Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skały. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skały. Pokaż wszystkie posty

środa, 16 grudnia 2015

BIWAKOWANIE I PŁYWANIE NA KANU NA WYSPIE FRANKLIN ISLAND, ONTARIO, CZERWIEC 2015

Nasze trasy na wyspie Franklin Island w/g GPS

W 2014 r. po raz pierwszy wybraliśmy się na wyspę Franklin Island na zatoce Georgian Bay, na północ od miasta Parry Sound. Wyspa ta jest własnością Korony (‘crown land’-domena królewska) i niewymagane są żadne pozwolenia czy też opłaty kempingowe—każdy rezydent Kanady ma prawo na niej się zatrzymać przez 21 dni (po tym czasie techniczne powinien się przenieść o ok. 100 metrów), nierezydenci zobowiązani są płacić, ale jakoś nie wyobrażam sobie jakichkolwiek kontroli w tym zakresie! Wyspa została nazwana na cześć słynnego brytyjskiego żeglarza i badacza Arktyki, Sir John Franklin (1786-1847), który przepływał zatoką Georgian Bay w 1825 r. podczas drugiej wyprawy do Arktyki. W 1845 roku Franklin wyruszył w ostatnią ekspedycję w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego na północy Kanady. Załoga porzuciła dwa statki uwięzione w lodach i w rezultacie sam eksplorator i 128 osobowa załoga powoli zginęli z głodu, hipotermii, gruźlicy, zatrucia się ołowiem i szkorbutu. W 2015 r. naukowcy z uniwersytetu w Albercie i Wielkiej Brytanii, po zbadaniu pozostałości 36 popękanych kości znalezionych na wyspie King William Island doszli do wniosku, że przekazywane słownie przez Eskimosów opowieści o mającym miejsce kanibalizmie wśród członków załogi ostatniej ekspedycji Franklina były prawdziwe.
Widok wieczorem z naszego miejsca biwakowego na zatokę Georgian Bay 

Wyspa Franklin Island ma kształt jajowaty, o wymiarach 5.5 km na 3 km i po stronie wschodniej oddzielona jest od lądu kanałem Shebeshekong Channel, którego szerokość wynosi od niecałych 100 metrów do ponad 2 kilometrów, toteż dopłynięcie na wyspę nie jest trudne i nie zajmuje zbyt wiele czasu. Wyspa jest skalista, jej brzegi upstrzone skałami i zatoczkami, a w jej środku posiada kilka jezior.


W niedzielę, 21 czerwca 2015 r., po trzygodzinnej jeździe samochodem, dotarliśmy do osady Snug Harbour. Rok temu mogliśmy bezpłatnie zaparkować samochód; okazało się, że w tym roku lokalne władze miejskie zarezerwowały cały parking dla mieszkańców i musieliśmy zaparkować na płatnym parkingu należącym do pobliskiej restauracji/przystani Gilly’s Snug Harbour Restaurant & Marina, dla której z pewnością te nowe przepisy stanowią świetne źródło dochodów! Napisy na parkingu dla lokalnych mieszkańców były bardzo mylące i Catherine poprosiła jednego z mieszkańców o pomoc w ich rozszyfrowaniu. Powiedział, że ów przepisy zostały wprowadzone w 2015 roku i bardzo dużo samochodów otrzymuje mandaty za złe parkowanie, kosztujące $70. Pogoda była idealna i po godzinie nasze wypełnione po brzegi kanu było na wodzie. Według GPS, dopłynięcie do ubiegłorocznego miejsca biwakowego powinno nam zająć godzinę.
Nasze miejsce biwakowe na wyspie Franklin Island-musieliśmy zwinąć częściowo plandekę z powodu silnych wiatrów

Po kilkunastu minutach wiosłowania opuściliśmy zatoczkę Snug Harbour, minęliśmy malowniczą latarnie morską Snug Harbour Lighthouse na wyspie Snug Island i znaleźliśmy się na otwartych wodach zatoki Georgian Bay. Ponieważ wiatry zwykle wieją z zachodu na wschód—a płynęliśmy w kierunku zachodnim i nadal byliśmy osłonięci wyspą—fale były nieduże i bez żadnych problemów mknęliśmy naprzód.
Widok z naszego miejsca biwakowego na wzburzone wody zatoki Georgian Bay i Latarnie Morską Red Rock Lighthouse. Nawet w naszych osłoniętych zatoczkach było ciężko wiosłować

Po przepłynięciu 3 kilometrów dopłynęliśmy do południowej części wyspy Franklin Island i wiosłowaliśmy pomiędzy kilkoma masywnymi skałami [o niezbyt miłej nazwie Okrutne Skały (Savage Rocks)] a brzegiem wyspy, usianym zatoczkami i skałami. Ponieważ nasz biwak znajdował się po zachodniej stronie wyspy, która była kompletnie nieosłonięta i narażona na wiatry, ten stosunkowo krótki kawałek trasy mógł potencjalnie okazać się najbardziej skomplikowany. Gdy po naszej prawej stronie pojawił się południowo-zachodni przylądek wyspy Henrietta Point, skręciliśmy w prawo, w kierunku północnym, i zaczęliśmy płynąć blisko zachodniego brzegu wyspy, lawirując pomiędzy masywnymi skalnymi wysepkami i ostrymi skałami wystającymi z wody lub kryjącymi się pod jej powierzchnią. Momentalnie zorientowaliśmy się, że wiejący z zachodu wiatr był na tyle silny, że wywoływał dość duże fale; poza tym w strefie brzegowej, gdzie było płytko i znajdowały się połacie skalne pod powierzchnią wody, fale ulegały spiętrzeniu i nagle osiągały dość sporą wysokość—przynajmniej dla naszego kanu. Z tego powodu raptownie znaleźliśmy się w dość nieciekawej sytuacji—wiejący wiatr utrudniał nam wiosłowanie, musieliśmy uważać, aby nie uderzyć w skały, a co najważniejsze, fale były na tyle wysokie, że były w stanie wywrócić kanu. Oboje silnie wiosłowaliśmy i non-stop musiałem ustawiać kanu dziobem do fal, które nim i tak rzucały na wszystkie strony. Po prawej stronie zobaczyliśmy na skalistym wzgórzu namiot, ale pochłonięty wiosłowaniem, nawet nie zwróciłem na niego uwagi. Od wejścia do zatoczki dzieliło nas kilkadziesiąt metrów; z powodu kierunku fal nie mogliśmy po prostu skręcić w jej stronę, bo płynąc równolegle do kierunku fal, narażeni bylibyśmy na wywrócenie. Toteż płynęliśmy w przeciwnym kierunku, prostopadle do fal, które w zależności od znajdujących się dookoła nadwodnych i podwodnych skał były na tyle wysokie, że Catherine zaczęła krzyczeć, iż z przodu dostaje się do kanu woda, a ja natomiast uklęknąłem na podłodze kanu, aby poprawić jego stabilność. Po kilku minutach takich zmagań postanowiliśmy wykonać szybki skręt o 180 stopni—udało nam się wybrać taki moment, gdy jedna fala właśnie przeszła, a następna jeszcze nie zdążyła się pojawić—i popychani od strony rufy falami i wiatrem, po minucie wpłynęliśmy do pierwszej zatoczki, która zapewniła nam wreszcie kompletne bezpieczeństwo. Kilkadziesiąt metrów dalej wpłynęliśmy do następnej zatoczki i ucieszyliśmy się widząc, że nasze zeszłoroczne miejsce biwakowe jest wolne. Jeszcze parę pchnięć wiosłem i dopłynęliśmy do skalnego brzegu.
Nasze miejsce biwakowe

Przy palenisku było już trochę drzewa, pozostawionego przez poprzednich biwakowiczów. Zastanawialiśmy się, gdzie rozłożyć namiot—ubiegłoroczne miejsce (oczywiście, na skale) nie było najgorsze, ale nie za bardzo dobrze mi się na nim spało i dlatego tym razem wybraliśmy inne, bliżej ogniska. Podczas gdy ja zająłem się rozbiciem namiotu, napompowaniem materacy i rozpakowaniem śpiworów, Catherine przyniosła pozostałe rzeczy, ustawiając je na skale, pod rozłożystą sosną. Jeszcze tego wieczoru rozwiesiliśmy ogromną plandekę i następnie odbyliśmy ponad godzinną przejażdżkę kanu po naszej zatoce—na vis-a-vis biwakowało parę osób, ale praktycznie ich nie widzieliśmy. Przy okazji zebraliśmy z brzegów drzewo na ognisko, co było o wiele łatwiejsze, niż szukanie go na naszym miejscu. Na wyspie było masę krzewów jagodowych i już zawiązały się jagody—w ubiegłym roku mogliśmy je zbierać, w tym roku przybyliśmy trochę za wcześnie.
Wreszcie mogliśmy usiąść przy ognisku i rozkoszować się wieczornym widokiem

Mówiąc o naszym miejscu, to było ono istotnie niepowtarzalne: pomiędzy nim a zatoką Georgian Bay było kilka zatoczek, na których mogliśmy bez problemu pływać nawet podczas silnych wiatrów, jak też po wschodniej stronie były następne zatoczki, oddzielone od pozostałych bardzo wąską skałą (rok temu czasem przenosiliśmy przez nią kanu) — na wspomniane zatoczki można było też wpłynąć kanałem z zatoki Georgian Bay i zatrzymywało się w nich sporo łodzi motorowych z kabinami oraz żaglówek. Na szczęście ich załogi zachowywały się cicho i nie wariowały na głośnych dmuchanych łodziach motorowych. Siedząc przy ognisku, mieliśmy przepiękny widok na skalne zatoczki oraz bezkresne wody zatoki Georgian Bay. Prawie-że na przeciwko (5.5 km od nas) wyrastała masywna latarnia morska na skale Red Rock (posiadała na dachu lądowisko dla helikopterów); wieczorem co 10 sekund wysyłała jednosekundowe sygnały świetlne. Bardziej na północ rozciągały się na prawie 10 km połacie wysp Mink Islands (wyspy norek), do których często przypływają kajakarze—są one niezmiernie malownicze, na niektórych znajdują się prywatne domki letniskowe i nieraz trudno jest znaleźć dobre miejsce biwakowe. Rozważaliśmy popłynięcie do tych wysp z naszego miejsca, ale obawialiśmy się zmiennej pogody—pomiędzy nimi a naszą wyspą nie ma żadnych wysepek i przez 5-6 kilometrów płynęlibyśmy na kompletnie otwartych wodach zatoki Georgian Bay—w razie zmiany pogody i nawet stosunkowo lekkiego wiatru, moglibyśmy się znaleźć w dużych tarapatach albo też nie być w stanie dopłynąć z powrotem do naszego biwaku.
Uwielbialiśmy pływać na kanu przed zachodem słońca na otwartych wodach zatoki Georgian Bay!

Rozwieszona plastikowa plandeka nad naszą ‘kuchnią’ umożliwiała nam schronienie się pod nią podczas deszczu—a prognoza pogody nie była najbardziej optymistyczna. Rzeczywiście, w poniedziałek ledwie się nam udało zrobić żeberka z grilla nad ogniskiem, gdy zaczęło padać i szybko schowaliśmy się w namiocie. Lało rzęsiście całą noc, a do tego zerwał się silny wiatr, w porywach dochodzący do 60 km/h. Rano na jakiś czas przestało padać, ale było tak wietrznie, że zatoka Georgian Bay pokryta była spienionymi grzywaczami i pióropuszami wody z rozpryskujących się fal, uderzających w skały; ba, nawet na naszej zatoczce utworzyły się fale—nie byłyby one oczywiście żadnym zagrożeniem dla naszego kanu, ale wiejący wiatr pewnie bardzo utrudniałby nam wiosłowanie i dlatego nigdzie tego dnia nie popłynęliśmy, spędzając sporo czasu pod plandeką.
Gdy zachodziło słońce, skały nabierały przepięknych kolorów

Przywiozłem ze sobą kilka nieprzeczytanych tygodników „The Economist” jak też dwie książki, „The Day Trader” autorstwa Stephen Frey i „The Passage” Justin’a Cronin. Miałem zamiar zacząć od tej pierwszej, ale niestety, wpadła ona przedtem w ręce Catherine, toteż zacząłem czytać tą drugą, „The Passage.” Według zamieszczonych na pierwszych stronach fragmentów kilkudziesięciu niezmiernie entuzjastycznych recenzji, spodziewałem się, że całkowicie mnie ona pochłonie. Owszem, pierwsze 200 stron było całkiem niezłe, ale po przerobieniu następnych 100 stron przestałem ją czytać i nie zamierzam do niej powrócić, kompletnie nie w moim stylu. Na szczęście Catherine zakończyła czytanie „The Day Trader”—oczywiście, jest to o wiele mniej ambitna pozycja niż „The Passage”, typowe ‘czytadło’, które okazało się całkiem niezłe.
Sądziliśmy, że natrafiliśmy na skamieniałą mumię lub sarkofag Azteków lub Egipcjan!

Pogoda się trochę wyklarowała, ale nadal było dość chłodno, szczególnie w nocy, jak też czasem padało. Jednakże każdego dnia wieczorem wybieraliśmy się na przejażdżki kanu i często wypływaliśmy na otwarte wody zatoki, obserwując piękne zachody słońca. Podczas naszego pobytu w zatoczkach cumowały przez dwie noce dwie łodzie, ale praktycznie w ogóle ich nie widzieliśmy.
Jeszcze jedna formacja skalna o niezmiernie ciekawych kształtach. Kto ją wykuł?

