Pokazywanie postów oznaczonych etykietą camping. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą camping. Pokaż wszystkie posty

piątek, 29 sierpnia 2014

W OŚRODKU WHITE PINE SHORES I BIWAKOWANIE W LESIE HALIBURNOT FOREST W ONTARIO, PAŹDZIERNIK 2013 ROKU



Stara stacja kolejowa w Kinmount, Ontario. Tory już dawno usunięto...
Gdy opuszczaliśmy Toronto, pogoda była deszczowa, ale według prognozy miała się znacznie poprawić. Jakby nie było, mieliśmy już 7 października i nie byłbym zaskoczony, gdyby miał poprószyć śnieg! Drogą nr. 48 pojechaliśmy na północ i zatrzymaliśmy się w miejscowości Kinmount, gdzie od razu rzuciła się w oczy stara stacja kolejowa, a obecnie muzeum; koło niej przebiegała dróżka, którą kiedyś jeździły pociągi (szyn już od dawna nie było). Wiele lat temu Kolej Victoria Railway łączyła to miasto z miastami Lindsay i Haliburton. Pociągi pasażerskie przestały kursować w 1960 r., towarowe w 1978 r. i cała linia kolejowa została porzucona w 1981 r.

Według tablicy historycznej koło stacji, miejscowość Kinmount stanowi jedno z pierwszych miejsc, gdzie osiedlili się przybysze z Islandii. Tablicę umieszczono w roku 2000 i wśród zgromadzonych na uroczystości dedykacyjnej 500 ludzi był minister spraw zagranicznych Islandii i wice premier Kanady:

W latach 1870 poważne problemy ekonomiczne doprowadziły do masowej emigracji z Islandii. Dwudziestego piątego września 1874 roku, 352 Islandczyków, wyczerpanych i osłabionych chorobą, przybyło do baraków emigracyjnych do Toronto. Gdy kompania kolejowa Victoria Railway Company zaoferowała pracę przy budowie linii kolejowej z pobliskiego Kinmount, rząd prowincjonalny zakwaterował Islandczyków w budach z bali w dolnym biegu rzeki od tego miasta. Niedostateczna wentylacja, złe warunki sanitarne i dieta stanowiły świetne podłoże do rozwoju chorób w ich zimnych i zatłoczonych pomieszczeniach. W ciągu sześciu tygodni, dwanaście dzieci i jeden nastolatek zmarli. Do wiosny 1875 roku liczba ofiar śmiertelnych podwoiła się i wielu osadników rozproszyło się w poszukiwaniu lepszego życia. Na jesieni większość z nich zebrała się w Toronto i wyjechała na zachód, by założyć osadę Gimli w Manitobie.

Na kanu do parku Algonquin Park i z powrotem
Po niedługim czasie przybyliśmy do ośrodka White Pine Shore Resort i otrzymaliśmy pokój nr 308. Zdziwił nas wygląd tego ‘ośrodka’, bo przypominał budynek biurowy usytuowany na odludziu—i jak się potem dowiedzieliśmy, swego czasu rzeczywiście mieściły się w nim biura. Tym razem nie zabraliśmy ze sobą kanu i zamierzaliśmy używać kanu należącego do ośrodka, ale w dniu przyjazdu okazało się to niemożliwe z powodu deszczu. Pojechaliśmy do drogi prowadzącej do plaży (dobre kilkaset metrów od ośrodka) i poszliśmy piechotą do plaży, gdzie znajdowały się kajaki i jedno kanu. Wieczorem wcześniej zjedliśmy kolację i porozmawialiśmy z pracowniczką ośrodka. Ponieważ w pokoju znajdował się telewizor, posiadający setki kanałów, włączyliśmy go—jakby nie było, żadne z nas nie ma w domu telewizora i nie ogląda telewizji, toteż mieliśmy nadzieję, że uda się nam obejrzeć coś ciekawego. Trafiliśmy na kanał TLN, na którym zaczął się film dokumentalny o chłopcu o imieniu Kenny, którego ciało kończyło się w pasie i który chodził używając rąk. Film był niezmiernie wzruszający, ale reklamy (już od ponad 2 lat nie oglądałem reklam i zupełnie od nich odwykłem) były wręcz odrażające, propagujące chorobotwórcze, niezdrowe i tanie jedzenie. I chociaż bardzo chciałbym obejrzeć więcej podobnych filmów dokumentalnych, to jednak cieszyłem się, że nie posiadam telewizora i nie muszę wpatrywać się w te idiotyczne i kłamliwe reklamy, o nieba przewyższające propagandę komunistyczną, którą nadal pamiętam z Polski.
Stary, nieprzejezdny most

Następnego dnia rano zjedliśmy śniadanie, zaparkowaliśmy samochód na końcu drogi Christine Road i pieszo dotarliśmy do plaży ośrodka. Kanu było nadal dostępne, tak więc szybko w niego wskoczyliśmy i udaliśmy się na północ, w kierunku parku Algonquin Park. Płynęliśmy rzeką York River, potem do jeziora Benoir Lake, gdzie dopłynęliśmy do opuszczonego, częściowo rozwalonego mostu na drodze Peterson Road. Wyszliśmy z kanu i z daleka zobaczyliśmy opuszczony spory tartak o nazwie Martin Lumber. Później dowiedzieliśmy się, że jego właściciel, Grenville Martin, rozwinął swój biznes drzewny tak, że stał się one jednym z najnowocześniejszych tartaków w kraju—a budynek ośrodka White Pine Shores Resort, w którym się zatrzymaliśmy (dawniej zwany MartinWood Resort) był początkowo zbudowany dla celów tej firmy i służył jako biura i zakwaterowanie pracowników. Grenville Martin zginął w katastrofie samolotowej w 1984 r. w wieku 48 lat i być może jego przedwczesny zgon spowodował też upadek firmy.
Opuszczone budynki tartaku W. Martin Lumber Limited

Na rzece było dużo zarośli i trzcin i bardzo przyjemnie się nam wiosłowało w kompletniej ciszy—która nagle została przerwana: najpierw usłyszeliśmy, a potem zobaczyliśmy nisko lecący spory samolot wojskowy (transportowy?). W pewnym momencie sądziliśmy, że będzie lądował na wodzie, tak nisko leciał, ale na szczęście (dla nas i dla jego załogi) wzbił się w powietrze i niebawem odleciał. Według przybitych do drzewa znaków, właśnie przekroczyliśmy granicę parku Algonquin Park. Jezioro Benoir Lake skończyło się i pojawiły się dwie trasy; wpłynęliśmy w potok po prawej stronie o nazwie Mink Creek. Wił się on wśród zarośli i czasem musieliśmy się dobrze nawiosłować, aby w wąskich przesmykach wykonać skręt kanu. Gdy dotarliśmy do przeszkody w postaci zawaliska kłód drzewnych, zawróciliśmy, bo nie byliśmy przygotowani na przenoszenie kanu. Dopłynąwszy z powrotem do jeziora Benoir Lake, tym razem wpłynęliśmy w rzeczkę po lewej stronie (York River) i dopłynęliśmy do bystrzyn High Falls Rapids, gdzie przycumowaliśmy kanu i pieszo poszliśmy brzegiem rzeki. Ścieżka była niezmiernie błotnista i śliska i musieliśmy bardzo uważać, aby się nie wywrócić—portaż po niej (tzn. niesienie na plecach kanu) byłby wielce wyzywający i niebezpieczny! Bystrzyny były malownicze i po zrobieniu kilku zdjęć, powróciliśmy do kanu. Spotkaliśmy tylko jedną parę piechurów, podążającą w odwrotnym kierunku. Popłynęliśmy z powrotem do plaży i udaliśmy się do ośrodka na kolację.
Na kanu w parku Algonquin Park

Po śniadaniu opuściliśmy hotel i pojechaliśmy w stronę lasu Haliburton Forest, zatrzymując się w miasteczku Wilberforce (z jakiegoś powodu nazywanego Stolicą Geocaching Kanady). Zatrzymaliśmy się też w miasteczku Haliburton na gorącą herbatę. Ponieważ w mieście poprzednio parę razy już byliśmy, wpadliśmy jedynie do kilku sklepów. Wkrótce przybyliśmy do lasu Haliburton Forest, gdzie zamierzaliśmy spędzić kilka dni biwakując.

Widok z naszego miejsca biwakowego w Haliburton Forest
Ów las (jego pełna nazwa The Haliburton Forest & Wild Life Reserve Ltd.) jest własnością prywatną i obejmuje obszar 300 km kwadratowych. Oferuje on wiele różnych form wypoczynku—biwakowanie, pływanie na kanu i na łódkach, jeżdżenie w zimie psimi zaprzęgami, obserwacje astronomiczne, jeżdżenie na rowerach, wędkowanie, a także unikalną przechadzkę nad koronami drzew i przejażdżkę jedyną na świecie łodzią podwodną na słodkim akwenie! Również las posiada odgrodzoną część, w której znajduje się kilka dzikich wilków, można je obserwować przez jednokierunkową szybę. W lesie nadal prowadzony jest wyrąb, jak też można tu i tam zobaczyć przyczepy kempingowe, bez żadnego dostępu do wody, prądu czy gazu—jednak okres oczekiwania na takie miejsce wynosi ok. 10 lat. A na marginesie: oficjalna witryna internetowa tego lasu w widocznym miejscu zamieściła zrobione przez mnie w tym lesie zdjęcie w 2008 r., chociaż nie przypominam sobie, aby mnie kiedykolwiek ktoś prosił o pozwolenie na zamieszczenie tego zdjęcia…
Dzięki takim znakom, prosto było pojechać właściwą drogą

