W końcu maja 2013 roku wybraliśmy się
na cztery noce do parku Algonquin, mając nadzieję wypocząć wśród ontaryjskiej
dziczy i zrobić kilkaset zdjęć łosiom, które w tym czasie włóczą się w dużych
ilościach po parku. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę jednej rzeczy: małych
czarnych much meszek! Ich ogromne ilości, dzielnie wspomagane przez armię
komarów, non-stop nas atakowały i w rezultacie byliśmy zmuszeni skrócić
wycieczkę, powracając z parku po zaledwie dwóch nocach. Nie chcąc się powtórnie
narazić na podobne przygody, zdecydowaliśmy się w tym roku pojechać na południe
Ontario, do parku Port Burwell Provincial Park, gdzie zupełnie nie ma much
meszek. Pomimo że tamtejszy krajobraz kompletnie różni się od terenów bardziej
na północy, położonych na tarczy kanadyjskiej, z niecierpliwością oczekiwaliśmy
na ten wyjazd.
Wyjechaliśmy z Toronto 19 maja 2014
roku, w Dzień Wiktorii—pierwszy długi weekend okresu wakacyjnego. Przez
pierwszą godzinę jechaliśmy autostradą nr. 401, potem z niej zjechaliśmy i
bocznymi drogami dojechaliśmy do miejscowości Delhi (wymawia się ‘del-haj’),
zaparkowaliśmy w parku koło Muzeum Tytoniu i przeszliśmy się po parku.
Miasteczko Delhi jest znane jako Centrum Regionu Tytoniowego; to tu właśnie
uprawia się praktycznie 100% kanadyjskiego tytoniu. Jednakże poziom produkcji
tytoniu znacznie zmalał w ciągu ostatnich dekad, głównie z powodu spadającej
liczby palaczy, prowadząc do pokaźnej redukcji upraw tytoniu. Chociaż nadal
tytoń jest uprawiany, również spostrzegliśmy uprawę nowej i egzotycznej w tym
regionie rośliny, a mianowicie żeń-szenia; pomimo że okres pomiędzy zasadzeniem
i zbiorami żeń-szenia wynosi kilka lat, jest na niego duży popyt, szczególnie
ze strony Chińczyków i jego ceny są wysokie.
W Delhi osiedliło się bardzo dużo
emigrantów z różnych krajów i jest to niezmiernie wielokulturowe miasteczko.
Przejeżdżając przez miasto, widzieliśmy polski, niemiecki, belgijski i
holenderski dom kultury, a powiedziano nam, iż w przeszłości istniały tez
portugalski i włoski. Gdy zatrzymaliśmy się na prywatnej wyprzedaży używanych
rzeczy (de rigueur Catherine),
sprzedawcy byli pochodzenia holenderskiego. Zauważyliśmy zwisającą czarną flagę
na froncie Domu Polskiego; jak się potem okazało, właśnie zmarł Bazyli
Piekarski, który był managerem tej instytucji.
Następnie pojechaliśmy do Wiednia.
Catherine, zbierając na Internecie informacje na temat okolicznych atrakcji,
odniosła wrażenie, że to miasto przypomina stolicę Austrii (i jakoby pracownik
parku, z którym rozmawiała przez telefon, potwierdził to). Nie chciałem jej
wyprowadzać z błędu i oświadczyłem, że owszem, w Wiedniu znajduje się
imponujący budynek opery i właśnie wystawiano „Carmen” Bizeta. Catherine
niezmiernie ta wiadomość ucieszyła i już szykowała się zobaczyć ów spektakl.
—
Dlaczego mi nie powiedziałeś tego w Toronto? Zapytała z wyrzutem. – Gdybym to
wiedziała, to zabrałabym ze sobą odpowiednie ubranie.
Gdy wjechaliśmy do Wiednia, dobrze się
uśmiałem, bo była to mała, rolnicza osada, posiadająca może kilkanaście
sklepików. Wskazując na jeden ze zniszczonych budynków, przypominających
stodołę, spytałem się jej:
—
A może to jest właśnie opera?
