Blog in English/po angielsku: http://ontario-nature.blogspot.ca/2016/10/cayo-coco-cubatwo-weeks-at-hotel.html
Od ponad roku
Catherine dopominała się, abyśmy pojechali na Cayo Coco, bardzo znaną wyspę
leżącą niedaleko północnych brzegów Kuby, na której znajdowało się wiele hoteli
i ośrodków wypoczynkowych. Zawsze, gdy jechałem na Kubę, to starałem się wybrać
taką lokację, aby można było zwiedzić pobliskie miasteczka i z tego powodu
unikałem miejsc położonych z dala od większych miasteczek, ale wreszcie
Catherine przekonała mnie do tej wyspy, obiecując jednak, że weźmiemy taksówkę
i spędzimy kilka dni w miasteczkach Morón i Ciego de Avilla w prywatnych
kwaterach, casa particular.
Cayo Coco jest
jedną z wysp Jardines del Rey
(Ogrodów Królewskich). Sztuczna grobla, łącząca tą wyspę z lądem stałym została
wybudowana w 1988 r, umożliwiając w ten sposób budowę hoteli. Akcja ostatniej
części książki Ernesta Hemingway ’a, „Islands on the Stream” („Wyspy na
Golfsztromie”) rozgrywa się wzdłuż archipelagu Jardines del Rey i w kanałach pływowych Cayo Guillermo. Obecnie na
wyspie mieści się przynajmniej 12 hoteli i kilka nowych jest budowanych.
PRZYJAZD
Po zamieszczeniu
kilkunastu pytań na forach TripAdvisor i po spędzenia wielu godzin na zbieraniu
informacji na temat tego regionu, wybraliśmy Hotel Colonial, bo wydawał się
bardzo ciekawy, położony blisko plaży i posiadał pokoje na piętrach. Była to
nasza dziesiąta wycieczka na Kubę i oczywiście pierwsza do Cayo Coco.
Lecieliśmy
liniami Sunwing. Już na lotnisku Pearson w Toronto okazało się, że zwiększono
wielkość bagażu z 20 do 23 kg, ale za to pracownicy bardzo dokładnie ważyli
bagaż podręczny. Ponieważ ważył powyżej dopuszczalnej wagi 5 kg, musiałem
przełożyć z niego kilka rzeczy do walizek. Również po raz pierwszy zważono mój
plecak i też byłem zmuszony wyjąć z niego parę rzeczy i włożyć do walizki.
Samolot
wystartował 9 listopada 2015 r. o godzinie 19.40 i po 3 godzinach i 19 minutach
lotu wylądowaliśmy w Cayo Coco. Podczas przelotu serwowano pizzę, wino i coca-colę.
Kubańscy celnicy przyczepili się do suplementów i witamin Catherine, które były
zapakowane w przezroczystą plastikową torebkę, ale w końcu pozwolili je
zatrzymać. Wsiedliśmy do autobusu i po zatrzymaniu się i rozlokowaniu turystów
w dwóch hotelach, po 20 minutach dojechaliśmy do naszego hotelu Colonial.
Otrzymaliśmy pokój numer 1609, na parterze, pomimo że przed wyjazdem wysłaliśmy
do hotelu email, prosząc o pokój na piętrze. Pokój zalatywał wilgocią i
następnego dnia postanowiliśmy stanowczo poprosić o inny pokój, bo w dniu
przyjazdu nie posiadano żadnych pokoi na piętrach. Szybko poszliśmy do
restauracji na obiad (serwowany do godziny 22.00) i potem przeszliśmy się po
terenie hotelu i wróciliśmy do pokoju. Następnego dnia udaliśmy się do recepcji
i otrzymaliśmy inny pokój (numer 1836) na pierwszym piętrze.
HOTEL I NASZ
POKÓJ NR 1836
Hotel Colonial
był pierwszym hotelem wybudowanym na Cayo Coco i został uroczyście otwarty
przez samego Fidela Castro w dniu 12 listopada 1993 roku—podczas naszego pobytu
hotel obchodził swoją 22 rocznicę istnienia. Dawniej miał kilka innych
nazw-Guitart Cayo Coco, Blau i swego czasu był częścią przylegającego hotelu Tryp
Hotel. W 1994 i 1995 roku grupa emigrantów kubańskich z USA ostrzelała ośrodek
z karabinów maszynowych, nie wyrządzając nikomu żadnej krzywdy. Hotel był
wybudowanych przez firmę hiszpańską, miał ciekawą architekturę, był przytulny,
posiadał pewien specyficzny charakter, atmosferę i styl, przypominając małe,
kolonialne miasteczko.
Część hotelu,
gdzie znajdowała się recepcja hotelowa, była bardzo stylowa, w środku
znajdowała się fontanna—a pracownicy recepcji zawsze byli mili i pomocni.
Otrzymałem dwa angielskojęzyczne wydania gazety „Granma”, w jednym z nich był ciekawy artykuł o przyjaznych i
zabawnych pieskach używanych na lotnisku przez kubańskich celników w portach
lotniczych. Na terenie hotelu było kilka basenów, włącznie z basenem ze słoną wodą,
ale połowa z nich była w remoncie. W każdym razie i tak zawsze woleliśmy kąpać
się w oceanie. Wszędzie rosły palmy kokosowe i można było też otrzymać świeże
orzechy kokosowe. Catherine pogadała z jednym z ogrodników (Mike), aby nam
codziennie z rana przynosił 2 kokosy, w zamian otrzymał koszulki T-shirt. Były
tak sycące, że z pewnością potrafiłbym się nimi wyżywić przez cały czas pobytu
w hotelu!
Plaża było wąska,
ale przyjemna i piaszczysta, posiadała wiele krzeseł i leżaków plażowych. Jej
szerokość ciągle się zmieniała (i to sporo) z powodu pływów i podczas
przypływów prawie-że znikała. Jakieś 50 metrów od brzegu było bardzo płytko.
Plaża była codziennie sprzątana i usuwane wodorosty, ale często inne śmieci
pozostawiano na niej. Raz zasnąłem na leżaku i gdy się obudziłem, cały leżak
był już zanurzony w wodzie.