Większość miejsc biwakowych była wolna i zarekomendowano nam miejsce małym jeziorze. Pojechaliśmy tam, aby go zobaczyć; bardzo się nam podobało i zdecydowaliśmy się go brać. Pojechaliśmy z powrotem do biura, aby za nie zapłacić i spotkaliśmy żonę właściciela (z pochodzenia Niemiec), prowadzącą na smyczy przepięknego wilka-mieszańca. Zapewniła mnie, że nie był puszczany w lesie bez smyczy. Wilk bardzo przypominał Catherine syberyjskiego psa husky, należącego do jej córki. Szybko udaliśmy się na nasz biwak—dwukrotnie musieliśmy otwierać i zamykać bramy na różnych drogach—jest to jedyny las, jaki znam, w którym rzeczywiście znajdują się przysłowiowe ‘drzwi do lasu’! Po złożeniu kaucji, otrzymaliśmy klucz na czas pobytu w lesie. Trochę było kłopotliwe za każdym razem zatrzymywanie się, wychodzenie z samochodu, otwieranie bramy, przejazd przez nią i znowu jej zamykanie, ale pewnie w ten sposób do lasu nie mogły wjeżdżać nieproszone osoby. Kolory jesieni już jakiś czas temu osiągnęły swój punkt szczytowy, ale nadal jazda tymi leśnymi drogami była niezmiernie przyjemna.
Nasze piękne miejsce w lesie Haliburton Forest
Nad jeziorem było 6 miejsc kempingowych i nasze było najprawdopodobniej najlepsze, na brzegu jeziora. Każde z nich posiadało oddzielną ubikację i pierwszej nocy byliśmy jedynymi biwakowiczami. Szybko rozbiłem namiot i mogliśmy jeszcze siedzieć i oglądać zachód słońca. Dookoła latało sporo wiewiórek i wiewióreczek ziemnych (chipmunks), na jeziorku była tama bobrów i w nocy słyszeliśmy głośne pluskanie, gdy uderzały swoimi płaskimi ogonami o taflę wody. Raz zauważyliśmy wydrę oraz od czasu do czasu pojawiała się samotna kaczka, pływając po jeziorze. Biorąc pod uwagę, że mieliśmy już prawie połowę października, pogoda była idealna—słoneczna, ciepła, bez kropli deszczu, więc mogliśmy przejść się po lesie i pojeździć na rozlicznych drogach leśnych. Również pojechaliśmy drogą prowadzącą wzdłuż jeziora Kennisis Lake do domku letniskowego własnoręcznie zbudowanego przez jej znajomego. Pomimo, że Sanktuarium Wilków było główną atrakcją, nie zawitaliśmy do niego, bo już w nim byliśmy parę lat temu. Ale absolutnie warto w nim spędzić jakiś czasz, szczególnie w czasie karmienia wilków. Opuściliśmy Haliburton Forest 13 października 2013 r. po szybkiej kąpieli (w parku są prysznice typu ‘wrzuć monetę’) i potem zaczęło padać, ale już wtedy byliśmy spakowani w samochodzie. Była to nasza ostatnia wycieczka pod namiotem w roku 2013 i pocieszaliśmy się, że już za 7 miesięcy ponownie będziemy mogli biwakować!
Ogromne grzyby... ale niejadalne!






sobota, 10 lipca 2010

Pływanie na Kanu w Massasauga Park. Biwakowanie na Wyspie Rozbitków Wraz z Czarnym Niedźwiadkiem, 07-14/07/2009 oraz 25-28/09/2009

English version of this trip is here: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/07/canoeing-in-massasauga-park-and-sharing.html 

BIWAKOWANIE W PARKU MASSASAUGA PROVINCIAL PARK, ONTARIO, NA WYSPIE ROZBITKÓW, ZAMIESZKAŁEJ RÓWNIEŻ PRZEZ CZARNEGO NIEDŹWIADKA, 7-14 LIPICA 2009 ROKU


Prowincjonalny Park „Massasauga”, rozciągający się wzdłuż wybrzeży zatoki Georgian Bay od miasta Parry Sound do rzeki Moon River, składa się z setek smaganych wiatrem skalnych wysp, jak również położonych wewnątrz lądu lasów i jezior. Po raz pierwszy wybrałem się do tego parku na wycieczkę na kanu w 2008 r. i była ona tak udana, że postanowiłem powrócić, tym razem obierając bardziej ambitną, jakkolwiek 'bezportażową' trasę. Jest to jeden z nielicznych parków, w którym można odbyć wiele dłuższych wypraw na kanu, pozwalających ich uczestnikom siedzieć W kanu pływającym NA wodzie, w odróżnieniu od CHODZENIA na ziemi POD kanu (tzn. portaż). Nie muszę dodawać, że preferuję tą pierwszą opcję! Celem naszej podróży była Wreck Island, Wyspa Wraków i jedyne miejsce biwakowe znajdujące się na niej, nr 325. Mieliśmy szczęście, bo nie było problemu z zarezerwowaniem tego miejsca—jakoby zbyt dużo ludzi nie kwapi się do niego płynąć, bo wymaga to przepłynięcia przez otwarte wody zatoki Georgian Bay—i być może mają oni racje, jak się zdołaliśmy o tym później przekonać. Wreck Island wiążę się również z dobrze znanym statkiem „Waubuno”, który przewoził pasażerów i towary pomiędzy miastami Collingwood i Parry Sound w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XIX wieku. W dniu 21 listopada 1879 roku, statek opuścił Collingwood i skierował się do Parry Sound—już od trzech dni próbował wypłynąć z Collingwood, lecz z powodu opadów śniegu i silnych wiatrów zmuszony był czekać w porcie. Ponieważ najprawdopodobniej miał to być ostatni rejs sezonu—z powodu oblodzenia zatoki następny rejs dopiero mógłby nastąpić na wiosnę—Kapitan zapewne postanowił zaryzykować i doprowadzić statek do Parry Sound. Statek, mający na pokładzie pasażerów i załogę, razem 24 osoby, po raz ostatni został zauważony przez latarnika na wyspie Christian Island. Gdy nie pojawił się na czas w Parry Sound, rozpoczęto poszukiwania. Znaleziono wiele rozrzuconych przedmiotów, ale nie zdołano znaleźć ciał. Inne części statku zostały znalezione w ciągu wielu następnych lat. Kadłub, który najprawdopodobniej jest częścią Waubuno, można zobaczyć pod wodą koło wyspy Wreck Island.

Wyjechawszy z Toronto 7 Lipca 2009 roku, po 3 godzinach jazdy dotarliśmy do Pete's Place Access Point—miejsca, z którego zaczyna się wycieczki wodne. Było niezmiernie wietrznie—fale na zatoce Blackstone Harbour nie wydawały się w ogóle zmniejszać—wręcz przeciwnie, miałem wrażenie, że zwiększają się z każdą minutą. Jednak nie zważając na wiatr i fale, wsiedliśmy do naszego jak zwykle załadowanego do pełna kanu i zaczęliśmy wiosłować w kierunku kanału, łączącego Blackstone Harbour z zatoką Woods Bay. Przy bezwietrznej pogodzie powinniśmy dopłynąć do wyspy Wreck Island w ciągu około 4.5 godziny, ale szybko zorientowaliśmy się, że nie będzie to możliwe, aby dzisiaj tam dotrzeć—wiosłowaliśmy z trudem pod wiatr i chociaż nadal znajdowaliśmy się w stosunkowo zacisznej zatoce, to jednak kanu posuwało się naprzód bardzo topornie i wolno, kołysząc się w górę i w dół na falach. Mogliśmy sobie jedynie wyobrazić, co się zacznie dziać na otwartych wodach zatoki Georgian Bay! Z trudem pokonaliśmy zatokę Woods Bay i dotarliśmy do osłoniętej cieśniny Captain Allan Straits, gdzie nawet zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie zatrzymać się na noc na jednym z wielu znajdujących się tam miejsc kempingowych. Jednakże zdecydowaliśmy się płynąć dalej, do miejsca nr 402, na którym biwakowaliśmy przez kilka dni na przełomie lipca i sierpnia 2008 roku. To miejsce, znajdujące się w zatoczce i osłonięte od głównego kanału wyspami, było bardzo fajne i nie zmieniło się od poprzedniego roku. Ponieważ mieliśmy spędzić tylko jedną na nim noc, szybko rozbiliśmy namiot i rozpaliliśmy ognisko, wyjmując z kanu jedynie najpotrzebniejsze rzeczy.


Następnego dnia pogoda znacznie się poprawiła, toteż rano spakowaliśmy się po godzinie byliśmy na wodzie. Minąwszy wyspę Pleasant Island po prawej stronie, wpłynęliśmy w bardzo malownicze i skaliste przejście przez skupisko wysp (Sharper, Omar). Po niedługim czasie ukazała się z daleka wyspa Wreck Island; kierowani przez mój niezawodny GPS, powoli wpłynęliśmy do małej zatoczki—i zobaczyliśmy na drzewie numer naszego miejsca.
 

Było one naprawdę cudowne! Mieliśmy swoją 'prywatną' zatoczkę, z 'prywatną' wyspą, jak również mogliśmy rozkoszować się niesamowitym widokiem na zatokę i wyspy Georgian Bay. W lesie było kilka wytyczonych miejsc na namioty, ale rozbiliśmy namiot na płaskim skalnym wzgórzu—w ten sposób byliśmy blisko ogniska i mieliśmy otwarty widok na całą okolicę.


Znajdująca się w środku zatoczki mała wysepka, na którą można było się przedostać przeskakując wąski przesmyk, okazała się być świetnym miejscem do wędkowania i pływania, jak też niezmiernie wygodnym i malowniczym miejscem do spożywania naszych posiłków. Zauważyliśmy dużą ilość węży wodnych, pływających wokoło tej wyspy—jak się niedługo okazało, mieszkały one w wielu szczelinach tejże wysepki i gdy spożywaliśmy na niej posiłki, często mogliśmy widzieć nawet 6 wystających ze skalnych pęknięć i otworów główek węży lub pełzające po skale węże i następujące zsuwające się do wody. Węże te są niejadowite i w żaden sposób nie atakują ludzi; jednakże w razie zagrożenia mogą stać się niebezpieczne i gryźć swoimi ostrymi zębami. Ich ślina zawiera specjalny środek przeciwzakrzepowy, który może powodować obfite krwawienie, trwające do 9 godzin, a ponadto może także doprowadzić do nieprzyjemnych infekcji wymagających pomocy medycznej.
 

Moja partnerka, niepomna na niebezpieczeństwa, codziennie beztrosko pływała dookoła tej zatoczki. Jak tylko wchodziła do wody, natychmiast pojawiały się węże wodne, patrolując okolicę! Ich podniesione nad lustrem wody główki wyglądały jak peryskopy, gotowe wystrzelić torpedy w nic nie przeczuwającą ofiarę.
   
To było surrealistyczne! Również na tej wysepce próbowałem łapać ryby i podczas naszego pobytu złapałem 2 szczupaki, 2 i 4 kg., które upieczone na ognisku, były wyśmienite!