Sądziłem, że uda mi się zobaczyć jakieś węże i inne stworzonka (rok temu Catherine prawie nastąpiła na małego grzechotnika przy wyjściu z namiotu, jak też widziałem niegroźnego węża zaskrońca), ale jedynie udało się nam obserwować kilka razy piżmoszczura (Muskrat), mającego zapewnie niedaleko swoje mieszkanko, zresztą widzieliśmy go też rok temu w tym samym miejscu.
Przecudowne zachody słońca na zatoce Georgian Bay

Powrót planowaliśmy w poniedziałek lub we wtorek, ale w czwartek słuchałem prognozy pogody i podczas gdy na piątek zapowiadano świetną pogodę, w weekend miało bardzo padać i być wietrznie, a zapowiadana pogoda po weekendzie też nie wyglądała zachęcająco. Catherine była trochę niechętna tak wcześnie wracać do domu, ale jakoś ją przekonałem (i na szczęście, bo weekend był rekordowo deszczowy, wietrzny i chłodny). Istotnie, piątek okazał się niezmiernie słonecznym i ciepłym dniem, powoli się spakowaliśmy i dokładnie w południe opuściliśmy wyspę. Tym razem nie mieliśmy żadnych problemów z falami czy też z wiatrem. Po drodze minęliśmy grupę kajakarzy, zmierzającą w przeciwnym kierunku. Dokładnie po godzinie dotarliśmy do doku. Grupa kobiet właśnie przygotowywała się do zaczęcia weekendowej wycieczki—współczuliśmy im z powodu niezmiernie nieciekawej prognozy pogody. Catherine przyprowadziła z parkingu samochód i po pół godziny pojechaliśmy do mariny, gdzie w sklepiku Catherine zafundowała sobie porcję lodów. Zauważyłem na półce ułożonych na sprzedaż kilka książek o Ontario napisanych przez znanego autora Terry Boyle, który ‘specjalizuje’ się w opisywaniu różnych fascynujących, aczkolwiek mało znanych wydarzeń i epizodów związanych z historią Ontario i wiele z nich dotyczy duchów, zjaw i nawiedzonych domów. Wskazując na te książki, głośno powiedziałem do Catherine:
Zbieraliśmy drzewo na ognisko na brzegach, bo na naszym miejscu nie było go dużo

            — Spójrz na te książki Terry Boyle—to jest ten facet, którego spotkaliśmy kilka lat temu w Towarzystwie Historycznym Miasta Streetsville (Streetsville Historical Society)!

Słyszący do sprzedawca w sklepie przytaknął i wskazał na stojącego koło mnie mężczyznę.

            — Tak, to właśnie jest Terry Boyle we własnej osobie!


Jak się okazało, autor ma w tych okolicach swój domek. Miałem okazję z nim porozmawiać przez kilka minut i podziękować za jego książki—ich lektura nie tylko znacznie powiększyła moją wiedzę na temat prowincji Ontario, ale też niezmiernie wzbogaciła moje podróże. Powiedział, że być może ponownie odwiedzi Towarzystwo Historyczne Miasta Streetsville w tym roku.

We wrześniu 2017 roku, gdy byliśmy w księgarni “Bearly Used Books” w Parry Sound, dowiedzieliśmy się, że Terry Boyle zmarł 11 lipca 2016 roku w wieku 63 lat.


Na wyspie Franklin Island znaleźliśmy wiele przytulnych zatoczek

Ogólnie była to fajna wycieczka, chociaż trochę za krótka, jak też było za bardzo deszczowo, chłodno i wietrznie. Niemniej jednak piękno otaczającego nas krajobrazu w pełni zrekompensowało wszelkie niedogodności.




niedziela, 5 stycznia 2014

Wycieczka do Parków Prowincjonalnych Chutes, Matinenda, Missisagi i Oastler Lake oraz Pobyt na Wyspie Manitoulin Island, Ontario, 15-25 lipca 2013 r.



Nasza trasa z Toronto do parków Chutes i Matinenda, do Elliot Lake i parku Missisagi, na wyspę Manitoulin Island, do parku Oastler Lake i z powrotem do Toronto

Podczas naszych wycieczek w ostatnich pięciu latach praktycznie odwiedziliśmy prawie każdy park prowincjonalny w okolicach znajdujących się stosunkowo blisko Toronto (5 godzin jazdy samochodem) nadający się do biwakowania i pływania na kanu, jak też niejednokrotnie powracaliśmy do tych samych miejsc. Oczywiście, nie znaczy to, że zaczyna nam brakować miejsc do wyjazdów: Ontario posiada tysiące jezior i rzek, aczkolwiek wiele z nich znajduje się daleko od Toronto, są jedynie dostępne mocnymi samochodami terenowymi lub samolotami, są bardzo odizolowane i często pływanie po nich na kanu wymaga dużo długich i żmudnych portaży. Po dokładnym przejrzeniu mapy Ontario, zauważyłem dość nowy park o nazwie Matinenda Provincial Park, położony 15 km na północ od miasta Blind River. Park ten, o powierzchni 29,417 hektarów, założony w 2003 r., oferuje wiele możliwości wypoczynku: wędkowanie, polowanie, biwakowanie, pływanie na łódkach i kanu, piesze wędrówki, pływanie, a zimą również jazdę na skuterach śnieżnych.  Ponieważ w obecnej chwili park nie posiada żadnej infrastruktury (jedynie dzikie miejsca biwakowe), nie są wymagane żadne opłaty.  Jezioro Matinenda jest największym jeziorem w parku. W celu uzyskania dodatkowych informacji skontaktowałem się z Ontario Parks i otrzymałem kilka wiadomości email od Tamary Flannigan, kierowniczki parków Missisagi & Spanish River.  Park wydawał się zachęcający oraz dość odizolowany; ponieważ Catherine nigdy przedtem nie odwiedzała tej okolicy, postanowiliśmy się tak wybrać.
W parku Chutes Provincial Park, koło wodospadów

Z Toronto wyjechaliśmy rankiem 15 lipca 2013 r. autostradą nr. 400.  Było niezmiernie gorąco i parno, kilka razy zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, zrobiliśmy też zakupy w mieście Parry Sound, wpadliśmy na kawę na obrzeżach miasta Sudbury i dotarliśmy do małego miasteczka Massey, koło którego znajdował się park Chutes Provincial Park.  W nim zamierzaliśmy spędzić pierwszą noc, jako że jechanie non-stop do parku Matinenda i następnie kilkugodzinne wiosłowanie do miejsca biwakowego byłoby zbyt wyczerpujące.

Obładowani, wypływamy z parkingu na jeziorze Matinenda Lake
Park Chutes bierze swoją nazwę z ‘log chutes’, ślizgów/zjeżdżalni, które swego czasu służyły do transportu kłód drzewnych dookoła wodospadów czy bystrzy w czasach, gdy rzekami spławiano kłody drzewne. Otrzymaliśmy miejsce nr. 95, polecone przez pracowników parku, vis-a-vis malowniczych wodospadów i bystrzyn i byliśmy z niego zadowoleni.  Niedaleko przebiegał szlak pieszy, ale mieliśmy jedynie czas na zejście do wodospadów.  Potem rozpaliłem ognisko i wrzuciliśmy na grilla steki; w tym samym momencie pojawiły się roje komarów, atakując nas niemiłosiernie.  Ledwie udało się nam zjeść kolację i wypić zimne piwo i szybko udaliśmy się do namiotu, zasypiając przy kojącym szumie wodospadów.

Płyniemy na jeziorze Lake Matinenda ku wyspie Graveyard Island
Rankiem spakowaliśmy się i pojechaliśmy do miasta do sklepu LCBO kupić zimne piwo, przejechaliśmy się trochę po miasteczku i drogą nr. 17 dotarliśmy do miasta Blind River, gdzie zatrzymaliśmy się w restauracji Kentucky Fried Chicken na szybki posiłek.  Od miasta do parku Matinenda prowadzi droga, ale zapytany przez nas miejscowy powiedział, że nigdy o takim parku nie słyszał; na szczęście inny mężczyzna potrafił wskazać, jak dojechać do drogi — i po 30 minutach jazdy dotarliśmy do jej końca, gdzie znajdował się ogromny i bezpłatny parking.  Panował tam dość duży ruch — przyjeżdżało sporo samochodów, wodowano łodzie, jak też co jakiś czas motorówki przypływały do brzegu i cumowały przy doku.  Na jeziorze Matinenda znajdowało się ponad 100 prywatnych domków letniskowych (cottages) i udało mi się pogadać z kilkoma ich posiadaczami.  Co ciekawe, dopiero ode mnie dowiedzieli się, że tutaj był park prowincjonalny!

Odpłynęliśmy o godzinie 15: 30, jak zwykle przyciągając uwagę wielu osób z powodu ogromnej ilości ułożonych jeden na drugim bagaży w kanu (mówiliśmy, że wybieramy się na kilka miesięcy). 


Obraz wyspy "Monument Island", na której biwakowaliśmy przez kilka dni autorstwa Dave Moir.  Reprodukowany za pozwoleniem autora.  Może być zamówiony od autora na stronie http://www.viewcanada.com/


Nie miałem pojęcia, gdzie będziemy biwakować, ale według mapy okolice wyspy Graveyard Island (wyspa cmentarna) na jeziorze Matinenda wyglądały zachęcająco.  Skierowaliśmy się na północ, leniwie wiosłując w gorącej i parnej pogodzie.  Trzymaliśmy się blisko brzegu i po godzinie po lewej stronie ukazała się spora zatoczka.  Byliśmy dość zmęczeni tą pogodą i zamiast kontynuować na północ, ku wyspie Graveyard Island, postanowiliśmy spenetrować zatoczkę i być może na niej znaleźć odpowiednie miejsce do biwakowania.  Już po kilku minutach Catherine dostrzegała na lewym brzegu zatoczki miejsce na biwak, ale mi się ono nie podobało i płynąłem dalej do zatoczki, gdzie wyłoniły się przed nami dwie wyspy.  Ta po prawej stronie zdawała się być prywatna (dostrzegliśmy zabudowania), ale druga była dzika.  Gdy dopłynęliśmy do niej, byliśmy nią zachwyceni: była to skalna, o mniej-więcej okrągłym kształcie wysepka, ok 100 na 60 metrów, rosło na niej kilka wysokich sosen i ogrom krzewów jagodowych z dojrzałymi jagodami (których codziennie spożywaliśmy ogromne ilości).  Środek wyspy stanowiła głównie płaska, odkryta skała, na której znajdowało się otoczone kamieniami miejsce na ognisko.  Jednak najbardziej niezwykłym i charakterystycznym obiektem wyspy była masywna, kilkumetrowej wysokości formacja skalna, przypominająca Monolit z filmu „2001: Odyseja Kosmiczna” (gdyby jeszcze było na niej plemię skaczących i krzyczących człekopodobnych, mógłbym zrobić alternatywny początek tego słynnego filmu!).  Gdy spojrzałem na mapę topograficzną na ekranie mojego GPS, stwierdziłem, że wyspa posiada bardzo trafną nazwę: „Monument Island”
Wreszcie przybyliśmy na wyspę Monument Island!
Wypakowaliśmy nasze rzeczy z kanu, pozostawiając sprzęt kuchenny na skalnym brzegu, kilka metrów od tego pomnika przyrody, a namiot rozbiliśmy pomiędzy ‘kuchnią’ a miejscem na ognisko, które postanowiliśmy nadal używać.  Kilka razy koło wyspy przepływały motorówki i łodzie z wędkarzami, ale poza tym nikt nie zakłócał naszego spokoju.  Pierwszej nocy wydarzył się dość osobliwy fenomen.  Wieczorem leżałem w namiocie i ponieważ nie było wiatru i dookoła panowała kompletna cisza, powoli zasypiałem.  Nagle usłyszałem szum fal rozbijających się o brzegi wyspy; zazwyczaj jest to powodowane przez przepływające niedaleko łodzie motorowe — lecz byłem przekonany, że nie słyszałem żadnej łodzi (a są one dość głośne i nie sposób byłoby nie usłyszeć pracującego silnika, tym bardziej w tak cichą noc)!  Pogłosy rozbijających się fal można było wyraźnie słyszeć przez minutę, a potem ponownie nastąpiła niezmącona cisza.
Miejsce na ognisko i nasz namiot
w centrum wyspy Monument Island

Siedemnastego lipca 2013 r. popłynęliśmy na kanu w kierunku południowo-zachodnim, gdzie zatoczka zwężała się, aż stała się ujściem rzeki Blind River.  Planowaliśmy dotrzeć rzeką do następnego dużego jeziora, Chiblow Lake; bez pośpiechu wiosłowaliśmy aż dotarliśmy do małej tamy.  Byliśmy zbyt leniuchowaci, aby przenieść kanu i nawróciliśmy.  Trochę się rozpadało, ale ponieważ cały czas było gorąco, deszcz nam specjalnie nie przeszkadzał.  Opuściwszy rzekę, powtórnie znaleźliśmy się na jeziorze Matinenda.  Było południe, gorąco, bezwietrznie i nawet ptaki zamilkły, ukryte w lesie od intensywnego słońca.  Parę metrów od nas z wody wystawała kłoda drzewa, do której podpłynęliśmy.  Okazało się, że był to koniec dość długiego zatopionego drzewa, znajdującego się prawie całkiem pod wodą.  Lekko go pchnąłem i udało mi się go ruszyć… i potem wydarzyło się coś niezwykłego: nieoczekiwanie usłyszeliśmy niezmiernie wyraźne brzmienie wartko płynącej wody, jak gdyby wypływającej z akurat otwartej tamy! 