Vis-a-vis
hotelowego lobby było kilka sklepów, tiendas,
gdzie można było zaopatrzyć się w wyroby tytoniowe, napoje, rum, piwo,
pamiątki, ubrania, itp. Również znajdował się zakład fryzjerski oraz klinika
dentystyczna, oferująca różne zabiegi po dobrych cenach. Bardzo dużo kolorowych
krabów Halloween oraz większych, lekko niebieskich, biegało po terenach
hotelowych, szczególnie rano i późnym popołudniem. Często z przyjemnością
obserwowałem, jak wychodziły z wykopanych w ziemi jamek i nieraz nawet coś
zajadały. Były jednak niezwykle płochliwe i gdy tylko usłyszały lub wyczuły, że
się do nich zbliżam, momentalnie znikały w jamach.
Tuż za
restauracjami Plaza i El Caribeno (ta ostatnia była zamknięta) znajdował się
mały staw, gdzie przebywał prawdziwy flaming, który kilka lat temu przyleciał
do hotelu z uszkodzonym skrzydłem i od tego czasu mieszkał na terenie stawu,
regularnie karmiony przez pracowników hotelu sałatami i chlebem. W stawie też
były ryby i żółwie.
Ręczniki plażowe
można było otrzymać z Club House, po
otrzymaniu kuponu z recepcji; za zagubiony ręcznik była opłata 15 CUC. Podobno
turyści, którzy gubili ręczniki, kradli je innym turystom, toteż najlepiej
przywieść ze sobą tanie ręczniki i można zostawiać je na plażowych leżakach bez
obawy ich zniknięcia. Cztery kotki zazwyczaj kręciły się na tyłach głównego
budynku. Sądzę, że turyści świetnie je żywili, bo były niezmiernie wybredne!
Widzieliśmy też kilka piesków.
Pracownicy
hotelowi byli bardzo mili. Kilka razy długo rozmawialiśmy z Danielem,
przedstawicielem turystycznym (z wykształcenia adwokat, ‘abogado’), który opowiedział nam o wielu ciekawych miejscach na
Kubie (niektóre z nich już mieliśmy okazję odwiedzić) i wytłumaczył, jak
działają pływy morskie. Señor Prado
(prawdopodobnie pierwsze imię Andreas), z zawodu inżynier, odpowiedzialny za
sprawy telekomunikacji w hotelu (telefony, telewizja), pomógł nam w odbyciu
rozmów telefonicznych z budki telefonicznej i używaniu kart telefonicznych; z
pewnością jest osobą, do której można było się zgłosić w przypadku problemów
telewizyjno-telefonicznych! Catherine zaprzyjaźniła się też z Vivaną z Public
Relations, ogromnie uroczą kobietą, bardzo pomocną i zawsze gotową rozwiązać
nasze problemy.
Dowiedzieliśmy
się, że wiele lat temu Pierre Trudeau i Fidel Castro łowili ryby u wybrzeży
Cayo Coco (jeszcze wtedy nie istniała grobla ani hotele) i Trudeau wyciągał
rybę za rybą, podczas gdy Castro nie dopisywało szczęście. Znając niezmiernie
ambitną naturę Castro, ktoś szepnął do Trudeau, „Na Boga, pozwól mu coś złapać,
to inaczej będziemy tutaj w nieskończoność!” Na szczęście fortuna uśmiechnęła
się do Castro i udało się mu również złowić wiele ryb.
Co ciekawe,
niedawno natknąłem się na bardzo podobną historię w nowo opublikowanej książce,
“The Double Life of Fidel Castro: My 17 Years as Personal Body Guard to El
Lider Maximo” (“Podwójne Życie Fidela Castro: Moje 17 Lat Jako Osobisty
Ochroniarz El Lider Maximo” autorstwa
Juan Reinaldo Sanchez: w latach siedemdziesiątych XX w. Fidel Castro wraz ze słynnym
kolumbijskim pisarzem Gabriel García Márquez (laureatem literackiej nagrody
Nobla, autorem „Sto Lat Samotności”) oraz południowoamerykańskim biznesmanem wybrali
się w nocy na ryby na luksusowym jachcie Castro, Aquarama II, w okolice prywatnej wyspy Castro „Cayo Piedra”. Po
dwóch godzinach ów biznesman złowił 5 ryb, za każdym razem głośno zachwycając
się swoimi sukcesami—i nie mając pojęcia, że w ten sposób niezmiernie irytuje
gospodarza. Wreszcie w pewnym momencie Márquez dyskretnie szepnął do ucha
autora, „Powiedz naszemu przyjacielowi, aby zaprzestał kontynuować swój
niebywały sukces, bo jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie wrócimy i nie
pójdziemy spać.” Fidel nie potrafił przegrywać, czy to w łowieniu ryb, czy też w
jakimkolwiek innym rywalizującym przedsięwzięciu i nie zaprzestałby wędkować do
czasu, gdy złowiłby przynajmniej o jedną rybę więcej, niż jego gość. Ochroniarz
przekazał tą wiadomość gościowi i rzeczywiście, wkrótce Fidel nadrobił
zaległości i zadecydował, że mogą wracać z powrotem.
Nasz nowy pokój
był na pierwszym piętrze, posiadał balkon z widokiem na ocean i na palmy
kokosowe (bo właśnie taki wykupiliśmy—kosztował przez to nieco drożej). Był to
najbardziej odległy budynek od główniej restauracji i wymagał kilku minut
spaceru po brukowanej uliczce—dla osób mających problemy z poruszaniem się
stanowiłoby to problem. Kilka metrów od naszego budynku zaczynały się tereny
należące do hotelu Tryp. Pokój posiadał również kilka mebli, bezpłatny sejf,
wannę, bidet, suszarkę do włosów, szafę na ubrania, jedno duże łóżko, małą
lodówkę i świetnie działający klimatyzator. Nie zauważyliśmy żadnych robaków,
jedynie pojedyncze komary—często wyłączaliśmy klimatyzację i spaliśmy przy otwartych
oknach, zakrytych jedynie zasłonami. Lubiliśmy też spędzać czas na balkonie,
czytając książki i nieraz rozmawiając z turystami z sąsiadującego pokoju.