Mieliśmy jeszcze jeden cel naszej wyprawy, a mianowicie odbycie wycieczki do Henry's Fish Restaurant, bardzo znanej w okolicy jadalni rybnej. Według magazynu „Saveur”, restauracja ta uplasowała się w pierwszej setce i serwowane przez nią ryby i frytki są jakoby najlepsze na świecie! Jej sława spowodowała, że ludzie z wielu krajów jej odwiedzenie zaliczają do swojego planu turystycznego—między innymi do jej gości należą Goldie Hawn i Kurt Russell, którzy zresztą mają w okolicy domek letniskowy. Ponieważ restauracja znajduje się na wyspie (o bardzo pasującej nazwie „Frying Pan”, tzn. Wyspie Patelni), jedynym sposobem dostanie się jest drogą wodną lub powietrzną. Wiele osób przylatuje więc z Parry Sound małymi samolotami Cessna, które po 10-15 minutach lotu nad krainą 30 tysięcy wysp lądują na wodzie i dopływają do restauracji, gdzie zapewne czekają ich bardzo interesujące doznania kulinarne! Wyspa Frying Pan znajduje się około 2 godzin na kanu na północ od Wreck Island—ponieważ trasa przebiega przez otwarte i narażone na wiatry wody zatoki Georgian Bay, postanowiliśmy wykorzystać dobrą i prawie bezwietrzną pogodę i popłynąć tam następnego dnia, 09 lipca 2009 r. Chciałbym tu dodać, że mieliśmy ze sobą radio morskie (marine radio) i ciągle słuchaliśmy prognozy pogody dla statków i łodzi na zatoce Georgian Bay—były one zazwyczaj bardzo dokładne, przynajmniej na następne 12 do 24 godzin.


Nie mieliśmy żadnych problemów z dopłynięciem do wyspy Frying Pan Island—po dokonaniu półkola w lewo, wypłynęliśmy na otwarte wody Georgian Bay. Po prawej stronie minęliśmy wyspę Alice Island, popłynęliśmy przesmykiem pomiędzy wyspami Saville i Barnicke, następnie pomiędzy wyspami Isabel i Florence i powoli zbliżaliśmy się do sporych rozmiarów Frying Pan Island. Gdy zbliżaliśmy się do jej brzegu, pewien bardzo szczególny znak zwrócił naszą uwagę. "Czy jest to rzeczywiście to?", Zastanawialiśmy się. Gdy byliśmy bliżej lądu okazało się, że mieliśmy rację—to był „słynny” znak LCBO! (Dla osób nie mieszkających w Ontario: rządowe sklepy LCBO są na ogół jedynymi sklepami w Ontario, gdzie można nabyć wysokoprocentowe napoje alkoholowe). Rzecz jasna, nie mogliśmy przepuścić takiej okazji—jakby nie było, jedyny inny sklep LCBO w parku Massasauga znajdował się na przystani Moon River Marina, około 5 godzin od wyspy Wreck Island!


Dwóch pracowników na doku, gdzie cumowały łodzie, pomogło nam zacumować kanu, chociaż generalnie byli bardziej przyzwyczajeni asystować większym łodziom motorowym. Sklep miał na składzie wiele różnych produktów, włącznie z różnymi napojami alkoholowymi. Zdecydowaliśmy się kupić zimne piwo i inne zimne napoje alkoholowe, a następnie popłynęliśmy do znajdującej się na vis-a-vis sklepu małej wysepki, gdzie się trochę poopalaliśmy, wypiliśmy nasze zimne napoje i obserwowaliśmy przybywające łodzie, których właściciele byli głównie zainteresowani kupnem zimnego piwa. Wypoczęci i odświeżeni, kontynuowaliśmy naszą podróż.


Zbliżając się do doku restauracji, poczuliśmy się trochę nieswojo, widząc te wszystkie ogromne, drogie i luksusowe jachty, łodzie motorowe i samoloty zacumowane przed restauracją—nasze kanu było mniejsze, niż ich jolki—niemniej jednak mimo wszystko kanu zostało potraktowane 'po królewsku' przez pracowników restauracji, pomagających 'parkować' łodzie.


Restauracja Henry's Fish okazała się całkiem spora i oferowała różny wybór dań z ryb. Zdecydowaliśmy się na „all you can eat” (za $24.99 za osobę nie było to tanio) i po kilku minutach otrzymaliśmy talerze ze smażonymi rybami, sałatką coleslaw i frytkami. Podczas gdy jedliśmy, mały samolot wylądował na wodzie, wysiadło z niego kilka osób i weszło do restauracji, jak też po paru minutach zacumowała taksówka wodna z Perry Sound, przywożąc grupę turystów.


Spytaliśmy się obsługującej nas młodej kelnerki, czy sądzi, że istnieje związek pomiędzy wysokością napiwków i wielkością łodzi klientów?, a następnie wskazałem najmniejszą zacumowaną przed restauracją łódkę i powiedziałem, „nota bene, to jest właśnie nasza łódka”. Oczywiście, otrzymała od nas napiwek, o wiele większy, niżby to wskazywała wielkość naszego kanu! Po obiedzie mieliśmy okazję porozmawiać z właścicielem restauracji (chociaż jego imię nie było Henry—kupił tą restaurację wiele lat temu od oryginalnego właściciela).


Następnie wskoczyliśmy do kanu... które prawie zatonęło z powodu naszej nadwagi... i powiosłowaliśmy z powrotem na naszą Wreck Island. Pogoda nadal była 'jak drut', nie wiał żaden wiatr. Manewrowaliśmy wśród niezliczonych wysepek i obserwowaliśmy bezkresne wody Georgian Bay. Jeżeli pogoda nawet trochę popsułaby się, to musielibyśmy zostać na jakiś czas na Frying Pan Island. Chyba to jedzenie spowodowało, że wstąpiły w nas nowe siły, bo zabrało nam jedynie 1.5 godziny wrócić do naszego biwaku.


Gdy wpłynęliśmy do 'naszej' zatoczki, po prawej stronie, naprzeciwko naszego miejsca biwakowego pojawił się mały czarny niedźwiadek! Udało mi się go parę razy sfotografować, ale szybko zniknął w buszu. Kilka dni później widzieliśmy go ponownie, ale nigdy nie stwierdziliśmy aby cokolwiek zginęło z naszego biwaku—oczywiście, jedzenie codzienne na noc i podczas naszej nieobecności wieszaliśmy na wysokiej gałęzi drzewa. Naszym zamierzeniem było, aby powrócić do Toronto w sobotę, 11 lipca 2009 r., jednak wiatr wzmagał się i po prostu było niemożliwe przepłynięcie tych kilku długich odcinków otwartej wody. Tak więc musieliśmy kilka dni spędzić na wyspie, z przynajmniej jednym czarnym niedźwiedziem, kolonią węży wodnych i pływającymi po zatoce 'garpikes'--archaicznymi rybami podobnymi do szczupaków, o bardzo wydłużonej części nosowej.


Na szczęście pogoda była na tyle dobra, że mogliśmy pływać dookoła i koło wyspy Wreck Island. Na południowo-zachodnim końcu wyspy znajdował się 1.5 kilometrowy szlak pieszy, który prowadził m. in. przez bardzo ciekawe i niesamowite formacje skalne! Nie jestem geologiem, ale chciałbym zacytować kilka fragmentów z wydanej przez park broszury pt. „Wreck Island Trail”.


Geolodzy uważają, że w tej okolicy nastąpiło międzykontynentalne zderzenie około 1.1 miliarda late temu. Powstały góry, a następnie nastąpiły miliony lat erozji. Około 450 milionów lat temu morze zalało tą okolicę, pozostawiając pokłady wapienia, jednakże żadne z tych grubych pokładów przetrwały kolejną erozje na Wreck Island.


Zlodowacenie również przyczyniło się do wyrzeźbienia krajobrazu parku i finalnie usunęło resztki śladów miękkiego wapienia. Ostatnie połacie lodu pokrywały obszary Wreck Island około 60,000 lat temu, jednakże wydarzenie mające miejsce 14,000 lat temu, daleko na północy, koło Zatoki Hudsona, pozostawi trwały ślad na wyspie: nastąpiło katastrofalne uwolnienie wody z topiących się lodowców, przy okazji uwalniając ogromne ilości wody pomieszanej z gruzem, które nie miały dokąd popłynąć. Gdy zwały tej wody popłynęły na południe, lód nadal pokrywał tą część zatoki Georgian Bay, włącznie z Wreck Island. Rozpędzona woda z ogromną szybkością płynęła pod lodem, pod ogromnym ciśnieniem. Była ona w stanie wypchnąć podstawę lodowca i poruszać się po powierzchni. Pędzące strugi wody, pomieszanej z ostrym żwirem, kamieniami i głazami, zaatakowały powierzchnie skalne Wrecek Island niczym olbrzymia piaskarka ciśnieniowa, powodując do dzisiaj widoczną erozję. Między innymi w tych strugach wody znajdowały się duże, czarne kamieniem, które odbijały się pod lodem, mocno uderzając o powierzchnię skalną. Te kamienie nazywają się „percussion boulders” i można je do tej pory zobaczyć na Wreck Island—różnią się one znacznie od podłoża skalnego w tej okolicy Geologowie przypuszczają, że ten cały proces tego niezmiernie szybkiego płynięcia wody był bardzo krótki i trwał od kilku godzin do kilku dni.


Dla mnie ta część wyspy stanowiła raj fotograficzny—szkoda, że nie potrafiłem robić lepszych zdjęć!


Czekając na poprawę pogody, popłynęliśmy w kierunku północno-wschodnim do wyspy Doll Island i zatoki Bowery Bay. Gdy skierowaliśmy się z powrotem do biwaku, pogoda nagle się zmieniła, pojawiły się czarne, burzowe chmury, zaczęło ostro wiać i musieliśmy niezmiernie intensywnie wiosłować, aby dotrzeć do osłoniętych zatoczek koło naszej wyspy. Następnego dnia wybraliśmy się na krótką wycieczkę dookoła wyspy Wreck Island i dopłynęliśmy na południe od wyspy Bradden Island, gdzie można było zobaczyć wrak statku „Waubuno”. Wiosłowało się nam bardzo przyjemnie w osłoniętych od wiatru zatoczkach pomiędzy wyspami, ale gdy tylko wypłynęliśmy na otwarte i wietrzne wody zatoki Georgian Bay, fale i wiatr zaczęły rzucać nasze kanu na wszystkie strony i w pewnym momencie mieliśmy trudności z utrzymaniem go na wodzie. Zorientowaliśmy się, ze absolutnie nie będzie możliwe dalsze kontynuowanie naszej wycieczki dookoła Wreck Island i zdecydowaliśmy się skręcić w prawo, przepłynąć dookoła Bradden Island i wrócić na nasze miejsce biwakowe. Nawet obrócenie kanu o 180 stopni było ryzykowne—w pewnym momencie kanu ustawiło się równolegle do fal, niebezpiecznie kołysząc się w prawo i lewo. Wreszcie dobiliśmy do brzegu wyspy Bradden Island i zamiast ją opływać, postanowiliśmy przenieść przez nią kanu. Chociaż portaż był krótki, trochę sprawił nam kłopotów jako że okolica była porośnięta niskopienną roślinnością i bardzo skalista. Dotarliśmy do południowego brzegu Bradden Island i zaczęliśmy powoli wiosłować z powrotem do naszego miejsca kempingowego—na szczęście wyspa świetnie chroniła nas od wiatru i fal.





