Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2015/12/canoeing-and-camping-on-franklin-island.html
W 2014 r. po raz pierwszy wybraliśmy się na wyspę
Franklin Island na zatoce Georgian Bay, na północ od miasta Parry Sound. Wyspa
ta jest własnością Korony (‘crown land’-domena
królewska) i niewymagane są żadne pozwolenia czy też opłaty kempingowe—każdy
rezydent Kanady ma prawo na niej się zatrzymać przez 21 dni (po tym czasie
techniczne powinien się przenieść o ok. 100 metrów), nierezydenci zobowiązani
są płacić, ale jakoś nie wyobrażam sobie jakichkolwiek kontroli w tym zakresie!
Wyspa została nazwana na cześć słynnego brytyjskiego żeglarza i badacza
Arktyki, Sir John Franklin (1786-1847), który przepływał zatoką Georgian Bay w
1825 r. podczas drugiej wyprawy do Arktyki. W 1845 roku Franklin wyruszył w
ostatnią ekspedycję w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego na północy
Kanady. Załoga porzuciła dwa statki uwięzione w lodach i w rezultacie sam eksplorator
i 128 osobowa załoga powoli zginęli z głodu, hipotermii, gruźlicy, zatrucia się
ołowiem i szkorbutu. W 2015 r. naukowcy z uniwersytetu w Albercie i Wielkiej
Brytanii, po zbadaniu pozostałości 36 popękanych kości znalezionych na wyspie
King William Island doszli do wniosku, że przekazywane słownie przez Eskimosów
opowieści o mającym miejsce kanibalizmie wśród członków załogi ostatniej
ekspedycji Franklina były prawdziwe.
Wyspa Franklin Island ma kształt jajowaty, o wymiarach
5.5 km na 3 km i po stronie wschodniej oddzielona jest od lądu kanałem
Shebeshekong Channel, którego szerokość wynosi od niecałych 100 metrów do ponad
2 kilometrów, toteż dopłynięcie na wyspę nie jest trudne i nie zajmuje zbyt
wiele czasu. Wyspa jest skalista, jej brzegi upstrzone skałami i zatoczkami, a
w jej środku posiada kilka jezior.
W niedzielę, 21 czerwca 2015 r., po trzygodzinnej jeździe
samochodem, dotarliśmy do osady Snug Harbour. Rok temu mogliśmy bezpłatnie
zaparkować samochód; okazało się, że w tym roku lokalne władze miejskie
zarezerwowały cały parking dla mieszkańców i musieliśmy zaparkować na płatnym
parkingu należącym do pobliskiej restauracji/przystani Gilly’s Snug Harbour
Restaurant & Marina, dla której z pewnością te nowe przepisy stanowią
świetne źródło dochodów! Napisy na parkingu dla lokalnych mieszkańców były
bardzo mylące i Catherine poprosiła jednego z mieszkańców o pomoc w ich
rozszyfrowaniu. Powiedział, że ów przepisy zostały wprowadzone w 2015 roku i
bardzo dużo samochodów otrzymuje mandaty za złe parkowanie, kosztujące $70.
Pogoda była idealna i po godzinie nasze wypełnione po brzegi kanu było na
wodzie. Według GPS, dopłynięcie do ubiegłorocznego miejsca biwakowego powinno
nam zająć godzinę.
Nasze miejsce biwakowe na wyspie Franklin Island-musieliśmy zwinąć częściowo plandekę z powodu silnych wiatrów |
Po kilkunastu minutach wiosłowania opuściliśmy zatoczkę
Snug Harbour, minęliśmy malowniczą latarnie morską Snug Harbour Lighthouse na
wyspie Snug Island i znaleźliśmy się na otwartych wodach zatoki Georgian Bay.
Ponieważ wiatry zwykle wieją z zachodu na wschód—a płynęliśmy w kierunku
zachodnim i nadal byliśmy osłonięci wyspą—fale były nieduże i bez żadnych
problemów mknęliśmy naprzód.
Widok z naszego miejsca biwakowego na wzburzone wody zatoki Georgian Bay i Latarnie Morską Red Rock Lighthouse. Nawet w naszych osłoniętych zatoczkach było ciężko wiosłować |
Po przepłynięciu 3 kilometrów dopłynęliśmy do południowej
części wyspy Franklin Island i wiosłowaliśmy pomiędzy kilkoma masywnymi skałami
[o niezbyt miłej nazwie Okrutne Skały (Savage
Rocks)] a brzegiem wyspy, usianym zatoczkami i skałami. Ponieważ nasz biwak
znajdował się po zachodniej stronie wyspy, która była kompletnie nieosłonięta i
narażona na wiatry, ten stosunkowo krótki kawałek trasy mógł potencjalnie
okazać się najbardziej skomplikowany. Gdy po naszej prawej stronie pojawił się
południowo-zachodni przylądek wyspy Henrietta Point, skręciliśmy w prawo, w
kierunku północnym, i zaczęliśmy płynąć blisko zachodniego brzegu wyspy,
lawirując pomiędzy masywnymi skalnymi wysepkami i ostrymi skałami wystającymi z
wody lub kryjącymi się pod jej powierzchnią. Momentalnie zorientowaliśmy się,
że wiejący z zachodu wiatr był na tyle silny, że wywoływał dość duże fale; poza
tym w strefie brzegowej, gdzie było płytko i znajdowały się połacie skalne pod
powierzchnią wody, fale ulegały spiętrzeniu i nagle osiągały dość sporą
wysokość—przynajmniej dla naszego kanu. Z tego powodu raptownie znaleźliśmy się
w dość nieciekawej sytuacji—wiejący wiatr utrudniał nam wiosłowanie, musieliśmy
uważać, aby nie uderzyć w skały, a co najważniejsze, fale były na tyle wysokie,
że były w stanie wywrócić kanu. Oboje silnie wiosłowaliśmy i non-stop musiałem
ustawiać kanu dziobem do fal, które nim i tak rzucały na wszystkie strony. Po
prawej stronie zobaczyliśmy na skalistym wzgórzu namiot, ale pochłonięty
wiosłowaniem, nawet nie zwróciłem na niego uwagi. Od wejścia do zatoczki
dzieliło nas kilkadziesiąt metrów; z powodu kierunku fal nie mogliśmy po prostu
skręcić w jej stronę, bo płynąc równolegle do kierunku fal, narażeni bylibyśmy
na wywrócenie. Toteż płynęliśmy w przeciwnym kierunku, prostopadle do fal,
które w zależności od znajdujących się dookoła nadwodnych i podwodnych skał
były na tyle wysokie, że Catherine zaczęła krzyczeć, iż z przodu dostaje się do
kanu woda, a ja natomiast uklęknąłem na podłodze kanu, aby poprawić jego
stabilność. Po kilku minutach takich zmagań postanowiliśmy wykonać szybki skręt
o 180 stopni—udało nam się wybrać taki moment, gdy jedna fala właśnie przeszła,
a następna jeszcze nie zdążyła się pojawić—i popychani od strony rufy falami i
wiatrem, po minucie wpłynęliśmy do pierwszej zatoczki, która zapewniła nam
wreszcie kompletne bezpieczeństwo. Kilkadziesiąt metrów dalej wpłynęliśmy do
następnej zatoczki i ucieszyliśmy się widząc, że nasze zeszłoroczne miejsce
biwakowe jest wolne. Jeszcze parę pchnięć wiosłem i dopłynęliśmy do skalnego
brzegu.
Przy palenisku było już trochę drzewa,
pozostawionego przez poprzednich biwakowiczów. Zastanawialiśmy się, gdzie
rozłożyć namiot—ubiegłoroczne miejsce (oczywiście, na skale) nie było
najgorsze, ale nie za bardzo dobrze mi się na nim spało i dlatego tym razem
wybraliśmy inne, bliżej ogniska. Podczas gdy ja zająłem się rozbiciem namiotu,
napompowaniem materacy i rozpakowaniem śpiworów, Catherine przyniosła pozostałe
rzeczy, ustawiając je na skale, pod rozłożystą sosną. Jeszcze tego wieczoru
rozwiesiliśmy ogromną plandekę i następnie odbyliśmy ponad godzinną przejażdżkę
kanu po naszej zatoce—na vis-a-vis biwakowało parę osób, ale praktycznie ich
nie widzieliśmy. Przy okazji zebraliśmy z brzegów drzewo na ognisko, co było o
wiele łatwiejsze, niż szukanie go na naszym miejscu. Na wyspie było masę
krzewów jagodowych i już zawiązały się jagody—w ubiegłym roku mogliśmy je
zbierać, w tym roku przybyliśmy trochę za wcześnie.