Telewizor
wysokiej rozdzielczości dobrze działał, ale nie było żadnych kanałów
angielskojęzycznych z Kanady. Głównie oglądaliśmy CNN (inny kanał z
wiadomościami, CCTV, chiński, i podczas poprzedniego pobytu na Kubie szybko
przekonałem się, iż był on stronniczy i nudny—czego się można spodziewać od
chińskich środków masowego przekazu!). Szkoda, że nie było kanadyjskich kanałów
CBC lub CTV. Chociaż w Kanadzie nie posiadamy telewizorów i nie oglądamy w
ogóle telewizji, tym razem spędziliśmy wiele godzin wpatrzeni w ekran: właśnie
podczas naszego pobytu, w piątek, 13 listopada 2015 r., w Paryżu miały miejsce
ataki terrorystyczne. W tym samy czasie czytaliśmy książkę „Infidel”
(„Niewierna”), znakomitą autobiografię pióra Ayaan Hirsi Ali, opisującą jej
młodość w Somalii, Arabii Saudyjskiej, Etiopii i Kenii, jej muzułmańskie
wychowanie, późniejszą ucieczkę do Holandii i morderstwo Theo van Gogh, z
którym nakręciła film. Lektura tejże książki w czasie ataków terrorystycznych w
Paryżu, w których zginęło 130 ludzi—i które były wykonane przez Państwo
Islamskie—pozwoliła nam znacznie pogłębić wiedzę na temat Islamu i jego
ideologii, która jest dla nas nie do zaakceptowania.
Jednego wieczoru
przeszliśmy się do przyległego hotelu Tryp. Było on kompletnie odmienny od
hotelu Colonial i nie podobała się nam jego architektura; pomimo, że posiadał
on wyższy standard niż nasz hotel, nie chcielibyśmy w nim mieszkać. Wymieniłem
przy okazji trochę pieniędzy w recepcji i powoli wróciliśmy do naszego hotelu.
RESTAURACJE I
WYŻYWIENIE
Główna
restauracja (Plaza) serwowała śniadanie (od 7.00 do 10.00), lunch (od 13.00 do
14.45) i kolację/obiad (od 18.00 do 22.00) w stylu ‘stołu/bufetu szwedzkiego’ (all you can eat). Kelnerzy byli bardzo
usłużni, szybcy i pracowici. Stoły znajdowały się w środku, ale podobno w pełni
sezonu turystycznego są wystawiane też na zewnątrz.
Śniadanie
W dwóch miejscach
kucharze przygotowywali wspaniałe omlety i jajka sadzone na różne sposoby, jak
też w innym miejscu przygotowywano naleśniki. Nigdy nie brakowało soków
owocowych i jogurtu. Był też dobry wybór owoców, warzyw, gotowanych kiełbasek,
mięs, jajek, pomidorów, serów, chleba, bułek, itp. Kawa była taka sobie, ale przynajmniej
kelnerzy przynosili do stołów karafki pełne kawy i nie potrzeba było chodzić po
dolewki czy też o nie prosić kelnerów.
Lunch
Tylko raz
poszedłem na lunch, normalnie opuszczaliśmy ten posiłek—po prostu nie byliśmy
głodni. Tego dnia zafundowałem sobie smaczny hamburger z frytkami, sałatkę z
pomidorów i piwo. Również serwowano wieprzowinę i wołowinę, przygotowywane
indywidualnie przez kucharzy. Sądzę, że jedzenie było mniej-więcej podobne do
posiłków dostępnych w czasie kolacji/obiadu.
Kolacja/Obiad
Nigdy nie
narzekaliśmy na różnorodność posiłków. Zawsze było wiele rodzajów mięsa
(wieprzowina, wołowina, kury) i ryb, smażonych przez kucharzy według życzenie
turystów, jak też krewetki (wyborne!), króliki, kilka sałatek, warzyw, deserów,
lodów i wiele innych potraw. Jeden kucharz przyrządzał na zamówienie spaghetti
na różne sposoby. Również podawano znośnie czerwone wino (i dobre, zimne piwo).
Często grupy muzyczne produkowały się podczas obiadu, niektóre były naprawdę
dobre i nigdy nie byli oni natrętni.
Kilka razy
piliśmy w barze w lobby bardzo dobrą kawę hiszpańską (Spanish coffee—kawa z alkoholem). Poza piwem, nigdy nie
korzystaliśmy z bezpłatnych napojów alkoholowych w barach, toteż trudno mi jest
się wypowiadać na ich temat. O wiele bardziej woleliśmy kupować sok, colę, rum
i likiery w sklepie i rozkoszować się nimi siedząc na balkonie czy też na
plaży—ale prawdę powiedziawszy, poza piwem i winem, nie spożywaliśmy dużo
napojów alkoholowych.
RESTAURACJA A’ LA
CARTE
Razem skosztowaliśmy
5 obiadów a’ la carte w Restauracji Fontanella—w której też można było
posłuchać muzyki na żywo (na pianinie, na flecie czy też śpiewu)—co wieczór pojawiali
się w niej inni wykonawcy.
Mieliśmy okazję
spróbować włoskie, kubańskiei karaibskie posiłki, były wyśmienite! Mogliśmy
wybrać z różnorodnego menu zakąski, główne danie oraz deser. Prezentacja potraw
była wyborna, jak też doskonały serwis. Do obiadów było podawane czerwone,
hiszpańskie wino. Następnie zwykle udawaliśmy się do baru z muzyką na żywą—jak
wspominałem, mieścił się on w innej części restauracji Fontanella.
Kilka razy naszym
kelnerem był Augusto; pracował szybko i niczym ‘wół roboczy’! Nota bene,
spotkaliśmy go na mieście podczas wizyty w Morón. Ogólnie wszyscy kelnerzy w
tej restauracji pracowali bardzo ciężko, sprawnie i profesjonalnie i nie
musieliśmy długo oczekiwać na dania.