Niemniej jednak Wiedeń mógł stać się słynnym
miasteczkiem z innego powodu: kiedyś zamieszkiwała go rodzina Edisonów. Samuel
Edison, ojciec słynnego wynalazcy Thomas Alva Edison, musiał uciec z Kanady to
Stanów Zjednoczonych po Rebelii 1837 roku; gdyby pozostał, Thomas Alva Edison
być może urodziłby się w Kanadzie! Jako małe dziecko, Thomas Edison często
przyjeżdżał do Wiednia na wakacje, do swojego dziadka. Co ciekawe, oryginalny
dom Edisonów został przeniesiony do USA przez Henry Forda w latach
trzydziestych XX wieku!
Jadąc do parku, wstąpiliśmy też do
małego sklepiku znajdującego się na skrzyżowaniu dwóch dróg. Cieszył się on
powodzeniem i również sprzedawał jedzenie meksykańskie oraz tkaniny, głownie
dla Menonitów zamieszkujących w okolicy. Byliśmy zaskoczeni widząc, że Menonici
używali karty kredytowe i jeździli dużymi samochodami, a nie zaprzęgami
konnymi!
Również zatrzymaliśmy się na unikalnym
cmentarzu dla małych stworzonek (Sandy
Ridge Pet Cemetery) na południe od miasta Tillsonburg. Było na nim wiele
nagrobków z wyrytymi inskrypcjami dla piesków, kotków i innych stworzonek
domowych. Ba, nawet widzieliśmy nawet napisy w językach polskim, rosyjskim,
chińskim i hebrajskim! Czytając te wzruszające słowa można było czuć, iż bez
wątpienia były całkowicie autentyczne i płynące z serca.
Przyjechawszy do parku Port Burwell,
skierowaliśmy się do pustego biura. Według wywieszonych informacji, mieliśmy
wybrać sobie sami miejsce biwakowe i sami się zarejestrować. Park był prawie
pusty; pojechaliśmy najpierw do miejsca nr. 118, wokół którego rosły gąszcze
kwitnących trójliści (symbolu prowincji Ontario), ale nie podobało się nam, że
było z niego widać z daleka jakąś fabrykę. Pojeździliśmy trochę po parku i
wreszcie wybraliśmy miejsce nr. 36, którego nie można było rezerwować—innymi
słowy, nikt nas z niego nie mógł wykolegować.
Jak poprzednio nadmieniłem, park był
prawie pusty (na 356 miejsc jedynie 5 było zajętych) i chociaż dookoła było
wiele miejsc biwakowych, mogliśmy cieszyć się całkowitą prywatnością… do czasu,
gdy następnego dnia przyjechały trzy młode dziewczyny i rozbiły namiot na
przyległym do naszego miejscu! Czasem trudno jest zrozumieć ludzi…
Miasteczko Portu Burwell posiada bardzo
charakterystyczną latarnię morską (a raczej jeziorową, jedną z najstarszych w
Kanadzie), anglikański kościół Św. Trójcy i cmentarz, gdzie spoczywa wiele
potomków założyciela miasteczka, Mahlon’a Burwell. Biwakując w tym parku w 2006
r., natknąłem się w tutejszej bibliotece na ogłoszenie o Fred Bodsworth, znanym
pisarzu, dziennikarzu i przyrodniku, urodzonym w Port Burwell w 1918 r., który
miał właśnie przybyć do swojego miejsca urodzenia i podpisywać książki. Chociaż
w czasie jego wizyty nie zamierzałem w Port Burwell przebywać, udało mi się
kupić jedną z jego najsłynniejszych książek (i to z autografem!), „The Last of the Curlews” („Ostatnie
Kuliki Eskimoskie”). Fred Bodsworth zmarł w 2012 roku i pochowany został na
cmentarzu w Port Burwell.
Anglikański kościół Trójcy był
prezentem pułkownika Mahlon Burwell i został oficjalnie otwarty przez znanego biskupa
John Strachan 22 maja 1836 roku. W czasie naszej wizyty kościół był zamknięty i
nie mogliśmy obejrzeć jego wnętrza.
W XIX wieku Port Burwell słynął z
przemysłu budowy statków (oczywiście żaglowych), jak też prosperowało
rybołówstwo, które jednak borykało się z problemami powodowanymi załamaniem się
populacji ryb. W 2014 roku tylko jeden kuter rybacki regularnie wypływał na
połowy z Port Burwell i można było kupić świeże i wędzone ryby bezpośrednio od
rybaków.