Pomimo że Wreck Island należy od Parku Massasauga, wiele wysepek i gruntów nadal pozostaje w prywatnych rękach i często widzi się domki letniskowe. Z naszego miejsca widzieliśmy dwie wysepki, na których znajdowały się domki letniskowe, cottages. Jednego wieczoru popłynęliśmy dookoła jednej z tych wysepek i zaczęliśmy rozmawiać z bardzo przyjemnym facetem, pochodzącym z Czechosłowacji. Okazało się, że jego domek—jak też zapewne inne domki w tej okolicy—ma elektryczność, doprowadzoną podwodnym kablem i nawet chciał nam użyczyć lodu! Biorąc pod uwagę, że telefony komórkowe wszędzie świetnie działały, mieszkanie na takich wysepkach zapewne nie oznaczało odizolowania się od cywilizacji!

Według prognozy pogody, wiatr miał osłabnąć następnego dnia w południe, tzn. 14 lipca 2009 r. Jednakże nadal było tak wietrznie, że w nocy trzeba było przytwierdzić kilka kamieni do naszego namiotu, bo inaczej zostałby porwany przez wiatr! Rzeczywiście, 14 lipca wiatr znacznie ucichł, tak więc w ciągu 2 godzin byliśmy spakowani i wyruszyliśmy w drogę powrotną—a nawet udało się nam odwiedzić kilka innych wysepek i wpłynąć do zatoki Carlson Bay. Gdy dopływaliśmy do zatoki Blackstone Harbour, wiatr znowu się nasilił i wiosłowanie te ostatnie kilkaset metrów było niezmiernie wyczerpujące. 

  Blackstone Harbour i Wodospady Moon River Falls, 25-28 Wrzesień, 2009 r

Nasza ostatnia lipcowa podroż musiała być rzeczywiście niezmiernie przyjemna, ponieważ wraz z jeszcze jedną parą udaliśmy się ponownie do parku Massasauga 25 Września 2009 r. Tym razem zarezerwowaliśmy miejsce nr 509, znajdujące się na zatoce Blackstone Harbour, niecałe 30 minut wiosłowania do parkingu w Pete's Place. Jak na wrzesień, było nawet ciepło. Miejsce to widzieliśmy podczas naszej ostatniej wycieczki i bardzo się nam podobało—bez wątpienia, było bardzo fajne, miało trzy wyznaczone miejsca na namioty, bardzo zadrzewione, pozwalające na rozpięcie plandek chroniących nas od deszczu i dawało piękny widok na całą zatokę. Po rozbiciu naszego namiotu i małej plandeki przeciwdeszczowej, spędziliśmy parę godzin pływając na kanu po Blackstone Harbor. W tym czasie próbowałem swoich umiejętności wędkarskich, ale na próżno—przynajmniej byłem w dobrym towarzystwie, sądząc po ilości wędkarzy na jeziorze, którzy też nic nie złowili.


Ponieważ ostrzeżono nas, że teren ten jest odwiedzany przez całkiem wścibskie niedźwiedzie, musieliśmy zapakowaną w beczkę żywność powiesić na drzewie w taki sposób, aby niedźwiedzie nie mogły jej dosięgnąć. Jest to łatwiej powiedzieć, niż zrobić—ponad godzinę starałem się zarzucić linę dookoła niektórych wysokich gałęzi, ale wreszcie poddałem się i powiesiłem beczkę stosunkowo nisko na gałęzi małego drzewa, rosnącego nad wodą. Ponieważ nic nie wskazywało, aby jakieś zwierzątko dobrało się do naszej żywności, tak więc sądzę, że ta metoda była wystarczająca.


Biorąc pod uwagę, że uwielbiam siedzieć przy ognisku do późnych godzin nocnych—lub, jak ktoś woli, do wczesnych rannych—nie należę więc do tych, co rano wstają i przez to rzadko robię rano zdjęcia—a szkoda, bo poranne widoki są przepiękne! Jednakże następnego dnia, 26 września, udało mi się wstać przed wschodem słońca—i nagle ujrzałem niesamowite niebo, wypełnione czerwonymi chmurami o niesamowitych kształtach! Szybko chwyciłem aparat fotograficzny i zrobiłem wiele przepięknych zdjęć tego nieprzeciętnego zjawiska! Tego samego dnia spędziliśmy parę godzin, pływając po Blackstone Harbour i odwiedziliśmy kilka miejsc kempingowych, ponieważ rozważałem zorganizowanie jakiejś większej wyprawy następnego roku. Większość miejsc kempingowych wzdłuż brzegu (nr 509, 506, 505, 511, 510) była całkiem przyzwoita, chociaż niektóre zbyt 'otwarte', co mogło być problemem w razie silniejszych wiatrów. Zwykle te miejsca są bardzo popularne z powodu ich bliskości do Pete's Place i dlatego jest wskazana ich rezerwacje na kilka miesięcy przez przyjazdem. W międzyczasie przybyli nasi znajomi, Lynn i Wayne i rozbili namiot, jak też rozłożyli jeszcze jedną dużą plandekę przeciwdeszczową. Nasza czwórka następnie popłynęła wskroś Blackstone Harbour do opuszczonego ośrodka, Calhoun Lodge. Spędziliśmy tam trochę czasu, chodząc po opuszczonych budynkach—jeden z nich nie tak dawno był jeszcze używany przez jakąś grupę młodzieżową, która z pewnością świetnie się bawiła! Niestety, ale zaczęło padać i musieliśmy szybko wracać z powrotem. Na szczęście wieczorem przejaśniło się i mogliśmy rozpalić ognisko, zrobić grilla i napić się mojego ulubionego czerwonego wina.


Następnego dnia, 27 września, nie padało i zgodnie z planami, popłynęliśmy do Wodospadu Moon River Falls, położonym na rzece o bardzo właściwej nazwie, Moon River (Rzeka Księżycowa)--skalne połacie o niesamowitych kształtach rzeczywiście były jak z księżyca! Po raz pierwszy dopłynąłem do tego wodospadu w 2003 r. i zawsze wspominałem te spektakularne widoki! W lato ten wodospad jest bardzo popularnym miejscem dla turystów, którzy tam przybywają i niektórzy skaczą ze skał do powstałego w górnej części w skale głębokiego 'basenu'. Niestety, ale ponad miesiąc temu, na początku sierpnia 2009 r. zdarzył się tam tragiczny wypadek—siedem osób zostało porwanych przez wzburzone wody wodospadu i trzy z nich utopiły się—jedną z ofiar był dwudziestu-kilku letni turysta z Polski.


 Do dzisiaj pamiętam zdjęcia, zamieszczone na pierwszej stronie dziennika „The Toronto Star”, pokazujące jego rodziców klęczących na skale koło jego wyciągniętego z wody ciała... Z daleka widzieliśmy na brzegu biały krzyż, upamiętniający tą tragedię. Ponieważ był to wrzesień, nikogo prócz nas nie było i mogliśmy podziwiać niesamowite formacje skalne. Poziom wody był o wiele niższy, niż w sierpniu, gdy się zdarzył ten wypadek, ale pomimo tego wodospady były imponujące! Po zjedzeniu lunchu na szczycie wodospadu, zaczęliśmy wiosłować z powrotem; po drodze zatrzymaliśmy się na przystani w Moon River Marina, kupiliśmy parę zimnych piw i niebawem dotarliśmy z powrotem do naszego miejsca.


Ostatni dzień powitał nas wiatrem, deszczem, burzą i błyskawicami. Lynn i Wayne, którzy wcześnie wstali, pożegnali się z nami i korzystając z przejściowej przerwie w deszczu, odpłynęli do parkingu na Pete's Place. Niestety, ale my nie mieliśmy takiego szczęścia—gdy już się spakowaliśmy, rozpętała się straszna burza, okropnie padało, wiało, a do tego co chwila widzieliśmy błyskawice i słyszeliśmy coraz głośniejsze grzmoty burzy. Na szczęście nie zdjęliśmy jeszcze plandeki przeciwdeszczowej i zapewniała ona całkiem dobrą ochronę od tej nieprzyjemnej pogody. Wreszcie burza się oddaliła i korzystając z chwilowej poprawy pogody, szybko wsiedliśmy do kanu i zaczęliśmy wiosłować, co wymagało trochę wysiłku z powodu nadal wiejącego wiatru. Kilkaset metrów przez dokiem wiatr się znacznie wzmógł i z ledwością udawało się nam posuwać kanu do przodu, jak też utrzymywać go pod właściwym kątem do coraz większych fal, ale w końcu szczęśliwie dopłynęliśmy do celu.
 

Gdy oddawaliśmy kanu, spotkaliśmy strażnika parku który powiedział, że właśnie widział czarnego niedźwiedzia na tym parkingu. Ale to nie było wszystko: dodał, że poprzedniego dnia, gdy my popłynęliśmy do wodospadu na Moon River, widział na naszym miejscu biwakowym baraszkującego niedźwiedzia! Mówił, że w tym roku niedźwiedzie były bardzo aktywne na wszystkich tych miejscach kempingowych znajdujących się na Blackstone Harbour i chociaż nie zaatakowały nikogo, wyrządziły wiele szkód, uszkadzając namioty i podręczne lodówki z jedzeniem, ukradły wiele jedzenia i bardzo dużo osób dzwoniło z tego powodu na policję! Ale co najciekawsze—nasze miejsce biwakowe nr 509 miało najgorszą reputację jeżeli chodzi o tegoroczne problemy z niedźwiedziami! Może i dobrze, iż się o tym nie dowiedzieliśmy przed przyjazdem do parku... 


czwartek, 24 czerwca 2010

Trzy Dni na Kanu w Parku Algonquin, Ontario, Kanada

Mapa pokazuje wszystkie jeziora, na których płynęliśmy na kanu. Nasze miejsce biwakowe znajdowało się na południowym brzegu jeziora Tom Thomson Lake, blisko litery "L"

Map of our Trip (GPS)
Cała trala w/g mojego GPS

 
 
Trzy Dni na Kanu w Parku Algonquin, Ontario, Kanada, Wrzesień/Październik, 2007 roku

Gdy otworzymy mapę kanadyjskiej prowincji Ontario, od razu rzuca się w oczy zielony zarys parku Algonquin, położonego około 250 kilometrów na północny-wschód od Toronto, którego powierzchnia wynosi 7725 kilometrów kwadratowych (15 razy więcej, niż powierzchnia Warszawy!). Przed przybyciem Europejczyków obszary dzisiejszego parku były zamieszkałe przez Indian, m. in. plemię Algonquin. 