PLAYA PILLAR
Na plażę Playa
Pillar pojechaliśmy autobusem piętrowym, który odjeżdżał z naszego hotelu o
godzinie 10.20 i kosztował 5 CUC na osobę w dwie strony. Bilety były
sprzedawane w autobusie jak też otrzymaliśmy rozkład jazdy. Autobus zatrzymał
się w 10 ośrodkach i dojazd od plaży trwał prawie półtorej godziny. Bardzo
podobała się nam jazda po grobli łączącej wyspę Cayo Coco z wyspą Cayo
Guillermo, widzieliśmy dziesiątki flamingów jak też surfingowców z latawcami (kite surfers). Także tu i tam wyrastały
dźwigi—wznoszono kilka pięciogwiazdkowych hoteli. Autobus też przejeżdżał po
pasie startowym byłego lotniska na Cayo Coco, który obecnie został wkomponowany
w drogę. Nieopodal była widoczna opuszczona wieża kontrolna. Co ciekawe,
pośrodku byłego pasu startowego zasadzono wiele drzew—sądzę, że po to, aby
uniemożliwić potencjalne lądowanie nieautoryzowanym samolotom—i z pewnością
wiem, kogo miał na myśli rząd kubański!
W pobliżu plaży
była restauracja, w której zakupiliśmy puszkę zimnego piwa Bucanero (2 CUC, drogie!) i udaliśmy się na plażę po drewnianym
deptaku. Musieliśmy zapłacić 2 CUC za każde krzesło. Plaża byłą przyjemna, ale
moim zdaniem, nie jakaś specjalnie spektakularna—o wiele bardziej podobały mi
się nieskazitelne i puste plaże na Cayo Largo, gdzie prawie nie było widać
turystów—i nie trzeba było płacić za krzesła! Vis-a-vis plaży była położona
wysepka Cayo Medio Luna (Wyspa Półksiężyca). Po 2,5 godzinach opalania się
wróciliśmy na parking, gdzie już czekał autobus. Droga powrotna też zajęła
trochę czasu, jako że autobus zatrzymywał się w każdym przydrożnym hotelu.
WYCIECZKA DO MORÓN
Rzecz jasna,
wycieczka do Morón była dla mnie główną atrakcją naszych wakacji—nigdy nie
byłem fanatykiem siedzenia i opalania się na plażach i uwielbiam zwiedzać
miasta i obserwować życie prawdziwych Kubańczyków. Miasto Morón zostało
założone w 1543 roku i jest znane jako Ciudad del Gallo, Miasto Koguta.
Znajduje się w nim sporo ciekawych, neoklasycznych budynków. Początkowo
mieliśmy zamiar udać się do Morón i następnie do Ciego de Avilla; z powodu złej
pogody byliśmy jedynie w Morón.
Kilka dni przed
planowanym wyjazdem kupiliśmy kartę telefoniczną i zadzwoniliśmy do kilku casas particulares w Morón (prywatnych
kwater wynajmowanych legalnie turystom przez Kubańczyków). Oczywiście, w
Kanadzie spędziłem wiele godzin na zbieraniu informacji o najlepszych casas w Morón i przywiozłem ze sobą
kilkanaście wydruków. W końcu zarezerwowaliśmy na dwie noce Casa Carmen. Udało
mi się też znaleźć taksówkę i umówiłem się z kierowcą, że zawiezie nas do Morón.
Dzień przed planowanym wyjazdem Catherine spotkała innego taksówkarza (Willman),
posiadającego nową, klimatyzowaną taksówkę, który chciał jedynie o 5 CUC więcej
(35 CUC), toteż zadzwoniliśmy do tego poprzedniego taksówkarza, rezygnując z
jego usług—niestety, ale był jedynie w stanie zaoferować starą, marną rosyjską
taksówkę, którą Catherine nie chciała jechać.
W sobotę rano, 14
listopada 2015 r., po obejrzeniu wiadomości na temat następstw wczorajszych
ataków terrorystycznych we Francji, spotkaliśmy Willmana i pojechaliśmy jego
taksówką do miasta Morón. Jechaliśmy po raz pierwszy po tej słynnej grobli
(wybudowanej w 1988 r.), była imponująca. Nie tak jeszcze dawno jedynie turyści
i pracownicy hotelów mogli podróżować do Cayo Coco, nawet taksówkarze
przewożący turystów musieli mieć pozwolenia—obecnie, o ile wiem, każdy może tam
pojechać, chociaż na grobli nadal znajduje się policyjny punkt kontrolny.
Po dotarciu do
Casa Carmen zostaliśmy powitani przez właścicielkę i jej męża, Magaly i
Alfonso. Magaly była bardzo miła i przypominała nam panią Caridad, właścicielkę
z Casa Caridad z Camagüey. Otrzymany pokój był dość duży, z wysokim sufitem,
prywatną łazienką i oknami wychodzącymi na patio i ogródek. Rozpakowaliśmy się
i spędziliśmy godzinkę pijąc kawę, zaparzoną przez właścicielkę i przeglądając
wydruki map miasta, jakie przywiozłem z Kanady. Następnie udaliśmy się do
miasta; było strasznie gorąco i słonecznie. Skierowaliśmy się ku La Casona de Morón,
stosunkowo małego i przytulnego hoteliku, w którym przed rewolucją mieścił się
klub wędkarsko-myśliwski. Architektonicznie, ów neoklasyczny budynek był
niezmiernie atrakcyjny, posiadał basen i patio. Śniadanie było wliczone w cenę
i pokój kosztował 36 CUC za noc (vs. 25 CUC za naszą casa). Catherine żałowała, że nie zatrzymaliśmy się w tym hotelu!
Potem powoli poszliśmy na plac Plaza Martí, stanowiący najprawdopodobniej
centralną lokację miasta—jak też było na nim miejsce bezprzewodowego dostępu do
Internetu, Wi-Fi (chyba bezpłatne) i dlatego gromadziło się tam bardzo dużo
Kubańczyków. Używając telefony komórkowe czy też tablety, prowadzili rozmowy
lub też wideo-czaty przez Skype z rodzinami w USA. Faktycznie, widzieliśmy całe
rodziny kubańskie, które godzinami stały na placu i z przejęciem prowadziły
rozmowy z mieszkającymi za granicą członkami rodziny.
