Pokazywanie postów oznaczonych etykietą plaże. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą plaże. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 30 października 2016

CAYO COCO, CUBA—DWA TYGODNIE W HOTELU COLONIAL I TRZY DNI W MIEŚCIE MORÓN, 09-23 LISTOPADA 2015 ROKU

Od ponad roku Catherine dopominała się, abyśmy pojechali na Cayo Coco, bardzo znaną wyspę leżącą niedaleko północnych brzegów Kuby, na której znajdowało się wiele hoteli i ośrodków wypoczynkowych. Zawsze, gdy jechałem na Kubę, to starałem się wybrać taką lokację, aby można było zwiedzić pobliskie miasteczka i z tego powodu unikałem miejsc położonych z dala od większych miasteczek, ale wreszcie Catherine przekonała mnie do tej wyspy, obiecując jednak, że weźmiemy taksówkę i spędzimy kilka dni w miasteczkach Morón i Ciego de Avilla w prywatnych kwaterach, casa particular.
 
Grobla łącząca Cayo Coco ze stałym lądem
Cayo Coco jest jedną z wysp Jardines del Rey (Ogrodów Królewskich). Sztuczna grobla, łącząca tą wyspę z lądem stałym została wybudowana w 1988 r, umożliwiając w ten sposób budowę hoteli. Akcja ostatniej części książki Ernesta Hemingway ’a, „Islands on the Stream” („Wyspy na Golfsztromie”) rozgrywa się wzdłuż archipelagu Jardines del Rey i w kanałach pływowych Cayo Guillermo. Obecnie na wyspie mieści się przynajmniej 12 hoteli i kilka nowych jest budowanych.

PRZYJAZD

Po zamieszczeniu kilkunastu pytań na forach TripAdvisor i po spędzenia wielu godzin na zbieraniu informacji na temat tego regionu, wybraliśmy Hotel Colonial, bo wydawał się bardzo ciekawy, położony blisko plaży i posiadał pokoje na piętrach. Była to nasza dziesiąta wycieczka na Kubę i oczywiście pierwsza do Cayo Coco.
 
Hotel Colonial wygląda jak małe hiszpańskie miasteczko
Lecieliśmy liniami Sunwing. Już na lotnisku Pearson w Toronto okazało się, że zwiększono wielkość bagażu z 20 do 23 kg, ale za to pracownicy bardzo dokładnie ważyli bagaż podręczny. Ponieważ ważył powyżej dopuszczalnej wagi 5 kg, musiałem przełożyć z niego kilka rzeczy do walizek. Również po raz pierwszy zważono mój plecak i też byłem zmuszony wyjąć z niego parę rzeczy i włożyć do walizki.

Samolot wystartował 9 listopada 2015 r. o godzinie 19.40 i po 3 godzinach i 19 minutach lotu wylądowaliśmy w Cayo Coco. Podczas przelotu serwowano pizzę, wino i coca-colę. Kubańscy celnicy przyczepili się do suplementów i witamin Catherine, które były zapakowane w przezroczystą plastikową torebkę, ale w końcu pozwolili je zatrzymać. Wsiedliśmy do autobusu i po zatrzymaniu się i rozlokowaniu turystów w dwóch hotelach, po 20 minutach dojechaliśmy do naszego hotelu Colonial. Otrzymaliśmy pokój numer 1609, na parterze, pomimo że przed wyjazdem wysłaliśmy do hotelu email, prosząc o pokój na piętrze. Pokój zalatywał wilgocią i następnego dnia postanowiliśmy stanowczo poprosić o inny pokój, bo w dniu przyjazdu nie posiadano żadnych pokoi na piętrach. Szybko poszliśmy do restauracji na obiad (serwowany do godziny 22.00) i potem przeszliśmy się po terenie hotelu i wróciliśmy do pokoju. Następnego dnia udaliśmy się do recepcji i otrzymaliśmy inny pokój (numer 1836) na pierwszym piętrze.

HOTEL I NASZ POKÓJ NR 1836

Hotel Colonial był pierwszym hotelem wybudowanym na Cayo Coco i został uroczyście otwarty przez samego Fidela Castro w dniu 12 listopada 1993 roku—podczas naszego pobytu hotel obchodził swoją 22 rocznicę istnienia. Dawniej miał kilka innych nazw-Guitart Cayo Coco, Blau i swego czasu był częścią przylegającego hotelu Tryp Hotel. W 1994 i 1995 roku grupa emigrantów kubańskich z USA ostrzelała ośrodek z karabinów maszynowych, nie wyrządzając nikomu żadnej krzywdy. Hotel był wybudowanych przez firmę hiszpańską, miał ciekawą architekturę, był przytulny, posiadał pewien specyficzny charakter, atmosferę i styl, przypominając małe, kolonialne miasteczko.


Część hotelu, gdzie znajdowała się recepcja hotelowa, była bardzo stylowa, w środku znajdowała się fontanna—a pracownicy recepcji zawsze byli mili i pomocni. Otrzymałem dwa angielskojęzyczne wydania gazety „Granma”, w jednym z nich był ciekawy artykuł o przyjaznych i zabawnych pieskach używanych na lotnisku przez kubańskich celników w portach lotniczych. Na terenie hotelu było kilka basenów, włącznie z basenem ze słoną wodą, ale połowa z nich była w remoncie. W każdym razie i tak zawsze woleliśmy kąpać się w oceanie. Wszędzie rosły palmy kokosowe i można było też otrzymać świeże orzechy kokosowe. Catherine pogadała z jednym z ogrodników (Mike), aby nam codziennie z rana przynosił 2 kokosy, w zamian otrzymał koszulki T-shirt. Były tak sycące, że z pewnością potrafiłbym się nimi wyżywić przez cały czas pobytu w hotelu!
 
Czasami plaża dosłownie znikała...
Plaża było wąska, ale przyjemna i piaszczysta, posiadała wiele krzeseł i leżaków plażowych. Jej szerokość ciągle się zmieniała (i to sporo) z powodu pływów i podczas przypływów prawie-że znikała. Jakieś 50 metrów od brzegu było bardzo płytko. Plaża była codziennie sprzątana i usuwane wodorosty, ale często inne śmieci pozostawiano na niej. Raz zasnąłem na leżaku i gdy się obudziłem, cały leżak był już zanurzony w wodzie.


Vis-a-vis hotelowego lobby było kilka sklepów, tiendas, gdzie można było zaopatrzyć się w wyroby tytoniowe, napoje, rum, piwo, pamiątki, ubrania, itp. Również znajdował się zakład fryzjerski oraz klinika dentystyczna, oferująca różne zabiegi po dobrych cenach. Bardzo dużo kolorowych krabów Halloween oraz większych, lekko niebieskich, biegało po terenach hotelowych, szczególnie rano i późnym popołudniem. Często z przyjemnością obserwowałem, jak wychodziły z wykopanych w ziemi jamek i nieraz nawet coś zajadały. Były jednak niezwykle płochliwe i gdy tylko usłyszały lub wyczuły, że się do nich zbliżam, momentalnie znikały w jamach.


Tuż za restauracjami Plaza i El Caribeno (ta ostatnia była zamknięta) znajdował się mały staw, gdzie przebywał prawdziwy flaming, który kilka lat temu przyleciał do hotelu z uszkodzonym skrzydłem i od tego czasu mieszkał na terenie stawu, regularnie karmiony przez pracowników hotelu sałatami i chlebem. W stawie też były ryby i żółwie.

Ręczniki plażowe można było otrzymać z Club House, po otrzymaniu kuponu z recepcji; za zagubiony ręcznik była opłata 15 CUC. Podobno turyści, którzy gubili ręczniki, kradli je innym turystom, toteż najlepiej przywieść ze sobą tanie ręczniki i można zostawiać je na plażowych leżakach bez obawy ich zniknięcia. Cztery kotki zazwyczaj kręciły się na tyłach głównego budynku. Sądzę, że turyści świetnie je żywili, bo były niezmiernie wybredne! Widzieliśmy też kilka piesków.
 
Z Vivianą, pracownicą hotelu z Public Relations
Pracownicy hotelowi byli bardzo mili. Kilka razy długo rozmawialiśmy z Danielem, przedstawicielem turystycznym (z wykształcenia adwokat, ‘abogado’), który opowiedział nam o wielu ciekawych miejscach na Kubie (niektóre z nich już mieliśmy okazję odwiedzić) i wytłumaczył, jak działają pływy morskie. Señor Prado (prawdopodobnie pierwsze imię Andreas), z zawodu inżynier, odpowiedzialny za sprawy telekomunikacji w hotelu (telefony, telewizja), pomógł nam w odbyciu rozmów telefonicznych z budki telefonicznej i używaniu kart telefonicznych; z pewnością jest osobą, do której można było się zgłosić w przypadku problemów telewizyjno-telefonicznych! Catherine zaprzyjaźniła się też z Vivaną z Public Relations, ogromnie uroczą kobietą, bardzo pomocną i zawsze gotową rozwiązać nasze problemy.

Dowiedzieliśmy się, że wiele lat temu Pierre Trudeau i Fidel Castro łowili ryby u wybrzeży Cayo Coco (jeszcze wtedy nie istniała grobla ani hotele) i Trudeau wyciągał rybę za rybą, podczas gdy Castro nie dopisywało szczęście. Znając niezmiernie ambitną naturę Castro, ktoś szepnął do Trudeau, „Na Boga, pozwól mu coś złapać, to inaczej będziemy tutaj w nieskończoność!” Na szczęście fortuna uśmiechnęła się do Castro i udało się mu również złowić wiele ryb.

Co ciekawe, niedawno natknąłem się na bardzo podobną historię w nowo opublikowanej książce, “The Double Life of Fidel Castro: My 17 Years as Personal Body Guard to El Lider Maximo” (“Podwójne Życie Fidela Castro: Moje 17 Lat Jako Osobisty Ochroniarz El Lider Maximo” autorstwa Juan Reinaldo Sanchez: w latach siedemdziesiątych XX w. Fidel Castro wraz ze słynnym kolumbijskim pisarzem Gabriel García Márquez (laureatem literackiej nagrody Nobla, autorem „Sto Lat Samotności”) oraz południowoamerykańskim biznesmanem wybrali się w nocy na ryby na luksusowym jachcie Castro, Aquarama II, w okolice prywatnej wyspy Castro „Cayo Piedra”. Po dwóch godzinach ów biznesman złowił 5 ryb, za każdym razem głośno zachwycając się swoimi sukcesami—i nie mając pojęcia, że w ten sposób niezmiernie irytuje gospodarza. Wreszcie w pewnym momencie Márquez dyskretnie szepnął do ucha autora, „Powiedz naszemu przyjacielowi, aby zaprzestał kontynuować swój niebywały sukces, bo jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie wrócimy i nie pójdziemy spać.” Fidel nie potrafił przegrywać, czy to w łowieniu ryb, czy też w jakimkolwiek innym rywalizującym przedsięwzięciu i nie zaprzestałby wędkować do czasu, gdy złowiłby przynajmniej o jedną rybę więcej, niż jego gość. Ochroniarz przekazał tą wiadomość gościowi i rzeczywiście, wkrótce Fidel nadrobił zaległości i zadecydował, że mogą wracać z powrotem.
 