Wyspa Monument Island
Ponieważ ów dźwięk rozpoczął się w tym samym momencie, gdy pchnąłem kłodę, miałem odczucie, że nieumyślnie odemknąłem jakąś niewidzialną zatyczkę, tym samym uwalniając wodę z jeziora.  Catherine i ja doskonale słyszeliśmy ten niezwykły szum wody i intensywnie rozglądaliśmy się dookoła, starając się znaleźć jego źródło, ale niczego nie zauważyliśmy i nie mogliśmy ustalić jego źródła.  Niebawem wszystko ucichło i na nowo zapanowała kompletna cisza.  Skierowaliśmy się na północ, ominęliśmy naszą wyspę, potem przepłynęliśmy koło skalnej wysepki pełnej mew i kormoranów.  Niektóre z mew były bardzo poruszone naszą obecnością i nurkowały nad nami, próbując nas odstraszyć! 
Koło skalnej wysepki na jeziorze Lake Matinenda,
pełnej ptaków, które starały się nas atakować
Przepłynęliśmy przez cieśninę Butterfield Narrows — znajdowało się tam kilka prywatnych domków, tworząc małą osadę letniskową — i z oddali zobaczyliśmy wyspę Graveyard Island, jak też wiele innych imponujących skalnych wzgórz i poszarpanych, kamienistych brzegów.  Z dala ujrzeliśmy też Winter Portage.  Po kilkunastu minutach zawróciliśmy i płynąc przez przesmyk, trzymaliśmy się blisko prawego brzegu, przepływając koło Paradise Point (Przylądek Rajski), oznaczony białym krzyżem z następującym napisem: „Podnieście oczy w górę i patrzcie: Kto stworzył te rzeczy?  Księga Izajasza 40:26”.  W drodze powrotnej powtórnie zostaliśmy ‘zaatakowani’ przez szalejące ptaki, ale gdy zrozumiały, że nie zamierzamy do ich wyspy dopłynąć, dały nam spokój.


Osiemnastego lipca 2013 r. wieczorem siedzieliśmy przy ognisku i spożywaliśmy kolację.  Pogoda nie wyglądała zbyt zachęcająco — na niebie kłębiły się ciemne, masywne chmury, ale nie padało i nawet kilku wędkarzy w małej motorowej łódce krążyło dookoła wyspy, próbując coś złapać.  Nastawiłem radio morskie na kanał pogodowy i od razu usłyszałem ostry, przenikliwy dźwięk: był to alarm pogodowy.  Okazało się, że bardzo silna burza miała lada chwile pojawić się w naszej okolicy, z powiewami wiatru dochodzącymi do 100 km/h.  Pośpiesznie dokończyliśmy kolację, zabezpieczyliśmy kanu i rzeczy pozostawione na brzegu.  Niecałe 15 minut później spadły pierwsze krople deszczu… i rozpętało się istne piekło! 
Pamiątkowe zdjęcie koło Monumentu na wyspie  Monument Island
Chociaż siedzieliśmy bezpiecznie w namiocie, słyszeliśmy padające strugi deszczu na tropik namiotu i niebawem poczuliśmy bardzo mocne powiewy wiatru, które dosłownie wgniotły jedną ściankę namiotu prawie do połowy namiotu!  Nie mieliśmy pojęcia, czy namiot wytrzyma takie naprężenia.  Po następnych kilku minutach usłyszeliśmy grzmoty i pojawiły się tak intensywne i jasne błyskawice, że mnie oślepiały i nie byłem na nie w stanie patrzeć, chociaż obserwowałem je przez ściankę namiotu i tropik!  W pewnym momencie przenikliwa błyskawica oświetliła wnętrze namiotu i w tej samej chwili usłyszeliśmy potężny grzmot — nie byłbym zdziwiony, gdyby piorun uderzył w skalny monolit, znajdujący się 10 metrów od namiotu.  Pomimo deszczu, wiatru i błyskawic, nałożyłem na siebie ubranie nieprzemakalne i wyszedłem na zewnątrz, aby upewnić się, że nasze rzeczy były bezpieczne.  Kanu było OK, chociaż częściowo zanurzone w wodzie (oczywiście, było przywiązane liną do drzewa, bo 2 lata temu w parku Massasauga po prostu w nocy odpłynęło…) i wszystkie pozostałe rzeczy też.  Natomiast jezioro przypominało miniaturowy ocean: jego powierzchnia niemalże gotowała się, kipiało ono wzburzonymi falami, tworzącymi na nim białą pianę, a potężne fale bezlitośnie chłostały kamienne brzegi wyspy, przelewając się po skałach.  Aż wzdrygnąłem się na myśl, że moglibyśmy byli złapani na kanu przez taką burzę!  Wszystko to trwało około godziny i muszę uczciwie powiedzieć, że nigdy przedtem nie doświadczyłem tak gwałtownej burzy podczas biwakowania!  Namiot okazał się mocny i nie tylko nie doznał żadnych uszkodzeń, ale również nie przepuścił wody.

W sobotę wstaliśmy rano i zaczęliśmy się pakować.  W czasie naszego pobytu na wyspie zauważyliśmy bardzo dużo różnej wielkości karaluchów, większość z nich gromadziła się w dwóch miejscach: przy ognisku oraz na brzegu, gdzie trzymaliśmy sprzęt kuchenny. 
Wyspa Monument Island nocą
Podczas pakowania nagle usłyszałem krzyk Catherine — gdy wyjęła nóż z plastikowej pochwy, wyleciały z niej cztery karaluchy!  Postanowiliśmy bardzo dokładnie sprawdzić wszystkie nasze rzeczy i upewnić się, że nie przyniesiemy żadnego wstrętnego robala do domu.  Znaleźliśmy kilka karakonów w podstawie kuchenki, ale na szczęście żaden z nich nie dostał się do naszych wodoodpornych bagaży i beczułek.  Ta cała ‘kontrola karaluchowa’ opóźniła nasz wyjazd o 2 godziny i w rezultacie Catherine zamierzała przechrzcić wyspę na „Wyspę Karaluchów”

Nasze trasy na kanu w parku Matinenda Provincial Park
Droga powrotna do parkingu (7 km) zajęła nam 1.5 godziny.  Ponieważ była sobota, na parkingu panował duży ruch; spostrzegliśmy też sporo Amerykanów, posiadających domki letniskowe w okolicy.  Szybko rozładowaliśmy kanu, zapakowaliśmy wszystko do samochodu i pojechaliśmy do Blind River, gdzie złożyliśmy wizytę w kilku sklepach, a następnie drogą nr. 17 dojechaliśmy do drogi nr. 118, prowadzącej na północ do miasta Elliot Lake, w ten sposób zakończając pierwszą część naszej wycieczki.

Pomnik w Elliot Lake
Miasto Elliot Lake powstało w 1955 r. na właściwie kompletnie dzikim, niezamieszkałym terenie, kiedy w okolicy odkryto ogromne złoża uranu i swego czasu było światową stolicą wydobycia rudy uranu, posiadało 26,000 mieszkańców, głównie zatrudnionych w przemyśle górniczym.  W latach dziewięćdziesiątych XX w. zamknęła się ostatnia kopalnia uranu i niektórzy przypuszczali, że wkrótce stanie się ono niezamieszkałym ‘miastem-widmem’, jakich pełno jest w Ontario.  Jednakże tak się nie stało głównie z powodu napływu fali emerytów, przyciągniętych niezmiernie tanimi cenami domów, dziką przyrodą i pięknymi krajobrazami.  Obecnie miasto posiada szpital, centra handlowe, sklepy, hotele i nawet miejską linię autobusową.

Pomnik górników w Elliot Lake
Po raz pierwszy odwiedziłem Elliot Lake w 1993 r. i do tej pory pamiętam, jak sprzedawca domów bezinteresownie oprowadził nas po całym mieście, pokazując co ciekawsze obiekty i oczywiście domy na sprzedaż.  Domki jednorodzinne w zabudowie szeregowej (towhouses) kosztowały od $20,000 do $30,000, a za $50,000 można było kupić całkiem przyzwoity wolnostojący dom!  Dlatego wiele emerytowanych ludzi, po sprzedaniu swoich domów w Toronto ze znacznym (i zazwyczaj bezpodatkowym) zyskiem, przeprowadziło się do Elliot Lake, gdzie z reguły mieszkają od maja do października, a potem wyjeżdżają na Florydę i do innych południowych stanów na zimę.

W 2003 roku wraz z kolegą przez tydzień biwakowałem w parku Missisaga Provincial Park, znajdującym się na północ od Elliot Lake.  Jednego ranka kolega spostrzegł małego misia wałęsającego się koło naszego biwaku.  Tak jak stałem, wyszedłem z namiotu, wsiadłem do samochodu i zaczęliśmy jechać za niedźwiadkiem.  Przez te wszystkie emocje samochód znalazł się w rowie (a biedny wystraszony niedźwiadek zniknął w lesie).  Krzysztof zatrzymał przejeżdżający samochód i poprosił prowadzącą go kobietę o podwiezienie go do biura parku; wkrótce przybył kierownik parku, szybko przymocował łańcuch do ramy samochodu i bez problemu wyciągnął samochód.  Gdy po południu poszedłem podziękować kobiecie za udzieloną pomoc (biwakowała niedaleko od nas), okazało się, że się znamy: w 1995 r. oboje braliśmy udział w wycieczce na kanu w parku Everglades na Florydzie i nawet posiadałem z nią zdjęcie w restauracji, jak delektowaliśmy się… smażonym aligatorem!  Z powodu problemów oddechowych potrzebowała świeżego powietrza i biwakowała w parku w namiocie od maja do października.  Opowiedziała nam też, że nie tak dawno niedźwiadek zrobił duże spustoszenie na jej biwaku; ponieważ już raz go usunięto z parku i ponownie wrócił, musiano go zastrzelić.
Miejce biwakowe nr. 15 w parku Missisagi Provincial Park
koło Elliot Lake
Jako że Catherine nigdy nie była w tym parku, zadecydowaliśmy w nim się zatrzymać przynajmniej na jedną noc.  Co ciekawe, Missisagi Park miał być właściwie zamknięty w 2013 r. i stać się tzw. parkiem dziennym (wraz z innymi 9 parkami), ale dzięki interwencji władz miasta Elliot Lake nadal był otwarty i częściowo finansowany przez Elliot Lake.  Zdziwiłem się, zastając tak dużo turystów biwakujących w parku, który miał być zamknięty jakoby z powodu rzekomo niedostatecznej ilości biwakowiczów! Chociaż nie zamierzaliśmy w parku długo zabawić, szukaliśmy jednak dobrego miejsca i spędziliśmy ponad godzinę, jeżdżąc krętymi drogami zanim znaleźliśmy miejsce nr. 15.  Po rozbiciu namiotu pogadaliśmy z parą turystów na przyległym miejscu, potem z facetem biwakującym naprzeciwko oraz z rodziną ze Szwajcarii, mieszkającą w wypożyczonym samochodzie turystycznym.  Catherine poszła na przechadzkę i spotkała ponad osiemdziesięcioletniego faceta, który przeszedł operacje wymiany dwóch stawów biodrowych i niepochlebnie wyrażał się o swoim chirurgu, bo po operacji wynikło wiele bolesnych powikłań.  Świat jest mały: osobiście znałem tego lekarza!  


Drzwi prowadzące do budynku, w którym znajduje się Muzeum
Górnictwa.  Kiedyś należały do jednej z czołowych
kopalnii w okolicy
Po południu oraz następnego dnia pojechaliśmy do miasta Elliot Lake, gdzie Catherine wzięła prysznic się polu biwakowym dla samochodów turystycznych (park nie posiadał pryszniców) i przez kilka godzin zwiedzaliśmy miasto.  Od razu zauważyłem nowy pomnik nad jeziorem, poświęcony pracownikom pobliskich kopalni, którzy zmarli z powodu różnych chorób zawodowych — ich imiona były wyryte na marmurowej ścianie.  Również udaliśmy się na miejsce centrum handlowego Algo Centre Mall: w czerwcu 2012 r. część dachu tego centrum zawaliła się, zabijając dwie osoby.  Prawie każdego dnia w radiu słuchaliśmy wiadomości o toczącym się dochodzeniu w sprawie tej tragedii.  Również wpadliśmy do Muzeum Górnictwa, które były rzeczywiście szalenie interesujące i bogate w informacje, posiadało wiele historycznych artefaktów, przedstawiało historię przemysłu górniczego i wydobycia uranu, jak też znajdował się w nim Kanadyjski Panteon Górnictwa, gdzie można było zobaczyć fotografie i biografie czołowych ludzi, którzy przyczynili się do rozwoju przemysłu górniczego w Kanadzie.  Żałuję, że nie mieliśmy więcej czasu w muzeum spędzić.
Inside the Mining Museum in Elliot Lake
Jednym z czołowych inżynierów-górników odpowiedzialnych za rozwój okolicy Elliot Lake był Stephen Boleslav Roman, emigrant słowacki.  W latach osiemdziesiątych XX w. ufundował imponującą Katedrę Przemienienia w Markham (miasto przylegające do Toronta).  Roman zmarł w 1988 r., zanim ukończono Katedrę, i w niej odbyły się po raz pierwszy uroczystości pogrzebowe — jej fundatora.  Niestety, ze względu na wielorakie problemy, Katedra została zamknięta w 2006 r. i nie jest już uważana za Kościół Katolicki.

Nasza trasa na wyspie Manitoulin Island
Następnego dnia spakowaliśmy się i pojechaliśmy w stronę wyspy Manitoulin Island.  Wyspa ta, o powierzchni 2,766 km kwadratowych, jest największą jeziorową wyspą na świecie, jak też jedno ze 108 położonych na niej jezior, jezioro Lake Manitou, jest największym jeziorem na świecie na największej wyspie słodkowodnej na świecie!  Na wyspę można się dostać przez obrotowy most prowadzący do miasteczka Little Current (kiedyś był to most kolejowy, ale już od dziesiątek lat nie przejechał po nim pociąg) lub też od strony południowej wyspy, używając promu MS Chi-Cheemaun (co znaczy w języku Ojibwe, „Wielkie Kanu”), kursującego kilka razy dziennie pomiędzy Tobermory na przylądku Bruce Peninsula i miasteczkiem South Baymouth na wyspie.  Na początku sezonu w 2013 r. poziom wody był zbyt niski i prom nie był w stanie cumować, toteż przez pierwsze kilka tygodni nie chodził, co miało negatywny wpływ na lokalną ekonomię wyspy, tym bardziej, że podczas gdy środki masowego przekazu dużo mówiły o tym, że prom nie kursuje, praktycznie ledwie wspomniały, gdy zaczął kursować.  W rezultacie wiele potencjalnych turystów błędnie uważało, że prom był nadal unieruchomiony i zmieniło swoje plany wakacyjne.

Witajcie w Little Current!
Tablica pamiątkowa znajdująca się koło kanału Swift Current Channel zawiera ciekawe informacje na temat znaczenie tego kanału już niemalże czterysta lat temu, gdy wiele znanych ludzi używało tą trasę wodną:

TRASA VOYAGEURS

Przez ten kanał w Swift Current przemierzały kanu odkrywców, misjonarzy i handlarzy skór, którzy jako pierwsi otworzyli interior tego kontynentu.  Ich trasa prowadziła rzeką Ottawa River do połączenia się z rzeką Mattawa i stamtąd przez jezioro Nipissing, rzekę French River, zatokę Georgian Bay i kanał North Channel do jezior Michigan lub Superior (Górnego).  Tą drogą wodną przemierzali Jean Nicolet w 1634, Pierre Espirit Radisson i Médart Chouart des Groseilliers w 1659 r., ojciec Claude Allouez w 1665 r., Daniel Greysolon, Sieur Dulhut w 1678, Pierre de la Vérendrye w 1727 r., Alexander Henry w 1761 r., Simon McTavish and William McGillivray w 1784 r., David Thompson w 1812 r. i Sir George Simpson w 1841.

Nasze miejsce biwakowe # 142 w ośrodku Batman's
Po krótkim postoju w Espanola, wjechaliśmy na obracany most w Little Current i znaleźliśmy się na wyspie Manitoulin Island,.  Udaliśmy się do Visitors’ Center, gdzie pobraliśmy kilka broszur na temat lokalnych atrakcji i zakwaterowania.  Ponieważ prawie 40% mieszkańców wyspy Manitoulin składa się z Indian, bardzo ucieszyliśmy się, gdy znaleźliśmy w jednej z broszur indiańskie pole biwakowe i od razu tam się skierowaliśmy.  Gdy przybyliśmy, zastaliśmy kilka biwakujących Indian, tereny służące do obrzędów i ceremonii, otwartą przestrzeń i puste biuro… nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie właściwie możemy rozbić namiot, nie okazując braku respektu dla tych świętych gruntów.  Postanowiliśmy więc pojechać do innego miejsca o nazwie Batman’s.  Wprowadziłem do mojego GPS jego dane i nierozsądnie pojechaliśmy według jego wskazówek.  Ale mieliśmy przejażdżkę!  Wodziliśmy po pustych, polnych, wyboistych i wyżłobionych drogach, mijając ogrodzone pastwiska i pola, prawie-że nie widząc żadnych zabudowań.  Dwukrotnie musieliśmy zawrócić, bo po prostu dalej się nie dało jechać (przynajmniej naszym samochodem).  W pewnym momencie droga stała się niezmiernie stroma i powoli zjeżdżaliśmy w dół — na szczęście kanu było dobrze przymocowane do dachu, inaczej z pewnością ześlizgnęło by się z samochodu!  


(Prawdopodobnie) opuszczony kościółek
Zauważyliśmy też sporo turbin wiatrowych wyłaniających się na horyzoncie.  Owszem, zdawałem sobie sprawę, że urządzenia GPS nie są idealne, ale nie mogłem uwierzyć, że potrafią być tak beznadziejnie głupie!  Wreszcie wjechaliśmy na główną drogę (którą powinniśmy jechać do początku) i dotarliśmy do ośrodka „Batman’s Cottages and Campground”.  Znajdowało się na nim dużo permanentnych i usuwalnych zabudowań (tzn. samochody/przyczepy turystyczne do spania oraz duże przyczepy kampingowe), które tworzyły małe, dynamiczne miasteczko, jak też było kilka miejsc biwakowych.  Wybraliśmy miejsce nr. 142, z widokiem na jezioro.  Cóż, mając za sobą biwakowanie na dziewiczych wysepkach, odległych i niedostępnych dla łodzi jeziorach lub też dzikich, zalesionych i skalistych brzegach, to miejsce z pewnością nie przemawiało do nas za bardzo.  Ponieważ na wyspie Manitoulin nie było żadnych parków prowincjonalnych, nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy się tu zatrzymać na noc.  Szybko rozpaliłem ognisko i z przyjemnością przy nim siedzieliśmy do północy.  Około godziny 4:00 nad ranem obudziły nas jakieś szmery; Catherine wyszła z namiotu i szybko do niego wróciła, mówiąc, że koło namiotu chodzi nie niedźwiadek, ale jeszcze gorsze zwierzę: skunks (śmierdziel), który właśnie delektował się naszymi śmieciami!  Leżeliśmy cichutko w namiocie, bo nieprowokowane skunksy nie wytryskują tej śmierdzącej cieczy nie szukają zaczepki z ludźmi.  Gdy rano wstaliśmy, skunksa oczywiście dawno nie było i jedynym śladem po jego bytności były rozrzucone śmiecie dookoła ogniska i samochodu.

W ośrodku "Kicking Mule Ranch"
Spakowawszy się, pojechaliśmy do niezwykle ciekawego miejsca „Gordon’s Park”, koło miasteczka Tehkummahk.  Ośrodek oferował biwakowanie, namioty indiańskie ‘tipi’ (które od razu zwróciły uwagę Catherine), domki kempingowe pozwalające na obserwację nocną nieba, edukacyjne szlaki piesze, podgrzewany bateriami słonecznymi basen, park ciemnego nieba i wiele innych atrakcji.  Sympatyczni pracownicy oprowadzili nas dookoła, a nawet zawieźli paręset metrów dalej, gdzie znajdował się park ciemnego nieba i kilka domków.  Miejsce się nam podobało i chętnie powrócilibyśmy do niego, zatrzymując się z innymi znajomymi w jednym z domków kempingowych — ale tym razem postanowiliśmy szukać czegoś innego: okazało się, że lada moment miała przybyć spora grupa 75 młodych ludzi i obawialiśmy się, że miejsce to będzie za głośne i ruchliwe.  Zgodnie z rekomendacją pracownika Gordon’s Park, pojechaliśmy kilka kilometrów na północ do ośrodka o nazwie „Kicking Mule Ranch” (Ranczo Kopiącego/Wierzgającego Muła).

W ośrodku Kicking Mule Ranch, kucyki
Zastaliśmy rancho posiadające 4 małe pola biwakowe i 2 skromne domki do spania, jak też kilkanaście koni i mułów, malutkie ‘petting zoo’ (gdzie były króliki, kury, kozy i zwierzęta podobne do lam), kucyki, bardzo przyjacielskiego psa Rottweiler który, jak to głosił napis, ‘może zalizać was na śmierć’, oraz cztery małe kociaki!  Wybraliśmy miejsce biwakowe koło tipi i starego Cadillaca; poza sporadycznymi jeźdźcami na koniach, nie było tam nikogo innego i byliśmy jedynymi osobami przebywającymi na noc.  Miejsce to okazało się niezmiernie przyjazne!  Ośmioletni wnuczek właścicielki parę razy przyszedł do nas pogadać i później widzieliśmy go, jak jechał na jednym z kucyków.  Pojechaliśmy na pocztę w Tehkummahk i szukaliśmy budki telefonicznej, ale bezskutecznie; wreszcie ktoś pozwolił Catherine użyć swojego telefonu komórkowego, aby mogła zadzwonić do córki w USA.  
W ośrodku Kicking Mule Ranch -- wnuczek właścicielki
Powróciliśmy do rancho około godziny 18:00 i ośrodek był kompletnie pusty.  Przeszliśmy się do zagrody ze zwierzątkami, zrobiłem sporo zdjęć, jak też bawiliśmy się z kociakami!  Kotki również przyszły do naszego miejsca i starały się wejść do namiotu.  Catherine pozwoliła jednemu z nich spać z nami w namiocie, ale w połowie nocy zaniosła go do jego domku w zagrodzie.  Potężny pies Rottweiler wabiący się Diesel był zazdrosny, widząc jak się bawimy z kotkami, i złożył nam wizytę w namiocie przypominając, że on też lubi być głaskany!  Oczywiście, wieczorem przez kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku.

Widok na miasto i zatokę Gore Bay
Następnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę po wyspie.  Co chwila widzieliśmy jeziora i rezerwaty Indiańskie.  Znajduje się tam też Wikwemikong Unceded Indian Reserve — terytorium indiańskie, które nigdy nie zostało scedowane.  Nota bene, dziesięć lat temu odwiedziłem osadę Wikwemikong, gdzie mieści się kościół katolicki i ruiny starego, spalonego kościoła.  Ponieważ znałem proboszcza tego kościoła, Jezuitę Doug McCarthy, miałem nadzieję, że będę mógł złożyć mu krótką wizytę, ale akurat go nie było.  W tym roku niestety nie udało się nam tam dotrzeć.

Latarnia Morska (a raczej jeziorowa)
koło Gore Bay
Jechaliśmy drogą nr. 542 i dotarliśmy do Gore Bay, dość sporego miasta.  Na wzgórzu znajdował się doskonały punkt obserwacyjny, z którego mogliśmy podziwiać zatokę i miasto oraz przyglądać się powoli wpływającym do zatoki łodziom oraz startującym i lądującym na wodzie samolotom.  Zrobiło się wietrznie, zimno i zaczęło padać, ale udało się nam pojechać do Latarni Morskiej Janet Head Lighthouse i następnie drogą nr. 540 z powrotem do Kicking Mule Ranch.  Na szczęście u nas nie padało i burza przeszła bokiem.  Następnego ranka spakowaliśmy się (towarzyszył nam cały czas jeden z ciekawskich kociaków, który chodził po samochodzie i pod kanu na dachu).  Zanim odjechaliśmy, porozmawialiśmy z właścicielką rancha, która zaprowadziła nas do zagrody i wyjaśniła różnice pomiędzy koniem i mułem.

Koło '10 Mile Point Trading Post'
Pojechaliśmy z powrotem do Little Current, gdzie odwiedziliśmy indiańskie miejsce ceremonii ‘Pow Wow’ i przepiękny drewniany kościołek.  Również zatrzymaliśmy się w ’10 Mile Point’, skąd rozciągał się rozległy widok na zatokę Georgian Bay ku miasteczku Killarney i być może udało mi się dojrzeć wyspy Fox Islands, na których biwakowaliśmy w 2011 r. i 2012 r.  Znajdował się też tam ciekawy sklep (Trading Post), posiadający wiele unikalnych i interesujących książek, wyrobów sztuki indiańskiej, obrazów, rzeźb i oryginalnych koszulek.  Następująca inskrypcja widniała na stojącej tam tablicy pamiątkowej:

MISJA JEZUICKA W MANITOULIN
1648-50

W roku 1648 ojciec Joseph Poncet, wówczas służący w St. Marie w Huronii, został uczyniony przez swojego przełożonego ojca Paul Raguenau odpowiedzialnym za misję jezuicką St. Pierre.  Ów nowo utworzona misja była powołana dla mówiących językiem Algonkian Indian z wyspy Manitoulin Island i z północnych brzegów jeziora Huron.  Poncet, będąc pierwszym Europejczykiem mieszkającym na wyspie Manitoulin (zwanej wtedy przez misjonarzy Ile de Ste. Marie, a przez Indian Huronów Ekaentoton), służył na tej wyspie od października 1648 r. do maja 1649 r.  Powrócił na Manitoulin przed końcem 1648 r., ale został zmuszony porzucić misję w 1650 r., po pokonaniu i rozproszeniu Huronów przez Irokezów.

Łodzie na przystani w Little Current na Manitoulin Island
Po zaparkowaniu samochodu w Little Current, przeszliśmy się wzdłuż brzegu, obserwując przeróżne łódki, ogromne łodzie motorowe i żaglówki.  Nawiązaliśmy rozmowę z jednym facetem z Detroit, którego imponująca łódź motorowa z kabiną była niedaleko przycumowana.  Entuzjastycznie zaczął nam opowiadać o swojej olbrzymiej łajbie (która była całkiem nowa, jako że poprzednia spaliła się w pożarze przystani) i chętnie odpowiadał na nasze pytania.  Okazało się, iż jego łódź może pomieścić 12 osób, posiada dwa silniki, każdy z nich 400 koni, używa ogromne ilości benzyny, kosztującej zapewne ponad $1 na kilometr, jest wyposażona w najnowszy system radarowy, sprzęt elektroniczny i urządzenia GPS które można tak zaprogramować, że właściwie łódź sama się prowadzi — a poza tym mówił o kosztach ubezpieczenia, utrzymania i różnych niebezpieczeństwach związanych z najechaniem na skałę (od których się na zatoce Georgian Bay roi).  Czym więcej informacji dowiadywałem się, tym bardziej byłem szczęśliwy, że posiadaliśmy proste, lekkie, tanie, bezsilnikowe z napędem wiosłowym, nie wymagające konserwacji kanu!  Następnie poszliśmy na kawę i trafiliśmy na niezwykle ciekawy sklep, posiadający ogromną ilość ciekawych rzeczy po rewelacyjnych cenach.

Ostatni biwak na miejscu nr. 132
 w parku Oastler Lake Provincial Park
Godzinę później przejechaliśmy po byłym moście kolejowym, oficjalnie opuszczając wyspę Maniotoulin Island i zatrzymaliśmy się w centrum handlowym w Espanola, gdzie uzupełniliśmy zaopatrzenie, kupiliśmy zimne piwo i pojechaliśmy do miasta Parry Sound, koło którego znajdował się park Oastler Lake Provincial Park.  Jest to całkiem fajny park, w którym kilka razy się zatrzymywaliśmy, zazwyczaj na jedną noc, w drodze na północ lub z powrotem do Toronto.  Wybraliśmy miejsce nr. 132, nawet niezłe, z widokiem na jezioro i zachodzące słońce.  W rekordowym czasie rozbiłem namiot, rozłożyliśmy krzesełka, otworzyliśmy puszki z zimnym piwem i jeszcze mogliśmy jakiś czas delektować się zachodem słońca, a potem rozpaliłem ognisko, przy którym siedzieliśmy do północy.  Następnego dnia przez kilka godzin pływaliśmy na jeziorze Oastler Lake i wieczorem przybyliśmy do domu do Toronto.


piątek, 31 sierpnia 2012

Na Kanu na Zatoce Georgian Bay, Kolo Wyspy Philip Edward Island w Ontario-Sierpien 2012 r. (Część Druga Wycieczki)

Więcej zdjęć z tej wycieczki: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157631846528711/

Zakończywszy naszą sześciodniową wycieczkę na kanu po rzece Key River, na zatoce Georgian Bay i w parku French River (o której pisałem w poprzednim blogu, http://ontario-nature-polish.blogspot.ca/2012/08/na-kanu-po-rzece-key-river-i-zatoce.html), udaliśmy się do niedalekiego parkingu przy potoku Chikanishing River.  Pogoda nie była dobra, zanosiło się na deszcz, a do tego było wietrznie.  Ponieważ jednak była już 16:00, nie mieliśmy za dużo czasu, aby czekać na jej poprawę.  Przed nami wypłynęło kilku kajakarzy, ale zamierzali powrócić po paru godzinach.  Porozmawialiśmy też z przyjemnym jegomościem, który zrobił nam parę zdjęć (już wtedy zaczęło padać i nałożyliśmy ubrania przeciwdeszczowe).  O godzinie 16:30 zaczęliśmy płynąć rzeką Chikanishing River do zatoki Georgian Bay, rozpoczynając następny etap naszej wyprawy.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Nasza trasa od rzeki Chikanishing River do wyspy Jill Island

Cały czas obserwowaliśmy pogodę, ale wiosłując na Chikanishing River nie czuliśmy ani wiatru, ani fal.  Dopiero po wypłynięciu z rzeki na coraz bardziej otwarte wody zatoki Georgian Bay zaczęły nachodzić nas wątpliwości, czy podjęliśmy słuszną decyzję: było wietrznie, fale dość wysokie, a wygląd nieba nie wróżył rychłej poprawy pogody.  Przede wszystkim musieliśmy przepłynąć przez odsłonięty kanał pomiędzy ujściem Chikanishing River a zachodnim krańcem wyspy Philip Edward Island (około 700 m).  Przepłynąwszy jakieś 140 metrów, zdaliśmy sobie sprawę, że fale stają się coraz wyższe, co zmuszało nas nie tylko do maksymalnego wysiłku przy wiosłowaniu, ale też do stałego utrzymywania kanu pod kątem 45–90 stopni do fal (mniej więcej prostopadle).  W pewnym momencie zacząłem żałować, że w ogóle wypłynęliśmy, ale przekroczyliśmy już punkt, zza którego nie ma odwrotu, i nie pozostawało nam nic innego, jak wiosłować naprzód i mieć nadzieję, że sobie poradzimy. 

Za każdym razem, gdy kanu wznosiło się i opadało na falach, oddychaliśmy z ulgą, że nie dostała się do niego woda.  W końcu dopłynęliśmy do cypelka South Point, wpłynęliśmy w wąski kanał (koło którego w zeszłym roku nocowaliśmy) i wreszcie płynęliśmy po znacznie spokojniejszym i osłoniętym akwenie.  Trzymaliśmy się bardzo blisko brzegu, ale często nie wiedzieliśmy, czy przytulne kanały nie okażą się ślepymi zatoczkami lub czy w nich nie ugrzęźniemy z powodu podwodnych skał albo mielizn, tym bardziej że poziom wody był niższy niż w poprzednich latach.  Przynajmniej jednak po raz pierwszy mieliśmy okazję płynąć blisko brzegu, bo zwykle lubimy trzymać się bardziej otwartych wód. 

Nie oznaczało to jednak końca naszych problemów — za każdym razem, gdy byliśmy zmuszeni przepłynąć nawet krótki odcinek otwartych wód, momentalnie fale stawały się burzliwe i wysokie, a co gorsza — liczne podwodne skały i ostre skaliste rafy powodowały, że pokryte pianą fale i grzywacze non stop uderzały o skały i dosięgały naszego kanu, które znajdowało się kilka metrów od nich.  Przepłynęliśmy na północ od Jaws Island (Wyspa Szczęki) — w poprzednich latach płynęliśmy na południe od tej wyspy, aby odwiedzić wyjątkowo wyglądającą skałę w kształcie trójkąta, którą ochrzciliśmy The Kissing Rock, jako że Catherine raz ją pocałowała (skała z wyglądu przypominała czekoladkę firmy Hershey, ale, według Catherine, tylko z wyglądu!).  Tym razem, pochłonięci wiosłowaniem, kompletnie zapomnieliśmy o niej.  Wkrótce dotarliśmy do zatoki Winakaching Bay.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Pogoda z pewnością nie była zachęcająca...

Sądziliśmy, że uda się nam znaleźć w tej zatoczce przytulne i osłonięte miejsce biwakowe, ale z daleka nie wyglądało, aby można się było zatrzymać na jej skalistych brzegach.  U ujścia zatoki było bardzo dużo skalistych wysepek i górzystych brzegów — w strugach padającego deszczu powoli wiosłowaliśmy między nimi, ale nie dostrzegliśmy żadnych znaków pola biwakowego.  Popłynęliśmy w okolice wschodniej części Crab Island (Wyspy Kraba/Raka) — rzeczywiście, jej kształt przypominał raka czy też kraba, z drugiej strony większość tutejszych wysp, z ich skalistymi półwyspami i przylądkami wygląda jak fantastyczne potwory mające wiele macek.  Spoglądając na mój GPS i mapę, miałem nadzieję znaleźć miejsce kempingowe po drugiej stronie wyspy Crab Island, ale gdy tylko dopłynęliśmy do jej południowego wybrzeża, nieubłagany wiatr i wzburzone fale szybko kazały się nam wycofać.  Byliśmy szczęśliwi, że udało się nam uchronić kanu od kolizji z wystającymi ostrymi skałami. 


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Prawie cały czas padało, a do tego musieliśmy walczyć z wiatrem i sporymi falami

Naprzeciwko Crab Island leży wyspa Le Hayes Island i obok niej wyspa Solomon Island, na której rozbiliśmy biwak na pierwszych kilka nocy w czasie naszej wycieczki na wyspy Fox Islands (http://ontario-nature-polish.blogspot.ca/2011/08/philip-edward-island-and-foxes.html).  Doskonale orientowaliśmy się, że w tamtej okolicy można znaleźć wiele miejsc biwakowych, jednak aby dopłynąć do wyspy Le Hayes Island, musielibyśmy przepłynąć następny kanał szeroki na 600 metrów i całkowicie wystawiony na wiejące z zachodu wiatry.  Z miejsca, gdzie się znajdowaliśmy (tzn. koło wysp Crab Island i Severance Island), fale w przesmyku nie wyglądały specjalnie burzliwie, więc zdecydowaliśmy się na przeprawę. 

Początkowo nie było żadnych problemów z wiosłowaniem, ale po niedługiej chwili wszystko się zmieniło i musieliśmy walczyć z falami jeszcze większymi od tych, które napotkaliśmy niecałą godzinę wcześniej, po opuszczeniu rzeki Chikanishing River.  Z powodu kierunku fal nie byliśmy w stanie wiosłować w linii prostej na drugi brzeg wyspy Le Hayes Island, ponieważ ustawione równolegle do fal kanu szybko zostałoby przez nie wywrócone.

Tak więc znowu musieliśmy wiosłować praktycznie w odwrotnym kierunku, aby kanu było ustawione do fal pod właściwym kątem.  Zamiast kierować się do wyspy Le Hayes Island, podążaliśmy ku otwartym i wzburzonym wodom zatoki Georgian Bay i grupie wysepek Heron Islands, nieustannie chłostanych przez spienione fale, które przetaczały się przez na wpół zatopione skały.  Wcześniej czy później musieliśmy wykonać szybki zakręt kanu pod kątem 180 stopni i zacząć wiosłować, tym razem z falami, w kierunku wyspy Le Hayes Island.  Nie było to proste zadanie — fale były tak wysokie, że obawiałem się, iż w momencie skrętu kanu, gdy nawet przez kilka sekund będzie ono ustawione równolegle do fal, może się przetoczyć wysoka fala i zalać nas lub nawet wywrócić. 

Dwa lata temu, podczas wycieczki dookoła wyspy Philip Edward Island wykonaliśmy właśnie taki manewr i nagle wielka fala dopadła z boku kanu i znacznie je przechyliła, wlewając do środka sporo wody.  Tym razem jednak nie mieliśmy innego wyjścia; obserwowałem przez jakiś czas fale i na mój sygnał oboje zaczęliśmy z całych sił wiosłować z prawej strony i pomyślnie wykonaliśmy zakręt.  Tak więc wreszcie wiosłowaliśmy na wschód, w kierunku wyspy, a kanu było pchane przez wiatr i fale do przodu: gdy nadchodząca z tyłu fala je popychała, wznosiło się na niej i gwałtownie opadało, zjeżdżając po fali niczym napędzane niewidzialnym silnikiem.

Później Catherine powiedziała mi, że za każdym razem, gdy kanu było gwałtownie popychane przez fale, miała wrażenie, iż jego dziób zanurzy się i nabierze wody.  Na szczęście tak się nie stało, ale oboje mieliśmy dość tych przygód.  Wiosłowaliśmy naprzód tak mocno, jak tylko się dało i wkrótce zaczęliśmy mknąć wzdłuż wybrzeży Le Hayes Island.  Zobaczywszy na brzegu malutką ingresję, Catherine chciała się w niej zatrzymać, ale ja postanowiłem wiosłować naprzód jakieś 200 metrów i wreszcie dotarliśmy do zatoki po wschodniej stronie Le Hayes Island.  Muszę szczerze powiedzieć, że nigdy przedtem nie doświadczyłem tak dramatycznych chwil na kanu i mało brakowało, abyśmy się wywrócili.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
W poszukiwaniu miejsca biwakowego
Na wyspie Le Hayes Island znajduje się miejsce biwakowe, do którego można dojść z tej zatoczki.  W zeszłym roku rozbiliśmy się na pobliskiej wyspie Solomon Island, a na tym właśnie miejscu biwakowała grupa młodzieży.  Catherine wyszła z kanu i przespacerowała się po skalnej wysepce.  Powiedziała, że musielibyśmy taszczyć nasze rzeczy kilkadziesiąt metrów od kanu.  Ponieważ znowu zaczęło padać, szybko odpłynęliśmy, szukając dogodnego miejsca.  Byliśmy gotowi nawet zatrzymać się na tym samym miejscu co rok temu, na wyspie Solomon Island (było to świetne miejsce, z przepięknym widokiem na całą okolicę!), lecz okazało się, że już było zajęte przez grupę dziewczyn.  Catherine trochę z nimi porozmawiała i odpłynęliśmy, żeby kontynuować nasze poszukiwania. 


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP EDWARD ISLAND AND THE
FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Wreszcie pojawiła się podwójna tęcza -- ale nadal dookoła kłębiły się czarne chmury
Wiosłowaliśmy wśród licznych wysepek i skał o typowym różowawym kolorze i niebawem dopłynęliśmy do sporej pagórkowatej wyspy o płaskim skalistym brzegu, wymarzonym na biwak.  Według mojej mapy była to Jill Island, chociaż nie przypuszczam, aby była całkowicie otoczona wodą — przesmyk oddzielający ją od wyspy Philip Edward Island był prawdopodobnie bardzo zarośnięty i płytki. 

Dookoła mogliśmy podziwiać wiele małych, malowniczych, skalistych wysepek wynurzających się z wody; wyspa Solomon Island i sylwetka charakterystycznej sosny rosnącej vis-à-vis wyspy, którą tyle razy fotografowałem poprzedniego roku, też była widoczna z naszego nowego miejsca.  Widzieliśmy również wyspy Blockbuster i Lowe oraz niektóre wyspy Fox Islands.  Chociaż przestało padać i na niebie pojawiła się przepiękna, podwójna tęcza, ciągle było wietrznie, tu i tam wisiały czarne chmury z charakterystycznymi pionowymi, ciemnymi pasami padającego deszczu. 