Portage sign

Francuscy handlarze skór byli pierwszymi białymi ludźmi, którzy na początku osiemnastego wieku spenetrowali tereny parku, ale dopiero w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku miały miejsce pierwsze bardziej oficjalne wyprawy na tamte tereny. Dalsza część dziewiętnastego wieku wiąże się głównie z przemysłem drzewnym - tamtejsze tereny posiadały imponujące lasy, które zaczęto wycinać, spławiając drzewo licznymi rzekami i następnie wysyłając do Wielkiej Brytanii. Drzewa było tak dużo, iż wydawało się, że nigdy się nie skończy (tak, jak obecnie niektórzy łudzą się, że ropa naftowa będzie wiecznie płynąć). Aby ułatwić transport, w 1894 r. zaczęto budować w południowej części parku linię kolejową, ciągnącą się od Georgian Bay do Ottawy, a w 1915 r. północno-wschodnią część parku przecięła następna linia kolejowa (ani jedna z nich już nie funkcjonuje). Również powstały farmy, które jednak borykały się z ogromnymi problemami - cały tamten obszar leży na Tarczy Kandyjskiej i praktycznie jest niemożliwe prowadzenie prosperujących farm na terenach, gdzie ziemia jest podatna na erozję i jej warstwa jest bardzo cienka, a pola są usiane kamieniami i głazami wielkości domów. Oficjalnie park został założony w 1893 roku i m. in. jego celem była ochrona naturalnego środowiska. W parku powstało kilka znanych hoteli i obozów dla dzieci i przybywali do niego pociągami turyści, łaknący wypoczynku na łonie natury, polowań czy też wędkowania. Od tamtej pory park bardzo się rozrósł i "wchłonął" wiele przyległych terenów. W latach trzydziestych XX wieku park przecięła pierwsza droga samochodowa (dzisiejsza droga nr. 60) i zapoczątkowała turystykę samochodową. Na terenie parku znajduje się prawie 2400 jezior i 1200 km. rzek i potoków i co roku jest odwiedzany przez setki tysięcy turystów, którzy albo wypoczywają na polach kampingowych dostępnych samochodami, albo wyruszają na kanu w głąb parku i pokonują kilkusetkilometrowe trasy, nocując na setkach pól kampingowych w środku parku. Jeszcze jedną atrakcją parku jest "wycie wilków" - ludzie parkują samochody na poboczach drogi i pracownicy parku zaczynają imitować wycie wilków. Po jakimś czasie z różnych miejsc w parku odzywają się wilki - jest to niesamowicie oryginalny "koncert", na który przyjeżdżają turyści z całego świata. 


Dwudziestominutowy 'slide show', z wieloma klipami wideo, przedstawia całą naszą wycieczkę.

 Dzień Pierwszy: Sobota, 29 września 2007. 

Przed siódmą rano wyruszyliśmy z Toronto dwoma samochodami; poza mną w wyprawie brał udział Nick, Lynn, Christine, Chris oraz najważniejszy uczestnik wyprawy, uroczy pies Spark, tak posłuszny, że nigdy nie potrzebował być na smyczy. Pogoda była wprost wymarzona - temperatury ponad +20C, ani kropli deszczu, piękne słońce.... byliśmy nią oczywiście bardzo przyjemnie zaskoczeni, bo braliśmy pod uwagę temperatury o połowę mniejsze a w nocy przymrozki - Październik w Ontario potrafi być bardzo chłodny. Po autostradzie nr. 400 i potem nr. 11 jechało się "jak po maśle"; po drodze wpadliśmy po ostatnie zakupy do miasteczka Huntsville, a stamtąd drogą nr. 60 wjechaliśmy do parku. Park posiada 29 tzw. "access points", miejsc, z których można rozpocząć wycieczki na kanu i po parudziesięciu minutach dotarliśmy do access point nr. 5, gdzie znajduje się znany sklep Portage Store, w którym można wypożyczyć bądź kupić kompletny ekwipunek, potrzebny na wyprawy kajakowo-kanu - czy to na kilka godzin, czy też na kilka tygodni. Już tydzień przedtem dokonaliśmy rezerwacji dwu kanu - oba były lekkie, zrobione z Kevlaru; jedno pięciometrowe, dwuosobowe, drugie o pół metra dłuższe, na 3 osoby. Ich wypożyczenie kosztuje $43 i $50 za każdy dzień oraz $3 dziennie od osoby za wypożyczenie kamizelek asekuracyjnych. W następnym budynku znajdowało się biuro parku - ponieważ już przedtem mieliśmy zrobione rezerwacje, musieliśmy jedynie dokonać ostatecznych opłat i otrzymaliśmy pozwolenia na spędzenie tam dwóch nocy.

  Chris, Lynn, Nick, Christine & Jack 

Koszt wynosi $10 od osoby za każdą noc, jak również otrzymuje się pozwolenie na parkowanie samochodów. Na topograficznej mapie parku są dokładnie zaznaczone wszystkie trasy kanu, jak też miejsca kampingowe. Planowaliśmy spędzić dwie noce w tym samym miejscu kampingowym, na jeziorze Tom Thomson, tak więc po przybyciu na nie mogliśmy wybrać jakiekolwiek wolne miejsce na tym jeziorze. W przypadku, gdy codziennie zmienia się miejsca biwaków, trzeba dokładnie podać, kiedy i gdzie się zamierza biwakować i otrzymuje się pozwolenia biwakowania na danych jeziorach. Czasem ten system może być trochę kłopotliwy, szczególnie w czasie niepomyślnej pogody, która uniemożliwia dopłynięcie na czas do następnego miejsca, ale zazwyczaj zawsze udaje się znaleźć coś wolnego - a w najgorszym wypadku można też rozbić się na dziko. Nota bene, już w końcu Września nie musi się robić rezerwacji miejsc biwakowych, ale okazało się, że bardzo dobrze, że je zrobiłem - w biurze parku powiedziano nam, że wszystkie miejsca biwakowe na ten weekend są zarezerwowane! Najprawdopodobniej przyczyną była i pogoda, i szczególnie liczna, kilkudziesięcioosobowa grupa młodzieży, która wyruszyła pół godziny przed nami i właśnie kierowała się na to samo jezioro. Wypakowawszy nasze bagaże z samochodów - a było ich tyle, że pewnie wystarczyłoby na wiele dłuższą wyprawę - starannie ułożyliśmy je w naszych kanu i po zrobieniu paru pamiątkowych zdjęć, odbiliśmy od brzegu i po dwunastej w południe rozpoczęliśmy naszą podróż na Canoe Lake. Jest to nieduże jezioro, bardzo popularne z powodu dostępu samochodowego oraz sklepu/wypożyczalni, a jego historia sięga o wiele wcześniejszych lat: W końcu dziewiętnastego wieku znajdował się tam duży tartak, na brzegach jeziora powstała osada Mowat, która w pewnym momencie miała 600 mieszkańców i dochodziły do niej szyny prowadzące do głównej linii kolejowej. Na brzegach Canoe Lake zaczęto też budować domki letniskowe i w 1913 roku otwarto duży hotel Mowat Lodge. Dzisiaj trudno jest nawet znaleźć miejsce, w którym znajdowała się osada i hotel Mowat, ale nadal istnieją prywatne domki i brak jest zupełnie miejsc do biwakowania. Osoby, posiadające budynki, otrzymały w chwili powstania parku prawo ich użytkowania przez 99 lat; gdy termin ten minął, przedłużono termin do 2017 r. Oczywiście, park chciałby się ich pozbyć, ale przypuszczalnie wiele z właścicieli będzie usilnie starało się w sądach wywalczyć prawo do dalszego użytkowania swoich budynków. Na jeziorze było stosunkowo dużo wodniaków - wielu z nich przyjechało tylko popływać przez parę godzin. Nasze kanu okazały się całkiem dobre i szybko poruszały się po wodzie. Ponieważ ogólnie dość silnie wiosłuję, siedziałem z tyłu i nie musiałem nawet zbyt często używać korygującego "J-stroke" (pociągnięcia wiosłem w kształcie litery "J"), bo Nick i Christine byli trochę słabszymi wioślarzami i gdy oboje wiosłowali po przeciwnej stronie, nie miałem problemu skompensować ich wiosłowania. Po parunastu minutach pojawiła się w oddali pierwsza spora wyspa, Gillmour Island, na której bracia Gillmour, kiedyś właściciele tartaku, zbudowali w XIX wieku swoje domki letniskowe. Potem minęliśmy Wapomeo Island i ukazała się mniejsza wysepka, stosownie nazwana Little Wapomeo Island. Patrząc na nią, nie sposób było nie myśleć o tym, co się koło niej wydarzyło prawie dokładnie 90 lat temu i co najbardziej łączy się z historią jeziora - mianowicie zagadkowa śmierć bardzo znanego kanadyjskiego malarza Toma Thomsona.

Damn beaver dam! 