Stół zastawiony, czekamy na obiad...
Nasz nowy pokój był na pierwszym piętrze, posiadał balkon z widokiem na ocean i na palmy kokosowe (bo właśnie taki wykupiliśmy—kosztował przez to nieco drożej). Był to najbardziej odległy budynek od główniej restauracji i wymagał kilku minut spaceru po brukowanej uliczce—dla osób mających problemy z poruszaniem się stanowiłoby to problem. Kilka metrów od naszego budynku zaczynały się tereny należące do hotelu Tryp. Pokój posiadał również kilka mebli, bezpłatny sejf, wannę, bidet, suszarkę do włosów, szafę na ubrania, jedno duże łóżko, małą lodówkę i świetnie działający klimatyzator. Nie zauważyliśmy żadnych robaków, jedynie pojedyncze komary—często wyłączaliśmy klimatyzację i spaliśmy przy otwartych oknach, zakrytych jedynie zasłonami. Lubiliśmy też spędzać czas na balkonie, czytając książki i nieraz rozmawiając z turystami z sąsiadującego pokoju.

Telewizor wysokiej rozdzielczości dobrze działał, ale nie było żadnych kanałów angielskojęzycznych z Kanady. Głównie oglądaliśmy CNN (inny kanał z wiadomościami, CCTV, chiński, i podczas poprzedniego pobytu na Kubie szybko przekonałem się, iż był on stronniczy i nudny—czego się można spodziewać od chińskich środków masowego przekazu!). Szkoda, że nie było kanadyjskich kanałów CBC lub CTV. Chociaż w Kanadzie nie posiadamy telewizorów i nie oglądamy w ogóle telewizji, tym razem spędziliśmy wiele godzin wpatrzeni w ekran: właśnie podczas naszego pobytu, w piątek, 13 listopada 2015 r., w Paryżu miały miejsce ataki terrorystyczne. W tym samy czasie czytaliśmy książkę „Infidel” („Niewierna”), znakomitą autobiografię pióra Ayaan Hirsi Ali, opisującą jej młodość w Somalii, Arabii Saudyjskiej, Etiopii i Kenii, jej muzułmańskie wychowanie, późniejszą ucieczkę do Holandii i morderstwo Theo van Gogh, z którym nakręciła film. Lektura tejże książki w czasie ataków terrorystycznych w Paryżu, w których zginęło 130 ludzi—i które były wykonane przez Państwo Islamskie—pozwoliła nam znacznie pogłębić wiedzę na temat Islamu i jego ideologii, która jest dla nas nie do zaakceptowania.

Jednego wieczoru przeszliśmy się do przyległego hotelu Tryp. Było on kompletnie odmienny od hotelu Colonial i nie podobała się nam jego architektura; pomimo, że posiadał on wyższy standard niż nasz hotel, nie chcielibyśmy w nim mieszkać. Wymieniłem przy okazji trochę pieniędzy w recepcji i powoli wróciliśmy do naszego hotelu.

RESTAURACJE I WYŻYWIENIE

Główna restauracja (Plaza) serwowała śniadanie (od 7.00 do 10.00), lunch (od 13.00 do 14.45) i kolację/obiad (od 18.00 do 22.00) w stylu ‘stołu/bufetu szwedzkiego’ (all you can eat). Kelnerzy byli bardzo usłużni, szybcy i pracowici. Stoły znajdowały się w środku, ale podobno w pełni sezonu turystycznego są wystawiane też na zewnątrz.

Śniadanie

W dwóch miejscach kucharze przygotowywali wspaniałe omlety i jajka sadzone na różne sposoby, jak też w innym miejscu przygotowywano naleśniki. Nigdy nie brakowało soków owocowych i jogurtu. Był też dobry wybór owoców, warzyw, gotowanych kiełbasek, mięs, jajek, pomidorów, serów, chleba, bułek, itp. Kawa była taka sobie, ale przynajmniej kelnerzy przynosili do stołów karafki pełne kawy i nie potrzeba było chodzić po dolewki czy też o nie prosić kelnerów.
 
Ryby i krewetki
Lunch

Tylko raz poszedłem na lunch, normalnie opuszczaliśmy ten posiłek—po prostu nie byliśmy głodni. Tego dnia zafundowałem sobie smaczny hamburger z frytkami, sałatkę z pomidorów i piwo. Również serwowano wieprzowinę i wołowinę, przygotowywane indywidualnie przez kucharzy. Sądzę, że jedzenie było mniej-więcej podobne do posiłków dostępnych w czasie kolacji/obiadu.

Kolacja/Obiad

Nigdy nie narzekaliśmy na różnorodność posiłków. Zawsze było wiele rodzajów mięsa (wieprzowina, wołowina, kury) i ryb, smażonych przez kucharzy według życzenie turystów, jak też krewetki (wyborne!), króliki, kilka sałatek, warzyw, deserów, lodów i wiele innych potraw. Jeden kucharz przyrządzał na zamówienie spaghetti na różne sposoby. Również podawano znośnie czerwone wino (i dobre, zimne piwo). Często grupy muzyczne produkowały się podczas obiadu, niektóre były naprawdę dobre i nigdy nie byli oni natrętni.

Kilka razy piliśmy w barze w lobby bardzo dobrą kawę hiszpańską (Spanish coffee—kawa z alkoholem). Poza piwem, nigdy nie korzystaliśmy z bezpłatnych napojów alkoholowych w barach, toteż trudno mi jest się wypowiadać na ich temat. O wiele bardziej woleliśmy kupować sok, colę, rum i likiery w sklepie i rozkoszować się nimi siedząc na balkonie czy też na plaży—ale prawdę powiedziawszy, poza piwem i winem, nie spożywaliśmy dużo napojów alkoholowych.

RESTAURACJA A’ LA CARTE

Razem skosztowaliśmy 5 obiadów a’ la carte w Restauracji Fontanella—w której też można było posłuchać muzyki na żywo (na pianinie, na flecie czy też śpiewu)—co wieczór pojawiali się w niej inni wykonawcy.

Mieliśmy okazję spróbować włoskie, kubańskiei karaibskie posiłki, były wyśmienite! Mogliśmy wybrać z różnorodnego menu zakąski, główne danie oraz deser. Prezentacja potraw była wyborna, jak też doskonały serwis. Do obiadów było podawane czerwone, hiszpańskie wino. Następnie zwykle udawaliśmy się do baru z muzyką na żywą—jak wspominałem, mieścił się on w innej części restauracji Fontanella.

Kilka razy naszym kelnerem był Augusto; pracował szybko i niczym ‘wół roboczy’! Nota bene, spotkaliśmy go na mieście podczas wizyty w Morón. Ogólnie wszyscy kelnerzy w tej restauracji pracowali bardzo ciężko, sprawnie i profesjonalnie i nie musieliśmy długo oczekiwać na dania.
 
Na pierwszy rzut oka myśleliśmy, że to pisze "Deception"
PLAYA PILLAR

Na plażę Playa Pillar pojechaliśmy autobusem piętrowym, który odjeżdżał z naszego hotelu o godzinie 10.20 i kosztował 5 CUC na osobę w dwie strony. Bilety były sprzedawane w autobusie jak też otrzymaliśmy rozkład jazdy. Autobus zatrzymał się w 10 ośrodkach i dojazd od plaży trwał prawie półtorej godziny. Bardzo podobała się nam jazda po grobli łączącej wyspę Cayo Coco z wyspą Cayo Guillermo, widzieliśmy dziesiątki flamingów jak też surfingowców z latawcami (kite surfers). Także tu i tam wyrastały dźwigi—wznoszono kilka pięciogwiazdkowych hoteli. Autobus też przejeżdżał po pasie startowym byłego lotniska na Cayo Coco, który obecnie został wkomponowany w drogę. Nieopodal była widoczna opuszczona wieża kontrolna. Co ciekawe, pośrodku byłego pasu startowego zasadzono wiele drzew—sądzę, że po to, aby uniemożliwić potencjalne lądowanie nieautoryzowanym samolotom—i z pewnością wiem, kogo miał na myśli rząd kubański!
 
Stary pas startowy byłego lotniska na Cayo Coco
W pobliżu plaży była restauracja, w której zakupiliśmy puszkę zimnego piwa Bucanero (2 CUC, drogie!) i udaliśmy się na plażę po drewnianym deptaku. Musieliśmy zapłacić 2 CUC za każde krzesło. Plaża byłą przyjemna, ale moim zdaniem, nie jakaś specjalnie spektakularna—o wiele bardziej podobały mi się nieskazitelne i puste plaże na Cayo Largo, gdzie prawie nie było widać turystów—i nie trzeba było płacić za krzesła! Vis-a-vis plaży była położona wysepka Cayo Medio Luna (Wyspa Półksiężyca). Po 2,5 godzinach opalania się wróciliśmy na parking, gdzie już czekał autobus. Droga powrotna też zajęła trochę czasu, jako że autobus zatrzymywał się w każdym przydrożnym hotelu.
 
To cudo zobaczyliśmy koło plaży Playa Pillar
WYCIECZKA DO MORÓN

Rzecz jasna, wycieczka do Morón była dla mnie główną atrakcją naszych wakacji—nigdy nie byłem fanatykiem siedzenia i opalania się na plażach i uwielbiam zwiedzać miasta i obserwować życie prawdziwych Kubańczyków. Miasto Morón zostało założone w 1543 roku i jest znane jako Ciudad del Gallo, Miasto Koguta. Znajduje się w nim sporo ciekawych, neoklasycznych budynków. Początkowo mieliśmy zamiar udać się do Morón i następnie do Ciego de Avilla; z powodu złej pogody byliśmy jedynie w Morón.
 
Moron
Kilka dni przed planowanym wyjazdem kupiliśmy kartę telefoniczną i zadzwoniliśmy do kilku casas particulares w Morón (prywatnych kwater wynajmowanych legalnie turystom przez Kubańczyków). Oczywiście, w Kanadzie spędziłem wiele godzin na zbieraniu informacji o najlepszych casas w Morón i przywiozłem ze sobą kilkanaście wydruków. W końcu zarezerwowaliśmy na dwie noce Casa Carmen. Udało mi się też znaleźć taksówkę i umówiłem się z kierowcą, że zawiezie nas do Morón. Dzień przed planowanym wyjazdem Catherine spotkała innego taksówkarza (Willman), posiadającego nową, klimatyzowaną taksówkę, który chciał jedynie o 5 CUC więcej (35 CUC), toteż zadzwoniliśmy do tego poprzedniego taksówkarza, rezygnując z jego usług—niestety, ale był jedynie w stanie zaoferować starą, marną rosyjską taksówkę, którą Catherine nie chciała jechać.
 
Jeszcze niedawno były to autobusy komunikacji miejskiej, 'camellio'. Kubańczycy ich nie znosili.
W sobotę rano, 14 listopada 2015 r., po obejrzeniu wiadomości na temat następstw wczorajszych ataków terrorystycznych we Francji, spotkaliśmy Willmana i pojechaliśmy jego taksówką do miasta Morón. Jechaliśmy po raz pierwszy po tej słynnej grobli (wybudowanej w 1988 r.), była imponująca. Nie tak jeszcze dawno jedynie turyści i pracownicy hotelów mogli podróżować do Cayo Coco, nawet taksówkarze przewożący turystów musieli mieć pozwolenia—obecnie, o ile wiem, każdy może tam pojechać, chociaż na grobli nadal znajduje się policyjny punkt kontrolny.
 