Szybko rozbiłem na jałowej skale namiot, wykorzystując do jego zabezpieczenia kamienie zamiast śledzi — musieliśmy go przymocować, aby nie został porwany przez wiatr!  Zbudowałem skalne palenisko na ognisko — z powodu non stop wiejącego silnego wiatru poukładałem wokoło niego wiele płaskich skał.  Pod wieczór udaliśmy się na krótką przechadzkę po wyspie i weszliśmy na pobliskie wzgórze. Widok był imponujący: widzieliśmy nawet część wyspy West Fox Island, na której biwakowaliśmy rok temu.  Natknęliśmy się na kilka miejsc na ogniska zbudowanych z kamieni, ale z powodu wiatru niemożliwe było ich wykorzystanie.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Nasze miejsce na wyspie Jill Island

Tego wieczoru z przyjemnością siedzieliśmy przy ognisku — przepłynęliśmy 29 kilometrów i musieliśmy zmagać się z fatalną pogodą i wysokimi falami.  Gdy się ściemniło, na bezchmurnym niebie zajaśniało tysiące gwiazd i pojawiła się Droga Mleczna, a po zachodzie słońca ukazał się malutki rogalik księżyca, który szybko zniknął.  Zrobiłem parę nocnych zdjęć.  Kilka razy widzieliśmy meteory oraz szybko przesuwające się po nieboskłonie satelity; jeden z tych obiektów był niezwykle jasny — prawdopodobnie była to Międzynarodowa Stacja Kosmiczna.  Dziewczyny biwakujące na Solomon Island wystrzeliły kilka fajerwerków i wypuściły jasny lampion, który powoli unosił się w powietrzu i po kilku minutach został przesłonięty koroną drzew.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Widok ze szczytu wyspy Jill Island, na której biwakowaliśmy.  Widać było ubiegłoroczne miejsce biwakowe na wyspie Solomon Island, jak też bardzo oryginalną sylwetkę sosny, znajdującej się na vis-a-vis naszego biwaku na wyspie Solomon Island

Mieliśmy w planach wybrać się na kilka przejażdżek kanu, ale jak to się często dzieje, pogoda nie zawsze była sprzyjająca.  Następnego dnia pozostaliśmy na biwaku, czytając, opalając się, pływając i chodząc po wyspie.  Zrobiliśmy też wiele fotografii ze szczytu wzgórza — widok był przepiękny!  Wieczorem słyszeliśmy hałas silników łodzi motorowych, ale samych łodzi prawie nigdy nie widzieliśmy.  Pewnej nocy po zmroku usłyszałem motorówkę i wkrótce w oddali mignęły światełka, gdy motorówka manewrowała pośród skalnych wysepek.  Mimo że nasze kanu płynęło ogólnie wolno i byliśmy ostrożni, czasem niespodziewanie wpadało na niewidzialną, ukrytą pod powierzchnią wody skałę — tak więc byłem niezwykle zaskoczony, że łódź motorowa nawet po zmierzchu płynęła tak szybko w okolicy rojącej się od wszelkiego rodzaju skał.


— Pewnie są to lokalni wędkarze — rzekłem do Catherine — i muszą świetnie znać te tereny.  Ale nawet gdybym je dobrze znał, to bałbym się tak szybko płynąć z powodu niezliczonych skał.

Dosłownie parę sekund po tym, jak wypowiedziałem te prorocze słowa, usłyszeliśmy głuche uderzenie, dźwięk silnika nagle zamarł—i dopiero po kilku minutach dostrzegliśmy przesuwające się bardzo wolno światełka łodzi—nie dochodził też do nas warkot silnika.  Być może łódź, uszkodziwszy śrubę, uruchomiła elektryczny silnik, normalnie używany przez wędkarzy do cichego wpływania w płytkie zatoczki.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Catherine na szczycie wyspy Jill  Island

Parę tygodni przed tą wycieczką zainteresowałem się Geocaching — grą terenową prowadzoną przez użytkowników odbiorników GPS, polegającą na poszukiwaniu tzw. skrzynek (geocache lub cache) uprzednio ukrytych przez innych użytkowników biorących udział w grze.  Początkowo chciałem ukryć kilka geocaches w okolicach rzeki Key River i wyspy Philip Edward Island; jednak przepisy tej gry wyraźnie mówią, że po ukryciu geocaches byłbym zobligowany do utrzymywania ich w dobrym stanie, co byłoby raczej trudne, dlatego porzuciłem ten pomysł.

Niemniej jednak dwie geocaches były ukryte bardzo blisko naszego biwaku — jedna na wyspie Solomon Island, druga na wyspie Martins Island (należąca do grupy wysp Fox Islands).  Catherine również zainteresowała się tą zabawą i postanowiliśmy popłynąć na Solomon Island w poszukiwaniu geocache.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Nasze ubiegłoroczne miejsce biwakowe na wyspie Solomon Island

Przedtem udaliśmy się do małej zatoczki naprzeciwko wyspy Solomon Island, gdzie kilka dni temu zauważyliśmy houseboat — dom oparty na platformie, do której przytwierdzone są aluminiowe boje.  Nie był to jednak typowy houseboat — jego właściciel (do którego pewnie należała też pobliska parcela) zbudował prosty dom na platformie z przyczepionymi aluminiowymi bojami i przyholował ją do tej zatoczki, gdy poziom wody był o wiele wyższy — obecnie dom prawie że spoczywał na skałach.  Zrobiliśmy kilka zdjęć tego oryginalnego ustrojstwa i popłynęliśmy do wyspy Solomon Island.  Biwakujące na niej uprzednio dziewczyny już ją opuściły, pozostawiwszy samotną flagę kanadyjską.  Zrobiliśmy sobie parę zdjęć na naszym byłym biwaku, zauważyliśmy też, że na wyspie Le Hayes Island było parę namiotów.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Spektakularny widok ze szczytu wyspy Solomon Island!

Według odbiornika GPS geocache o niezwykle stosownej nazwie Georgian Bay Delight znajdowała się w najwyższym punkcie wyspy, na szczycie sporego wzgórza.  Wspinaliśmy się powoli po skałach tworzących stoki wzgórza, aż weszliśmy na jego szczyt.  Przed nami rozciągnął się panoramiczny, SPEKTAKULARNY widok!!! 


Zrobiłem wiele zdjęć i prawie że zapomniałem o geocache, która miała być nieopodal wierzchołka wzniesienia, gdzie rosło kilka sosen (widzieliśmy je z naszego biwaku).  Oboje zabraliśmy się do poszukiwania… i wreszcie ją dojrzałem!  Było to świetne miejsce na umieszczenie geocache — gdybym nawet jej nie znalazł, otaczający nas widok był po prostu bezcenny.  Miałem wrażenie, że znajduję się w jakimś odmiennym świecie i jestem otoczony niezliczonymi różowymi skałami i wysepkami oraz niepowtarzalnie ukształtowanymi sosnami, których wierzchołki były typowo wygładzone przez wiatry. 

 Widzieliśmy z oddali nie tylko nasze miejsce biwakowe, ale też wyspy Fox Islands, Philip Edward Island, majestatyczne pasmo górskie La Cloche Mountains z jego charakterystycznymi formacjami skalnymi utworzonymi z białego kwarcu przypominającymi śnieg oraz najbardziej znane szczyty, Crack i Silver Peak, jak też miasteczko Killarney, największą na świecie wyspę jeziorową Manitoulin Island (gdzie mieszkało wielu Indian) oraz brzegi wzdłuż ujścia rzeki French River.  Kilkanaście metrów od szczytu znajdował się wzruszający obelisk zrobiony z kamieni, poświęcony pieskowi o imieniu Rocky (kwiecień 1996 r. – czerwiec 2009 r.), który towarzyszył w wielu wyprawach na kanu.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Widok ze szczytu wyspy Solomon Island -- nawet było widać nasze miejsce biwakowe na wyspie Jill Island!
Gdy dwa lata temu, w sierpniu 2010 r., opływaliśmy wyspę Philip Edward Island, w moim blogu na temat tej podróży (http://ontario-nature-polish.blogspot.ca/2010/08/in-polish-dziewiec-dni-na-kanu-dookoa.html) cytowałem kilka fragmentów z książki Anna Brownell Jameson (1794-1860) pt. Winter Studies and Summer Rambles in Canada, w której autorka bardzo ciekawie opisuje odwiedzane miejsca, jak też napotkanych ludzi, miejscowe tradycje i ogólny styl życia w tamtym okresie.
Gdy w sierpniu 1837 r. autorka przepływała na południe od wyspy Philip Edward Island, również była zauroczona pięknem otaczającego krajobrazu:

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Na szczycie wyspy Solomon Island, po znalezieniu 'geocache'
Tego dnia nasze kanu świetnie lawirowało pomiędzy setkami wysp, czasem pędząc przez wąskie, skalne kanały, tak wąskie, że nie byłam w stanie dostrzec wody po obu stronach kanu; gdy z nich wypłynęliśmy, przemknęliśmy przez ogromne połacie wodnych lilii; to wszystko z godziny na godzinę stanowiło nieustanne piękno, nieustanną rozkosz i urok. Wioślarze śpiewali swoje wesołe francuskie piosenki, do których przyłączyli się ci z drugiego kanu.

Następnie opisuje, jak zatrzymali się na spoczynek na skale:

Już zachodziło słońce, gdy wylądowaliśmy na płaskiej, niezarośniętej skale — unikaliśmy bujnej roślinności i krzewów, jak się tylko dało, z powodu komarów i grzechotników — i gdy mężczyźni rozbili namioty i przyrządzili kolację, przeszłam się po okolicy i wpadłam w zadumę. Tak bardzo chciałabym przekazać czytelnikom chociaż odrobinę piękna tego wieczoru; chociaż staram się wyrazić słowami to, co rozciąga się przede mną, czuję się obezwładniona tym niebiańskim urokiem, uczucie niemożliwego do opisania piękna obezwładnia mnie jak poprzednio. (…) Jezioro pławiło się pod zachodnim niebem niczym wanna pełna roztopionego złota; skalne wysepki, którymi usiana była powierzchnia jeziora, nabrały koloru ciemnofioletowego, a ich krawędzie zdawały się być otoczone ogniem. Dla mających artystyczne spojrzenie przybrały one dziwne kształty; niektóre przypominały chrząszcze o długich czułkach, inne żółwie i krokodyle, a jeszcze inne wyglądały jak śpiące wieloryby i skrzydlate ryby; listowie, jakim były pokryte, przypominało płetwy grzbietowe i kępy piór. A potem… gdy fioletowe cienie zaczęły się od wschodu ściemniać, pojawił się sierp księżyca, rzucając wspaniałą jasną poświatę na wodę. Pamiętam, że stałam na brzegu (…) — owładnięta tak silnym poczuciem piękna i głęboką adoracją dla potęgi, która to stworzyła.

Sketches by Anna B.
Jameson
Szkic wykonany 8 sierpnia 1837 r. przez Annę B. Jameson pt. "Biwak na Jeziorze Huron"

Od czasu, gdy zostały napisane te słowa, minęło ponad 170 lat, lecz ówczesne piękno i głębia zachwytu do dziś pozostały takie same.


Podziwiając niepowtarzalne piękno okolicy, ujrzeliśmy kilka zawieszonych w oddali czarnych chmur; z ich dolnych części spadały ku lądowi pionowe ciemne smugi deszczu — padało gdzieś nad wyspą Manitoulin Island i nie byliśmy pewni, czy te chmury się nie przemieszczą w naszym kierunku.  Ruszyliśmy więc w drogę powrotną, ostrożnie schodząc po stromych skałach i gołoborzach.  W pewnym momencie Catherine wystraszyła się dużego, lecz nieszkodliwego węża wygrzewającego się na skale — trzeciego, jakiego miałem okazję zobaczyć w czasie tej podróży.  Wsiedliśmy do kanu i popłynęliśmy na biwak, ale u nas nie było deszczu.
GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Widok ze szczytu wyspy Solomon Island w kierunku wyspy Manitoulin Island

Następnego dnia byliśmy wcześnie na nogach i już przed 10:00 rano wskoczyliśmy do kanu i popłynęliśmy z powrotem do samochodu — nie, to nie był jeszcze koniec naszej podróży — namiot i większość naszych rzeczy zostawiliśmy na miejscu biwakowym.  Po prostu chcieliśmy odwiedzić miasteczko Killarney, wpaść do znanej restauracji Herbert Fisheries, kupić porcję smażonych ryb i frytek oraz napić się zimnego piwa. 

Dotarcie do parkingu przy Chikanishing River zabrało nam mniej niż 2 godziny.  Po drodze na krótko zatrzymaliśmy się koło skały Kissing Rock i zrobiliśmy kilka zdjęć.  Na parkingu zabezpieczyliśmy łańcuchem kanu i najpierw udaliśmy się do parku Killarney Provincial Park, gdzie szybko się wykąpaliśmy pod prysznicem, a potem pojechaliśmy do miasteczka Killarney.  Tam kupiliśmy doskonałą (i drogą) porcję smażonych ryb i frytek, dwie puszki zimnego piwa, po czym siedząc na doku przed sklepem LCBO, raczyliśmy się jedzeniem i obserwowaliśmy przepływające przez kanał Killarney łodzie.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Catherine przy skale "The Kissing Rock"

Pomiędzy miasteczkiem Killarney, położonym na stałym lądzie, a dość dużą wyspą George Island znajduje się kanał, który od setek lat jest używany przez podróżników jako miejsce, gdzie można się schować przed silnymi wiatrami.  Otrzymał on w języku Ojibway (Odżibwejów) nazwę Shebahonaning, co znaczy „tutaj jest bezpieczny kanał dla kanu”.  Również z powodu swojego położenia kanał ten był odwiedzany przez praktycznie wszystkich docierających tam ludzi, jako że znajdował się na głównej trasie, po której kursowały w kierunku zachodnim ogromne transportowe kanu, wypełnione towarami.  