Po raz pierwszy Tom Thomson przyjechał do tego parku w roku 1912 i niekiedy spędzał w nim 8 miesięcy w roku, pływając na swoim kanu, odwiedzając znajomych mieszkających m. in. na Canoe Lake i zatrzymując się w hotelu Mowat Lodge. Thomson jako chyba pierwszy odkrył piękno kanadyjskiej natury jako temat artystyczny i zachęcił wielu swoich przyjaciół, też malarzy, do odwiedzania tego parku; to właśnie oni, po jego przedwczesnej śmierci, stworzyli słynną kanadyjską "Grupę Siedmiu" - grupę malarzy, którzy przedstawiali kanadyjską przyrodę i naturę w bardzo nowatorski i oryginalny sposób. Jego obrazy, malowane w bardzo unikalnym stylu, często rozdawał praktycznie darmo znajomym; obecnie znajdują się one w wielu czołowych galeriach i uzyskują niezmiernie wysokie ceny na aukcjach. Ósmego lipca 1917 r. Tom Thomson wyruszył w swoim kanu z hotelu Mowat Lodge, najprawdopodobniej z zamiarem wędkowania. Dwa dni później znaleziono jego kanu właśnie koło Little Wapomeo Island; brakowało sprzętu wędkarskiego, jego torby oraz nigdy nie znaleziono jednego wiosła. Intensywne poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Osiem dni po jego zaginięciu znaleziono jego ciało koło Little Wapomeo Island i doholowano je do Wapomeo Island. Badanie lekarskie nie wykazało wody w płucach, jedynie stłuczenie na skroni (czyżby właśnie tym zaginionym wiosłem?); lekarz uznał śmierć jako wypadek. Poza tym żyłka wędkarska była kilkanaście razy okręcona dookoła jego kostki w nodze, a drugie wiosło było przymocowane do kanu, ale w raczej niekonwencjonalny sposób. Pochowano go na brzegach Canoe Lake, ale po paru dniach przeniesiono ciało do miejscowości Owen Sound, skąd pochodził. W każdym razie 90 lat później jego śmierć nadal nie jest całkowicie wyjaśniona i istnieje wiele różnych teorii, w jaki sposób rzeczywiście zakończył życie - jedynie Canoe Lake zna całą tajemnicę! Po prawej stronie, na cyplu Hayhurst Point, znajduje się kopiec wzniesiony na pamiątkę tego artysty, o którym więcej napiszę w dalszej części. Minąwszy wysepkę Little Wapomeo Island, wpatrywaliśmy się w lewy brzeg, na którym było kiedyś miasteczko Mowat i hotel i staraliśmy sobie wyobrazić, jak okolica ta mogła wyglądać przed ponad stu laty, zanim dotknęła ją ręka drwali... cóż, praktycznie wszystkie oryginalne drzewa wycięto - a były one na kilkadziesiąt metrów wysokie, idealnie nadające się na maszty dla brytyjskich statków - i będzie jeszcze musiało upłynąć wiele pokoleń, zanim przyroda parku upodobni się do tej, jaka istniała przed przybyciem drwali. Powoli jezioro zwężało się, aż wreszcie dobiliśmy do jego północnej części, gdzie znajduje się tama (Joe Lake Dam) oraz nasz pierwszy portaż (portage), tzn. przenoszenie kanu przez odcinek o długości 295 m. W parku Algonquin portaży jest bardzo dużo i o różnej długości - od kilkudziesięciu metrów do ponad 5 kilometrów i jest niemożliwe odbycie dłuższej wyprawy bez przynajmniej kilku portaży. Dla niektórych wodniaków pływanie na kanu bez portaży w ogóle nie wchodzi w rachubę; dla innych portaż stanowi zło konieczne, które akceptują, ale w miarę możliwości starają się unikać. My się z pewnością zaliczaliśmy do tej drugiej grupy i naszą trasę tak wybraliśmy, aby pokonać tylko ten jedyny portaż. Zwykle długość portaży trzeba przemnożyć przez trzy - raz przenosi się kanu, drugi raz się wraca i za trzecim razem przenosi się plecaki (chociaż znam takich, co odpowiednio się pakują i potrafią to robić za jednym zamachem; wyglądają wtedy jak bożenarodzeniowe choinki, oblepieni bagażami!). Ponieważ nie nastawialiśmy się na zbyt wiele portaży, toteż specjalnie nie troszczyliśmy się o ilość bagaży i dlatego musieliśmy razem trasę tą odbywać 5 razy. Okazało się, że na drugim końcu właśnie kończyła swój lunch ta grupa młodzieży, która wyruszyła przed nami i zmierzała również na Tom Thomson Lake. Postanowiliśmy, że postaramy się ich przegonić, bo inaczej zajmą pewnie większość lepszych miejsc i będziemy mieli trudności ze znalezieniem dobrego pola biwakowego. Szybko więc coś przegryźliśmy, zapakowaliśmy nasze rzeczy do kanu i w drogę! Po paru minutach przepłynęliśmy pod mostem drogowym, zresztą ruch samochodowy jest na tej drodze zastrzeżony dla specjalnych pojazdów. Mało osób sobie zdawało sprawę, że w miejscu tej drogi była kiedyś "słynna" linia kolejowa, wybudowana przez jednego z najbogatszych przemysłowców w Kanadzie, J. R. Bootha, "barona" drzewnego, którego operacje związane z wycinaniem, transportem i przeróbką drzewa były największe na świecie. To właśnie on wybudował w 1897 r. linię kolejową, ciągnącą się od Georgian Bay do Ottawy, aby umożliwić transport drzewa z terenów w parku Algonquin. Linia ta m. in. przebiegała przez Wilno, pierwszą polska osadę w Kanadzie, i w pewnym czasie była najbardziej ruchliwą linią kolejową w tym kraju - co 20 minut przejeżdżał nią pociąg. W 1933 r. zawalił się wiadukt kolejowy, bardzo zmniejszając przebieg pociągów na tej trasie. Ostatni pociąg przejechał w 1959 r.; po usunięciu torów kolejowych, większość tej trasy została przerobiona na szlak pieszy. Pozostawiając za sobą most, wpłynęliśmy na Joe Lake, na którym zniknęły prywatne domki i zaczęły się pojawiać miejsca biwakowe (miały z daleka rzucające się w oczy pomarańczowe znaki). Po prawej stronie minęliśmy dużą wyspę Joe Island. Brzegi były całkowicie zalesione i wiele liści zaczęło już przybierać przepiękne kolory jesienne. Często z wody wystawały potężne pnie drzew - pozostałość po operacjach wyrębu lasów, do dzisiaj wystające ostre końce stanowią zagrożenie i trzeba na nie uważać. Jezioro się następnie zwęziło i stało się rzeką, Little Oxtongue River (rzeka Małego Ozora Wołu) - i szybko wpłynęliśmy na dość duże jezioro o przyjemnej nazwie Tepee Lake, na którego zachodnim brzegu znajduje się założony w 1932 r. obóz Camp Arowhon. Z daleka było widać równo ułożone kanu - z pewnością dzieciaki, które spędzają tam wakacje, mają piękne wspomnienia na całe życie! Jezioro się zaczęło zwężać, potem znowu stawało się szersze - jak się okazało, było to już inne jezioro, Fawn Lake (jezioro Jelonka) i wreszcie wpłynęliśmy na Little Doe Lake (jezioro Małej Łani), z którego, według mapy (i niezawodnego GPS-u) tylko krótki przesmyk dzielił nas od naszego celu - jeziora Toma Thomsona. Nagle konsternacja: przesmyk był zagrodzony solidną tamą bobrów! Nie bardzo wiedzieliśmy, jak sobie z tą przeszkodą poradzić - czy może jest jakiś krótki portaż dookoła tej tamy, czy też po prostu trzeba po niej przejść i przenieść lub przesunąć nasze kanu. Na szczęście pojawiło się kanu z parą o wiele bardziej obytych z parkiem wodniaków, którzy stwierdziwszy, że ta tama jest tam "od niepamiętnych czasów", dobili do niej, wysiedli, popchnęli kanu i po paru minutach byli już na wodzie po drugiej stronie. Poszliśmy ich krokami i rzeczywiście, okazało się, że tama jest tak solidna, ze pewnie i słoń przeszedłby po niej bez problemu, zresztą z pewnością bobry codziennie naprawiają jakiekolwiek uszkodzenia. Po paru minutach już byliśmy po drugiej stronie tamy i ponieważ akurat pojawiła się znowu grupa tejże młodzieży, postanowiliśmy jak najmocniej wiosłować, aby znaleźć najlepsze miejsce. Po parunastu minutach przepłynęliśmy przesmyk i znaleźliśmy się na Tom Thomson Lake. Jezioro to zostało w 1958 r. uhonorowane tą nazwą na pamiątkę wspomnianego już malarza Toma Thomsona; do tamtego czasu nosiło nazwę Black Bear Lake (jezioro Czarnego Niedźwiedzia).

  Around the campfire 

Według naszej mapy dookoła jeziora znajdowało się sporo miejsc biwakowych, jak też dwa z nich były ulokowane na wyspie - i te szczególnie nas zainteresowały, między innymi z powodu obecności pieska, który wtedy mógłby bez problemu latać sobie po wyspie. Najpierw nam się ukazała mała, skalista wysepka, na której rosło kilkanaście imponujących kanadyjskich sosen - niepowtarzalny widok! To właśnie takie wysepki były częstą inspiracją dla Toma Thomsona i malarzy z Grupy Siedmiu. W oddali ukazała się większa wyspa. Po paru minutach podpłynęliśmy do niej i okazało się, że jedno miejsce było już zajęte; biwakująca para powiedziała, że to drugie jest nadal wolne, tak więc okrążyliśmy wyspę i podpłynęliśmy do niego... ale nie podobało się nam: nie było za dużo miejsca do rozbicia namiotów, a poza tym widok z niego ograniczał się do zachodniego brzegu jeziora... Niedaleko było jeszcze jedno miejsce, które przynajmniej na mapie wyglądało interesująco - na samym południu jeziora, położone na cyplu pomiędzy dwoma zatoczkami. Intensywnie wiosłując, dotarliśmy tam po paru minutach i okazało się ono naprawdę idealne: bardzo przestrzenne i świetnie nadające się na rozbicie naszych 4 namiotów, roztaczał się z niego piękny widok i na całe jezioro, i na wyspę, i na zatoczki, a po za tym w promieniu pewnie kilometra lub dwóch nie było żadnego innego miejsca, tak więc zapewniało nam całkowitą prywatność! (według GPS, było ono położone 425 metrów n.p.m. - N45 37.400 W78 44.103).