Casa Carmen
Po dotarciu do Casa Carmen zostaliśmy powitani przez właścicielkę i jej męża, Magaly i Alfonso. Magaly była bardzo miła i przypominała nam panią Caridad, właścicielkę z Casa Caridad z Camagüey. Otrzymany pokój był dość duży, z wysokim sufitem, prywatną łazienką i oknami wychodzącymi na patio i ogródek. Rozpakowaliśmy się i spędziliśmy godzinkę pijąc kawę, zaparzoną przez właścicielkę i przeglądając wydruki map miasta, jakie przywiozłem z Kanady. Następnie udaliśmy się do miasta; było strasznie gorąco i słonecznie. Skierowaliśmy się ku La Casona de Morón, stosunkowo małego i przytulnego hoteliku, w którym przed rewolucją mieścił się klub wędkarsko-myśliwski. Architektonicznie, ów neoklasyczny budynek był niezmiernie atrakcyjny, posiadał basen i patio. Śniadanie było wliczone w cenę i pokój kosztował 36 CUC za noc (vs. 25 CUC za naszą casa). Catherine żałowała, że nie zatrzymaliśmy się w tym hotelu! Potem powoli poszliśmy na plac Plaza Martí, stanowiący najprawdopodobniej centralną lokację miasta—jak też było na nim miejsce bezprzewodowego dostępu do Internetu, Wi-Fi (chyba bezpłatne) i dlatego gromadziło się tam bardzo dużo Kubańczyków. Używając telefony komórkowe czy też tablety, prowadzili rozmowy lub też wideo-czaty przez Skype z rodzinami w USA. Faktycznie, widzieliśmy całe rodziny kubańskie, które godzinami stały na placu i z przejęciem prowadziły rozmowy z mieszkającymi za granicą członkami rodziny.
 
Sprzedawca uliczny
Koło nas lodziarz sprzedawał pokruszony lód z małego wózka i co jakiś czas Kubańczycy go kupowali, płacąc za niego 1 kubańskie peso. Starsza Kubanka podeszła do Catherine i wręczyła jej kwiatek, oczekując w zamian pieniądze. Catherine z ledwością się jej pozbyła. Na naszej ławce siedział dość pulchny i fajny młody Kubańczyk, jako-tako mówiący po angielsku. Pobiegłem do sklepu po drugiej stronie ulicy (El Rapido), kupiłem kilka puszek zimnego piwa i poczęstowałem go jedną z nich. Zaproponował, że pokaże nam miasto, na co się zgodziliśmy. Catherine rozmieniła jedno peso (CUC) na 25 kubańskie peso i kupiła sobie porcję kruszonego lodu, płacąc za nią niecałe 10 centów. W tym czasie jedno peso (CUC, peso convertible, waluta ‘dla turystów’) było warte około $1.40 dolara kanadyjskiego i jedno peso kubańskie (CUP, moneda national, używane przez Kubańczyków) było warte niecałe 6 centów. Nasz przewodnik nazywał się Carlos i zaprowadził nas do różnych miejsc w mieście. Poszliśmy też do pralni, gdzie odebrał pozostawione wcześniej do prania rzeczy i następnie udaliśmy się do sklepu serwującego różnego rodzaju soki za śmiesznie niską cenę—1 CUP za szklankę (tzn. ok. 6 centów), tak więc od razu wypiłem kilka porcji doskonałych soków, gasząc pragnienie—były o niebo lepsze, niż piwo! Carlos wyszedł na zewnątrz i po kilku minutach przyniósł pustą plastikową butelkę—mogliśmy kupić sok i zabrać go do domu.
 
Z Carlos'em, naszym przewodnikiem, delektujemy się sokami owocowami
Przechadzaliśmy się główną ulicą, często zaglądając w boczne uliczki i bardzo się nam tego rodzaju spacer podobał. Na obiad poszliśmy do znajdującej się koło El Rapido pizzerni Dinos Pizza, prowadzonej przez znajomą Carlosa. Kupiliśmy dużą pizzę i wspólnie się nią podzieliliśmy. Również poszliśmy do pobliskiego sklepu i kupiliśmy migdałowy likier. Idąc główną ulica Martí, doszliśmy do lodziarni Coppelia, przed którą ustawiła się spora kolejka, a raczej tłum ludzi. Gdy pojawiła się nowa osoba, chcąca ustawić się w tej na pozór zdezorganizowanej i niewidzialnej kolejce, po prostu głośno krzyknęła, „El Ultimo?” (‘kto jest ostatni?’)—w celu zidentyfikowania osoby stojącej na końcu kolejki. Kubańczycy z pewnością znakomicie opanowali sztukę stania w kolejkach! Ale mimo wszystko ta kolejka to nic w porównaniu do gigantycznych kolejek, jakie pamiętam z Polski, szczególnie z lat 1980 i 1981: często ludzie zaczynali ustawiać się już wczesnym rankiem, potem tworzyli ‘komitet kolejkowy’ i przygotowywano listę zawierającą imiona ‘kolejkowiczów’, aby ci mogli na kilka godzin opuścić kolejkę (niewątpliwie w celu ustawienia się i zapisania w kolejce stojącej do innego sklepu). Następnie musieli pojawić się z powrotem w kolejce kilka razy w ciągu dnia, aby potwierdzić obecność, odhaczyć swoje imiona na liście (pod warunkiem, że lista nie zniknęła) i odstać swoje—i jeżeli mieli szczęście i rzeczywiście ‘rzucono towar’ na sklep (niekiedy dopiero następnego dnia), to udawało się im kupić produkty, na które tak długo czekali.
 
Prywatny biznes
Do lodziarni wchodziło bardzo dużo kubańskich rodzin, zamawiały po 20 lodów i spędzały tam dość dużo czasu, jak też kupowano lody na wynos, pakując je do różnego rodzaju pojemników. Catherine miała wrażenie, że nigdy się nie doczekamy na wejście do lodziarni i po kilkunastu minutach zrezygnowaliśmy z czekania. Również poszedłem do banku wymienić pieniądze, ale ponieważ nie miałem przy sobie paszportu (jedynie jego kolorową kopię), nie chciano mi wymienić pieniędzy—wtedy Carlos pokazał swój dokument identyfikacyjny i udało mi się dokonać tejże transakcji. Już się zmierzchało, zatem skierowaliśmy się z powrotem na plac Plaza Martí. Posiedzieliśmy tam jakiś czas, obserwując Kubańczyków rozmawiających ze swoimi rodzinami w USA i udaliśmy się do naszej casa.

Dwóch turystów z Niemiec właśnie spożywało na patio kolację. Usiedliśmy koło nich i delektowaliśmy się migdałowym likierem, wdając się przy okazji z Niemcem w rozmowę na temat syryjskich uchodźców, zalewających Niemcy—na to zrezygnowanym tonem odrzekł, „co możemy zrobić, musimy im pomóc, musimy ich przyjąć”. Następnie poszliśmy do pokoju, wykąpaliśmy się i bardzo wcześnie położyliśmy się spać. Sąsiedzi w przyległym domu grali w domino, co mogliśmy doskonale słyszeć w pokoju, ale pomimo tego zgiełku, spaliśmy bardzo mocno i długo.
 
Problemy z samochodem? A może coś zgubił w środku?
Gdy się obudziliśmy w niedzielę, lało jak z cebra. Zjedliśmy śniadanie o godzinie 9.00, akurat Niemcy opuszczali casa—byli na Kubie jeden miesiąc, chociaż powiedzieli, że 3 tygodnie w zupełności wystarczyłoby. Pomimo deszczu wyruszyliśmy do miasta, gdzie spotkaliśmy Carlosa. Jako że znowu zaczęło lać, wskoczyliśmy do miniaturowej kolejki jeżdżącej po mieście, co kosztowało nas zaledwie kilka kubańskich peso. Gdy kolejka przejeżdżała koło otwartego kościoła katolickiego, wysiedliśmy z niej i weszliśmy do niego. Catherine kupiła parę tanich i atrakcyjnych ozdób choinkowych; po obejrzeniu kościoła i dokonaniu dotacji, wyszliśmy na zewnątrz. Nadal strasznie padało. Wsiedliśmy do przejeżdżającego autobusu dla Kubańczyków (koszt był minimalny) i dojechaliśmy nim do supermarketu, Supermercado Los Balcones, który się zamykał za 20 minut, w południe. Ale udało się nam się spędzić trochę czasu w środku—gdy Catherine poszła na górę do sekcji z ubraniami, Carlos i ja siedzieliśmy na dole, popijając piwo—pozwolono nam tam siedzieć jakieś pół godziny po zamknięciu sklepu. Nadal padało, ale mimo wszystko wyszliśmy i powoli szliśmy główną ulicą. Carlos zasugerował, abyśmy poszli do kina (bilet kosztował około 10 centów), ale nie miałem na to chęci. Minęliśmy miejsce, gdzie emeryci mogli wpaść i zjeść posiłek darmo lub bardzo tanio—zasugerowałem, że może i my moglibyśmy skorzystać! Wreszcie doszliśmy do lodziarni Coppelia—wczoraj nie sposób było się do niej dostać, a teraz świeciła pustkami. Catherine i Carlos zamówili bardzo dużo lodów i finałowy rachunek wyniósł… 50 centów! Za tą kwotę w Kanadzie można by było co najwyżej kupić puste wafle—może z kostką lodu! 

Gdy siedzieliśmy w lodziarni, znowu się strasznie rozpadało i ulice zamieniły się w małe potoki, niektórzy przechodnie i rowerzyści mieli problemy z przekraczaniem zalanych ulic i głębokich kałuż. Również wpadaliśmy do sklepiku na piwo (głównie, aby schronić się przed deszczem); siedzącej przy stole dziewczynce dałem parę upominków i kalkulator. W jednym sklepiku z pamiątkami Catherine zauważyła oryginalną gilotynkę do cygar, ale nie chciała za nią płacić 6 CUC—dała Carlosowi 3 CUC i udało mu się ją kupić za tą cenę. Jako że nadal padało, postanowiliśmy udać się z powrotem do naszej casa—powiedzieliśmy Carlosowi, że jeżeli przed jego wyjazdem przestanie padać, to spotykamy się z nim w El Rapido—wiedzieliśmy, że jego pociąg do miejscowości Violeta odchodził o godzinie 20.00—a w razie deszczu tego wieczora się z nim nie spotkamy. W casa spędziliśmy trochę czasu siedząc na patio, popijając likier i pisząc kartki pocztowe. Czas szybko mijał, ale nadal padało—dopiero przestało padać o godzinie 19.30 i poszliśmy od razu do niedalekiej stacji kolejowej, spodziewając się tam spotkać Carlosa.