Koło nas lodziarz
sprzedawał pokruszony lód z małego wózka i co jakiś czas Kubańczycy go
kupowali, płacąc za niego 1 kubańskie peso. Starsza Kubanka podeszła do
Catherine i wręczyła jej kwiatek, oczekując w zamian pieniądze. Catherine z
ledwością się jej pozbyła. Na naszej ławce siedział dość pulchny i fajny młody
Kubańczyk, jako-tako mówiący po angielsku. Pobiegłem do sklepu po drugiej
stronie ulicy (El Rapido), kupiłem kilka puszek zimnego piwa i poczęstowałem go
jedną z nich. Zaproponował, że pokaże nam miasto, na co się zgodziliśmy.
Catherine rozmieniła jedno peso (CUC) na 25 kubańskie peso i kupiła sobie
porcję kruszonego lodu, płacąc za nią niecałe 10 centów. W tym czasie jedno
peso (CUC, peso convertible, waluta
‘dla turystów’) było warte około $1.40 dolara kanadyjskiego i jedno peso
kubańskie (CUP, moneda national,
używane przez Kubańczyków) było warte niecałe 6 centów. Nasz przewodnik nazywał
się Carlos i zaprowadził nas do różnych miejsc w mieście. Poszliśmy też do
pralni, gdzie odebrał pozostawione wcześniej do prania rzeczy i następnie
udaliśmy się do sklepu serwującego różnego rodzaju soki za śmiesznie niską
cenę—1 CUP za szklankę (tzn. ok. 6 centów), tak więc od razu wypiłem kilka porcji
doskonałych soków, gasząc pragnienie—były o niebo lepsze, niż piwo! Carlos
wyszedł na zewnątrz i po kilku minutach przyniósł pustą plastikową
butelkę—mogliśmy kupić sok i zabrać go do domu.
Przechadzaliśmy
się główną ulicą, często zaglądając w boczne uliczki i bardzo się nam tego
rodzaju spacer podobał. Na obiad poszliśmy do znajdującej się koło El Rapido
pizzerni Dinos Pizza, prowadzonej przez znajomą Carlosa. Kupiliśmy dużą pizzę i
wspólnie się nią podzieliliśmy. Również poszliśmy do pobliskiego sklepu i
kupiliśmy migdałowy likier. Idąc główną ulica Martí, doszliśmy do lodziarni Coppelia,
przed którą ustawiła się spora kolejka, a raczej tłum ludzi. Gdy pojawiła się
nowa osoba, chcąca ustawić się w tej na pozór zdezorganizowanej i niewidzialnej
kolejce, po prostu głośno krzyknęła, „El
Ultimo?” (‘kto jest ostatni?’)—w celu zidentyfikowania osoby stojącej na
końcu kolejki. Kubańczycy z pewnością znakomicie opanowali sztukę stania w
kolejkach! Ale mimo wszystko ta kolejka to nic w porównaniu do gigantycznych
kolejek, jakie pamiętam z Polski, szczególnie z lat 1980 i 1981: często ludzie
zaczynali ustawiać się już wczesnym rankiem, potem tworzyli ‘komitet kolejkowy’
i przygotowywano listę zawierającą imiona ‘kolejkowiczów’, aby ci mogli na
kilka godzin opuścić kolejkę (niewątpliwie w celu ustawienia się i zapisania w
kolejce stojącej do innego sklepu). Następnie musieli pojawić się z powrotem w
kolejce kilka razy w ciągu dnia, aby potwierdzić obecność, odhaczyć swoje
imiona na liście (pod warunkiem, że lista nie zniknęła) i odstać swoje—i jeżeli
mieli szczęście i rzeczywiście ‘rzucono towar’ na sklep (niekiedy dopiero
następnego dnia), to udawało się im kupić produkty, na które tak długo czekali.
Do lodziarni
wchodziło bardzo dużo kubańskich rodzin, zamawiały po 20 lodów i spędzały tam
dość dużo czasu, jak też kupowano lody na wynos, pakując je do różnego rodzaju
pojemników. Catherine miała wrażenie, że nigdy się nie doczekamy na wejście do
lodziarni i po kilkunastu minutach zrezygnowaliśmy z czekania. Również
poszedłem do banku wymienić pieniądze, ale ponieważ nie miałem przy sobie
paszportu (jedynie jego kolorową kopię), nie chciano mi wymienić
pieniędzy—wtedy Carlos pokazał swój dokument identyfikacyjny i udało mi się
dokonać tejże transakcji. Już się zmierzchało, zatem skierowaliśmy się z
powrotem na plac Plaza Martí. Posiedzieliśmy tam jakiś czas, obserwując
Kubańczyków rozmawiających ze swoimi rodzinami w USA i udaliśmy się do naszej casa.
Dwóch turystów z
Niemiec właśnie spożywało na patio kolację. Usiedliśmy koło nich i
delektowaliśmy się migdałowym likierem, wdając się przy okazji z Niemcem w
rozmowę na temat syryjskich uchodźców, zalewających Niemcy—na to zrezygnowanym
tonem odrzekł, „co możemy zrobić, musimy im pomóc, musimy ich przyjąć”.
Następnie poszliśmy do pokoju, wykąpaliśmy się i bardzo wcześnie położyliśmy
się spać. Sąsiedzi w przyległym domu grali w domino, co mogliśmy doskonale
słyszeć w pokoju, ale pomimo tego zgiełku, spaliśmy bardzo mocno i długo.
Gdy się
obudziliśmy w niedzielę, lało jak z cebra. Zjedliśmy śniadanie o godzinie 9.00,
akurat Niemcy opuszczali casa—byli na
Kubie jeden miesiąc, chociaż powiedzieli, że 3 tygodnie w zupełności
wystarczyłoby. Pomimo deszczu wyruszyliśmy do miasta, gdzie spotkaliśmy
Carlosa. Jako że znowu zaczęło lać, wskoczyliśmy do miniaturowej kolejki
jeżdżącej po mieście, co kosztowało nas zaledwie kilka kubańskich peso. Gdy
kolejka przejeżdżała koło otwartego kościoła katolickiego, wysiedliśmy z niej i
weszliśmy do niego. Catherine kupiła parę tanich i atrakcyjnych ozdób
choinkowych; po obejrzeniu kościoła i dokonaniu dotacji, wyszliśmy na zewnątrz.