Przepływały przez ten kanał tak znane postacie jak La Salle, Marquette, Etienne Brule i inni podróżnicy i handlarze skór.  W roku 1820 handlarz skór Ettiene Augustin de la Morandiere na brzegach kanału założył faktorię, punkt handlowy, który stał się zaczątkiem obecnego miasteczka.  Jego żona, Josephte Sai-sai-go-no-kwe (Kobieta Padającego Śniegu), pochodziła z plemienia Odawa (Ottawa) i była blisko spokrewniona ze słynnym wodzem Tecumsehem.  W 1854 r. została tu otwarta poczta.  Do miasteczka można się było dostać jedynie drogą wodną, a później również samolotem — dopiero w 1962 roku wybudowano obecną drogę nr 637.

Życie w tak bardzo odseparowanej osadzie często musiało być trudne i uciążliwe, jednak wiele statków odwiedzało Killarney, żeby zabrać ryby, a w późniejszych latach przywieźć turystów.  W zimie po zamarzniętych wodach zatoki Georgian Bay można było dotrzeć do miasteczek położonych na wyspie Manitoulin Island oraz do położonej na południu zatoki Byng Inlet.  

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Wybudowana w końcu XIX wieku szopa rybacka w mieście Killarney, w kanale o tej samej nazwie

Witryna internetowa o dziejach Killarney, utworzona przez Adele Loosemore (http://www.killarneyhistory.com/), opisuje interesującą historię o dostarczaniu listów i przesyłek pocztowych do Killarney:

Miasteczko Killarney było położone na trasie dostawczej poczty z Penetanguishene do Sault Ste. Marie (…) w dniu 25 listopada 1872 roku John Egan, odpowiedzialny za transport poczty, wysłał dwóch Indian z Wikwemikong [miejscowość indiańska znajdująca się na wyspie Manitoulin Island] z listami z Soo [miasto Sault Ste Marie] do miasta Penetag.  Owi Indianie to byli Beaubien i jego zięć, Moses Ganewebi.  Złapała ich burza i z ledwością się poruszali.  W drodze powrotnej 18 grudnia Moses przybył do Killarney z miejscowości Byng Inlet z Alexandrem Proulx i Pierre’em Pilonem i opowiedział następującą historię:

„Ja i mój teść wędrowaliśmy po nowo utworzonym lodzie [po zamarzniętej zatoce], kilka mil od miejscowości Byng Inlet, zamierzając nieco dalej dostać się na brzeg.  Wiatr wzmagał się od północnego zachodu.  Zauważyliśmy, że lód szybko dryfował od brzegu.  Obaj rzuciliśmy się biegiem w kierunku brzegu, lecz lód już odpłynął kilka stóp i nie mogliśmy dostać się z powrotem na brzeg.  Wskoczyłem do wody i dopłynąłem do brzegu małej wysepki wielkości jednego akra.

Mój zięć położył na lodzie worki z pocztą, usiadł na nich i, machając do mnie rękami, na zawsze mnie pożegnał, prosząc, abym pozdrowił też jego przyjaciół w Shebwaonaning (Killarney) i Wikwemikong.  Ponieważ lód szybko się oddalał, biedny Beaubien wkrótce zniknął mi z oczu.

Ja pozostałem na wyspie przez dwa dni i dwie noce, bez jedzenia i ognia, cały czas skacząc i biegając, aby nie zamarznąć.  W końcu uformował się nowy lód i przy pomocy dwóch żerdzi, czołgałem się na rękach i kolanach do stałego lądu i dotarłem do Byng Inlet, gdzie się mną przez kilka dni dobrze zajęto, i oto tutaj jestem”.

W sierpniu 1837 r. w trakcie podróży na kanu z Sault Ste. Marie do Toronto, Anna B. Jameson przepłynęła też przez wąski kanał pomiędzy wyspą George Island a lądem stałym, na którym leży obecne miasto Killarney, i tak to opisała: 

Sketches by Anna B.
Jameson
Szkic wykonany przez Anna B. Jameson podczas pobytu na miejscu obecnego miasteczka Killarney.  Przedstawia on kanał Killarney oraz obóz Żółtej Głowy na niedalekim cyplu.  Pradwopodobnie jest to pierwszy rysunek kanału Killarney

Gdy zachodziło słońce, przybyliśmy do chaty handlarza skór, który, o ile dobrze pamiętam, nazywał się Lemorondiere. Miejsce to znajdowało się na brzegu pięknego kanału, biegnącego pomiędzy lądem stałym i dużą wyspą. Na niedalekim cyplu Wai-sow-win-de-bay (Żółta Głowa) wraz z innymi Indianami budowali wigwamy. Ten widok był niezmiernie malowniczy, szczególnie gdy rozpalono ogniska i zapadły ciemności.

Sto siedemdziesiąt pięć lat później my siedzieliśmy na brzegach tego kanału i delektowaliśmy się otaczającym pejzażem!  Następnie udaliśmy się do muzeum w Killarney (vis-à-vis poczty i obok starego trzycelowego więzienia), gdzie spędziliśmy prawie godzinę, oglądając zgromadzone artefakty, fotografie i dokumenty historyczne.  Odwiedziliśmy też cmentarz znajdujący się niedaleko muzeum, na tyłach imponującego kościoła rzymsko-katolickiego kształtem przypominającego latarnię morską.  Wiele pochowanych tam osób było potomkami założyciela Killarney i nosiło nazwisko la Morandiere (powiedziano nam, że założyciel miasta, Etienne Augustin de la Morandiere również był pochowany na tym cmentarzu, ale nie udało się nam znaleźć jego grobu; później przeczytałem, że w rzeczywistości pochowany został w miejscowości Wikwemikong na wyspie Manitoulin Island). 

Znaleźliśmy też grób Nancy Solomon Pitfield — w Killarney był mały park nazwany jej imieniem (z którego skorzystaliśmy, wodując kanu w zeszłym roku).  W parku znajdował się spory głaz, do którego umocowana była metalowa tabliczka z następującą inskrypcją:

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Kanał pomiędzy wyspą George Island i miasteczkiem Killarney

Nancy Solomon Pitfield (21 października 1885 r. — 11 sierpnia 1965 r.).  Przez prawie pół wieku „Ciocia” Nancy Pitfield była aniołem miłosierdzia w Killarney.  Tutaj urodzona, studiowała pielęgniarstwo w Winnipeg i w Montrealu, gdzie ukończyła naukę w Szpitalu Hotel Dieu.  Powróciwszy do tej odosobnionej osady, poślubiła George’a Pitfielda w 1919 r.  Często musiała radzić sobie z wieloma bardzo poważnymi wypadkami i chorobami bez pomocy lekarza, a niekiedy docierać do pacjentów na rakietach śnieżnych lub psich zaprzęgach.  Fachowo ustawiała zwichnięte biodra i kolana, odebrała 512 porodów, a raz nawet przeprowadziła operację wyrostka robaczkowego — i zawsze robiła to z uśmiechem na twarzy.  Jej poświęcenie i miłość do ludzi pozostanie zawsze w naszej pamięci.

Na wielu nagrobkach pojawiało się nazwisko Solomon i zapewne wyspa Solomon Island była nazwana na pamiątkę jednego z nich.  Według strony internetowej o historii Killarney (http://www.killarneyhistory.com/) protoplastą wszystkich Solomonów z Killarney był Ezekiel Solomon, pierwszy żydowski emigrant, który osiedlił się na terenach należących obecnie do stanu Michigan w USA.  Urodzony około 1735 r. w Berlinie, przybył w 1761 r. na wyspę Mackinac Island położoną w cieśninie łączącej dwa Wielkie Jeziora: amerykańskie Michigan i Huron, i szybko dał się poznać jako handlarz skór pozyskiwanych ze zwierząt futerkowych. 

Już w 1765 r. wraz z partnerem prowadził punkt handlowy „Solomon–Levy” w Fort Michilimackinac, będącym wówczas posterunkiem wojsk brytyjskich.  W 1779 r. wraz z grupą biznesmenów otworzył sklep wielobranżowy.  Ezekiel poślubił katoliczkę Louise Dubois, zwaną też Okimabinesikwe, i mieli sześcioro dzieci.  W czasie gdy Amerykanie i Brytyjczycy walczyli ze sobą o tereny znajdujące się w górnej części Wielkich Jezior, Ezekiel na nowo otworzył swój biznes, najpierw na wyspie St. Joseph Island, później na wyspie Drumond Island, aby uniknąć działalności pod panowaniem amerykańskim. Ezekiel zmarł około 1808 r.  Wszystkie punkty, w których prowadził swoją działalność biznesową, ostatecznie zostały przekazane Amerykanom.  W 1828 r. mieszkający na wyspie Drummond Island klan Solomonów wyemigrował do Penetanguishene, gdy przeniesiono tam garnizon brytyjski.  Wszyscy zamieszkali w Killarney potomkowie rodu Solomonów wywodzą się od Wilhelma (William, trzeci syn Ezekiela i Louise) i jego żony Agibicocona.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Miasteczko Killarney

Udaliśmy się też do Pitfield’s, jedynego wielobranżowego sklepu w Killarney, i do hotelu Killarney Mountain Lodge (pierwotnie został on wybudowany jako miejsce wypoczynku dla bardzo bogatego właściciela firmy przewozowej i gościł wiele słynnych osobistości; jedną z nich był Jimmy Hoffa, przewodniczący związku zawodowego Teamsters). 

Kiedy czekałem na Catherine w salonie restauracyjnym, zauważyłem dość dużą (260 stron) książkę w twardej oprawie na temat historii Killarney i okolic pt. „Klejnot zatoki Georgian Bay: Historia Killarney” (Georgian Bay Jewel: The Killarney Story) autorstwa Margaret E. Derry.  Po przejrzeniu kilkunastu stron tak mnie ona zainteresowała, że przed wyjazdem Catherine kupiła mi ją w prezencie na urodziny (i nie rozczarowałem się — spędziłem wiele godzin, czytając tę fascynującą książkę i podziwiając wiele urzekających zdjęć, obrazów i szkiców, które znacznie uatrakcyjniły jej czytanie; można ją nabyć w http://www.poplarlane.net/).

Pojechaliśmy z powrotem nad rzekę Chikanishing River, wrzuciliśmy parę rzeczy do kanu i ruszyliśmy w stronę naszego biwaku — tym razem wiatr był łagodny i nie musieliśmy się przejmować pogodą!

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Plyniemy do wyspy Martins Island

Dwudziestego drugiego sierpnia 2012 r. planowaliśmy popłynąć pod wieczór do wyspy Martins Island i poszukać geocache, ale wiał zbyt silny wiatr, a nawet ta krótka podróż wymagałaby przepłynięcia kilku odcinków na otwartych wodach.  Zdecydowaliśmy się iść wcześniej spać i również wcześnie wstać, a potem od razu wyruszyć na Martins Island.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Widok o poranku z naszego miejsca biwakowego na wyspie Jill Island

Wstaliśmy o 6:00 rano.  Było bezwietrznie, usiedliśmy na skale i, spożywając skromne śniadanie, delektowaliśmy się wschodzącym słońcem, niezmąconym niczym lustrem wody i otaczającą nas przestrzenią.  Przypomniałem sobie, jak Anna Brownell Jameson opisała pierwszy poranek po opuszczeniu Killarney, gdy na skale wraz z wioślarzami jadła śniadanie — miejsce to musiało znajdować się stosunkowo blisko naszego biwaku:


Sketches by Anna B.
Jameson
Szkic Anny B. Jameson wykonany po opuszczeniu Killarney 8 siepnia 1837 r. pt. "Kolacja"
Tego poranka spożyliśmy śniadanie na małej, wyjątkowo przepięknej wyspie, wyłaniającej się niespodziewanie z wody.  Z przodu przed nami rozciągało się otwarte jezioro i poranne niebo czyniło jego taflę niebieską, jasną i spokojną, jak też wyłaniał się wschodni kraniec wyspy Manitoolin Island, a naokoło nas, jak okiem sięgnąć, rozproszone były wysepki.  Poczucie oddalenia i przenikliwej samotności wzmagało odczucie piękna: oto była natura w pierwotnym stanie świeżości i niewinności, tak jak wyszła spod ręki swego Stwórcy i zanim ludzkość nad nią westchnęła — od razu zhańbiona i uświęcona tym kontaktem.  Nasza mała wyspa obfitowała w piękne krzewy, kwiaty, zielonkawe mchy i szkarłatne porosty.  Znalazłam małe zagłębienie, gdzie komfortowo się wykąpałam i zrobiłam toaletę.  Kiedy wróciłam, na odłamku skały czekało już na mnie śniadanie; moje siedzenie, wraz z poduszką i płaszczem ładnie ułożone, a na tym wszystkim położony bukiet kwiatów.  To była niezawodna „galanterie”, której doznawałam czasem od jednego, czasem od drugiego z moich licznych „cavaliers”.

Kto wie, może na tej opisanej przez autorkę wysepce właśnie biwakowaliśmy?

Przed godziną 7:00 rano byliśmy na wodzie i rozpoczęliśmy wiosłowanie ku wyspie Lowe Island, oddalonej o 10 minut od naszego biwaku.  Na tej wyspie, jak też na sąsiedniej, na południowy zachód od niej, stało parę domków.  Próbowaliśmy przepłynąć kanał pomiędzy wyspami, ale był zbyt płytki, toteż udaliśmy się wokoło mniejszej wysepki i wpłynęliśmy do kanału z innego kierunku.  Spostrzegłem spore żeremie bobrowe, a w pobliżu leniwie pływającego bobra.  Budynek na wyspie Lowe Island przypominał mały ośrodek, ale był w tym czasie niezamieszkały.  Być może był to prywatny klub wędkarsko-myśliwski do użytku przyjeżdżających tu członków.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Wyspa Martins Island, jedna z wysp Fox Islands (Wysp Lisów/Lisich)

Następnie powiosłowaliśmy do wyspy East Fox Island, a potem ku wyspie Martins Island.  W ubiegłym roku, spędziwszy dwie noce na biwaku na wyspie Solomon Island z powodu wietrznej pogody, rano wreszcie popłynęliśmy na wyspę West Fox Island.  Obraliśmy wówczas prawie taką samą trasę, jaką płynęliśmy dzisiaj.  Trudno opisać piękno tych małych, okrągłych wysepek, wystających z wody, jak gdyby zostały wypchnięte przez wulkaniczne eksplozje, wypolerowanych i gładkich, przypominających zjeżdżalnie.  Na wyspie Martins Island tu i tam zobaczyliśmy biwakujących wodniaków.  Wpłynęliśmy do dużej zatoki na wschodnim krańcu wyspy.  Wzdłuż brzegu znajdowało się wiele kamieni i skał i było bardzo ślisko, musieliśmy więc bardzo uważać, wychodząc z kanu i wciągając je na ląd.