To była rzeczywiście niezmiernie ciekawa stacja kolejowa—wybudowana na początku lat dwudziestych XX w., nadal posiadała oryginalny wystrój. Była kiepsko oświetlona i zaniedbana. Niektórzy ludzie siedzieli na twardych, drewnianych ławkach (prawdopodobnie tak starych, jak sama stacja), oczekując pociągów—albo po prostu czekając nie wiadomo, na co… Zauważyliśmy kilka niegroźnych pijaczków oraz bez celu szwędających się typów, wyglądających na bezdomnych. Rozkład jazdy był napisany ręcznie kredą na tablicy. Na stacji był też mały sklepik sprzedający napoje i papierosy. Dla mnie było to wrażenie déjà vu—przypomniały mi się podobne stacje kolejowe w Polsce, gdzie często przesiadywałem godzinami, czekając na pociąg i mając nadzieję, że gdy przyjedzie, nie będzie pełny i znajdzie się dla mnie miejsce. W środku stacji znajdowała się tablica pamiątkowa i z tego, co udało mi się zrozumieć, niejaki Enrique Varona González, robotnik kolejowy i szef związku zawodowego, po aresztowaniu właśnie z tej stacji odjechał do więzienia w mieście Camagüey 17 kwietnia 1925 r. Po powrocie do Kanady dowiedziałem się, że wyszedł z więzienia parę miesięcy później i w ciągu kilku dni został zamordowany w Morón.


Na torach stał gotowy do odjazdu pociąg, ale wśród wchodzących do niego pasażerów nie zauważyliśmy Carlosa. Natomiast pojawił się jego lekko pijany kolega (którego spotkaliśmy wcześniej w lodziarni Coppelia) i powiedział, że najprawdopodobniej Carlos już wsiadł do pociągu. Również porozmawialiśmy z innym facetem, opowiadał nam o swojej rodzinie i żonie, która lada moment miała urodzić dziecko. Gdy pociąg odjechał, powoli podążyliśmy w kierunku El Rapido. Ku naszemu zaskoczeniu, w środku zauważyliśmy zgarbioną i pochyloną figurę śpiącego przy stoliku Carlosa! Spostrzegłszy nas, jedna z pracownic El Rapido obudziła Carlosa i wskazała na nas. Okazało się, że Carlos czekał na nas, zasnął i przegapił swój pociąg do domu! Był zdziwiony, dlaczego nie pojawiliśmy się wcześniej. Zaproponował, abyśmy poszli do restauracji na obiad, ale nie byliśmy głodni i udaliśmy się do pizzerni. Jeden z klientów od razu zwrócił naszą uwagę—był wysoki, ubrany w czarną skórzaną kurtkę i dżinsy, posiadał niezmiernie dystyngowane rysy twarz, białe włosy i orli nos—wyglądał jak wódz indiański! Podobno był to włoski turysta i lokalni Kubańczycy trafnie nadali mi przydomek „Orzeł”. Zamówiliśmy pizzę i pastę i większość porcji daliśmy Carlosowi, który miał zamiar spędzić noc na stacji kolejowej lub w El Rapido.
 
Polski Fiat 126p!
Gdy dochodziliśmy do naszej casa, spostrzegliśmy wysoką osobę, wyglądającą na kobietę, z jasnymi żółtymi włosami (była to peruka), stojącą w środku przystanku autobusowego naprzeciwko casa. Od razu domyśleliśmy się, że to był transwestyta. Ona (czy też on) zaczęła do nas machać—zobaczyliśmy, że osoby stojące koło niej też posiadali podobną orientacje seksualną!
 
Pożegnanie z Carlosem, naszym przewodnikiem w Moron
Dobrze się wyspawszy, szybko wstaliśmy i zjedliśmy śniadanie o godzinie 8.00. Na patio siedziało też 3 turystów francuskich i trochę z nimi porozmawialiśmy, chociaż jeden z nich nie mówił po angielsku. Byli trochę przygnębieni, bo z planowanej przez nich wycieczki do Cayo Coco były nici—cały czas było pochmurnie i ciągle padało. Wyszliśmy z casa o godzinie 9.30 i w El Rapido spotkaliśmy się z Carlosem. Poszliśmy ponownie do sklepu z sokami, kupiliśmy też parę pamiątek oraz wrzuciłem na poczcie do skrzynki pocztowej kartki (od razu mogę zaznaczyć, że niepotrzebnie, bo i tak żadna z nich nie dotarła do adresatów). Następie nasza trójka skierowała się w stronę naszej casa i pożegnaliśmy się z Carlosem, daliśmy mu torbę z koszulkami, golarkami, szamponami i dodatkowo 30 CUC, był z tego całkiem zadowolony i powiedział, że bardzo nas polubił. Gdy oddaliliśmy się, długo jeszcze stał i machał nam.


Przed casa stała duża, czarna kubańska taksówka z 1955 roku, do której właśnie wchodzili turyści francuscy. Poprosiliśmy Magaly, aby zatelefonowała do Willmana po taksówkę dla nas. Zapłaciliśmy jej za pobyt-25 CUC za każdą noc plus 20 CUC za 4 śniadania. Niedługo pojawił się Willman i po godzinie dojechaliśmy do hotelu Colonial—cały czas padało. Tak więc nigdy nie mieliśmy okazji udać się do miasteczka Ciego de Avilla, jak też darowaliśmy sobie przejażdżkę dorożką do „Laguna de Leche”, największego na Kubie naturalnego jeziora słodkowodnego, ale ogólnie niezmiernie miło wspominaliśmy pobyt w Morón!

Z POWROTEM W HOTELU

Po przybyciu do hotelu wypiliśmy kilka Spanish coffee, poszliśmy do pokoju i siedzieliśmy tam aż do obiadu. Catherine zadzwoniła do Kyle—turysty z Alberty, którego poznaliśmy kilka dni temu i czasem spożywaliśmy razem posiłki—ale nie było go w pokoju. Gdy szliśmy do restauracji, nadal padało—Kyle już był w środku, toteż trochę z nim porozmawialiśmy, a potem poszliśmy do baru w hotelowym lobby i Catherine zamówiła Spanish coffee. Muzykanci przenieśli się z restauracji do lobby. Niestety, nie był to nasz rodzaj muzyki—Led Zeppelin & heavy metal—niezmiernie głośnia i wręcz nieprzyjemna. Ponieważ nie znoszę takiej głośnej muzyki, momentalnie poszedłem do pokoju; niebawem pojawiła się Catherine, bo też nie lubiła tego typu zgiełku. Jakiś czas starała się czytać książkę „The Pillars of the Earth” („Filary Ziemi”) autorstwa Ken Follet. To ja zarekomendowałem tą książkę—przeczytałem ją jednym tchem w 1995 r.—ale jakoś Catherine nie zachwyciła się nią i zostawiła ją w hotelu (ale za to wręcz ‘pożarła’ książkę „Infidel”). Nota bene, drugiego dnia po przyjeździe do hotelu poszliśmy do dyskoteki na pokaz „Michael Jackson Show”. Był nawet dobry i kreatywny, ale jak zwykle, za głośny.
 
Fidel Castro na otwarciu Hotelu Colonial 12 listopada 1993 roku koło głównego budynku hotelowego
Po obiedzie/kolacji często przechodziliśmy się po terenach hotelowych. Na tyłach kuchni, gdzie znajdował się mały pomnik Jose Martí, wisiała też tablica ze zdjęciem Fidela Castro, zrobionym na uroczystościach inauguracyjnych otwarcia hotelu Colonial (wtedy zwał się Hotel Guitart Cayo Coco) 12 listopada 1993 roku wraz z fragmentem z jego przemówienia, jakie wygłosił na otwarciu (niesłychane, ale udało mi się znaleźć to całe przemówienie na Internecie—nie, nie zamierzam go tutaj przytaczać w całości!):

„… Jeżeli pracownik jest zatrudniony w branży turystycznej, wówczas zajmuję się i obcuje z ludźmi. Ludzie są surowcem jego pracy—nie ścinanie trzciny cukrowej, nie wycinanie lasów, nie wydobywanie skał z kamieniołomów—on pracuje z ludźmi, z turystami…”

Castro był bardzo zainteresowany przebiegiem budowy tego pierwszego hotelu na Cayo Coco i nawet złożył wizytę w budowanym hotelu kilka miesięcy przed jego otwarciem, spotykając się z robotnikami.
 
Hotel Colonial, the main building and reception
Zwykle obchodziliśmy wszystkie zakamarki hotelu—cała sekcja była nadal zamknięta. Przy budce strażniczej akurat następowała ‘zmiana warty’ i jedna grupa strażników szła do domu, a druga właśnie zaczynała służbę. Idąc ścieżką niedaleko plaży, napotykaliśmy dużo krabów—niektóre były białe i duże—jak też widzieliśmy sporych rozmiarów żaby.

Wreszcie się wypogodziło i ponownie mogliśmy zacząć chodzić na plaże. Catherine dowiedziała się o mającym się odbyć ślubie na plaży i oczywiście poleciała tam, aby zobaczyć tą uroczystość. Trwała ona zaledwie 20 minut—a sama ceremonia może 5 minut—nowożeńcy szybko podpisali papiery i na tym się skończyło. Również Catherine zaprzyjaźniła się z dwojgiem dzieci z Kuby z Camagüey w wieku 10 i 13 lat, które pływały koło niej we właśnie otwartym basenie ze słoną wodą. Chłopaczek był bardzo zabawny i spontaniczny—szturchał ją i mówił po angielsku, „let’s go, swim, let’s go!”. Sądząc po eleganckich i stylowych ubrankach, w jakie te dzieciaki były ubrane, jak też po ich pewnym siebie zachowaniu, od razu było widać, że musiały mieć bardzo troszczące się o nie rodziny… zapewne mieszkające w Miami! Spotkaliśmy ich też w restauracji na kolacji—siedziały same przy stole i z zapałem konsumowały obiad (co ciekawe, nigdy nie widzieliśmy ich rodziców). Chłopiec zamówił sobie następnie cały talerz smażonych krewetek i nawet ich nie próbując zdecydował, że nie ma na nie ochoty i nam je zaoferował. Rozmawialiśmy z kilkoma turystami z Kanady—Catherine zaprzyjaźniła się z wdową z Toronto, która wyleczyła się z raka i rozmawiała z nią dobrych parę godzin. Kilka razy gawędziliśmy z Lindą i Tony z miasta Oshawa w Ontario, naszymi hotelowymi sąsiadami—w dniu, gdy opuszczali ośrodek, Tony przysiadł się do naszego stolika w czasie obiadu, a jego żona pilnowała bagaży w lobby—strzeżonego Pan Bóg strzeże!


Normalnie trzeba opuścić pokój hotelowy w południe i jeżeli się chciałoby w nim dłużej pozostać, taka przyjemność kosztuje 10 CUC na godzinę, ale Catherine udało się załatwić bezpłatne przedłużenie i mogliśmy w nim pozostać do godziny 17.00—kapitalnie!


Niedzielę, nasz ostatni pełny dzień na Kubie, spędziliśmy na plaży. Po raz pierwszy poszedłem na lunch i zamówiłem hamburger, rybę i zimne piwo—był całkiem dobry i tego dnia wieczorem postanowiliśmy darować sobie kolację. Planowaliśmy oglądać na CNN dokumentalny program o Państwie Islamskim, ale nagle poczuliśmy się niezmiernie śpiący i zasnęliśmy o godzinie 19.00… i spaliśmy kamiennym snem przez następne 13 godzin!
 