Jednakże jedną z najbardziej godnych zapamiętania
branżą przemysłową był transport węgla. Od 1906 r. do 1950 r. prom kolejowy
(rodzaj statku przystosowany do transportu wagonów kolejowych) o nazwie
"The Ashtabula" (nazwa wywodzi się od wyrazu ashtepihəle,
oznaczającego w języku Indian Delawarów 'zawsze starczy ryb do podzielenia
się') kursował z miasta Ashtabula, Ohio do Port Burwell i z powrotem,
transportując po jeziorze Erie węgiel do Kanady, a z powrotem do USA powracał z
papierem gazetowym i wapniem. Węgiel był następnie przewożony koleją do okolic
Tillsonburg i Woodstock i często używany w piecach do suszenia liści
tytoniowych. Do roku 1955 statek Ashtabula odbył 12.000 rejsów w obie strony,
robiąc po 250 rejsów rocznie w okresie powojennym. Transport węgla zakończył
się, gdy coraz popularniejsze stały się silniki spalinowe. W dniu 18 września
1958 roku statek Ashtabula zderzył się z masowcem „Ben Moreell” blisko portu w
stanie Ohio. Chociaż nie było żadnych ofiar w ludziach, uszkodzenia statku były
tak znaczne, iż został on zezłomowany. W czasie kolizji Ashtabula była
prowadzona przez kapitana Louisa Sabo, który spędził na niej 31 lat, połowę
swojego życia. Wstępne śledztwo przeprowadzone przez Straż Przybrzeżną obwiniło
kapitana Sabo o liczne naruszenia przepisów, które doprowadziły do wypadku. W
przededniu mającego się odbyć postępowania dyscyplinarnego kapitan Sabo udał
się wieczorem do swojego garażu, uruchomił samochód i rano znaleziono go
uduszonego spalinami. Również inspektor ubezpieczeniowy uległ śmiertelnemu
wypadkowi podczas przeprowadzania kontroli Ashtabula. Tak więc kolizja
Ashtabula pośrednio pociągnęła za sobą dwie ofiary śmiertelne.
Do dzisiaj można zobaczyć zgniłe
podkłady kolejowe u ujścia rzeczki Big Otter Creek, gdzie znajdował się
terminal kolejowy, służący do przeładowywania towarów pomiędzy statkiem i
wagonami kolejowymi. Tory kolejowe już dawno usunięto i jedynie pozostała wąska
przesieka w miejscu, gdzie przebiegała linia kolejowa. Około 10 lat temu byłem
w miasteczku Port Stanley; dzięki entuzjastom kolei, turyści mogli się
przejechać pociągiem do miasta St. Thomas i z powrotem. Jeden ze starszych
maszynistów powiedział mi, że to właśnie on prowadził ostatni pociąg z Port
Burwell.
Oczywiście, udaliśmy się też na
piaszczystą plaże na jeziorze Erie. Ponieważ przez ostatnie dni dość mocno
padało, z plaży unosiły się gęste pary osnuwające wydmy—cała okolica
przypominała scenę z horroru! Catherine wybrała się na przechadzkę i po
niecałej minucie zniknęła w gęstej mgle, aby się z niej wynurzyć pół godziny
później.
Następnego dnia padało i pojechaliśmy
samochodem do miasta Aylmer, gdzie przez kilka godzin przechadzaliśmy się po
targu, gdzie zakupiliśmy warzywa, owoce i kiełbasę. Sporo sprzedawców stanowili
Menonici. Następnie pojechaliśmy do pobliskiej Szkoły Policyjnej; każdy
policjant w Ontario musi w niej odbyć 13-to tygodniowy trening. Otrzymaliśmy
przepustki dla gości i pochodziliśmy po budynku. Mieściło się tam małe muzeum
policyjne i memoriał poświęcony policjantom, którzy stracili życie na
służbie—niektórych z nich dobrze pamiętam, bo ich zabójstwa odbiły się dużym
echem w Toronto i przez wiele dni były na pierwszych stronach gazet. Wszędzie
kręciło się wiele studentów—wszyscy byli umundurowani i nawet nosili pistolety,
aczkolwiek nie prawdziwe (tak się domyślałem—nie chciałbym być nauczycielem i
kłócić się z uzbrojonymi studentami na temat ich ocen!). Na zewnątrz była też
atrapa pasażu handlowego, strzelnica i tor jazdy. Szkoła została wybudowana na
miejscu byłej szkoły lotniczej Królewskich Kanadyjskich Sił Lotniczych,
prowadzącej zajęcia dla przyszłych lotników w czasie drugiej wojny światowej.