Gdy kanu zostało zabezpieczone (dawniej, gdy go nie przywiązywaliśmy, dwa razy nam odpłynęło!), weszliśmy stromym, ale krótkim zboczem na miejsce, gdzie miała się znajdować geocache.  Rozciągał się stamtąd przepiękny widok — widzieliśmy wyspę West Fox Island i miejsce, gdzie rok temu biwakowaliśmy, jak też wyspę Green Island i wiele innych skalistych wysepek.  Geocache o nazwie The Spider Tree (Drzewo Pajęcze) miała znajdować się (według współrzędnych odbiornika GPS) tam gdzie sosna, której gałęzie rzeczywiście przypominały odnóża pająka.

Dookoła sosny było mnóstwo pęknięć i szczelin, toteż sądziłem, że geocache była w nich umieszczona.  Ponieważ niedaleko znajdował się biwak, nie chcieliśmy się za bardzo do niego zbliżać i przeszkadzać odpoczywającym tam kajakarzom — niewątpliwie zastanawiali się, po co tam przyszliśmy!  W każdym razie spędziliśmy ponad godzinę, przeszukując każdy zakamarek, szczelinę, pęknięcie i rysę wokoło drzewa, ale bez skutku.

Ba, nawet dokładnie zbadaliśmy to drzewo i zakamarki znajdujące się koło przyległych drzew, ale nie natknęliśmy się na nic, co przypominałoby geocache.  Niestety, zapomniałem zabrać ze sobą wydruk z opisem geocache (który dawał wskazówkę „biała sosna”), ale nie przypuszczam, aby to mi coś pomogło — przecież szukałem na obszarze w promieniu 5–10 metrów od współrzędnych GPS.  W końcu opuściliśmy to miejsce z pustymi rękami, nie znalazłszy niczego, lecz absolutnie warto było zrobić ten poranny wypad!  Zeszliśmy do kanu i powiosłowaliśmy dookoła wyspy Martins Island.  Zatrzymaliśmy się na moment w dobrym miejscu na biwak (Catherine odwiedziła je już rok temu), a następnie wróciliśmy na nasz biwak.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Wypoczynek na naszym biwaku na wyspie Jill Island... jak w raju!

Zdecydowaliśmy spakować się jeszcze tego samego dnia i po południu popłynąć do miejsca biwakowego znajdującego się na wyspie Philip Edward Island, naprzeciwko ujścia rzeki Chikanishing River — tego samego, na którym spędziliśmy jedną noc dwa lata temu.  O 5:00 po południu opuściliśmy to urocze miejsce i już o 6:30 przypłynęliśmy na nowe.  Poziom wody był znacznie niższy z wody wystawały dwie duże skały, które dwa lata temu całkowicie przykrywała woda.  Byłem niezmiernie rozczarowany, gdy zobaczyłem zrobione z kamieni wielkie palenisko, a w środku mnóstwo śmieci, rozbitych butelek po piwie i innych odpadków.

Ponieważ trudno było go używać, parę metrów dalej zbudowano nowe palenisko — pewnie było to łatwiejsze zadanie niż oczyszczenie tego zaśmieconego.  Jednak w tym nowym ognisku też już leżało sporo rozbitego szkła, które uważnie usunąłem. 

Przypomniał mi się jeden z odcinków serialu The Simpsons pod tytułem Trash of the Titans, w którym Homer Simpson został komisarzem odpowiedzialnym za oczyszczanie miasta Springfield.  Oczywiście nie trzeba było długo czekać na katastrofalne rezultaty jego zarządzania — po krótkim czasie miasto tonęło w śmieciach.  Ponieważ nikt nie kwapił się do uprzątnięcia tego bałaganu, burmistrz miasta postanowił przenieść całe miasto w nowe miejsce, kilka mil dalej.  Lisa Simpson proroczo przewidziała, że gdy tylko Springfield zostanie przeniesione, jego mieszkańcy zaczną je od nowa zaśmiecać.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Ostatni biwak na wyspie Philip Edward Island.  W tym samym miejscu biwakowaliśmy w ostatnią noc naszej podróży dookoła wyspy Philip Edward Island w sierpniu 2010 roku

Szybciutko ustawiłem mały namiot, umieściłem w nim materace i śpiwory i wskoczyliśmy do kanu, popłynęliśmy do samochodu i pojechaliśmy do miasteczka Killarney. 

Zafundowaliśmy sobie porcję ryb i frytek, a ja zamówiłem 2 funty wędzonej ryby, którą miałem odebrać następnego dnia.  Rozmawiałem z bratem właściciela restauracji, który powiedział mi, że rybacy muszą kupować specjalne quotas (kontyngenty), pozwalające im na złowienie określonej ilości ryb w roku — zapewnił mnie też, że właściciel restauracji (który jako jedyny zajmował się w Killarney rybołówstwem — aż się nie chce wierzyć, bo dawniej stanowiło ono podstawę lokalnej ekonomii) posiada dużo quotas i w restauracji nie powinno zabraknąć ryb! 

Najczęściej rybacy łowili White Fish (ryba o białym mięsie), ale w sieci dostawały się też szczupaki, a nawet  jesiotry — szczupaki były wypuszczane, a połów jesiotrów, nawet przez wędkarzy, został kompletnie zakazany w Ontario parę lat temu i oczywiście one też musiały być wypuszczane (chociaż nie znam nikogo, kto kiedykolwiek złowił lub próbował złowić jesiotra).  Notabene, wędkowanie na jesiotra było niezmiernie popularne w Ontario w XIX w. i na początku XX w., niektóre okazy osiągały kilka metrów i ważyły setki kilogramów.  Według kilku świadków jeszcze nie tak dawno w parku Bon Echo w jeziorze Lake Mazinaw widziano „Potwora Jeziora Mazinaw”.  Niektórzy biolodzy uważają, że być może świadkom się nie przewidziało — jezioro Mazinaw Lake jest jednym z najgłębszych w Ontario (ok. 180 metrów głębokości) i możliwe, że uchował się w nim ogromny jesiotr.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Zaplecze słynnego sklepu i restauracji Herbert Fisherine w Killarney
Gdy dwa dni temu byłem w Killarney, widziałem kilka korpulentnych wydr baraszkujących koło łodzi rybackiej — były trochę oswojone (ale nadal dzikie — wystarczyło spojrzeć na ich potężne i ostre zęby, aby czuć dla nich respekt) i pewnie żywiły się rybimi odpadami!  Tym razem łódź rybacka, zacumowana z tyłu restauracji, była już wyczyszczona, pusta i gotowa do porannego rejsu następnego dnia.

Była już godzina 8:00 wieczorem i sklepy w Killarney zamykano.  Przeszliśmy się główną ulicą i pojeździliśmy samochodem po bocznych uliczkach.  Większość biznesów w zimie nie była otwarta, a ich właściciele wyjeżdżali do większych miast kanadyjskich lub do południowych, cieplejszych stanów w USA, jak to co roku czynią setki tysięcy Kanadyjczyków, tzw. snow birds.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Noc na wyspie Jill Island

Gdy dotarliśmy na parking, zapadły już ciemności i dookoła nikogo nie było.  Kiedy przy świetle latarek ładowaliśmy kanu, usłyszeliśmy hałas silnika, a po chwili z ciemności wyłoniła się motorówka, powoli płynąca po rzece i zbliżająca się do doku.  Ani łódź, ani żaden z jej pasażerów widocznie nie posiadał latarki (???) i gdy w ciemności wyciągali łódkę z wody i mocowali do przyczepy samochodowej, mieli wiele problemów. 

Po zaparkowaniu samochodu wsiedliśmy do kanu — była godzina 21:15 i panowały kompletne ciemności, ale (na szczęście) nie wiał wiatr.  Nie słyszeliśmy ani nie widzieliśmy żadnych innych świateł łodzi, jedynie w oddali zapalały się i gasły w regularnych odstępach światła nawigacyjne.  Niemniej jednak założyliśmy zapalone headlights (latarki czołowe) i wiosłowaliśmy do naszego biwaku.  Czasami spoglądałem na odbiornik GPS, aby upewnić się, że płyniemy we właściwym kierunku.  Na ogół zostawiamy na biwaku migającą latarkę, która bardzo pomaga nam w nocy znaleźć drogę.  W końcu dotarliśmy na biwak, ale przedtem kanu lekko uderzyło w jedną z tych dwóch wystających z wody skał!  Szybciutko rozpaliłem ognisko i upiekliśmy na grillu kilka doskonałych kiełbasek kupionych poprzedniego dnia w sklepie Pitfield’s.  Była to nasza ostatnia noc w tej okolicy i z przyjemnością siedzieliśmy przy ognisku do późna w nocy.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Takie obręcze, jak na naszym ostatnim biwaku na Philip Edward Island, spotyka się często -- służyły one tartakom do spławiania drzewa ponad sto lat temu oraz do cumowania łodzi

 Następnego dnia wstaliśmy późnym rankiem, a ponieważ większość naszych rzeczy była już załadowana do samochodu, nie było dużo do pakowania.  Wypłynęliśmy po południu i jeszcze trochę popływaliśmy wzdłuż przeciwległego brzegu, gdzie znajdował się szlak pieszy Chikanishing Trail.  Catherine wielokrotnie chciała go zaliczyć, ale nigdy nie miała na to czasu.  Na parkingu było sporo ludzi, spuszczali lub wyciągali łodzie. 

Włożywszy wszystkie nasze rzeczy do samochodu (co nigdy nie jest prostym zadaniem — z jakichś niewyjaśnionych przyczyn zawsze wydaje mi się, że wracamy z większym bagażem), pojechaliśmy do miasteczka Killarney.  Odebrałem wędzone ryby z Herbert Fisheries, a Catherine kupiła porcję frytek i zimne piwo; siedząc na doku restauracji, w drewnianych fotelach typu Adirondac, po raz ostatni patrzyliśmy na kanał Killarney i przepływające nim łodzie.  W drodze powrotnej wpadliśmy jeszcze do parku Killarney, wykąpaliśmy się pod prysznicem i założyłem na siebie czyste ubranie, a Catherine jeszcze kupiła mi książkę o Killarney: Georgian Bay Jewel: The Killarney Story i napisała w niej miłą dedykację z okazji moich 50. urodzin.

GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Przy nowej mapie terenów rzeki French River koło restauracji The Hungry Bear przy drodze nr. 69

Zatrzymaliśmy się (ponownie!) w restauracji The Hungry Bear, gdzie spotkaliśmy Hungry Bear i jego kolegę, Bluberry Hound (tzn. pracowników restauracji przebranych za niedźwiadka i pieska).  Posiliłem się miską świetnej zupy oraz wypiłem kawę.  Wdepnęliśmy na chwilę do sąsiedniego sklepu – The Trading Post — istotnie, niektóre rzeczy, jakie posiadał na składzie, były niezmiernie oryginalne (np. kubki, talerze i krawaty z rysunkami indiańskiego artysty Benjamina Chee Chee, rzeźby, koszulki z unikalnymi wzorami, książki, filmy wideo), ale moim zdaniem, były za drogie i nic nie kupiliśmy. 

Do Toronto jechało się dobrze — w pewnym momencie zobaczyliśmy na drodze bardzo stary autobus (który powinien znajdować się w muzeum), wlokący się z szybkością ok. 20 km/h drogą, gdzie maksymalna szybkość to 90 km/h.  Niektórzy kierowcy musieli ostro hamować, aby się z nim nie zderzyć.  Kiedy dojeżdżaliśmy do Toronto autostradą nr 400, tuż przed zjazdem na drogę King Road utworzył się korek z powodu prac drogowych.  Zauważyłem samochód ciągnący łódź z dużym silnikiem.  Powoli wyprzedził mnie z lewej strony i przez jakiś czas patrzyłem na tył łodzi, jako że znajdował się przede mną.  Parę minut później, gdy wszystkie samochody zwalniały z powodu korka, ktoś nie był w stanie wyhamować i uderzył w tył przyczepy, na której była łódź.  Nie wiem, czy łódka lub silnik zostały uszkodzone, ale zobaczyłem kilka osób wysiadających z samochodów i stojących koło nich.  Ponieważ wypadek zdarzył się w miejscu, gdzie rozpoczynał się pas zjazdowy na drogę King Road, zdecydowałem się pojechać tym zjazdem, a potem drogą King Street. W końcu dojechaliśmy do domu.


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Na parkingu restauracji The Hungry Bear i French River Trading Post

Była to jedna z naszych najdłuższych wypraw, składająca się z dwóch oddzielnych wycieczek, po jednym z najpiękniejszych obszarów Ontario.  Z pewnością powrócimy w te okolice w niedalekiej przyszłości! 


GEORGIAN BAY NEAR PHILIP
EDWARD ISLAND AND THE FOX ISLANDS, ONTARIO, CANADA.
Gotowi do rozpoczęcia drugiej części podróży -- Chikanishing River