Mapa ośrodka hotelu Colonial-Catherine pokazuje budynek, w którym mieszkaliśmy
W poniedziałek, 23 listopada 2015 r. po śniadaniu trochę się spakowaliśmy. W hotelowym lobby nieoczekiwanie spotkałem moich klientów z Kanady! Również porozmawiałem z Danielem i Prado. Catherine dała napotkanym robotnikom hotelowym golarki. Poszliśmy na plażę, ale niebawem się zachmurzyło i udaliśmy się do baru La Placita Bar (koło restauracji Fontanella), w którym nigdy jeszcze nie byliśmy. Zamówiliśmy kanapkę z tuńczykiem, kanapkę z szynką i frytki—całkiem smaczne. Potem poszliśmy do pokoju, spakowaliśmy się, wzięliśmy prysznic i byliśmy gotowi do opuszczenia pokoju. Pojawił się też pracownik hotelowy, oferując pomoc. Padało tak strasznie mocno, nie sposób było nawet pokonać tego krótkiego dystansu do hotelowego lobby. Wymeldowanie się z hotelu było szybkie; nadal mieliśmy butelkę zakupionego w Morón szampana i postanowiliśmy go skosztować, celebrując nasze wyjazd i na medal wakacje w tym ośrodku. Pojawiła się tez Viviana, aby się z nami pożegnać, zrobiliśmy sobie pamiątkową fotografię. Autobus przybył na czas i udało się nam zdobyć miejsce na samym przodzie. Viviana raz jeszcze wyszła z hotelu i jak odjeżdżaliśmy, machała do nas.
 
Widok z naszego pokoju hotelowego
Autobus zatrzymał się w kilku hotelach (Melia, Sol, Mojito), zabierając turystów i wreszcie dojechaliśmy do lotniska. Po raz pierwszy nie musieliśmy płacić podatku odjazdowego w wysokości 25 CUC, jako że został zniesiony (a raczej wkalkulowany w bilet samolotowy). Poprosiłem i otrzymałem siedzenie przy oknie. W naszym rzędzie w samolocie siedział Kubańczyk—mieszkał na stałe w USA, w Lexington, Kentucky i przyjechał do Morón na tygodniową wizytę do rodziny. Zaparkował samochód na lotnisku w Toronto i powiedział, że po przylocie od razu wsiada w samochód i jedzie to Kentucky. Pokazałem ma zdjęcia zrobione w Morón i od razu rozpoznał Carlosa, mówiąc, że to fajny człowiek, każdy go znał. Zrobiło się nam go żal, bo był niezmiernie zmęczony i daliśmy mu moje miejsce przy oknie, aby mógł trochę pospać. Nawet myślałem zaproponować mu, ażeby spędził noc w naszym domu, ale pewnie odmówiłby, bo widać było, że chciał dojechać do domu jak najszybciej. Lot był bezproblemowy i jedzenie całkiem smaczne. Wylądowaliśmy w Toronto po północy. Szybko przeszliśmy kontrolę celną, ale taśmociąg bagażowy się popsuł i musieliśmy czekać na mój bagaż dodatkowe 20 minut.

Czekając na pojawienie się bagażu, Catherine udała się do łazienki.

            — Popilnuj mojej walizki—powiedziała (po angielsku, „Watch my suitcase”—co w dosłowny tłumaczeniu oznacza, „Patrz się na moją walizkę”).

            — Po co mam się na nią patrzeć? Przecież ją widziałem wiele razy—odrzekłem sardonicznie (“Why should I watch it? I’ve seen it many times”).

Przechodząca właśnie kobieta słyszała naszą rozmowę i spojrzała na mnie w bardzo antypatyczny sposób—potraktowała naszą wymianę zdań na poważnie, nie wyczuwając gry słów i pewnie miała o mnie bardzo niepochlebne zdanie. Gdy opowiedziałem Catherine o tym zajściu, oboje się dobrze uśmieliśmy!
 
W parku w Moron
Taksówkarz pochodził z Indii (Sikh), wniósł wszystkie walizki na górę i położył na tapczanie i otrzymał za to dobry napiwek. Przyjazd z lotniska kosztował o $15 więcej, niż dojazd do niego z powodu podatku lotniskowego. Zmęczeni, położyliśmy się o godzinie 3.00 nad ranem i szybko zasnęliśmy.


Cóż jeszcze można dodać… ogólnie mieliśmy wspaniały wyjazd, hotel okazał się bardzo dobry i już Catherine zaczęła coś przebąkiwać o ponownym wyjeździe do Cayo Coco!



Blog in English/po angielskuhttp://ontario-nature.blogspot.ca/2016/10/cayo-coco-cubatwo-weeks-at-hotel.html

piątek, 11 grudnia 2015

DWA TYGODNIE W SANTA LUCIA NA KUBIE: HOTEL CARACOL, WYCIECZKA DO WIOSKI LA BOCA ORAZ TRZY DNI W MIEŚCIE CAMAGÜEY—PAŹDZIERNIK/LISTOPAD 2014 ROKU




Na przełomie listopada i grudnia 2013 roku spędziliśmy dwa tygodnie w hotelu Club Amigo Caracol i postanowiliśmy się do niego powtórnie wybrać, też na dwa tygodnie. Rezerwacje zrobiliśmy 2 miesiące naprzód, a 2 tygodnie przed wyjazdem wysłaliśmy e-mail do hotelu, prosząc o pokój na pierwszym piętrze, w sekcji ‘500’.
Key West, Florida, z lotu ptaka
Jako że kubańskie linie lotnicze Air Cubana pozwalają zabrać prawie 50 kg bagażu na osobę, nie musieliśmy się przejmować, że nasze walizki będą za ciężkie. Z powodu ataku terrorystycznego, jaki miał miejsce dwa dni przedtem w Ottawie, na lotnisku znacznie zwiększono środki bezpieczeństwa i zauważyliśmy żołnierzy uzbrojonych w karabiny maszynowe. Stojąc w kolejce, zobaczyliśmy… Daniela, którego spotkaliśmy dwa lata temu w restauracji Braulio! Odlot z Toronto nastąpił 24 października 2014 r. (samolot Airbus 320) i podczas lotu wpatrywałem się w przepięknie wyglądające rzeki, jeziora i pola, a nawet udało mi się zauważyć drogę prowadzącą do Key West na Florydzie! Po 3 i pół godzinie lotu wylądowaliśmy w Camagüey. Już czekały na nas autobusy i szybko zarezerwowałem najlepsze miejsca, ale nie udało mi się wymienić pieniędzy na lotnisku z powodu sporej kolejki. Zapadł zmrok i jechaliśmy po pustych i wąskich drogach, bez problemu docierając do hotelu.

Pokój w hotelu

Otrzymaliśmy pokój nr 514 (dwa lata temu mieliśmy nr. 510), który okazał się prawie tak dobry jak poprzedni, nawet obsługiwała go ta sama pokojówka, Marta i bardzo dokładnie o niego dbała. Pogadaliśmy z jednym z pracowników zajmujących się terenem i codziennie rano za 1-2 peso przynosił nam 2 świeżo zerwane orzechy kokosowe; były przepyszne! Jednego dnia, gdy mocno padało, woda dostała się przez nieszczelne okno i zalała nasz pokój. Ponieważ woda była podgrzewana przez umieszczone na dachu ogniwa słoneczne, czasem mieliśmy w bród gorącej wody, a czasem była letnia, co mi nie przeszkadzało. 
Nasz pokój nr 514 na pierwszym piętrze
Klimatyzacja działała na medal i niekiedy ją włączaliśmy, preferując jednak spać przy otwartych oknach—pewnie z tego powodu w pokoju pojawiło się parę zwierzątek—znaleźliśmy małego kraba i jaszczurkę i oba ostrożnie usunęliśmy z pokoju. Ogólnie było wietrznie i z tego powodu nie widzieliśmy w pokoju żadnych komarów. Mała lodówka chłodziła nasze przysmaki i napoje, ale słabo. Poprzedniego roku mogliśmy oglądać kanadyjski kanał CTV z Toronto—w tym roku CCTV był jedynym dostępnym angielskojęzycznym kanałem (stacja chińska, w języku angielskim) i bardzo jej nie lubiłem. Chociaż oboje nie oglądamy i nie mamy w naszych domach telewizji, byliśmy trochę rozczarowani niemożliwością oglądania kanadyjskich wiadomości. Z tego powodu dopiero po kilku dniach od wyborów municypalnych w Toronto dowiedzieliśmy się od nowo przybyłych turystów, kto został burmistrzem Toronto i Mississauga (John Tory i Bonnie Crombie—z tą ostatnią, pochodzenia polskiego, chodziłem w tych samym latach na studia magisterskie).

Plaża

Podczas naszych dwóch tygodni pobytu, mieliśmy przynajmniej 3 dni deszczowe, bardzo wietrzne i pochmurne, ale pozostałe były na tyle słoneczne, że mogliśmy spędzić sporo czasu na plaży. Z powodu długiej rafy koralowej, położonej kilka kilometrów od brzegu, było możliwe pływać w oceanie nawet w czasie sporych wiatrów, jako że rafa stanowiła świetne naturalne zabezpieczenie od wiatrów. Codziennie traktor zbierał wodorosty z plaży i dzięki temu plaża była całkiem czysta. Z okna naszego hotelowego pokoju widać było łódkę zaklinowaną na skałach rafy. Według kilku Kubańczyków, była tam już od grudnia 2013 r., gdy grupa haitańskich uciekinierów, starających się uciec do USA, wylądowała koło brzegów Kuby. Rząd Haiti miał jakoby przybyć i zabrać tą łódkę, ale nie sądzę, aby się z tym kwapił. Sporo strażników patrolowało plażę i czuliśmy się zawsze niezmiernie bezpiecznie.
Kubańczycy na plaży
Od czasu do czasu po plaży przechodzili Kubańczycy, oferujący na sprzedaż kapelusze, muszelki, biżuterię i rzeźby z drzewa. Następnego dnia po przylocie podszedł do nas Kubańczyk i zaprowadził do swojego stoika, gdzie sprzedawał rzeźby z drzewa. Powiedział, że musi płacić 12 peso i 10% od utargu dla rządku.

-- W jaki sposób rząd wie, ile zarabiasz? –zapytałem się go.

-- Jakiś czas temu przysłano tu inspektora rządowego, obserwował mnie przez 7 dni i notował, co sprzedałem i ile zarobiłem – powiedział. – Dlatego gdy mam takie kontrolę, to modlę się, aby jak najmniej wtedy sprzedać.

Takie kontrole muszą być niezmiernie kosztowne!

Udało mi się kupić dwie ciekawe rzeźby zrobione w jednym kawałku drzewa; sprzedawca (Alexander) z chęcią zaakceptował, jako część zapłaty, koszulkę oraz mój plecak, jakkolwiek cały czas intensywnie wpatrywał się w mój zegarek firmy Coleman, bardzo go chcąc ode mnie otrzymać! Spotkaliśmy też ‘słynnego’ George'a, który rozmawia po angielsku i francusku, zawsze był gotowy pośredniczyć w zaaranżowaniu różnych usług dla turystów—nawet nam pomógł wykonać parę telefonów na swojej komórce w celu znalezienia prywatnej kwatery, casa particular, w mieście Camagüey i potem zabrał się z nami taksówką do Camagüey. Również daliśmy mu masę kanadyjskich, amerykańskich i brytyjskich magazynów i gazet.
Porzucona łódź haitańska, która osiadła na rafach vis-a-vis naszego hotelu

Poprzedniego roku widzieliśmy przynajmniej 50 kitesurferów, którzy nie tylko panoszyli się na plaży, ale też zawładnęli miejscami do pływania wzdłuż plaży, powodując, że pływanie stało się ryzykowne i nieprzyjemne. W tym roku było wiele ostrzegających znaków na plaży, wskazujących, że są one ‘plażami nie dla kitesurferów’. Zresztą natknęliśmy się jedynie na kilku z nich; przynajmniej raz umyślnie szybko surfowali w zakazanych miejscach, parę metrów od brzegu, przy okazji głośno coś wykrzykując.