Mówiąc o naszym miejscu, to było ono
istotnie niepowtarzalne: pomiędzy nim a zatoką Georgian Bay było kilka
zatoczek, na których mogliśmy bez problemu pływać nawet podczas silnych
wiatrów, jak też po wschodniej stronie były następne zatoczki, oddzielone od
pozostałych bardzo wąską skałą (rok temu czasem przenosiliśmy przez nią kanu) —
na wspomniane zatoczki można było też wpłynąć kanałem z zatoki Georgian Bay i
zatrzymywało się w nich sporo łodzi motorowych z kabinami oraz żaglówek. Na
szczęście ich załogi zachowywały się cicho i nie wariowały na głośnych
dmuchanych łodziach motorowych. Siedząc przy ognisku, mieliśmy przepiękny widok
na skalne zatoczki oraz bezkresne wody zatoki Georgian Bay. Prawie-że na
przeciwko (5.5 km od nas) wyrastała masywna latarnia morska na skale Red Rock
(posiadała na dachu lądowisko dla helikopterów); wieczorem co 10 sekund
wysyłała jednosekundowe sygnały świetlne. Bardziej na północ rozciągały się na
prawie 10 km połacie wysp Mink Islands (wyspy norek), do których często przypływają
kajakarze—są one niezmiernie malownicze, na niektórych znajdują się prywatne
domki letniskowe i nieraz trudno jest znaleźć dobre miejsce biwakowe.
Rozważaliśmy popłynięcie do tych wysp z naszego miejsca, ale obawialiśmy się
zmiennej pogody—pomiędzy nimi a naszą wyspą nie ma żadnych wysepek i przez 5-6
kilometrów płynęlibyśmy na kompletnie otwartych wodach zatoki Georgian Bay—w
razie zmiany pogody i nawet stosunkowo lekkiego wiatru, moglibyśmy się znaleźć
w dużych tarapatach albo też nie być w stanie dopłynąć z powrotem do naszego
biwaku.
Rozwieszona plastikowa plandeka nad
naszą ‘kuchnią’ umożliwiała nam schronienie się pod nią podczas deszczu—a
prognoza pogody nie była najbardziej optymistyczna. Rzeczywiście, w
poniedziałek ledwie się nam udało zrobić żeberka z grilla nad ogniskiem, gdy
zaczęło padać i szybko schowaliśmy się w namiocie. Lało rzęsiście całą noc, a
do tego zerwał się silny wiatr, w porywach dochodzący do 60 km/h. Rano na jakiś
czas przestało padać, ale było tak wietrznie, że zatoka Georgian Bay pokryta
była spienionymi grzywaczami i pióropuszami wody z rozpryskujących się fal,
uderzających w skały; ba, nawet na naszej zatoczce utworzyły się fale—nie
byłyby one oczywiście żadnym zagrożeniem dla naszego kanu, ale wiejący wiatr
pewnie bardzo utrudniałby nam wiosłowanie i dlatego nigdzie tego dnia nie
popłynęliśmy, spędzając sporo czasu pod plandeką.
Przywiozłem ze sobą kilka
nieprzeczytanych tygodników „The
Economist” jak też dwie książki, „The
Day Trader” autorstwa Stephen Frey i „The
Passage” Justin’a Cronin. Miałem zamiar zacząć od tej pierwszej, ale
niestety, wpadła ona przedtem w ręce Catherine, toteż zacząłem czytać tą drugą,
„The Passage.” Według zamieszczonych
na pierwszych stronach fragmentów kilkudziesięciu niezmiernie entuzjastycznych
recenzji, spodziewałem się, że całkowicie mnie ona pochłonie. Owszem, pierwsze
200 stron było całkiem niezłe, ale po przerobieniu następnych 100 stron
przestałem ją czytać i nie zamierzam do niej powrócić, kompletnie nie w moim
stylu. Na szczęście Catherine zakończyła czytanie „The Day Trader”—oczywiście, jest to o wiele mniej ambitna pozycja
niż „The Passage”, typowe ‘czytadło’,
które okazało się całkiem niezłe.