 
Our campsite on Tom Thomson Lake

Po dobiciu do brzegu rozładowaliśmy nasze kanu i wciągnęliśmy je na pole biwakowe, a następnie zabraliśmy się do rozbijania namiotów. W razie czego przywieźliśmy ze sobą trochę suchego drzewa na ognisko, ale okazało się to zbędne, dookoła bez problemu można było znaleźć suche gałęzie. Chociaż przepisy mówią, że maksymalnie na każdym miejscu może przebywać 9 osób i być rozbite 3 namioty, to nie spodziewaliśmy się w tym czasie żadnej kontroli i rozbiliśmy jeszcze jeden, zresztą bardzo mały; w razie jakichkolwiek problemów mieliśmy mówić, że jest to... buda dla psa. Od naszego biwaku ciągnęła się ścieżka i jakieś 50 metrów dalej znajdowała się bardzo prymitywna latryna, niczym nie ogrodzona - przynajmniej zapewniała dużo świeżego powietrza i ciekawy widok; za każdym razem, jak się szło ją użyć, trzeba było upewnić się, że nikt inny się w tamte okolice nie wybiera. Dookoła biwaku znalazłem kilkanaście wyśmienitych grzybów, przypominające koźlaki i prawdziwki. Godzinę później cała nasza piątka siedziała dookoła ogniska, delektując się czerwonym i białym winem, piekąc nad ogniskiem marynowane steki i dzieląc się różnymi ciekawymi potrawami (z uwagi na mieszaną etnicznie grupę, było i jedzenie chińskie, i przysmaki o typowo indyjskim smaku, jak również polska kiełbasa, kabanosy i zawsze atrakcyjne ptasie mleczko), a do tego parę osób skusiło się spróbować moje grzyby z patelni. Kanadyjczycy generalnie grzybów nie zbierają, uważając je wszystkie za trujące, tak więc bardzo często zbieranie grzybów w Kanadzie odbywa się przy ruchliwych drogach czy szlakach turystycznych i nieraz wracałem do domu z kilkoma kilogramami grzybów, które znalazłem dosłownie przypadkowo, bo nie planowałem żadnego grzybobrania. Ponieważ w parku są czarne niedźwiedzie, powinniśmy wieszać nasze jedzenie na linach rozpiętych wysoko pomiędzy drzewami, ale jakoś nie chciało nam się tego robić; ufaliśmy, że żaden niedźwiadek nas nie odwiedzi, jak też liczyliśmy na to, że obecność psa powinna go odstraszyć. Powiesiliśmy więc torbę z jedzeniem jedynie tak, aby się nie dobrały do niej wszędobylskie szopy-pracze. Szacuje się, że w parku jest dwa tysiące czarnych niedźwiedzi (około 1 niedźwiedź przypada na trzy kilometry kwadratowe), ale generalnie nie sprawiają one turystom żadnego kłopotu i trzeba mieć duże szczęście, aby w ogóle je zobaczyć. Niemniej jednak od czasu do czasu tragedie się zdarzają: w 1978 r. w parku Algonquin trzech chłopców zostało zaatakowanych i zabitych przez niedźwiedzia, w 1991 roku dwie osoby biwakujące na wyspie na jeziorze Opeongo też zostały zabite przez niedźwiedzia, jak również było parę przypadków ataków czarnych niedźwiedzi na dzieci. Najlepszym miejscem na obserwowanie niedźwiedzi w Ontario są wysypiska śmieci, gdzie niekiedy można ich zobaczyć ponad 20 - generalnie raczej trzymają się one z daleka od ludzi. Osobiście trzy razy odwiedziły mnie niedźwiadki na polu biwakowym w Kanadzie i za każdym razem nie wiem, kto był bardziej wystraszony; na szczęście za każdym razem szybko uciekły. Gdy niebawem zrobiło się ciemno, w oddali pokazały się nikłe światełka dalekich ognisk na przeciwnych brzegach jeziora i dochodziły do nas jakieś odgłosy, na szczęście ta grupa młodzieży rozlokowała się w odległej części jeziora. Piesek natomiast niezmiernie zainteresował się myszkami, które wieczorem wychodzą na łowy i potrafił godzinami się wpatrywać w ciemnościach w miejsce, gdzie one się pokazywały. Z nadejściem zmroku zrobiło się chłodniej, ale nadal pogoda była wyśmienita i ognisko dawało wiele ciepła. Ogólnie byliśmy zmęczeni - większość z nas spała krótko, a jedna z uczestniczek wróciła dopiero dzisiaj nad ranem z Hong Kongu, zresztą następnego dnia po skończeniu naszej wyprawy też już leciała do Hong Kongu - ale ponieważ robi to już od 11 lat, jest to dla niej rutyna. O 10 wieczorem zgasiliśmy ognisko, zakopaliśmy się w naszych podwójnych śpiworach i wkrótce wszyscy zasnęliśmy kamiennym snem.

Map of our Trip (GSP) 
 
Dzień Drugi: Niedziela, 30 września 2007 r.

Już o siódmej rano byliśmy na nogach, głównie po to, aby móc porobić ciekawe zdjęcia. Chris rozpalił ognisko i przyjemnie było od razu się nim ogrzać i wypić kubeczek gorącej kawy. Na wodzie unosiły się pary wodne, ale ponieważ nie było zbyt zimno, nie stanowiły specjalnie dobrego fotograficznego tematu. Na wodzie zauważyliśmy grupę kaczek oraz kanadyjskiego nura (Canadian Loon). Śniadanie składało się z paru plasterków kanadyjskiego boczku smażonego na patelni, jajecznicy oraz pokrajanych w plasterki pomidorów i ogórka. Nick poczęstował mnie indyjską kawą z mlekiem o bardzo ciekawym smaku; piesek, chociaż otrzymał swoje psie jedzenie, to jednak cierpliwie kręcił się koło nas, licząc na otrzymanie "ludzkiego" jedzenia, które zdecydowanie bardziej mu odpowiadało. Po śniadaniu rozłożyliśmy mapy i zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie się wybierzemy. Chociaż z jednej strony cały czas staraliśmy się unikać portaży, to z drugiej strony obudziła się w nas żyłka, aby jednak ich spróbować, tym bardziej, że nie będziemy mieć ze sobą żadnych ciężkich bagaży - i po pół godzinie wybraliśmy trasę w kształcie pętli, którą, według naszych obliczeń, powinniśmy bez problemu pokonać w ciągu 6 godzin.

Portaging, Algonquin Park, ON 

Spakowawszy więc najpotrzebniejsze rzeczy - jedzenie, picie, dodatkowe ubranie oraz sprzęt fotograficzny - wyruszyliśmy w stronę wschodnią Tom Thomson Lake i krótkim strumykiem dotarliśmy do Bartlett Lake (nazwanego na pamiątkę głównego nadzorcy parku, który funkcję tą sprawował przez rekordowy okres 24 lat na przełomie XIX i XX wieku). Jezioro wyglądało bardzo przyjemnie, na brzegach dostrzegliśmy kilka miejsc biwakowych. Dobiliśmy do jego północnej części, gdzie czekał nas pierwszy portaż, 470 m. Spotkaliśmy parę, która też przenosiła kanu, ale w przeciwną stronę. Udało się nam przenieść wszystko za jednym razem; po drodze znalazłem kilka pięknych grzybów i potem zawsze wypatrywałem grzyby na każdym portażu. Po drugiej stronie portażu ukazało się - właśnie, aż trudno określić co: jeziorko? bajoro? bagna? Ta połać wodna była zarośnięta szuwarami i jedynie została wycięta droga wodna dla kanu. Była ona strasznie mulista i płytka; chociaż cała trasa wynosiła nie więcej niż 150 m., dużo się musieliśmy namęczyć, więcej odpychając od dna wiosłami, niż wiosłując, aby ją pokonać. Wywrócić się w czymś takim to pewnie gorzej, niż na środku jeziora! Gdy dopływaliśmy do "stałego lądu", musieliśmy jednak wysiąść z kanu i chodząc w podmokłym błocie, pchaliśmy je po ziemi. Po szczęśliwym przebrnięciu tego uciążliwego odcinka czekał nas drugi krótki portaż, 130 metrów, który szybko pokonaliśmy i znaleźliśmy się na malowniczym Willow Lake (jezioro Wierzbowe). Bardzo podobał nam się jeden z górzystych kamienistych cypli, na którym zatrzymaliśmy się na lunch, a przy okazji zrobiliśmy sporo ciekawych zdjęć. Jezioro było kompletnie puste, nie było na nim żadnych miejsc biwakowych i pewnie byłoby wymarzonym plenerem dla malarzy; niewykluczone, że Tom Thomson lub inni malarze z Grupy Siedmiu tutaj kiedyś przyjeżdżali malować. Po lunchu wyruszyliśmy w dalszą drogę i wkrótce czekał nas trzeci, 240 metrowy portaż prowadzący do Aster Pond; niedawno podżywieni, szybko go pokonaliśmy. Aster Pond, pomimo swojej nazwy, nie przypominał stawu, ale po prostu małe jeziorko; jeżeli chodzi o nazewnictwo, to rzecz bardzo chyba subiektywna! Północny brzeg Aster Pond również oznaczał dla nas najdłuższy portaż, 670 m. Trochę się namęczyliśmy, ale wkrótce byliśmy na Sunbeam Lake (jezioro Promyka Słońca), gdzie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie przy oznakowaniu, na którym była zaznaczona długość tego portażu. Jezioro Sunbeam posiadało kilka niezwykle malowniczych skalistych wysepek, na jednej było miejsce biwakowe, jak też kilka innych miejsc na północnych brzegach. Spokojnie opłynęliśmy dwie takie wysepki, uformowane z potężnych skał, delektując się ich widokiem i panującą dookoła ciszą. Na wschodnio-południowej stronie jeziora czekał nas krótki portaż, jedynie 120 metrów i wpłynęliśmy na Vanishing Pond (Znikający Staw/Bajoro). Jakoś kompletnie nie zastanawialiśmy się nad tą nazwą; jak się okazało, często ów staw rzeczywiście znika lub poziom wody jest bardzo niski, nawet na mapie jest na ten temat ostrzeżenie, które nie zauważyliśmy. Pierwsze paręset metrów nie sprawiało nam żadnych trudności, ale powoli zaczął się on zwężać, aż wreszcie ukazała się solidna tama bobrów. Trochę trzeba było się namęczyć, aby przenieść przez nią kanu.