Jedzenie

Jak zwykle, jedzenie było dobre i dużo (chociaż dość powtarzające się) i zawsze byłem w stanie wybrać coś bardzo smacznego. Zazwyczaj nie chodziliśmy na lunch, co najwyżej odwiedzaliśmy bar (El Velero) przekąsić hamburger, pieczoną rybę, frytki i popić zimnym piwem. Mieliśmy prawo iść na kolację do pobliskiego hotelu, Gran Club Santa Lucia i zrobiliśmy to dwa razy. Podczas gdy jadalnia w hotelu Gran miała lepszy wystrój i była bardziej wyszukana, wybór potraw był, co ciekawe, gorszy i ograniczony. Drugi hotel, „Club Amigo Mayanabo” był zamknięty podczas pierwszego tygodnia naszego pobytu; gdy go otworzono, również udało się nam spożyć w nim jeden obiad. W restauracji było bardzo mało osób, ale za to jedzenie smaczne i trochę odmienne od tego w naszym hotelu. Również dwukrotnie poszliśmy do restauracji a ‘la carte; pierwszy raz kolacja była bardzo dobra, drugi raz (była to tzw. kolacja dla powracających gości) wybór w bufecie okazał się niezmiernie limitowany i poniżej przeciętnej.
Catherine uwielbiała deserty!
Jednego wieczoru hotel obchodził swoją 35-tą rocznicę, stoły i krzesła były nakryte białymi obrusami i na zewnątrz ustawiono grill (pieczony świniak!). Catherine nie mogła nadziwić się różnorodnej selekcji i ilości jedzenia. A propos: w roku 2013 koło restauracji wałęsało się 13 kotów; w tym roku nie widzieliśmy więcej niż 3—podobno przeniosły się (czy też były przeniesione) do innych hoteli, ale jakoś trudno było nam w to uwierzyć i żartowaliśmy, że powędrowały do kociego nieba…
Celebracje 35-tej rocznicy powstania hotelu
Poza paroma drinkami ‘mojito’ i zimnym piwem, nie piliśmy żadnych napoi w bezpłatnych barach. Warto ze sobą zabrać większy kubek (‘bubba mug’), bo te barowe są małe i nietrwałe. Na weekendy ośrodek roił się od Kubańczyków; niektórzy z nich zatrzymywali się na jedną lub dwie noce, inni jedynie przybywali na jeden dzień. Mówiono, że większość z nich przyjeżdża z niedalekich miejscowości.

Sklep hotelowy i kantor wymiany walut

Po wylądowaniu, chciałem wymienić pieniądze na lotnisku, ale z powodu dość dużej kolejki zrezygnowałem z tego. Można było też wymienić pieniądze w hotelu, ale dwukrotnie poszliśmy do centrum handlowego pomiędzy hotelami Club Amigo Caracol i Gran (Cadeca at Centro Commercial Santa Lucia). Wystarczyła jedynie kopia paszportu, aby wymienić pieniądze, ale dla zaliczkowych wypłat z kart kredytowych wymagany był oryginalny paszport. W hotelowym lobby znajdowało się małe pomieszczenie z komputerami i Internetem, ale nigdy z niego nie korzystaliśmy. W hotelowym sklepiku (tienda) można było kupić rum, alkohole, piwo i wiele innych produktów i pamiątek.
Lobby Bar
W ośrodku były przynajmniej dwa publiczne telefony: jeden w barze w lobby, drugi w bloku ‘400’, parę metrów od naszego pokoju. Za 10 kubańskich peso (Moneda National-około 40 centów kanadyjskich), kupiliśmy kartę telefoniczną, która świetnie działała! Karty sprzedawano w biurze kompanii telefonicznej, znajdującym się przy stacji benzynowej, na północ od hotelu (koło wysokiej wierzy telekomunikacyjnej). Wielokrotnie używaliśmy telefonu, dzwoniąc do różnych casa particulares w Camagüey, w ten sposób zrobiliśmy rezerwację naszej casa.

Rozrywki

Jakoś nigdy nie mieliśmy chęci na obejrzenie conocnych programów rozrywkowych, ani też nie braliśmy udziału w żadnych innych programach (np. bingo). Ale z naszego pokoju mogliśmy co noc (jak też i w czasie dnia) słyszeć głośną, okropną muzykę—i zazwyczaj NIE była to tradycyjna muzyka kubańska, którą tak bardzo lubię—naprawdę szkoda! Bardzo często programy dzienne były tak hałaśliwe, że nawet nie było przyjemności siedzenie w barze w hotelowym lobby. Gdy pewnego razu telefonowaliśmy z telefonu w lobby, praktycznie nie byliśmy w stanie prowadzić konstruktywnej konwersacji z powodu tych wrzasków.
Widok z okna hotelowego

Rowery i wycieczki rowerowe z hotelu

Hotel miał do dyspozycji turystów około 10 rowerów i pierwsza godzina używania była bezpłatna. Niestety, ale większość z nich była w kiepskim stanie i wymagała prostych zabiegów konserwacyjnych i małych napraw, np. brakowało powietrza lub niektóre śrubki były niedokręcone. Teresa, zajmująca się wypożyczeniem rowerów, powiedziała nam, że ktoś z pobliskiej wsi miał się rowerami zajmować i je naprawiać, ale jakoś nigdy tego nie robił… Rowery wypożyczyliśmy wielokrotnie i jeździliśmy do wsi Tararaco lub w stronę stacji benzynowej. W Tararaco poszliśmy do restauracji „Organic Restaurant and Gardens.”
Na rowerze w wiosce Tararaco, koło budki Braulio z sokami

Restauracja „Organic Restaurant and Gardens”

Gdy po raz pierwszy byliśmy w tej restauracji prawie rok temu, nadal była w budowie i bardzo chcieliśmy ją odwiedzić już wykończoną. Przez rok nastąpiły duże zmiany! Restauracja były wykończona w dobrym stylu i właśnie otwierała się na sezon turystyczny. Wystrój był prosty i nieskomplikowany. Braulio, jej właściciel, poczęstował nas przesmacznym zielonym alkalizującym sokiem, a następnie wypiliśmy świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, który mi niezmiernie smakował! Kilka dni potem poszliśmy na wyśmienity lunch, składający się ze specjalnie gotowanego ryżu, różnej zieleniny i owocowo-warzywnych soków—nie tylko wszystko było niezmiernie apetyczne, ale również BARDZO ZDROWE! 
W restauracji Braulio

Kupiliśmy dużą butelkę soku z Morwy Indyjskiej (Noni), który miał zapach przypominający nieświeży ser, ale był bardzo smaczny. Szkoda, że nie mogliśmy codziennie stołować się u niego! Restauracja też sprzedawała soki z owoców mango, papai, ananasów, bananów, trzciny cukrowej i tamaryn jak też napoje alkalizujące, kubańskie koktajle, pyłek pszczeli i miód. Niemniej jednak Braulio skarżył się na problemy z pracownikami, którzy po prostu nie chcieli ciężko pracować i odeszli. Również pojawiło się dwóch turystów (jeden cierpiał na cukrzycę), którym pomagał. Spotkaliśmy też Daniela, który niedaleko mieszkał.
Lunch w restauracji "Organic Restaurant and Gardens" wraz z Braulio
Nieopodal restauracji, w wiosce Tararaco (gdzie znajdowała się restauracja), stała budka należąca do Braulio, gdzie sprzedawano soki. Byliśmy zaskoczeni, widząc kilkanaście Kubańczyków stojących w kolejce po zakup szklanki świeżo wyciśniętego soku. Tym razem wypiliśmy kilka szklanek soku z trzciny cukrowej i mogliśmy przypatrzyć się, jak był wyciskany—nota bene, maszyna do jego wyciskania była zaprojektowana i zbudowana przez Braulio. Na ścianach budki znajdowało się w języku angielskim wiele informacji na temat zdrowia i zdrowego odżywiania się.
Budka z sokami należąca do Braulio w wiosce Tararaco
Przy restauracji znajdował się imponujący ogród, z którego pochodziło wiele serwowanych w restauracji potraw i soków. Przechadzka po ogrodzie była niezwykle ciekawym, niezapomnianym i edukacyjnym przeżyciem! Natknęliśmy się na wiele znanych nam, jak też jeszcze więcej egzotycznych i nieznanych roślin, owoców i ziół: drzewa bananowe uginające się pod ciężarem bananów, morwy indyjskie, orzechy kokosowe, oregano, aloes, mięte, cytryny, pomarańcze i wiele innych, których nazwy zapomniałem. Również można było zobaczyć kilka gryzoni na gałęziach drzew oraz różne jaszczurki (Braulio sprowadził je specjalnie do ogrodu), jak też pawia i leniwego konika, niecierpliwie oczekującego na poczęstunek. Byliśmy zadziwienie, jak bardzo się ten ogród rozwinął od naszej ostatniej wizyty!
Imponujący ogród koło restaracji
Zazwyczaj gdy piszę sprawozdanie na temat restauracji, prawie kompletnie pomijam właściciela, ale w tym przypadku byłoby niemożliwe oddać autentyczny obraz tego establishmentu bez napisania o Braulio, który świetnie umiał angielski. Powiedział nam, że w wieku dwudziestu kilku lat wyleczył się samemu z raka i od tamtego czasu był niezwykle zapalonym zwolennikiem zdrowego, naturalnego i organicznego jedzenia. Całym sercem wierzył, że jedząc surowe owoce i warzywa oraz pijąc alkalizujące soki nie tylko bylibyśmy zdrowi, ale moglibyśmy pokonać raka i inne dolegliwości medyczne—mówił, że sam jest bardzo zdrowy i ostatnim razem był u lekarza dawno temu. Dokładnie wsłuchiwał się w to, co mu mówiono i starał się znajdować rozwiązania na różne dolegliwości, dzieląc się swoją rozległą wiedzą o zdrowym jedzeniu i stylu życia. Rozmowa z nim przypominała rozmowę z dobrym i troskliwym lekarzem naturopatii lub dietetykiem, próbującym zmienić nasze życie i naprowadzić je na właściwe tory. Bardzo pragnął pomóc ludziom cierpiącym na raka i inne zwyrodnieniowe choroby swoimi organicznymi sokami, bo namiętnie wierzył, że mogą oni odzyskać zdrowie. Dlatego zastanawiał się nad otwarciem w przyszłości specjalnego centrum zdrowia, gdzie mógłby zrealizować swoje marzenia.
Braulio przy swojej budce z naturalnymi sokami w wiosce Tararaco
Byliśmy niezmiernie zadowoleni, że jego restauracja prosperowała. Niestety, ale większość kubańskich restauracji serwuje jedzenie typu amerykańskiego, które nie jest zbyt zdrowe. Dobrze więc było natrafić na restaurację posiadającą zdrowe i pożywne potrawy, zawierające składniki z lokalnie uprawianych produktów.