Nadal strasznie padało. Wsiedliśmy do przejeżdżającego autobusu dla Kubańczyków
(koszt był minimalny) i dojechaliśmy nim do supermarketu, Supermercado Los Balcones, który się zamykał za 20 minut, w
południe. Ale udało się nam się spędzić trochę czasu w środku—gdy Catherine
poszła na górę do sekcji z ubraniami, Carlos i ja siedzieliśmy na dole,
popijając piwo—pozwolono nam tam siedzieć jakieś pół godziny po zamknięciu
sklepu. Nadal padało, ale mimo wszystko wyszliśmy i powoli szliśmy główną
ulicą. Carlos zasugerował, abyśmy poszli do kina (bilet kosztował około 10
centów), ale nie miałem na to chęci. Minęliśmy miejsce, gdzie emeryci mogli
wpaść i zjeść posiłek darmo lub bardzo tanio—zasugerowałem, że może i my
moglibyśmy skorzystać! Wreszcie doszliśmy do lodziarni Coppelia—wczoraj nie
sposób było się do niej dostać, a teraz świeciła pustkami. Catherine i Carlos
zamówili bardzo dużo lodów i finałowy rachunek wyniósł… 50 centów! Za tą kwotę
w Kanadzie można by było co najwyżej kupić puste wafle—może z kostką lodu!
Gdy
siedzieliśmy w lodziarni, znowu się strasznie rozpadało i ulice zamieniły się w
małe potoki, niektórzy przechodnie i rowerzyści mieli problemy z przekraczaniem
zalanych ulic i głębokich kałuż. Również wpadaliśmy do sklepiku na piwo (głównie,
aby schronić się przed deszczem); siedzącej przy stole dziewczynce dałem parę
upominków i kalkulator. W jednym sklepiku z pamiątkami Catherine zauważyła
oryginalną gilotynkę do cygar, ale nie chciała za nią płacić 6 CUC—dała
Carlosowi 3 CUC i udało mu się ją kupić za tą cenę. Jako że nadal padało,
postanowiliśmy udać się z powrotem do naszej casa—powiedzieliśmy Carlosowi, że jeżeli przed jego wyjazdem
przestanie padać, to spotykamy się z nim w El Rapido—wiedzieliśmy, że jego
pociąg do miejscowości Violeta odchodził o godzinie 20.00—a w razie deszczu
tego wieczora się z nim nie spotkamy. W casa spędziliśmy trochę czasu siedząc na patio, popijając likier i
pisząc kartki pocztowe. Czas szybko mijał, ale nadal padało—dopiero przestało
padać o godzinie 19.30 i poszliśmy od razu do niedalekiej stacji kolejowej,
spodziewając się tam spotkać Carlosa.
To była
rzeczywiście niezmiernie ciekawa stacja kolejowa—wybudowana na początku lat
dwudziestych XX w., nadal posiadała oryginalny wystrój. Była kiepsko oświetlona
i zaniedbana. Niektórzy ludzie siedzieli na twardych, drewnianych ławkach
(prawdopodobnie tak starych, jak sama stacja), oczekując pociągów—albo po prostu
czekając nie wiadomo, na co… Zauważyliśmy kilka niegroźnych pijaczków oraz bez
celu szwędających się typów, wyglądających na bezdomnych. Rozkład jazdy był
napisany ręcznie kredą na tablicy. Na stacji był też mały sklepik sprzedający
napoje i papierosy. Dla mnie było to wrażenie déjà vu—przypomniały mi się podobne stacje kolejowe w Polsce, gdzie
często przesiadywałem godzinami, czekając na pociąg i mając nadzieję, że gdy
przyjedzie, nie będzie pełny i znajdzie się dla mnie miejsce. W środku stacji
znajdowała się tablica pamiątkowa i z tego, co udało mi się zrozumieć, niejaki Enrique
Varona González, robotnik kolejowy i szef związku zawodowego, po aresztowaniu
właśnie z tej stacji odjechał do więzienia w mieście Camagüey 17 kwietnia 1925
r. Po powrocie do Kanady dowiedziałem się, że wyszedł z więzienia parę miesięcy
później i w ciągu kilku dni został zamordowany w Morón.
Na torach stał
gotowy do odjazdu pociąg, ale wśród wchodzących do niego pasażerów nie
zauważyliśmy Carlosa. Natomiast pojawił się jego lekko pijany kolega (którego
spotkaliśmy wcześniej w lodziarni Coppelia) i powiedział, że najprawdopodobniej
Carlos już wsiadł do pociągu. Również porozmawialiśmy z innym facetem,
opowiadał nam o swojej rodzinie i żonie, która lada moment miała urodzić
dziecko. Gdy pociąg odjechał, powoli podążyliśmy w kierunku El Rapido. Ku
naszemu zaskoczeniu, w środku zauważyliśmy zgarbioną i pochyloną figurę
śpiącego przy stoliku Carlosa! Spostrzegłszy nas, jedna z pracownic El Rapido
obudziła Carlosa i wskazała na nas. Okazało się, że Carlos czekał na nas,
zasnął i przegapił swój pociąg do domu! Był zdziwiony, dlaczego nie pojawiliśmy
się wcześniej. Zaproponował, abyśmy poszli do restauracji na obiad, ale nie
byliśmy głodni i udaliśmy się do pizzerni. Jeden z klientów od razu zwrócił
naszą uwagę—był wysoki, ubrany w czarną skórzaną kurtkę i dżinsy, posiadał
niezmiernie dystyngowane rysy twarz, białe włosy i orli nos—wyglądał jak wódz
indiański! Podobno był to włoski turysta i lokalni Kubańczycy trafnie nadali mi
przydomek „Orzeł”. Zamówiliśmy pizzę i pastę i większość porcji daliśmy
Carlosowi, który miał zamiar spędzić noc na stacji kolejowej lub w El Rapido.
Gdy dochodziliśmy
do naszej casa, spostrzegliśmy wysoką
osobę, wyglądającą na kobietę, z jasnymi żółtymi włosami (była to peruka), stojącą
w środku przystanku autobusowego naprzeciwko casa. Od razu domyśleliśmy się, że to był transwestyta. Ona (czy
też on) zaczęła do nas machać—zobaczyliśmy, że osoby stojące koło niej też
posiadali podobną orientacje seksualną!