  Lynn & Chris (between Bartlett and Willow Lakes)

Za tamą ukazał się już odmienny krajobraz - płynęliśmy bardzo krętym, wąskim potokiem, często mieliśmy problemy ze skrętami z powodu długości naszego kanu, jak też co jakiś czas kanu osiadało na mieliznach. Kilkaktrotnie zagradzały nam drogę tamy bobrów, nawet przestaliśmy je liczyć - stało się to prawie rutyną, że wysiadaliśmy z kanu i sprawnie je przesuwaliśmy lub przenosiliśmy przez tamy. W pewnym momencie potok się rozwidlił i o mało co popłynęliśmy w złym kierunku, do jeziora Baden-Powell, ale szybko zorientowaliśmy się w pomyłce. Podróż odbywała się dość wolno i zaczęliśmy się obawiać, czy zdążymy dopłynąć do naszego miejsca biwakowego przed zmrokiem. Wreszcie wpłynęliśmy na coś w rodzaju moczarów - płynęliśmy drogą wyciętą w szuwarach, gdzieniegdzie pojawiały się charakterystyczne domki bobrów (żeremie), aż dopłynęliśmy do początku następnego i to już ostatniego portażu. Trochę ciężko było dobić do brzegu z powodu wielu kamieni i musieliśmy próbować parę razy - nasze kanu były lekkie, ale tym samym nie tak mocne jak te cięższe, toteż musieliśmy uważać, aby ich nie uszkodzić. Ostatni portaż wynosił 405 metrów; czasem ścieżka była wąska i trzeba było być ostrożnym, aby się nie wywrócić. Po piątej po południu osiągnęliśmy koniec portażu, na Bluejay Lake (Bluejay to popularny tutaj ptak o charakterystycznych niebieskich piórach). Mieliśmy trudności ze spuszczeniem kanu na wodę - było płytko, sporo podwodnych skał oraz zaczął wiać wiatr, który utrudniał wiosłowanie. Po kilkunastu minutach obydwa kanu znalazły się na wodzie i zaczęliśmy mocno wiosłować, aby jak najszybciej dopłynąć do naszego miejsca. Bluejay Lake zwężało się i wypłynęliśmy na znane nam już z poprzedniego dnia Little Doe Lake, na którego brzegach tu i ówdzie pokazywały się palące się ogniska i czuć było niepowtarzalny zapach obozowej kuchni - ale ogólnie sporadycznie widzieliśmy ludzi pływających na kanu. Po drodze przepłynęliśmy stosunkowo blisko pięknej niebieskawej czapli (Blue Heron), która stała w bezruchu, polując na ryby. Często brodząc w szuwarach, pomiędzy wystającymi z wody pniami i gałęziami drzew, stają się one prawie niedostrzegalne z dalszej odległości, świetnie wtapiając się w otaczający krajobraz. Po godzinie dotarliśmy do tej tamy bobrów, którą napotkaliśmy pierwszego dnia i bez żadnego już problemu daliśmy sobie z nią radę; po następnych 30 minutach znaleźliśmy się na naszym miejscu biwakowym. Jeszcze było na tyle jasno, że podczas gdy pozostali rozpalali ognisko i przygotowywali posiłek, poszedłem do lasu i przyniosłem sporo drzewa.

  Spark

Wkrótce wszyscy siedzieliśmy dookoła ogniska, znowu popijając czerwone i białe wino, dzieląc się wydarzeniami dzisiejszego dnia i masując mięśnie obolałe od wiosłowania i noszenia kanu! Ta noc była cieplejsza od ostatniej, a poza tym byliśmy ogólnie wyspani, tak więc siedzieliśmy do prawie drugiej nad ranem, rozmawiając i pokazując zrobione zdjęcia i filmy wideo. 

Trzeci Dzień: Poniedziałek, 1 października 2007 r. 

Ostatniego dnia pogoda była taka sama, jak w poprzednie dni, jedynie było bardziej wietrznie. O ósmej rano byliśmy już na nogach; spokojnie zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy serię zdjęć i zaczęliśmy się pakować. Ponieważ w parku nie ma koszy na śmieci, nie wolno ze sobą zabierać metalowych puszek i szklanych pojemników (specjalnie kupiliśmy wino w papierowych opakowaniach), a wszystkie inne śmieci należy albo spalić, albo z powrotem ze sobą zabrać, tak więc przybył nam jeszcze jeden worek, zawierający głównie plastikowe butelki i odpadki, których nie udało się nam spalić. Przed jedenastą wyruszyliśmy w drogę powrotną, tą samą trasą, co poprzednio. Wiejący wiatr dawał się we znaki, szczególnie na większych jeziorach i trzeba było mocno wiosłować, aby utrzymać właściwy kurs. Po drodze minęliśmy kilka kanu i kajaków, m. in. dwa z samotnymi wioślarzami; po ilości bagaży można było wywnioskować, że udają się na kamping przynajmniej na kilka dni. Niektórzy ludzie bardzo lubią wybierać się na takie wyprawy w pojedynkę, właśnie na jesieni, gdy mogą zaznać samotności, jak też kompletnie przez ten czas wypocząć od innych ludzi; b. premier Kanady, Pierre Elliot Trudeau był zapalonym wodniakiem i często samotnie pływał na swoim kanu. Minąwszy były most kolejowy, dopłynęliśmy do tamy (Joe Lake Dam), gdzie zjedliśmy lunch. Był to nasz ostatni portaż, tym razem musieliśmy znowu kilka razy pokonywać tą trasę, przenosząc stopniowo wszystkie rzeczy. Do południowej strony portażu akurat przybyła duża grupa młodzieży z 11 klasy, która wybierała się z nauczycielami do parku na kilka dni. Od razu było widać, że nie jest to ich pierwsza taka wycieczka - sprawnie przenosili plecaki, namioty i pojemniki z jedzeniem, a z zarzuconymi na plecy kanu praktycznie biegli! W tym całym zamęcie okazało się, że niechcący zabrali nam jedno wiosło, ale po jakimś czasie u nich się odnalazło. Była to dla nas dobra lekcja na przyszłość - trzeba uważać, aby nie pomylić bagaży w czasie portażu, bo miejsce jest często ograniczone i przy takiej dużej grupie praktycznie wszystko kładzie się w to samo miejsce i łatwo chwycić cudze rzeczy. Byliśmy więc znowu na Canoe Lake, ale przed zakończeniem naszej wycieczki pragnęliśmy jeszcze odwiedzić jedno miejsce - Kopiec Toma Thomsona. Na wiadomość o śmierci Thomsona wielu jego przyjaciół - przyszłych członków Grupy Siedmiu - przybyło do parku. Bez Toma Thomsona park ten momentalnie stracił dla nich swój urok i nawet nie mieli chęci w nim tworzyć swoich obrazów. 

  Around the Tom Thomson Cairn

Aby go uczcić, postanowili wybudować pamiątkowy kopiec na szczycie Hayhurst Point (Cypla Hayhurst), z którego rozciąga się widok na Canoe Lake; to z tego miejsca Tom Thomson często malował swoje obrazy. W 1930 roku parę metrów od pamiątkowego kopca został postawiony indiański totem przez dzieci spędzające wakacje na pobliskich obozach. Z powodu wzmagającego się wiatru mieliśmy trochę problemów z dobiciem do cypla Hayhurst, ale udało się bez problemu. Po dwóch minutach wspinaczki znaleźliśmy się przy tym kopcu i totemie. Kopiec i w niego wmurowana tablica skierowane są ku miejscu, w którym znaleziono ciało Toma Thomsona. Spędziliśmy tam prawie pół godziny, robiąc m. in. pamiątkowe zdjęcie grupowe (co ciekawe, 6 dni później znowu odwiedziłem ten kopiec, tym razem już z inną grupą ludzi!). Raz jeszcze nawiązaliśmy do tajemniczej śmierci Toma Thomsona i legend, jakie od tej pory powstały na ten temat: o tajemniczym kanu-widmie, które jakoby niektórzy widzą, jak szybko płynie po jeziorze i ginie we mgle... o bardzo szybko posuwającym się po wodzie kanu, które po przybiciu na plażę zniknęło, nie pozostawiając żadnych śladów... o komecie, która przeleciała nad jeziorem w rocznicę śmierci Toma Thomsona...

Tom Thomson Cairn--Hayhurst's Point, on Canoe Lake, in Algonquin Park, Ontario 

Z przyjemnością zostalibyśmy jeszcze dłużej na tym miejscu, ale musieliśmy na czas oddać nasze kanu. Po niecałej pół godziny dopłynęliśmy do Portage Store, wypakowaliśmy kanu, zanieśliśmy go do wypożyczalni i po parunastu minutach byliśmy już w drodze powrotnej. W Huntsville wpadliśmy do mieszczącej się na głównej ulicy restauracji o ciekawej nazwie "Louis II" (Ludwik II) na bardzo smaczny obiad. Po wyjściu z niej na parkingu ujrzeliśmy rozwieszone na ścianach budynków ogromne obrazy-reprodukcje malowideł Toma Thomsona i innych członków Grupy Siedmiu-co za zbieg okoliczności! Jeszcze jeden dowód, że twórczość Thomsona i jego kolegów jest nadal w Kanadzie bardzo znana i doceniana.

  Mushrooms--right at our campsite

Obiecując sobie, że w przyszłym roku również musimy odbyć podobna wyprawę, pożegnaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Autostrada nie była zatłoczona i już o godzinie dziesiątej dotarliśmy do Toronto. Podsumowując, była to niezmiernie pomyślna wycieczka. W trzy dni udało nam się bardzo dużo zobaczyć, jak też doświadczyć razem 2625 metrów portażu. Nie jest to dużo, a poza tym w większości przypadków nie musieliśmy się powtórnie wracać po nasz ekwipunek; często zapaleni wodniacy pokonują takie i dłuższe trasy dziennie, i to oczywiście obładowani całym ekwipunkiem - niemniej byliśmy zadowoleni, że spróbowaliśmy portaży i przez to dotarliśmy do bardzo ciekawych terenów. Mieliśmy wymarzoną pogodę, cudowne pole kampingowe i zobaczyliśmy miejsca, które się wiążą z historią i kulturą Kanady. Najważniejszą jednak rzeczą, która zdecydowała o sukcesie naszej wycieczki było znakomite, zgrane towarzystwo, które zawsze jest decydującym czynnikiem każdej tego rodzaju wędrówki. 

PS 

Wraz z Catherine pojechaliśmy do Algonquin Park trzy lata później, w maju 2010 roku, i nawet biwakowaliśmy na tym samym miejscu na jeziorze Tom Thomson Lake! Niestety, Catherine nie była zachwycona tym miejscem — powiedziała, że było zbyt ciemne i widok na jezioro zasłaniały drzewa. A do tego przeszła nad nami potężna burza z piorunami. Jednak widzieliśmy dużo łosi, w tym brodząc w wodzie, i udało się nam do nich bardzo blisko podpłynąć. Kilka zdjęć z tej wyprawy:

Wraz z Catherine na tym samym miejscu biwakowym na jeziorze Tom Thomson Lake, trzy lata później, w maju 2010 r. 


Na miejscu biwakowym na jeziorze Tom Thomson Lake, w maju 2010 roku, rozbijam namiot


Chociaż Catherine nie za bardzo lubiła to miejsce biwakowe, mieliśmy okazję zobaczyć bardzo dużo łosi, i to nawet brodzących w jeziorze, do których bardzo blisko podpłynęliśmy na kanu


ZDJĘCIAhttps://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157602264609726


YouTube wideo/slide showhttps://youtu.be/GaVKtI6qDOw