Nota bene, niedawno dowiedziałem się, że restauracja Braulio była tymczasowo zamknięta na początku 2015 roku z powodu problemów finansowych…

La Boca

Poprzedniego roku pojechaliśmy dorożką do wioski La Boca, około 9 km odo hotelu. Było tak gorąco, że zamiast wylegiwać się na plaży, przechadzaliśmy się po starym, koralowym wybrzeżu, gdzie stały domy mieszkańców wioski. Okazali się oni bardzo mili i często zapraszali nas do swoich domów. Dlatego postanowiliśmy odwiedzić tą wioskę i w tym roku.
W drodze do La Boca

W ciągu ponad pół godziny jazdy dorożką dotarliśmy do La Boca (dorożkarz nazywał się Jose, a jego koń Napoleon). Kubańczycy powiedzieli nam, że Rosjanie planowali wybudować w niej dwa luksusowe hotele i przemieścić mieszkańców La Boca. Mam nadzieję, że te hotele będą lepsze od tych notorycznie nieestetycznych hoteli zbudowanych na Kubie przez Sowietów w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX w. (np. Hotele Mayanabo, Tropicoco w Hawanie czy też ‘baraki’ w hotelu Club Amigo Guardalavaca) i że lokalni mieszkańcy otrzymają należytą kompensację. Już na miejscu spytaliśmy się mieszkańców, czy coś więcej o tym wiedzą—ogólnie mówili, że są takie plany, ale nie byli pewni, czy i kiedy te hotele będą wybudowane. Zgadzam się, że La Boca jest biedną wioską, ale też wierzę, iż jej mieszkańcy mimo wszystko prowadzą raczej spokojne i bezstresowe życie; poza tym, ich niezmiernie skromne domostwa znajdują się na pierwszorzędnym terenie i przez to muszą być warte fortunę!
La Boca
Na początku udaliśmy się do restauracji na plaży, gdzie wypiłem zimne piwo, a następnie powoli przeszliśmy się wzdłuż plaży, na której było rozrzuconych masę muszli i kości rybich. W 2013 r. zrobiłem mieszkańcom wiele zdjęć i przywiozłem je ze sobą (chciałem im je wysłać, ale do La Boca nie dochodziła poczta!). Okazało się, że większość z osób na zdjęciach nie było w wiosce—dziewczynka (Carla) z unikalnym szczeniakiem-albinosem uczęszczała do szkoły w Nuevitas, gdzie mieszkała przez cały tydzień (przynajmniej miałem okazję pobawić się z pieskiem!), inny facet wyjechał do Miami. Toteż zostawiłem zdjęcia z ich znajomymi i rodzinami i bardzo się z nich cieszyli!
Warsztat haczyków na ryby
Przed jednym z domków starszy mężczyzna miał swój warsztat, gdzie wyrabiał z metalowego drutu haczyki rybackie z zadziorami. Było też kilka casa particulares, kwater prywatnych i chcieliśmy zajrzeć do jednej z nich, ale była zamknięta. Jedna kobieta sprzedawała różne pamiątki; kupiłem od niej ciekawy różaniec, a Catherine unikalny naszyjnik z pazura kraba. Po niedługim czasie pojawił się nasz dorożkarz i pokłusowaliśmy do hotelu.

Rancho King

Jako że wykupiliśmy nasze wakacje przez kubańską firmę Hola Sun, nie tylko otrzymaliśmy lepszy pokój, ale też bezpłatną wycieczkę do Rancho King-rok temu też skorzystaliśmy z tej oferty. Powitało nas 5 kowboi na koniach, tych samych, co rok temu. Rodeo było całkiem pasjonujące i świetnie się wszyscy bawiliśmy. Lokalny przewodnik, dobrze mówiący po angielsku, wygłosił ciekawą, bogatą w informacje i humorystyczną prezentację na temat rancho i jego historii, ziół, roślin, trzciny cukrowej, rolnictwa, huraganów oraz mieszkańców i ich stylu życia. Przed Rewolucją Kubańską rancho było częścią ogromnego King Ranch z Teksasu, które zajmuje 3,340 km kwadratowych i jest jednym z największych ranch na świecie.
Rancho King, rodeo
Następnie udaliśmy się do wioski—a za nami szli jej mieszkańcy, mający nadzieję otrzymać jakieś prezenty. W 2013 r. zrobiłem niektórym z nich zdjęcia i ucieszyli się, gdy im je wręczyłem. Również udaliśmy się do małej szkoły, gdzie turyści dawali dzieciom przybory szkolne. Jakiś czas spędziliśmy w domu, gdzie Fidel Castro niegdyś się zatrzymał i mogliśmy wysłuchać następnej ciekawej opowieści oraz spróbować czarną kawę kubańską, owoce i sok z trzciny cukrowej. Na końcu uraczono nas lunchem, którego główna potrawa składała się z pieczonego nad ogniskiem na rożnie prosiaka.
Szkoła w wiosce koło Ranch King

WYCIECZKA DO CAMAGÜEY

Wynajętą taksówką pojechaliśmy na 3 dni do miasta Camagüey, gdzie zatrzymaliśmy się na 2 noce w casa particular, kwaterze prywatnej. Akurat zauważyliśmy przed hotelem zaparkowaną taksówkę—był to nowy samochód Hyundai Santa Fe, a jej kierowca nocował w hotelu. Zapłaciliśmy mu 60 peso (zwykle taka podróż wynosi 50 peso), bo samochód był bezpieczny i komfortowy—podczas gdy wiele innych taksówek to raczej starsze samochody, często bez pasów bezpieczeństwa. Gdy wyjeżdżaliśmy z hotelu, akurat zauważyliśmy stojącego George’a, czekającego na ‘okazję’ zabrania się do Camagüey i go podwieźliśmy. Okazał się pomocny, zadzwonił podczas jazdy do casa particular (Carmencita) na swoim telefonie komórkowym i objaśniał kierowcy, jak do niej dotrzeć—biorąc pod uwagę legendarnie kręte i zawiłe uliczki Camagüey, jazda w nim nie jest prosta. W czasie jazdy trochę porozmawialiśmy—powiedział, że na Kubie turysta to święta krowa, że Kubańczycy raczej zdecydowaliby się napaść na bank, niż na turystów! Od razu poczuliśmy się bezpieczniej! Ostatniego roku naszym kierowcą był Lazaro i próbowaliśmy go znaleźć, ale z kilku źródeł dowiedzieliśmy się, że nagle zmarł z powodu raka płuc.
Miasto Camaguey-widok z dachu hotelu Gran Hotel

Hostal Carmencita

Przeczytawszy dziesiątki opinii na temat kwater prywatnych, wybraliśmy kilka z nich i do nich zadzwoniliśmy i ostatecznie wybraliśmy Hostal Carmencita—odpowiadała nam jego centralna lokacja, na jednej z głównych ulic Camagüey, Agramonte (pomiędzy Calle Padre Ollao, zwaną też Pobre i Calle Allegria). Dzięki wskazówkom George’a, taksówkarz dowiózł nas bezpośrednio pod drzwi casa i jej właścicielka, Carmencita, już nas oczekiwała. Casa posiadała dwa pokoje do wynajęcia, ale ponieważ jeden z nich był w remoncie, byliśmy jedynymi w niej turystami. Okna naszego pokoju wychodziły na ruchliwą ulicę, mieliśmy prywatną łazienkę z prysznicem (i gorącą wodą), jak też małe, przytulne patio, które niezmiernie przypadło Catherine do gustu—spędzaliśmy na nim dużo czasu, popijając rum i kawę i podziwiając rozciągający się z niego widok na miasto. Z tego patio widzieliśmy też inna znaną casa particular, „Ivan & Lucy”, znajdującą się na następnej ulicy (do niej też na moment wstąpiliśmy).
Hostel Carmencina i przyległa cukiernia, do której zawsze stała kolejka kupujących

Nasz pokój posiadał klimatyzację, ale jedynie włączyliśmy wentylator, aby zneutralizować hałas dochodzący z ulicy—jednak mi on kompletnie nie przeszkadzał, dawno już hałas zaakceptowałem jako część mojego kubańskiego ‘experience.’ Również mieliśmy lodówkę i okazała się bardzo przydatna. Cena wynosiła 25 peso za noc.

Śniadania były jedynym posiłkiem, jaki spożywaliśmy w casa i były one serwowane w głównym pokoju, gdzie znajdował się balkon wychodzący na ulice Calle Agramonte.
Na tarasie w Carmencita Hostel

Carmencita
Ponieważ do casa przylegała bardzo pełna ruchu i klientów piekarnia, z patio mogliśmy obserwować, jak pracownicy piekarni robili arcysmaczne pączki i ciasteczka, a rozchodzący się z cukierni zapach wszędzie się roznosił. Rozmieniliśmy 1 peso (CUC) na 24 peso (Moneda National) i kupiliśmy kilka przepysznych ciasteczek z cukierni, płacąc zaledwie za każde po 1 peso (około 5 centów). Gdy wracaliśmy do casa, już z daleka mogliśmy zobaczyć jej lokację, bo zawsze przy cukierni stała mała kolejka.

Carmencita odnotowała informacje z naszych paszportów i niebawem opuściliśmy casa i udaliśmy się na zwiedzanie miasta; Carmencita wręczyła nam dwa klucze, do pokoju i do drzwi wejściowych, toteż mogliśmy swobodnie przychodzić i wychodzić o każdej porze. Po kilku minutach dotarliśmy do kościoła Iglesia de Nuestra Senora de la Soledad i do ulicy Calle Maceo, głównego pasażu handlowego miasta (jakieś 250 m od naszej casa). Przez następne dwa dni staraliśmy się zobaczyć jak najwięcej ciekawych zakątków miasta.
Nasz głuchoniemy 'znajomy', którego spotkaliśmy w ubiegłym roku
Ubiegłego roku spotkaliśmy dwie ‘interesujące’ osoby w Camagüey—Pedro, całkiem dobrze prosperującego głuchoniemego faceta, który posiadał zestaw karteczek w różnych językach, informujące o jego inwalidztwie i proszące o pomoc—jak też niezrównoważonego młodego człowieka, którego nawet zabraliśmy do restauracji i mu potem wysłaliśmy zdjęcia. Niewiarygodne, ale spotkaliśmy ich ponownie! Podczas gdy Pedro nie skojarzył nas (i nawet wyciągnął tą samą karteczkę z prośbą o jałmużnę), ten drugi od razu nas poznał koło Casino Campestre. Początkowo myśleliśmy, że razem pójdziemy do restauracji, ale bardzo szybko okazał się niezmiernie uciążliwy, nie odstępował nas na krok i coś wykrzykiwał—do tego stopnia, że w końcu Catherine zdecydowanie powiedziała, że jeżeli się od nas nie odczepi, to zawoła ‘policia’. Groźba poskutkowała i szybko zniknął.
Ta sama karteczka, co rok temu!