Dobrze się
wyspawszy, szybko wstaliśmy i zjedliśmy śniadanie o godzinie 8.00. Na patio
siedziało też 3 turystów francuskich i trochę z nimi porozmawialiśmy, chociaż
jeden z nich nie mówił po angielsku. Byli trochę przygnębieni, bo z planowanej
przez nich wycieczki do Cayo Coco były nici—cały czas było pochmurnie i ciągle
padało. Wyszliśmy z casa o godzinie
9.30 i w El Rapido spotkaliśmy się z Carlosem. Poszliśmy ponownie do sklepu z
sokami, kupiliśmy też parę pamiątek oraz wrzuciłem na poczcie do skrzynki
pocztowej kartki (od razu mogę zaznaczyć, że niepotrzebnie, bo i tak żadna z
nich nie dotarła do adresatów). Następie nasza trójka skierowała się w stronę
naszej casa i pożegnaliśmy się z
Carlosem, daliśmy mu torbę z koszulkami, golarkami, szamponami i dodatkowo 30
CUC, był z tego całkiem zadowolony i powiedział, że bardzo nas polubił. Gdy
oddaliliśmy się, długo jeszcze stał i machał nam.
Przed casa stała duża, czarna kubańska
taksówka z 1955 roku, do której właśnie wchodzili turyści francuscy.
Poprosiliśmy Magaly, aby zatelefonowała do Willmana po taksówkę dla nas.
Zapłaciliśmy jej za pobyt-25 CUC za każdą noc plus 20 CUC za 4 śniadania.
Niedługo pojawił się Willman i po godzinie dojechaliśmy do hotelu Colonial—cały
czas padało. Tak więc nigdy nie mieliśmy okazji udać się do miasteczka Ciego de
Avilla, jak też darowaliśmy sobie przejażdżkę dorożką do „Laguna de Leche”,
największego na Kubie naturalnego jeziora słodkowodnego, ale ogólnie
niezmiernie miło wspominaliśmy pobyt w Morón!
Z POWROTEM W
HOTELU
Po przybyciu do
hotelu wypiliśmy kilka Spanish coffee,
poszliśmy do pokoju i siedzieliśmy tam aż do obiadu. Catherine zadzwoniła do
Kyle—turysty z Alberty, którego poznaliśmy kilka dni temu i czasem spożywaliśmy
razem posiłki—ale nie było go w pokoju. Gdy szliśmy do restauracji, nadal
padało—Kyle już był w środku, toteż trochę z nim porozmawialiśmy, a potem
poszliśmy do baru w hotelowym lobby i Catherine zamówiła Spanish coffee. Muzykanci przenieśli się z restauracji do lobby.
Niestety, nie był to nasz rodzaj muzyki—Led Zeppelin & heavy
metal—niezmiernie głośnia i wręcz nieprzyjemna. Ponieważ nie znoszę takiej
głośnej muzyki, momentalnie poszedłem do pokoju; niebawem pojawiła się
Catherine, bo też nie lubiła tego typu zgiełku. Jakiś czas starała się czytać
książkę „The Pillars of the Earth” („Filary Ziemi”) autorstwa Ken Follet. To ja
zarekomendowałem tą książkę—przeczytałem ją jednym tchem w 1995 r.—ale jakoś
Catherine nie zachwyciła się nią i zostawiła ją w hotelu (ale za to wręcz ‘pożarła’
książkę „Infidel”). Nota bene, drugiego dnia po przyjeździe do hotelu poszliśmy
do dyskoteki na pokaz „Michael Jackson Show”. Był nawet dobry i kreatywny, ale
jak zwykle, za głośny.
Po
obiedzie/kolacji często przechodziliśmy się po terenach hotelowych. Na tyłach
kuchni, gdzie znajdował się mały pomnik Jose Martí, wisiała też tablica ze
zdjęciem Fidela Castro, zrobionym na uroczystościach inauguracyjnych otwarcia
hotelu Colonial (wtedy zwał się Hotel Guitart Cayo Coco) 12 listopada 1993 roku
wraz z fragmentem z jego przemówienia, jakie wygłosił na otwarciu (niesłychane,
ale udało mi się znaleźć to całe przemówienie na Internecie—nie, nie zamierzam
go tutaj przytaczać w całości!):
„… Jeżeli pracownik jest
zatrudniony w branży turystycznej, wówczas zajmuję się i obcuje z ludźmi.
Ludzie są surowcem jego pracy—nie ścinanie trzciny cukrowej, nie wycinanie
lasów, nie wydobywanie skał z kamieniołomów—on pracuje z ludźmi, z turystami…”
Castro był bardzo
zainteresowany przebiegiem budowy tego pierwszego hotelu na Cayo Coco i nawet
złożył wizytę w budowanym hotelu kilka miesięcy przed jego otwarciem,
spotykając się z robotnikami.
Zwykle
obchodziliśmy wszystkie zakamarki hotelu—cała sekcja była nadal zamknięta. Przy
budce strażniczej akurat następowała ‘zmiana warty’ i jedna grupa strażników
szła do domu, a druga właśnie zaczynała służbę. Idąc ścieżką niedaleko plaży,
napotykaliśmy dużo krabów—niektóre były białe i duże—jak też widzieliśmy sporych
rozmiarów żaby.
Wreszcie się
wypogodziło i ponownie mogliśmy zacząć chodzić na plaże. Catherine dowiedziała
się o mającym się odbyć ślubie na plaży i oczywiście poleciała tam, aby
zobaczyć tą uroczystość. Trwała ona zaledwie 20 minut—a sama ceremonia może 5
minut—nowożeńcy szybko podpisali papiery i na tym się skończyło. Również
Catherine zaprzyjaźniła się z dwojgiem dzieci z Kuby z Camagüey w wieku 10 i 13
lat, które pływały koło niej we właśnie otwartym basenie ze słoną wodą.