Pogoda się trochę wyklarowała, ale
nadal było dość chłodno, szczególnie w nocy, jak też czasem padało. Jednakże
każdego dnia wieczorem wybieraliśmy się na przejażdżki kanu i często
wypływaliśmy na otwarte wody zatoki, obserwując piękne zachody słońca. Podczas
naszego pobytu w zatoczkach cumowały przez dwie noce dwie łodzie, ale praktycznie
w ogóle ich nie widzieliśmy.
Sądziłem, że uda mi się zobaczyć jakieś
węże i inne stworzonka (rok temu Catherine prawie nastąpiła na małego
grzechotnika przy wyjściu z namiotu, jak też widziałem niegroźnego węża
zaskrońca), ale jedynie udało się nam obserwować kilka razy piżmoszczura (Muskrat), mającego zapewnie niedaleko
swoje mieszkanko, zresztą widzieliśmy go też rok temu w tym samym miejscu.
Powrót planowaliśmy w poniedziałek lub
we wtorek, ale w czwartek słuchałem prognozy pogody i podczas gdy na piątek
zapowiadano świetną pogodę, w weekend miało bardzo padać i być wietrznie, a
zapowiadana pogoda po weekendzie też nie wyglądała zachęcająco. Catherine była
trochę niechętna tak wcześnie wracać do domu, ale jakoś ją przekonałem (i na
szczęście, bo weekend był rekordowo deszczowy, wietrzny i chłodny). Istotnie,
piątek okazał się niezmiernie słonecznym i ciepłym dniem, powoli się
spakowaliśmy i dokładnie w południe opuściliśmy wyspę. Tym razem nie mieliśmy
żadnych problemów z falami czy też z wiatrem. Po drodze minęliśmy grupę
kajakarzy, zmierzającą w przeciwnym kierunku. Dokładnie po godzinie dotarliśmy
do doku. Grupa kobiet właśnie przygotowywała się do zaczęcia weekendowej
wycieczki—współczuliśmy im z powodu niezmiernie nieciekawej prognozy pogody.
Catherine przyprowadziła z parkingu samochód i po pół godziny pojechaliśmy do
mariny, gdzie w sklepiku Catherine zafundowała sobie porcję lodów. Zauważyłem
na półce ułożonych na sprzedaż kilka książek o Ontario napisanych przez znanego
autora Terry Boyle, który ‘specjalizuje’ się w opisywaniu różnych
fascynujących, aczkolwiek mało znanych wydarzeń i epizodów związanych z
historią Ontario i wiele z nich dotyczy duchów, zjaw i nawiedzonych domów.
Wskazując na te książki, głośno powiedziałem do Catherine:
—
Spójrz na te książki Terry Boyle—to jest ten facet, którego spotkaliśmy kilka
lat temu w Towarzystwie Historycznym Miasta Streetsville (Streetsville Historical Society)!
Słyszący do sprzedawca w sklepie
przytaknął i wskazał na stojącego koło mnie mężczyznę.
—
Tak, to właśnie jest Terry Boyle we własnej osobie!
Jak się okazało, autor ma w tych
okolicach swój domek. Miałem okazję z nim porozmawiać przez kilka minut i
podziękować za jego książki—ich lektura nie tylko znacznie powiększyła moją
wiedzę na temat prowincji Ontario, ale też niezmiernie wzbogaciła moje podróże.
Powiedział, że być może ponownie odwiedzi Towarzystwo Historyczne Miasta
Streetsville w tym roku.
We wrześniu 2017 roku, gdy
byliśmy w księgarni “Bearly Used Books” w Parry Sound, dowiedzieliśmy się, że
Terry Boyle zmarł 11 lipca 2016 roku w wieku 63 lat.
Ogólnie była to fajna wycieczka,
chociaż trochę za krótka, jak też było za bardzo deszczowo, chłodno i
wietrznie. Niemniej jednak piękno otaczającego nas krajobrazu w pełni
zrekompensowało wszelkie niedogodności.
Blog po angielsku/in English: http://ontario-nature.blogspot.ca/2015/12/canoeing-and-camping-on-franklin-island.html