Udaliśmy się też na stację kolejową i zrobiłem kilka zdjęć czekającym na pociąg Kubańczykom. Niedaleko znajdował się komisariat policji i chciałem zrobić zdjęcie napisu na chodniku przed wejściem do komisariatu, ale policjant stanowczo powiedział, abym tego nie robił.

Plaza del Carmen

Podobno niezbyt wielu turystów wybiera się w ten przepiękny zakątek Camagüey--rzeczywiście, poza nami nikogo więcej nie było. Kościół, Iglesia de Nuestra Seniora del Carmen, ma prawie 200 lat i nie tak dawno był odrestaurowany. Do niego przylega budynek byłego zakonu, obecnie mieszczą się w nim biura Miejskiego Historyka oraz szkoła. Kościół posiada dwie wieże—taki styl architektoniczny jest czymś niespotykanym nie tylko w Camagüey, ale też we wschodniej części Kuby. 
Plaza del Carmen
Na placu stoją rzędy odnowionych kolonialnych domów, otwarte są przynajmniej dwie restauracje oraz poustawiane różne rzeźby z brązu naturalnych rozmiarów autorstwa Martha Jimenez, której galeria i studio znajdują się na placu. Jedna z rzeźb przedstawia starszego faceta w czapce, siedzącego na ławeczce i czytającego gazetę. Gdy robiłem zdjęcia, pojawił się starszy mężczyzna i zaczął coś mi po hiszpańsku wyjaśniać, a następnie usiadł na ławeczce koło rzeźby faceta i zaczął też czytać gazetę... momentalnie zrozumiałem, o co chodzi: to właśnie on pozował Macie Jimenez, gdy wykonywała tą rzeźbę, a teraz kręci się po placu, czekając na turystów i chętnie im pozuje do zdjęć! Tak więc nie tylko go 'unieśmiertelniła', ale też pewnie zapewniła świetne źródło dochodu—ustawiony jest na całe życie! 
Catherine oraz facet, który pozował Marcie Jimenez to tej rzeźby
Gdy z nim rozmawiałem i robiłem zdjęcia, wyjaśnił mi, że to właśnie artystka Martha Jimenez stworzyła te rzeźby i wskazał na budynek, gdzie mieściło się jej studio i galeria. Musi być ona wszechstronnie uzdolnioną osobą—rzeźbiarką, malarką, grawerem, autorką ilustracji i ceramikiem; zdobyła ona wiele nagród i jej dzieła znajdują się w wielu prywatnych kolekcjach na całym świecie. Rzeczywiście, jej galeria posiadała ogromną ilość unikalnych kubańskich dzieł sztuki, świadczących o jej bardzo wszechstronnym artystycznym talencie.

Plaza San Juan de Dios

Plaza jest zwana również Plaza del Padre Olallo, na pamiątkę księdza José Olallo y Valdés (1820 – 1889), który opiekował się biednymi miasta Camagüey. Ów ksiądz został beatyfikowany przez papieża Benedykta XVI i ceremonia beatyfikacyjna miała miejsce w Camagüey i była sprawowana przez kardynała Jose Saraiva Martins; prezydent Kuby, Raul Castro, również w niej uczestniczył.
Plaza de San Juan de Dios
Jest to jeden z najbardziej malowniczych placów i perełka architektury kolonialnej, z rzędami odrestaurowanych budynków. Dominuje na niej kościół Iglesia de San Juan de Dios, ale był zamknięty. Na placu znajdowało się kilka punktów sprzedających pamiątki oraz dwie restauracje.
Plaza de San Juan de Dios

Iglesia de Nuestra Senora de la Merced

Iglesia de Nuestra Senora de la Merced
Usytuowana na Plaza de los Trabajadores (tzn. na Placu Robotników), jest to jeden z najbardziej wyróżniających się w mieście kościołów i swego czasu największy na Kubie. Jedna z parafianek próbowała nam wyjaśnić historię tego kościoła—w 1601 r. wybudowana była na tym miejscu kaplica i jakaś nadprzyrodzona figura wzniosła się z tego miejsca do nieba. 
Krypta
Obecny kościół został wybudowany w 1748 roku i dwukrotnie przebudowany w późniejszych latach, raz z powodu pożaru. Grób Pański (Santo Sepulcro) był odlany z 25 tysięcy srebrnych monet 250 lat temu. Na ścianach wiszą stare, ściemniałe ze starości obrazy. Pod głównym ołtarzem znajduje się krypta, gdzie mieści się małe muzeum z różnymi kościelnymi eksponatami, znalezionymi w kościele, jak też można zobaczyć kilka starych, zawalonych grobów z czaszkami i kośćmi. Do kościoła przylega klasztor z przepięknym ogrodem.
Krypta
Teatro Principal

Budynek Teatro Principal pochodzi z 1850 r. i był przebudowany w 1926 r. po niszczycielskim pożarze i obecnie jest to siedziba Baletu Camagüey. W czasie naszej wizyty budynek był zamknięty, ale w roku 2013 udało się nam przez parę minut oglądać ciekawy występ dzieciaków, których to rodzice stanowili przeważającą część audiencji.
Teatro Principal
Fernando Alonso (1914-2013), były mąż Alicia Alonso (ur. w 1920 r.), kubańskiej prima baleriny, po rozwodzie z nią i opuszczeniu Narodowego Baletu Kuby (Ballet Nacional de Cuba), prowadził balet w Camagüey do 1995 roku.

Iglesia de la Soledad

Położony przy skrzyżowaniu ulic Calle Republica i Calle Agramonte, kościół Iglesia de la Soledad, wzniesiony w 1776 r., znajdował się zaledwie 250 metrów od naszej casa particular i stanowił jedną z najbardziej charakterystycznych i rzucających się w oczy budowli w Camagüey. Ignacio Agramonte był w nim ochrzczony oraz brał w nim ślub. 
Iglesia de Soledad
W małej alejce za kościołem znajdowała się przyjemna restauracja, zjedliśmy w niej smaczny obiad. Po drugiej stronie ulicy znajdował się sklep spożywczo/alkoholowy, w którym zakupiliśmy rum, miód i krople ziołowe. Podczas ‘Okresu Specjalnego’ na Kubie, gdy środki farmaceutyczne nie były dostępne, zaczęto używać metody holistyczne i naturalne lekarstwa, które do dzisiaj są popularne.

Calle Maceo

Ulica Calle Maceo, główny pasaż handlowy miasta (zamknięta dla ruchu samochodowego), zaczyna się przy tym kościele. Na tym samym skrzyżowaniu znajdują się też hotele Santa Maria i Islazul. Przed kościołem było sporo rykszy rowerowych (bici taxi) i taksówek czekają na turystów. Tu i tam można zobaczyć stare szyny tramwajowe—nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób tramwaje radziły sobie z manewrowaniem, a szczególnie skręcaniem, w tych wąskich i pokręconych uliczkach miasta! 
Calle Maceo z dachu hotelu Gran Hotel
Bardzo lubiliśmy spacerować Calle Maceo, jak też wstąpiliśmy do hotelu Gran Hotel Camagüey—windą wjechaliśmy na dach—widok był SPEKTAKULARNY!!! Zrobiłem wiele zdjęć i filmów wideo. Co ciekawe, odcinek Calle Agramonte pomiędzy Plaza de los Trabajadores i Calle Republica przypominał studio filmowe, były tam kilka kin, fotografii i plakatów filmowych oraz rekwizytów filmowych.

Catedral de Seniora de la Candelaria

Ta trzystuletnia katedra była odnowiona przed wizytą Papieża Jana Pawła II w 1998 r. i jest ona poświęcona Najświętszej Marii Pannie Candelaria, patronce miasta. Szczyt katedry jest uwieńczony figurą Chrystusa. W 1530 r. w miejscu, gdzie wznosi się katedra, wybudowano kaplicę. I warto też wspiąć się krętymi schodkami na wieżę kościoła za jedyne 1 peso, widok jest niezwykły!
Plaza Agramonte, pomnik Agramonte i Catedral de Seniora de la Candelaria
Godzinę przed wymeldowaniem się z casa (w południe) szybko udaliśmy się po raz ostatni na zwiedzanie miasta; w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się koło kościoła Iglesia de la Soledad i podeszliśmy do czekającej taksówki; samochód był marki Skoda, nie miał ani klimatyzacji, ani pasów bezpieczeństwa, ale nie mieliśmy specjalnie wyboru, szybko ustaliliśmy cenę na 50 peso i poprosiliśmy kierowcę, aby po nas przyjechał o godzinie 12:30. Był bardzo punktualny i okazał się dobrym kierowcą—przybyliśmy do hotelu w Santa Lucia w rekordowym czasie.
Plaza de los Trabajadores (Plac Robotników)
Ponieważ powrotny samolot do Toronto odlatywał o godzinie 08:55 rano, musieliśmy być w hotelowym lobby już o godzinie 05:00 rano, a autobus na lotnisko odjeżdżał o godzinie 05:30. Drogi były puste i szybko dotarliśmy do lotniska. Sklepy na lotnisku były już otwarte i mogliśmy dokonać w ostatniej chwili zakupów. Niebawem z Hawany przyleciał samolot (Airbus 320, wynajęty od Europejskiej firmy), szybko do niego wsiedliśmy i po niecałych 4 godzinach wylądowaliśmy w zimnej Kanadzie.

Kuba się zmienia: żegnaj Che, witaj kolorowy delfinie!

Ostatnia, ale nie mniej ważna ciekawostka: Kuba się z pewnością zmienia i niektórzy Kubańczycy, zajmujący się działalnością biznesową, żartobliwie mówili, że obecnie są 'kapitalistami' i z dużym lekceważeniem i ironią odnosili się do socjalistycznych czy też komunistycznych ideałów, na których jakoby nadal opiera się system polityczny Kuby. 
W 2013 roku na cementowej płycie widniał wizerunek Che Guevara
Chciałbym tutaj przytoczyć przykład, który świetnie odzwierciedla nową rzeczywistość: będąc w listopadzie 2013 r. w Santa Lucia na Kubie, zobaczyłem słynny wizerunek surowo wyglądającego Che Guevara namalowany na cementowej płycie, koło drogi prowadzącej do ośrodka Marlin Nautical Centre. Od razu zrobiłem kilka zdjęci i nawet jedno z nich wybrałem jako 'okładkę' albumu zdjęć z Kuby na stronie Flickr. Podczas naszej obecnej wizyty zawitałem w to samo miejsce i miałem nadzieję ponownie sfotografować ów wizerunek. Ku mojemu dużemu zdziwieniu, podobizna Che została zamalowana i na jej miejsce namalowano uśmiechniętego delfina w kolorowej czapce z daszkiem, reklamującego ośrodek Marlin Nautica Centre...
W 2014 roku wizerunek Che było zamalowany i zastąpił go uśmiechnięty delfin!
To była nasza 8 podróż na Kubę w ostatnich 6 latach i po raz pierwszy udaliśmy się powtórnie do tego samego ośrodka. Przyjemnie było ponownie spotkać Kubańczyków, z którymi zawarliśmy znajomość poprzedniego roku i raz jeszcze odwiedzić te same miejsca. Ogólnie byliśmy z wycieczki bardzo zadowoleni i jedynie rozczarowała nas trochę pogoda, ale z pewnością nie ostudziła naszego entuzjazmu!