Chłopaczek był bardzo zabawny i spontaniczny—szturchał ją i mówił po angielsku,
„let’s go, swim, let’s go!”. Sądząc
po eleganckich i stylowych ubrankach, w jakie te dzieciaki były ubrane, jak też
po ich pewnym siebie zachowaniu, od razu było widać, że musiały mieć bardzo
troszczące się o nie rodziny… zapewne mieszkające w Miami! Spotkaliśmy ich też
w restauracji na kolacji—siedziały same przy stole i z zapałem konsumowały
obiad (co ciekawe, nigdy nie widzieliśmy ich rodziców). Chłopiec zamówił sobie
następnie cały talerz smażonych krewetek i nawet ich nie próbując zdecydował,
że nie ma na nie ochoty i nam je zaoferował. Rozmawialiśmy z kilkoma turystami
z Kanady—Catherine zaprzyjaźniła się z wdową z Toronto, która wyleczyła się z
raka i rozmawiała z nią dobrych parę godzin. Kilka razy gawędziliśmy z Lindą i
Tony z miasta Oshawa w Ontario, naszymi hotelowymi sąsiadami—w dniu, gdy
opuszczali ośrodek, Tony przysiadł się do naszego stolika w czasie obiadu, a
jego żona pilnowała bagaży w lobby—strzeżonego Pan Bóg strzeże!
Normalnie trzeba
opuścić pokój hotelowy w południe i jeżeli się chciałoby w nim dłużej pozostać,
taka przyjemność kosztuje 10 CUC na godzinę, ale Catherine udało się załatwić
bezpłatne przedłużenie i mogliśmy w nim pozostać do godziny 17.00—kapitalnie!
Niedzielę, nasz
ostatni pełny dzień na Kubie, spędziliśmy na plaży. Po raz pierwszy poszedłem
na lunch i zamówiłem hamburger, rybę i zimne piwo—był całkiem dobry i tego dnia
wieczorem postanowiliśmy darować sobie kolację. Planowaliśmy oglądać na CNN
dokumentalny program o Państwie Islamskim, ale nagle poczuliśmy się niezmiernie
śpiący i zasnęliśmy o godzinie 19.00… i spaliśmy kamiennym snem przez następne
13 godzin!
W poniedziałek,
23 listopada 2015 r. po śniadaniu trochę się spakowaliśmy. W hotelowym lobby
nieoczekiwanie spotkałem moich klientów z Kanady! Również porozmawiałem z
Danielem i Prado. Catherine dała napotkanym robotnikom hotelowym golarki.
Poszliśmy na plażę, ale niebawem się zachmurzyło i udaliśmy się do baru La
Placita Bar (koło restauracji Fontanella), w którym nigdy jeszcze nie byliśmy.
Zamówiliśmy kanapkę z tuńczykiem, kanapkę z szynką i frytki—całkiem smaczne.
Potem poszliśmy do pokoju, spakowaliśmy się, wzięliśmy prysznic i byliśmy
gotowi do opuszczenia pokoju. Pojawił się też pracownik hotelowy, oferując
pomoc. Padało tak strasznie mocno, nie sposób było nawet pokonać tego krótkiego
dystansu do hotelowego lobby. Wymeldowanie się z hotelu było szybkie; nadal
mieliśmy butelkę zakupionego w Morón szampana i postanowiliśmy go skosztować,
celebrując nasze wyjazd i na medal wakacje w tym ośrodku. Pojawiła się tez
Viviana, aby się z nami pożegnać, zrobiliśmy sobie pamiątkową fotografię.
Autobus przybył na czas i udało się nam zdobyć miejsce na samym przodzie. Viviana
raz jeszcze wyszła z hotelu i jak odjeżdżaliśmy, machała do nas.
Autobus zatrzymał
się w kilku hotelach (Melia, Sol, Mojito), zabierając turystów i wreszcie
dojechaliśmy do lotniska. Po raz pierwszy nie musieliśmy płacić podatku
odjazdowego w wysokości 25 CUC, jako że został zniesiony (a raczej wkalkulowany
w bilet samolotowy). Poprosiłem i otrzymałem siedzenie przy oknie. W naszym
rzędzie w samolocie siedział Kubańczyk—mieszkał na stałe w USA, w Lexington,
Kentucky i przyjechał do Morón na tygodniową wizytę do rodziny. Zaparkował
samochód na lotnisku w Toronto i powiedział, że po przylocie od razu wsiada w
samochód i jedzie to Kentucky. Pokazałem ma zdjęcia zrobione w Morón i od razu
rozpoznał Carlosa, mówiąc, że to fajny człowiek, każdy go znał. Zrobiło się nam
go żal, bo był niezmiernie zmęczony i daliśmy mu moje miejsce przy oknie, aby
mógł trochę pospać. Nawet myślałem zaproponować mu, ażeby spędził noc w naszym
domu, ale pewnie odmówiłby, bo widać było, że chciał dojechać do domu jak
najszybciej. Lot był bezproblemowy i jedzenie całkiem smaczne. Wylądowaliśmy w
Toronto po północy. Szybko przeszliśmy kontrolę celną, ale taśmociąg bagażowy
się popsuł i musieliśmy czekać na mój bagaż dodatkowe 20 minut.
Czekając na
pojawienie się bagażu, Catherine udała się do łazienki.
— Popilnuj mojej walizki—powiedziała
(po angielsku, „Watch my suitcase”—co
w dosłowny tłumaczeniu oznacza, „Patrz się na moją walizkę”).
— Po co mam się na nią patrzeć?
Przecież ją widziałem wiele razy—odrzekłem sardonicznie (“Why should I watch it? I’ve
seen it many times”).
Przechodząca
właśnie kobieta słyszała naszą rozmowę i spojrzała na mnie w bardzo antypatyczny
sposób—potraktowała naszą wymianę zdań na poważnie, nie wyczuwając gry słów i
pewnie miała o mnie bardzo niepochlebne zdanie. Gdy opowiedziałem Catherine o
tym zajściu, oboje się dobrze uśmieliśmy!
Taksówkarz
pochodził z Indii (Sikh), wniósł wszystkie walizki na górę i położył na
tapczanie i otrzymał za to dobry napiwek. Przyjazd z lotniska kosztował o $15
więcej, niż dojazd do niego z powodu podatku lotniskowego. Zmęczeni,
położyliśmy się o godzinie 3.00 nad ranem i szybko zasnęliśmy.
Cóż jeszcze można
dodać… ogólnie mieliśmy wspaniały wyjazd, hotel okazał się bardzo dobry i już
Catherine zaczęła coś przebąkiwać o ponownym wyjeździe do Cayo Coco!