Bez wątpienia największą atrakcją
naszego wyjazdu był nowy eksponat w Port Burwell—a mianowicie, najprawdziwsza
łódź podwodna! Łódź ta o nazwie HMSC Ojibwa, służyła w Królewskiej Kanadyjskiej
Marynarce Wojennej, głównie szpiegując i podsłuchując okręty należące do Układu
Warszawskiego. Po wycofaniu z eksploatacji, w 2012 r. przyholowano ją do Port
Burwell i udostępniono do zwiedzania turystom.
Najpierw weszliśmy do pomieszczenia, w
którym znajdowały się torpedy i nasi bardzo znający się na temacie przewodnicy
opowiedzieli nam wiele fascynujących faktów dotyczących torped i procedur
związanych z ich wystrzeliwaniem. Następnie przeszliśmy do stanowiska
kontrolnego, maszynowni i rufowego pomieszczenia z torpedami. Był to absolutnie
fantastyczny wypad—wreszcie mogłem na własne oczy zobaczyć to, co jedynie
widziałem na filmach! Niesamowite, w jakich warunkach musiała mieszkać załoga
łodzi i jak mało jej członkowie mieli prywatności. Marynarze spali w
sześciostopowych kojach, których liczba była mniejsza, niż ilość załogi—jakby
nie było, nigdy wszyscy nie spali w tym samym czasie, toteż po prostu po
skończonej służbie zajmowali wolną koję. Jedynie kapitan miał prywatną
kajutę—jeżeli w ogóle można nazwać to kajutą, bo przypominała raczej bardzo
ciasną pakamerę—pewien jestem, że więźniowie w kanadyjskich zakładach karnych
mają o wiele większe cele! Kabiny ubikacyjne były tak małe, że niemożliwością
było w nich się zmieścić bez pozostawienia otwartych drzwi. Chociaż łódź
została wycofana z eksploatacji w 1998 roku, jej wnętrze nadal przesiąknięte
było zapachem oleju napędowego. Wreszcie weszliśmy do pomieszczenia, gdzie
znajdował się silnik—według przewodniczki, poziom hałasu był przyrównywany do
hałasu startującego odrzutowca i marynarze tam pracujący zazwyczaj tracili
częściowo słuch. Cała tura trwała ponad godzinę i kosztowała prawie $20, a dla
bardziej zainteresowanych osób są organizowany dłuższe wycieczki. W każdym
razie nie sądzę, abym był w stanie służyć na łodzi podwodnej, a w szczególności
przebywać na niej przez kilka miesięcy... nadal preferuję moje kanu!
W parku Port Burwell Provincial Park, pośród kwiatów Trillium grandiflorum; jest to też oficjalny kwiat prowincji Ontario |
W drodze powrotnej przejechaliśmy się
drogami prowadzącymi wzdłuż brzegów jeziora Erie i dotarliśmy do Long Point, niezwykle długiego
przylądka, stanowiącego słynnego z migracji ptaków—jak też wpadliśmy do parku o
tej samej nazwie. Pole biwakowe dla samochodów turystycznych było raczej
nieciekawe, ale Catherine od razu zakochała się w o wiele mniejszych,
przytulnych i prywatnych miejscach biwakowych mieszczących się na piaszczystych
wydmach koło plaży. Przynajmniej wiadomo, gdzie wybierzemy się w maju
następnego roku! Pojechaliśmy też do parku Turkey Point Provincial Park,
posiadającego długą, ale kompletnie pustą plażę.
Ogólnie była to bardzo udana i pełna
wrażeń wyprawa, która pozwoliła nam poznać nową część Ontario—i zwiedzić
autentyczną łódź podwodną! Pomimo że nadal preferujemy surowe krajobrazy tarczy
kanadyjskiej, z pewnością odwiedzimy wybrzeża jeziora Erie w następnych latach,
szczególnie w maju lub w czerwcu.
Blog
in English/w języku angielskim: http://ontario-nature.blogspot.ca/2015/10/port-burwell-provincial-park-ontario.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz