedźwiedź!"

Następny dzień był gorący i słoneczny. W takim upale nie dało się nic robić, toteż przesunęliśmy krzesła w głąb lasu i siedzieliśmy w cieniu. Zabrałem ze sobą kilka książek i gdy zastanawiałem się, którą z nich zacząć czytać, nagle usłyszałem niezmiernie spokojny—aż za spokojny—głos Krzysztofa.

            — Jacek, tam chodzi niedźwiedź!

Rzeczywiście, zobaczyliśmy czarnego niedźwiadka—jego czarne jak smoła futro kontrastowało z zielonym drzewostanem lasu. Musiał się nam jakiś czas przyglądać; następnie przesuwał się za drzewami i wreszcie zniknął w lesie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże—powiesiliśmy szybko lodówkę i beczkę na drzewie—jakby nie było, niedźwiedź był zainteresowany nie nami, ale naszym jedzeniem (przynajmniej taką mieliśmy nadzieję).

Zacząłem czytać książkę („Phantoms” autorstwa Deana Koontza; tytuł polskiego wydania „Odwieczny Wróg”) i jakieś 30 minut później zobaczyłem przesuwający się w lesie czarny kształt—następny niedźwiedź! Za nim podążał zabawnie wyglądający mały, młody niedźwiadek! Zatem mieliśmy okazję zobaczyć niedźwiedzicę z niedźwiedziątkiem! Oba niedźwiedzie krążyły dookoła biwaku kilkanaście metrów od nas, ale jedynie co jakiś czas dostrzegaliśmy ich czarne futerka i ruszające się gałęzie i krzaki; po kilku minutach zniknęły w lesie, nie dając mi nawet okazji na zrobienie im zdjęcia.


Około godziny 18:00 zrobiło się chłodniej i popłynęliśmy na kanu wędkować. Udaliśmy się na południe i niebawem złapałem małego szczupaka, ale go wypuściłem. Następnie powoli płynęliśmy wzdłuż brzegu, ciągle zarzucając wędki. Udało mi się złapać większą sztukę, ale po krótkiej walce uciekła, zanim ją mogłem zobaczyć. Gdy powoli dopływaliśmy do naszego miejsca biwakowego, będąc popychani lekkim wiatrem, usłyszałem hałas dochodzący z jego kierunku. Ponieważ duża skała blokowała nam widok, chwyciliśmy za wiosła i energicznie zaczęliśmy wiosłować, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Usłyszeliśmy następny dźwięk i jakieś inne podejrzane brzdęki—i wreszcie mieliśmy pełny widok na nasze miejsce.
Czarny niedźwiedź na biwaku robi inspekcję naszych rzeczy

Jak podejrzewałem, koło przezroczystego plastikowego pojemnika, w którym przechowywaliśmy niejadalne rzeczy, stał czarny niedźwiadek. Wyglądał na jakieś 220 funtów; niewinnie się nam jakiś czas przyglądał i ponownie zajął się eksploracją naszego pojemnika, którego przykrywę już zdołał zdjąć, starając się w nim grzebać łapami. Dopłynęliśmy bliżej i Krzysztof, uzbrojony w wiosło, wyszedł na brzeg przepędzić szkodnika, który na jego widok momentalnie czmychnął do lasu. Plastikowy pojemnik było podziurawiony, podpałki do rozpalania ogniska nadgryzione, jak też plastikowa butelka z czerwonym winem zgnieciona i przeciekała. Kontynuowaliśmy wędkowanie i skierowaliśmy się ku małej, zarośniętej zatoczce koło biwaku nr 608 (zatrzymało się tam dwóch kanuistów), bo sądziłem, że właśnie w niej może żerować duża ryba. Nie pomyliłem się—momentalnie złapałem czterokilogramowego szczupaka, miał prawie 90 cm długości. Od razu wróciliśmy na biwak—na szczęście niedźwiadka nie widzieliśmy, ale pokrywa pojemnika leżała na ziemi, co znaczyło, iż parę minut temu ponownie buszował (i nie byłbym zdziwiony, że nas cały czas obserwował, ukryty w lesie). Gdy Krzysztof odszedł sprawić rybę, ja umyłem kanu, cały czas bacznie obserwując, czy nie ma niedźwiadka—obawiałem się, że zapach ryby mógł go przyciągnąć i zapragnąłby sprawdzić jego źródło. Ostatecznie jednak to nie niedźwiedź, ale chmary komarów i much najbardziej dały się Krzysztofowi we znaki, bezlitośnie go atakując. Po sprawieniu ryby Krzysztof szybko wykąpał się w jeziorze, będąc przez cały napastowany przez hordy komarów. Nagle został otoczony kilkudziesięcioma ważkami, które się znienacka pojawiły wokół niego i polowały na komary—wreszcie mieliśmy sprzymierzeńców!
Niedźwiadek niezmordowanie kręcił się dookoła naszego miejsca biwakowego

Parę minut później siedzieliśmy przy ognisku i konsumowaliśmy ostatnią porcję przywiezionych żeberek (szczupaka pozostawiliśmy na jutro). Przed pójściem spać, skrupulatnie wpakowaliśmy jedzenie i wszelkie kosmetyki do beczki i lodówki i zawiesiliśmy je na drzewie. Jednak nic nie zakłóciło naszego snu—a spaliśmy świetnie!

Środa... następny gorący i słoneczny dzień! Większość czasu spędziliśmy siedząc w cieniu i czytając książki i magazyny. Krzysztof natrafił na dwa węże—zielonego węża i małego węża z czerwonym podbrzuszem (red bellied snake), oba zresztą niejadowite—jak też przyleciało kilka szarych kolibrów, a jeden z nich szczególnie zainteresował się głową Krzysztofa, krążąc dookoła niej przez jakiś czas.

Znowu spostrzegliśmy niedźwiadka, ale był ukryty w lesie i szybko się wycofał. Późnym popołudniem zamierzaliśmy wybrać się na ryby, lecz niebo pokryło się ciemnymi chmurami i niebawem drobny deszczyk przerodził się w ulewę. Z pewnością deszcz był potrzebny; obawiałem się, że jeżeli nadal będzie tak gorąco i sucho, może być ogłoszony zakaz palenia ognisk, pozbawiając nas jednej z najprzyjemniejszych atrakcji biwakowania—conocnego ogniska. Udaliśmy się do namiotów i wkrótce zasnęliśmy.

W środku nocy obudziły mnie nieziemskie wycia i jęczenia, najprawdopodobniej wydawane przez stado kojotów, które musiały znajdować się bardzo blisko naszego biwaku, bo dźwięki były niezmiernie głośne i wyraźne. Obudziłem Krzysztofa i oboje jakiś czas słuchaliśmy tego surrealistycznego spektaklu, który gwałtownie się skończył i zapanowała kompletna cisza.

W czwartek, 30 lipca 2015 r. obudziłem się o godzinie 8:00 rano, ale niebawem ponownie zasnąłem i gdy właśnie pogrążony byłem w jakimś bajecznym śnie, Chris przywołał mnie do rzeczywistości.

            — Jacek, koło twojego namiotu jest niedźwiedź!

Gdy pośpiesznie się ubierałem, Krzysztof poinformował mnie, że niedźwiedź właśnie oddalił się ku brzegowi.

"Cóż” – pomyślałem – "niebezpieczeństwo minęło.” Postanowiłem pozostać w namiocie, ale dwie minuty później ponownie byłem poderwany przez krzyki Krzysztofa.

            — Przyszła niedźwiedzica z małym niedźwiadkiem!

„Nie dadzą mi się wyspać!” – pomyślałem i wygramoliłem się z namiotu.

Rzeczywiście, zobaczyłem milutkiego niedźwiadka z matką na plaży, jak podążały do lasu, w stronę 'polanki na namioty’. Oba stworzonka szybko zniknęły w lesie i znowu nie udało mi się im zrobić zdjęcia.

Udałem się w stronę lasu, usiadłem na krześle i gdy piłem herbatę, Krzysztof wskazał ręką ku północnej części naszego miejsca.

            — Patrz, na skałach chodzi niedźwiedź, po tamtej stronie biwaku!

Średniej wielkości niedźwiedź (może ten sam, którego widzieliśmy poprzednio) powoli dreptał na skałach ku naszej beczce z jedzeniem, którą właśnie opuściliśmy, aby wyjąć parę rzeczy na śniadanie—dokładnie tam, gdzie siedzieliśmy. Zrobiłem mu kilka zdjęć, podczas gdy niedźwiadek niemrawo zbliżał się do nas. Wreszcie stanąłem i mocnym, asertywnym głosem zacząłem krzyczeć w jego stronę. Zatrzymał się, rzucił mi nieprzyjemne spojrzenie i odszedł do lasu—ale minutę później pojawił się znowu na skałach, pochodził po nich jakiś czas i zniknął w lesie.

W końcu mogłem dokończyć picie herbaty i podczas gdy podekscytowanie dyskutowaliśmy te niezwykłe spotkania z niedźwiadkami, wskazując w stronę lasu, krzyknąłem:

            — Popatrz, znowu przyszedł niedźwiadek!


Jego czarna głowa wyraźnie widoczna była na zielonym tle lasu. Okazało się, że tym razem to była niedźwiedzica, za którą niezdarnie podążało maleńkie niedźwiedziątko—najprawdopodobniej były to te same niedźwiedzie, które widzieliśmy rano i dwa dni temu. Jakiś czas przyglądały się nam i następnie powoli poczłapały w stronę skał i do lasu; mały niedźwiadek cały czas nieporadnie podążał za matką. Nigdy w życiu nie miałem okazji zobaczyć tylu niedźwiedzi na wolności (pomijając na wysypiskach śmieci), a w szczególności na miejscu kempingowym!
Niedźwiadek zawzięcie chodził dookoła naszego biwaku i czekał, kiedy go wreszcie opuścimy

Do godziny czwartej po południu czytaliśmy książki i potem wybraliśmy się na krótką przejażdżkę na kanu: najpierw popłynęliśmy do biwaku po lewej stronie (nr 608), potem na południe do małej zatoczki z dwoma miejscami biwakowymi (nr 614 & 615), oba były wolne, a na dalszym miejscu nr 616 stał namiot. Chcieliśmy dopłynąć do miejsca nr 617 (tego zamkniętego, na którym planowaliśmy się początkowo zatrzymać—to właśnie na tym miejscu biwakowała nasz grupa w 2009 r. podczas wyprawy na wyspy Bustard Islands), ale było tak wietrznie, że pozostaliśmy jakiś czas w zatoczce. Wpłynęliśmy do jeszcze mniejszej skalnej ingresji i złapałem małego szczupaka, idealnie nadawał się na kolację! Popychani przez wiatr, powoli dryfowaliśmy z powrotem ku naszemu biwakowi, minęliśmy go i znaleźliśmy się koło biwaku nr 608, gdzie Krzysztof złapał małego szczupaka, ale go wypuścił.

Dopływając do naszego miejsca zauważyłem coś niebieskiego leżącego na ziemi—ponieważ beczka i lodówka wisiały na gałęzi drzewa, sądziłem że mi się coś przewidziało. Gdy wyszliśmy z kanu, okazało się, iż owa niebieska rzecz to wieko naszej lodówki! Otóż niedźwiadek musiał wspiąć się na drzewo i chociaż lodówka wisiała jakiś metr od niego, jakoś udało mu się ją dosięgnąć łapami i odrzucić przykrywę, jak też wyrzucić z lodówki kilka plastikowych butelek z wodą (przed wyjazdem je zamroziliśmy i włożyliśmy do lodówki, w niektórych były jeszcze kawałki lodu). Poza butelkami w lodówce znajdowała się tylko jedna inna rzecz—pudełko z dżdżownicami—niedźwiadek też je wyciągnął, ale większość rosówek pozostała w lodówce. Gdy ją opuściłem na ziemię, zobaczyłem na jej ściankach kilka śladów zębów (oprócz otworu zrobionego przez innego niedźwiedzia na naszym biwaku w parku Algonquin Park w 2011 r.).
Nasze miejsce biwakowe w całej okazałości

Niedźwiedź również przedziurawił zębami butelki z wodą (pozostawione na ziemi), ponownie ‘sprawdził’ zawartość plastikowego pojemnika, w którym trzymaliśmy wyłącznie niejadalny ekwipunek—m. in. papierowe ręczniki, kubki do kawy i talerze, z których wiele zostało zniszczonych lub przedziurawionych—jak też sam pojemnik został dotkliwie uszkodzony. Na dodatek przedziurawił dwie plastikowe czterolitrowe butle ze źródlaną wodą. Był to cud, iż nie wszedł do naszych namiotów! Beczka, w której trzymaliśmy jedzenie, bezpiecznie wisiała na gałęzi i była nieuszkodzona, widocznie nie mógł jej dosięgnąć.
Niedźwiadek również próbował podejść od strony wody

Słysząc przed wyjazdem o chmarach komarów, przywieźliśmy ze sobą aerozol na komary. Jeden z nich włożyliśmy do plastikowego pojemnika—obecnie był pusty i widniały w nim trzy otwory, zapewne zrobione ostrymi zębami misia. Biorąc pod uwagę, że pojemnik był pod ciśnieniem, przypuszczalnie w momencie, gdy niedźwiadek go przegryzł, nastąpiła dość silna eksplozja i to prosto w jego otwarty pysk, opryskując go tą raczej nieprzyjemnie pachnącą substancją, zawierającą 30% środka na komary DEET. Jako że więcej tego niedźwiadka na biwaku nie widzieliśmy, doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej jego kontakt ze sprejem na komary okazał się tak odpychający oraz, w dosłownym słowa znaczeniu, niesmaczny, że niedźwiedź postanowił się trzymać od tego czasu z dala od nas. Niewykluczone, że w przyszłości przywieziemy ze sobą kilka pojemników aerozolu z nieprzyjemnie pachnącymi substancjami i specjalnie zostawimy je na widocznym miejscu dla niedźwiadka—to może okazać się najlepszym i w miarę bezpiecznym środkiem odstraszającym niedźwiedzie!


Krzysztof pokleił plastrem podziurawione butelki i pojemniki z wodą i udało mu się uratować trochę wody. Mieliśmy ze sobą urządzenie do filtrowania wody z jeziora, ale nie bardzo chcieliśmy go używać, preferując wodę mineralną, jaką ze sobą przywieźliśmy.
I to ma być ta duża ryba???

Krzysztof sprawił rybę, ja pociąłem marchew, czosnek i cebulę, nafaszerowaliśmy tym rybę, zawinęliśmy ją w aluminiową folię i grillowaliśmy w ognisku—szczupak okazał się wyśmienity! Przez kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku, podziwiając tzw. ‘blue moon’, niebieski księżyc, tzn. drugą pełnię księżyca w tym samym miesiącu, i po północy udaliśmy się na spoczynek.

Piątek był znacznie chłodniejszy, ale nie mieliśmy nic przeciwko tej zmianie pogody. Byliśmy na nogach o godzinie 10 rano i nie zauważyliśmy śladów żadnej niedźwiedziej ‘działalności.’ Mieliśmy zamiar popłynąć do mariny Hartley Bay, ale zobaczywszy gromadzące się złowieszczo wyglądające chmury i pojedyncze błyskawice, postanowiliśmy pozostać na miejscu. W pewnym momencie kilkanaście metrów w głębi lasu mignęła nam sylwetka niedźwiedzicy z małym brzdącem, ale szybko cała ta rodzinka wycofała się w głąb lasu. Niedługo potem zaczęło padać; szybciutko wślizgnęliśmy się do namiotów i zasnęliśmy, budząc się dopiero o godzinie 18:00, gdy przestało padać. Przez jakiś czas wędkowaliśmy ze skał na brzegu (tych samych, gdzie przedtem chodził niedźwiedź). Kilka kilometrów od nas, w okolicach mariny Hartley Bay, zaczęły formować się czarne chmury i bez wątpienia tam rzęsiście lało. Wkrótce zobaczyliśmy błyski i usłyszeliśmy grzmoty. Raptownie wzmógł się wiatr i gdy mieliśmy udać się do namiotów, Krzysztof złapał sporego szczupaka, którego z powodu deszczu nie mógł sprawić i pozostawił na skale. Będąc w już w namiotach, rozpadało się na dobre, wokoło waliły pioruny i co jakiś czas widzieliśmy błyskawice.


Sobota, 1 sierpnia 2015 r. Tego dnia wypadała dokładnie 400 rocznica przybycia słynnego eksploratora Samuela de Champlain na jezioro Huron Lake (zatokę Georgian Bay), po dotarciu na niego właśnie rzeką French River (musiał przepływać kilka kilometrów od naszego biwaku); w radio słyszeliśmy o organizowanych z tego powodu uroczystościach. Również przypadała 71 rocznica Powstania Warszawskiego z 1944 r.

Jako że pogoda się poprawiła, popłynęliśmy do mariny Hartley Bay, przepływając koło wyspy Kentucky Club Island, ale Kamp Kaintuck wydawał się w tym czasie niezamieszkały. Marina tętniła życiem; nie mieliśmy zbyt dużo rzeczy, to też szybko wyłożyliśmy je z kanu, pracownik mariny przyprowadził samochód i pozwolił nam zostawić na doku nasze kanu. Pojechaliśmy do miasteczka Noëlville, gdzie większość mieszkańców jest pochodzenia francuskiego i mówi po francusku (oraz po angielsku), chociaż powiedziano mi, iż mają niekiedy problemy w dogadaniu się z francuskojęzycznymi przybyszami z prowincji Quebec i z Francji. Udaliśmy się do supermarketu, jak też wpadliśmy do dolarowego sklepiku, gdzie porozmawiałem z jego właścicielką o spędzaniu wakacji na Dominikanie, to tam właśnie rokrocznie jeździła na 2 miesiące. Następnie udaliśmy się do restauracji Hungry Bear Restaurant, Krzysztof wypił kawę, a następnie powróciliśmy do mariny Hartley Bay, zwodowaliśmy kanu i powiosłowaliśmy na nasze miejsce. Było dość wietrznie i jak zwykle, płynęliśmy pod wiatr! Najbardziej uciążliwy odcinek to przepłynięcie wskroś zatoki Wanapitei Bay, fale były dość wysokie, ale nie ich się obawialiśmy, lecz mocnego przeciwnego wiatru, który niezmiernie utrudniał nam wiosłowanie, powodując, iż posuwanie się naprzód stało się rzeczą żmudną i powolną. Pomimo, że oboje bardzo silnie wiosłowaliśmy, szybkość kanu dochodziła zaledwie do 3 km/h. Gdy tylko osiągnęliśmy brzeg biwaku, z rozkoszą wypiliśmy zimne piwo i z ulgą stwierdziliśmy, że nie żadnych śladów buszowania niedźwiadka nie było. Krzysztof złowił z brzegu pokaźnego szczupaka i mieliśmy go na kolację. Siedzieliśmy przy ognisku do godziny pierwszej nad ranem; od czasu do czasu słyszeliśmy przejeżdżające pociągi i ich głośną sygnalizację dźwiękową, słyszalną w promieniu wielu kilometrów. Zrobiłem też sporo nocnych zdjęć pełni księżyca i kanu, oświetlając go światłem latarki.

W niedzielę było pochmurnie, ale ciepło. Głównie czytaliśmy i wypoczywaliśmy. Skończyłem czytać książkę „Phantoms”, nawet mi się podobała, i sięgnąłem po nową lekturę, niezmiernie wzruszającą i pouczającą książkę „The Nurse’s Story” napisaną przez pielęgniarkę Carol Gino. Po raz pierwszy od 2 dni nie widzieliśmy niedźwiedzia—prawie-że zaczęło ich nam brakować, tak się do nich przyzwyczailiśmy—nawet wybaczyliśmy temu futerkowemu łobuzowi wyrządzone szkody! Krzysztof z brzegu złapał pokaźnego ‘walleye’ (sandacz amerykański), sprawił go i gdy już mieliśmy go usmażyć na patelni, zaczęło padać, zatem schowaliśmy go do lodówki. Bez rozpalania ogniska udaliśmy się do namiotów. Padało przez całą noc.
Gotowi płynąć z powrotem!

I oto nadszedł poniedziałek, 3 sierpnia 2015 r., nasz ostatni dzień na rzece French River. Wstaliśmy o godzinie 9:30 i rozpoczęliśmy się pakować—ale najpierw musieliśmy wysuszyć namioty i plandeki, toteż wszystko rozłożyliśmy na słońcu. W pewnym momencie do naszego miejsca dobiła motorówka z dwoma strażnikami parkowymi. Nota bene, po raz pierwszy spotkałem w tym parku strażników—czasem pragnąłem, aby częściej patrolowali park, bo niektóre miejsca biwakowe, na których się zatrzymywaliśmy w poprzednich latach były strasznie zaniedbane, rozrzuconych było na nich masę potłuczonych butelek, a paleniska były pełne śmieci. Szybko obejrzeli miejsce. Powiedziałem im o wizytach niedźwiadków i nawet pokazałem jednemu z nich zdjęcia i filmy; stwierdził, że to był całkiem duży niedźwiedź (chociaż spotkałem o wiele większe) oraz że na innych miejscach biwakowych też były problemy z niedźwiedziami, biwakowicze narzekali m. in na niedźwiedzicę z małym niedźwiadkiem. Również spytałem się ich, dlaczego tak wiele potężnych drzew było przewróconych i wyrwanych z korzeniami—stało się to 8 lat temu z powodu gwałtownego wiatru. Strażnicy też potwierdzili nasze przypuszczenia, że na wiosnę i na jesieni to całe miejsce biwakowe było zalane i znajdowało się pod wodą. Poproszono też nas o okazanie pozwolenia kempingowego—wprawdzie zawsze go kupuję, ale kilka napotkanych w ubiegłych latach osób twierdziło, że nigdy się nie fatygują go nabyć, ponieważ strażnicy pojawiają się niezmiernie rzadko. Jednakże powiedzieli nam, że w tym dniu wszyscy biwakowicze, jakich dotychczas sprawdzili, posiadali pozwolenia. Na końcu strażnicy przymocowali nowy znak do drzewa pod istniejącym już znakiem z numerem naszego miejsca: „Miejsce biwakowe jest zamknięte.” Tak, z powodu aktywności niedźwiadków! Chciałem z nimi dłużej porozmawiać, ale widocznie się śpieszyli i szybko odpłynęli. Zanim my opuściliśmy biwak, usmażyliśmy na patelni złapanego przez Krzysztofa sandacza; podczas gdy szczupak był bardzo dobry, sandacz okazał się wyśmienity!

Dopłynięcie do mariny Hartley Bay zajęło nam poniżej godziny. I tym razem roiło się tam od wodniaków—jedni przybywali, drudzy wyjeżdżali i nie było łatwo znaleźć wolnego miejsca przy doku. Jakkolwiek pracownicy mariny byli świetnie zorganizowani—m. in. jeden z ich samochodów miał zainstalowane z przodu urządzenie do holowania łodzi i szybko wyciągał z wody lub na nią spuszczał łodzie motorowe. Zapłaciłem za parking, a Krzysztof stopniowo przynosił z kanu nasze rzeczy. Po dziesięciu minutach przyprowadzono mój samochód, szybko go załadowaliśmy i udaliśmy się do miasteczka Noëlville. Niestety, supermarket był zamknięty (było to święto, długi weekend) i pojechaliśmy do miasteczka Alban, gdzie wstąpiliśmy do sklepu spożywczego „Lemieux”, zakupiliśmy kilka steków, jeszcze raz wpadliśmy do sklepu po zimne piwo i skierowaliśmy się do restauracji Hungry Bear. Na drodze minęliśmy wypadek, jeden samochód leżał na dachu, drugi też był uszkodzony, ale chyba nikt nie odniósł poważnych obrażeń. Krzysztof zamówił kawę, a ja spędziłem z pół godziny w sklepie „The Trading Post”, posiadającym bardzo dużo ciekawych i oryginalnych wyrobów indiańskich, koszulek, biżuterii oraz niezmiernie ciekawych książek—szczególnie interesowały mnie te na temat miejscowej historii i rzeki French River. Następnie pojechaliśmy do parku Grundy Lake; prawie wszystkie miejsca były zajęte i mieliśmy wybór z 3 wolnych miejsc—pojechaliśmy na nie i wybraliśmy miejsce nr 152—rosła na nim imponująca, rozłożysta sosna i zauważyliśmy, że podobne sosny rosły również na innych miejscach. Chociaż na przyległych miejscach biwakowali turyści, prawie-że ich nie zauważaliśmy. Podczas pobytu nie spotkaliśmy żadnego niedźwiadka (wprawdzie nie przypuszczam, abyśmy się ich wystraszyli po tych wszystkich niedźwiedzich spotkaniach na rzece French River), ale pojawiło się dużo ciekawskich ptaków, starających się ukraść nasze jedzenie.
Strażnicy parku przybili taki ów znak: "Miejsca zamknięte".

Komary również nie były specjalnie dokuczliwe i w nocy słyszeliśmy niezapomniany ‘koncert’ nurów. Niestety, nie mieliśmy czasu popływać na kanu na jednym z 4 jezior w parku.
Miejsce nr 152 w parku Grundy Lake Provincial Park

Grundy Lake jest sporym parkiem, posiadającym setki miejsc kempingowych, niektóre są przystosowane głównie dla ogromnych samochodów i przyczep rekreacyjnych, inne bardziej dla namiotów, toteż stopień prywatności może się znacznie wahać w zależności od miejsca, w którym się biwakuje. Warto przed wybraniem się do parku zapoznać się z rozkładem i wyglądem miejsc lub po przybyciu do parku, pojeździć jakiś czas samochodem i wybrać najbardziej odpowiednie miejsce.

Park organizował wiele zajęć dla biwakowiczów—akurat organizowano warsztaty rzeźbienia w steatycie. Uczestnicy mogli nabyć kawałki steatytu od $2 do $60 i następnie zamienić je w kanu, niedźwiadka, serce lub inne przedmioty—narzędzia były zapewnione. Byliśmy zdumieni, że nawet dzieci potrafiły wyrzeźbić imponujące, wypolerowane rzeźby—to był niezmiernie trafny pomysł, aby umożliwić turystom partycypowanie w tego rodzaju zajęciach! W sklepach rzeźby wykonane w steatycie często kosztują setki dolarów. Miałem chęć spróbować swoich sił w tym zakresie i coś wyrzeźbić, ale znając moje ‘wybitne’ zdolności manualne, nie skusiłem się.


Mimo że w radio podawali, że z powodu panującej gorącej i słonecznej pogody, ‘zawodowi’ zbieracze czarnych jagód borykali się z ogromnymi problemami ze znalezieniem jagód, we wtorek rano zabrałem Krzysztofa do mojego ‘sekretnego’ miejsca, w którym roku temu było takie zatrzęsienie jagód, że w ciągu godziny wypełniłem nimi czterolitrowy pojemnik! Pojechaliśmy drogą nr 69, a potem drogą nr 529; dookoła nie była żadnych domów, jedynie lasy! Od czasu do czasu pojawiały się napisy „Zakaz palenia ognisk” — lecz były już chyba zdezaktualizowane, bo gdy jechaliśmy, to rzęsiście lało. Wreszcie przybyliśmy na miejsce… i cóż za rozczarowanie! Większość krzewów jagodowych było kompletnie wypalonych słońcem, ich liście suche i ściemniałe, tak jakby po nich przeszedł miotacz ognia! Tu i tam na krzewach były jagody, ale skarłowaciałe i suche, nienadające się do jedzenia. Po 15 minutach udało się nam może znaleźć garść jagód.
Miejsce nr 152 w parku Grundy Lake Provincial Park

Brak jagód wyjaśniał też, dlaczego widzieliśmy w tym roku tak wiele niedźwiedzi. Według przeprowadzonych w Ontario badań statystycznych, gdy w lasach jest wystarczająca ilość pożywienia dla niedźwiedzi, dochodzi do o wiele mniejszej ilości kontaktów pomiędzy ludźmi i niedźwiedziami i wtedy jest trudno przez całe lato nawet z daleka zobaczyć niedźwiadka. Gdy jednak niedźwiedzie nie mogą sobie poradzić ze znalezieniem pożywienia w lesie—np. w przypadku braku jagód, jak to się dzieje w tym roku—wtedy wychodzą z lasu i starają się poszukiwać pożywienie w innych miejscach i liczba niedźwiedzi pojawiających się na biwakach czy też na zamieszkałych terenach znacznie się zwiększa.

Zawiedzeni, udaliśmy się do osady Pointe au Barril na drodze nr 69, gdzie zjedliśmy kawałek pizzy i poutine, pojechaliśmy do głównego sklepu, kupiliśmy kawałek wieprzowiny na grilla i powróciliśmy do parku—nie było tam śladu deszczu. Nasi ‘sąsiedzi’ na dwóch przyległych miejscach wyjechali, toteż mieliśmy sporo prywatności. Wieczorem zacząłem piec na ognisku mięso—i się rozpadało! Usiedliśmy pod rozłożystymi konarami sosny, które trochę chroniły nas od przemoknięcia. Założyłem na siebie nieprzemakalną kurtkę i co jakiś czas podchodziłem do ogniska, sprawdzając steki. Gdy były gotowe, szybko je zjedliśmy i zawiedzeni taką pogodą w tą ostatnią noc, schowaliśmy się w namiocie. Lało przez całą noc!
Widok z naszego miejsca biwakowego

Piątego sierpnia 2015 r. już wczesnym rankiem byliśmy na nogach. Namiot był mokry; mimo wszystko spakowaliśmy go, aby nie tracić czasu i zdecydowaliśmy się go wysuszyć po powrocie do domu. Na parę minut zatrzymaliśmy się w Pointe au Barril, a potem wpadliśmy w Parry Sound do supermarketu No Frills, gdzie kupiliśmy świeżą sałatę, chleb, ser feta i wodę mineralną. Również wstąpiliśmy do sklepu Hart, ale tym razem nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. Pojechaliśmy na miejskie nadbrzeże, gdzie pod wysokim mostem kolejowym nad rzeką Sequin River, na starym doku, gdzie swego czasu cumował statek „Chippewa”, spożyliśmy lunch. Chciałem pokazać Krzysztofowi pamiątkową tabliczkę, jaką widziałem w ubiegłym roku, na której widniała reprodukcja obrazu słynnego malarza kanadyjskiego Toma Thomsona z 1914 r. przedstawiającego ów estakadę, ale nie mogłem jej znaleźć. Zapytana kobieta powiedziała, że tabliczka została zniszczona przez wandali! Również rozmawiałem z Keith Saulnier, właścicielem Georgian Bay Airways Ltd. (linii lotniczych), oferujących przeloty samolotowe, głównie loty widokowe dla turystów (około 20 lat temu zafundowałem sobie taki krótki lot krajobrazowy i był warty każdego wydanego grosza, a raczej centa!), ale też i do Toronto. Zastanawiałem się, czy możliwe byłoby wypożyczenie samolotu wraz z jeszcze 2 innymi osobami-fotografami, w celu zrobienia zdjęć z lotu ptaka parku Massasauga, wyspy Franklin Island, Krainy Trzydziestu Tysięcy Wysp i innych miejsc, które odwiedzałem na kanu. Również porozmawialiśmy z jednym z właścicieli ogromnej łodzi motorowej z kabiną—jej bak mieścił 500 galonów benzyny i zużywała ona około półtora galonu benzyny na milę. Niezmiernie imponująca—i droga łódź! Widzieliśmy też dużą wyścigową łódź motorową, którą pewnie można by było porównać do drogiego samochodu sportowego—jej główna funkcja to pędzić po wodzie z ogromną szybkością. Zrobiłem tez zdjęcia kilku innym interesującym łodziom zacumowanym na nadbrzeżu. Pokazałem Krzysztofowi Centrum Artystyczne, ale nie mieliśmy już czas do niego zajrzeć. Bez problemu dojechaliśmy do Toronto, gdzie wjechałem na płatną autostradę, unikając korków w godzinach szczytu.
Nasz biwak i wizytujące je czarny niedźwiadek

Szkoda, że więcej nie pływaliśmy na kanu i ze nie odwiedziliśmy innych części rzeki French River. Ale z drugiej strony złapaliśmy sporo ryb i niewątpliwie główną atrakcją wycieczki były wielokrotne wizyty niedźwiedzi na naszym biwaku, bez wątpienia będziemy je wspominać przez wiele lat!



Więcej zdjęć: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157661833578890