Blog in English: http://ontario-nature.blogspot.com/2018/08/car-camping-trip-to-killbear-killarney.html
Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157699705142605Trasa naszej podróży w Ontario |
Pięć dni temu zakończyliśmy naszą podróż
samochodowo-kempingową po USA i Ontario (http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2018/07/wycieczka-samochodowo-kempingowa.html)—i ponownie byliśmy gotowi na następną
jesienną przygodę, tym razem tylko w Ontario—każdy z nas jechał osobnym
samochodem i zabraliśmy też ze sobą kanu. Już przedtem zarezerwowaliśmy miejsce
biwakowe w parku Killarney (dopiero od 10 września 2017 r.) i postanowiliśmy
spędzić pierwsze 3 noce w parku Grundy Lake Provincial Park. Wyruszyliśmy z
Mississauga bardzo wcześnie i zatrzymaliśmy się w mieście Parry
Sound—wstąpiliśmy do naszej ulubionej księgarni z używanymi książkami, „Bearly
Used Books”. Będąc w środku, usłyszeliśmy w radiu prognozę pogody i Catherine uchwyciła,
jak wymieniono Killbear Provincial Park—cóż za świetny pomysł, kompletnie
zapomnieliśmy o tym miejscu! Po szybkiej wizycie w sklepach No Frills i Hart
Store, tradycyjnie poszliśmy na lunch pod mostem kolejowym nad rzeką Seguin
River i pojechaliśmy do parku Killbear. Pracownik parku dał nam listę z
numerami wolnych miejsc biwakowych i szczególnie jedno z nich niezmiernie się
nam spodobało, numer 1042: było przepiękne, z widokiem na plażę i pozwalało nam
podziwiać spektakularne zachody słońca. Co ciekawe, wyglądało ono mi znajomo,
miałem uczucie, że już kiedyś na nim byłem… Gdy Catherine cofała samochód z
tego miejsca, rura wydechowa samochodu utknęła w ziemi… i właśnie wtedy miałem
wrażenie deja vu: w roku 2014
spędziliśmy w tym parku jedną noc, biwakując na pobliskim biwaku (nr 1139, po
drugiej stronie skalnego wzgórza)—wtedy też kontemplowaliśmy wybranie obecnego
miejsca i gdy Catherine cofała samochód, stała się ta sama rzecz—rura wydechowa
utknęła w tym samym miejscu w ziemi!
Tak szybko, jak mogliśmy pojechaliśmy do biura parku,
uiściliśmy opłatę i wkrótce zacząłem rozbijać namiot. Normalnie bez problemu
robię to sam, tym razem wiał silny i chłodny wiatr i musiałem poprosić
Catherine o pomoc—a nawet przywiązałem tropik dodatkowymi linkami.
Zabrałem ze sobą intrygującą książkę autorstwa Michael
Weisskopf „Blood Brothers. Among the Soldiers of Ward 54” („Bracia Krwi. Wśród
Żołnierzy Oddziału 54”). Autor, który był korespondentem magazynu „Time” i
finalistą nagrody Pulitzer, stracił rękę w 2003 roku podczas przejazdu w
Bagdadzie samochodem armii amerykańskiej „Humvee”. Udało mu się dostać na
rehabilitację na oddział 57 w centrum medycznym „Walter Reed Medical Center”,
zarezerwowany dla członków sił zbrojnych po amputacji, gdzie spotkał bardzo
dużo żołnierzy, którzy utracili ręce i nogi na wojnach. Książka była bardzo
przejmująca i ukazywała zwykle nieznaną stronę wojny. Być rannym to jedna
sprawa—ale proces powrotu do zdrowia w wielu przypadkach był niezmiernie długi,
zawiły, bolesny i niezwykle frustrujący. Książka z pewnością przedstawiała
rzeczy, które zazwyczaj są odstawiane na boczny tor i o których nie mamy dużo
wiedzy i wiadomości. Zajęło mi kilka wieczorów, aby przeczytać wszystkie 300
stron. Ogólnie bardzo wzruszająca i emocjonalna pozycja.
W parku przebywaliśmy 3 dni (do niedzieli) i codziennie
wybieraliśmy się na przechadzkę (szlak pieszy biegł równolegle do drogi
parkowej), widzieliśmy bardzo dużo saren, zrobiłem fotografię ciekawie
wyglądających grzybów jak też wdaliśmy się w rozmowę z parą, która właśnie
nabyła mały domek kempingowy na kółkach. Centrum dla odwiedzających było też
interesujące—pogadaliśmy z młodą pracownicą, powiedziała nam, że w poprzednich
latach park borykał się z wieloma problemami z czarnymi niedźwiedziami:
niektórym udało się włamać do zamkniętych samochodów (z pewnością bez używania
kluczyków!), a jeden niedźwiadek był odpowiedzialny za ponad 20 takich
kradzieży—musiał być zastrzelony i mogliśmy go oglądać (wypchanego) w środku
centrum. Każdego popołudnia podziwialiśmy z naszego miejsca zachody słońca i do
późna siedzieliśmy przy ognisku. W piątek przybyło do parku więcej ludzi, ale
nadal panowała cisza i spokój.
W sobotę pojechaliśmy z powrotem do Parry Sound po zakupy w
sklepach No Frills i Hart Store, jak też powtórnie wstąpiliśmy na godzinkę do
księgarni „Bearly Used Books”. Catherine kupiła kilka książek
autobiograficznych kanadyjskich aktorów komediowych i dyski z nagranymi
czytanymi książkami (aby miała co słuchać w drodze powrotnej do USA). Ja
zauważyłem książkę „The Secret Speech” autorstwa Tom Rob Smith i od razu ją
kupiłem. Co ciekawe, w 2014 roku też w Parry Sound kupiłem jego książkę „Child
44” i momentalnie ją pochłonąłem podczas biwakowania na wyspie Franklin Island!
Obecna książka stanowiła drugą część trylogii. Chociaż nie była tak dobra jak
pierwsza część, z przyjemnością ją wertowałem przy ognisku w parku Killarney i
na wyspie Philip Edward Island. Również kupiłem „Miła 19” Leona Urisa oraz
„Holocaust Journey. Travelling in Search of the Past” Martina Gilbert—obie
książki ukazywały wiele miejsc, które znałem lub o których czytałem. Trochę
porozmawialiśmy z właścicielką księgarni i powiedziała nam sporo ciekawych
rzeczy o mieście Parry Sound i jej księgarni. Również zauważyłem kilka książek
napisanych przez Terry Boyle (spotkałem go dwukrotnie, ostatnim razem w 2015 r.
w restauracji „Gilly’s”, po zakończeniu drugiej wyprawy na wyspę Franklin
Island) i dowiedziałem się, że zmarł 11 lipca 2016 roku. Miał 63 lata. Szkoda…
bardzo lubiłem jego książki na temat Ontario!
Również zatrzymaliśmy się przy opuszczonym szpitalu w Parry
Sound (z powodu wybudowania nowego szpitala) oraz stacji kolejowej—obecnie
zatrzymywało się tam tylko parę pociągów pasażerskich na trasie
Toronto-Sudbury.
Catherine szybko nawiązuje znajomości... nawet w restauracji "The Hungry Bear", z głodnym niedźwiadkiem! |
W niedzielę, 10 września 2017 r. opuściliśmy nasze wspaniałe
miejsce w parku Killbear i pojechaliśmy na północ autostradą nr 400 do
restauracji „The Hungry Bear”, stanowiącej jeden z naszych de rigueur przystanków w okolicy. Znajdowała się od razu przy
drodze, ale dookoła widać było budowę nowej autostrady, z której będzie osobny
zjazd do restauracji i sklepu z pamiątkami. Mam nadzieję, że autostrada nie spowoduje
zbytniego uszczerbku w ilości klienteli i że będą pomyślnie prosperowały przez
następne dziesięciolecia!
Wreszcie przybyliśmy do biura parku Killarney. Chociaż
posiadaliśmy rezerwację, mieliśmy mnóstwo problemów z ostatecznym rachunkiem,
który opiewał na o wiele wyższą kwotę i pracownicy mieli dużo problemów z
ustaleniem właściwej kwoty (mieliśmy 2 samochody), ale w końcu opuściliśmy
biuro usatysfakcjonowani. Sądzę, że wszystkie parki prowincjonalne powinny
uprościć system rezerwacji abyśmy nie musieli spędzać tak dużo czasu w
kolejkach w biurach parku, jeżeli mamy już zrobioną rezerwację online.
A na tym stromym miejscu trzymaliśmy kanu |
Generalnie nie jest łatwo zarezerwować miejsce biwakowe w tym parku i oczywiście, zrobiłem ją kilka miesięcy przed naszym przyjazdem. Nie rezerwuje się też danego miejsca biwakowego—na każdym jeziorze jest kilka miejsc biwakowych i po przyjeździe można biwakować na jakimkolwiek wolnym miejscu. Ponieważ po raz czwarty przyjeżdżaliśmy na to jezioro, świetnie wiedzieliśmy, które miejsce najbardziej preferowaliśmy (było ich razem 6). Na szczęście ani jedno nie było zajęte, to też wybraliśmy nr 55. Znajdowało się pomiędzy jeziorami Carlyle i Terry i nieopodal był mały wodospad, ale ani go nie widzieliśmy, ani nie słyszeliśmy z naszego miejsca. Jedyną jego wadą były dość strome wzgórze. Musieliśmy ostrożnie przymocowywać kanu do skał i korzeni i następnie nosić wszystkie nasze rzeczy po wyboistym i kamienistym wzniesieniu. Szybko poczułem się jak w domu i w rekordowym czasie ustawiłem namiot, a Catherine przygotowała kuchnię—byliśmy gotowi pitrasić wyśmienite posiłki!
Widok z naszego miejsca-od czasu do czasu widzieliśmy kanu zmierzające ku portażowi do następnego jeziora |
Podczas całego pobytu mieliśmy idealną pogodę—było słonecznie
i ciepło, ani jednej kropli deszczu i nie widzieliśmy zbyt wielu turystów na
jeziorze. Jednego razu rozmawialiśmy z Irlandzką kanuistką, która skręciła
sobie nogę w kostce i nie była w stanie wraz z swoimi znajomymi wybrać się na
przechadzkę po górach w parku Killarney. Catherine nie chciała wieszać jedzenia
pomiędzy drzewami, ale ja absolutnie nalegałem i po kilku razach udało mi się
przerzucić linę dookoła grubej gałęzi. Chociaż jedzenie wisiało stosunkowo
niedaleko naszego namiotu i ogniska, z pewnością było to lepsze rozwiązanie,
niż zostawianie beczki z jedzeniem na ziemi. Ani razu nie widzieliśmy
niedźwiedzi, chociaż dwukrotnie słyszeliśmy głośny odgłos, tak jakby coś spadło
na ziemię—Catherine myślała, że to może być niedźwiedź, ale ponieważ nie
słyszeliśmy żadnych innych odgłosów, najprawdopodobniej był on spowodowany
upadkiem drzewa lub gałęzi.
Niektóre poranki były niezmiernie mgliste—Catherine mnie
obudziła i udało mi się zrobić bardzo dużo przepięknych fotografii. Późnym
popołudniem popłynęliśmy ku jeziorze Johnnie Lake, przez wąski kanał, gdzie
bobry zrobiły tamę (była dość luźna i nawet nie musieliśmy przez nią przenosić
kanu), a dalej widzieliśmy kilka bobrowych żeremi.
Niemalże codziennie wiosłowaliśmy z naszego miejsca to
parkingu (około 30 minut) i jechaliśmy do miasta Killarney, gdzie spożywaliśmy
frytki & ryby w restauracji Herbert Fisheries. Restauracja się kompletnie
zmieniła—nie było już czerwonego autobusu (był prawie-że symbolem Killarney) i
obecnie postawiono nowy, duży budynek. Jedzenie było dobre, ale wystrój w
środku taki sobie… Sądzę, że dodanie więcej historycznych zdjęć z okolicy i
różnych eksponatów dotyczących rybołówstwa bardzo podniosłoby wygląd tego
miejsca. W każdym razie za każdym razem spożywaliśmy jedzenie na zewnątrz,
siedząc na doku. Również wpadliśmy do sklepu LCBO (gdzie można kupić napoje
alkoholowe) i Pittfield’s (jedyny sklep spożywczy w mieście).
Jednego wieczora poszliśmy do ośrodka „Killarney Mountain
Lodge”, który właśnie przeszedł ekstensywne i drogie renowacje. Na początku
spotkaliśmy managera obiektu, p. Kelly McAree, bardzo miłego i rzeczowego
człowieka, mającego za sobą wiele lat doświadczenia w hotelarstwie. Biorąc pod
uwagę, że jego pozycja wymagała bezustannego zajmowania się pracownikami i
gośćmi, z pewnością musiał mieć specjalne predyspozycje, aby pomyślnie
zarządzać takim obiektem. Od razu zaoferował nam pokazanie całego ośrodka i nawet
wstąpiliśmy do pięknego domu, w którym swego czasu mieszkała rodzina pierwszego
właściciela. Widok z domków był wspaniały—można było w tym samym czasie
delektować się luksusem i naturą.
Z balkonu hotelu ujrzeliśmy samochód, który holował kajak.
Powiedział, że należał do Traci Lynn Martin (http://www.justaroundthepointe.com/),
dzielnej i niesamowicie wytrwałej kobiety z Missouri, która wyruszyła na 13.760
kilometrową odyseję po Wielkich Jeziorach w marcu 2017 roku, mając nadzieję ją
zakończyć w tym samym roku. Według gazety „Detroit News”, przerwała swoją
podróż w końcu 2017 roku z powodu ciężkich warunków zimowych na jeziorze
Ontario. Mimo wszystko od marca przepłynęła 5.731 kilometrów, pokonując jeziora
Górne, Huron i Michigan. Piętnastego października 2017 r. stała się pierwszą
osobą, która opłynęła dookoła trzech Wielkich Jezior w jednym roku
kalendarzowym—i powiedziała, że powtórnie spróbuje w 2019 roku.
Następnej nocy poszliśmy do Killarney Mountain Lodge i
spożyliśmy smaczny obiad, siedząc na zewnątrz na tarasie.
Również wstąpiliśmy do parku i wykąpaliśmy się pod gorącym
prysznicem (co za luksus!). Następnie przeszliśmy się 4-ro kilometrowym,
malowniczym szlakiem Cranberry Bog Trail,
ciągnącym się pośród mokradeł, bagien, moczarów i jezior. W jednym miejscu
musieliśmy wspinać się na bardzo strome wzgórze—i potem schodzić jego stromym
zboczem. Dookoła rosło sporo ciekawie wyglądających grzybów i pewien jestem, że
natrafiłem na najbardziej trujący grzyb, Amanita Ocreata (Muchomor
Sromotnikowy). Po jego zjedzeniu pojawiają się jedynie lekkie problemy
żołądkowe i takie symptomy jak ból brzucha, biegunka i wymioty, ale znikają one
po 2-3 dniach. Jednak przez cały czas toksyny wyrządzają ogromne spustoszenie
organów wewnętrznych i prowadzą do śpiączki, niewydolności nerek, wątroby i
wreszcie zgonu. W jednym miejscu pojawił się szlak pieszy La Cloch Silhouette
Trail—tablica informacyjna ostrzegała, że ciągnie się on przez następne 78
kilometrów. Nawet normalnie dzielna Catherine nie wyraziła zainteresowanie
przejścia się tym szlakiem…
Dwa razy, gdy wracaliśmy z miasteczka do parking Carlyle Lake Access Point, spotkaliśmy
dwie kobiety, ustawiające na statywach aparaty fotograficzne, aby zrobić
zdjęcia zorzy polarnej. Były zaskoczone, że będziemy płynąć do naszego miejsca
biwakowego w kompletnych ciemnościach! Gdy mijaliśmy miejsce nr 56,
powiedzieliśmy biwakującej tam rodzinie o tym zjawisku, lecz przypuszczam, że
zorza nie pojawiła się tej nocy—nie jest ją łatwo przewidzieć.
Tego żółwia (snapping turtle) zobaczyłem na głównej drodze, gdy ją próbował przejść. Zawróciłem i pomogliśmy mu w tym zadaniu |
Noc z 16 na 17 września (sobota/niedziela) była naszą
ostatnią w parku Killarney. Pragnęliśmy przedłużyć nasz pobyt i codziennie
szliśmy do biura parku dowiadując się, czy być może zwolniło się jakieś miejsce
na jeziorach Carlyle/Terry Lakes, ale wszystkie pozostawały zarezerwowane. W
sobotę późnym popołudniem popłynęliśmy do parkingu—na miejscu biwakowym na
vis-a-vis naszego zauważyliśmy samotnego biwakowicza. Gdy powróciliśmy
wieczorem do parkingu, dochodziła już godzina 22:00 i w kompletnych
ciemnościach zaczęliśmy wiosłować do naszego biwaku. Chociaż trasa była prosta
i łatwa, gdy już znajdowaliśmy się blisko biwaku, musiałem użyć mojej mocnej,
1000-lumenowej latarki, aby znaleźć miejsce—zapomnieliśmy przytwierdzić do
drzewa migającego światełka, które często zostawiamy i w ten sposób wskazuje
nam drogę powrotną.
Gdy wychodziliśmy z kanu i rozładowywaliśmy nasze rzeczy na
brzegu (nie było to proste, bo skały były śliskie i panowały ciemności), nagle
Catherine głośno wrzasnęła, bo zobaczyła dwa węże wodne, pływające koło kanu,
świetnie widoczne w świetle latarki—i była przekonana, że za chwilę wskoczą do
kanu i ją zaatakują! Ja się wężami nie przejmowałem, toteż powoli wyciągnąłem
kanu z wody i wciągnąłem na spadzisty i kamienisty brzeg, przywiązując do skał
i korzeni. Parę sekund później usłyszałem ogłuszający łoskot (biorąc pod uwagę,
że dookoła panowała kompletna cisza, był on jeszcze bardzo spotęgowany i
rozniósł się po całym jeziorze). Kanu po prostu zsunęło się ze spadzistego brzegu,
wpadło do wody i powoli odpływało! Okazało się, że w ciemnościach nie
przyczepiłem prawidłowo liny do kanu. Musieliśmy podjąć szybką decyzję.
Catherine momentalnie przejęła inicjatywę, zdecydowanie mówiąc:
— Absolutnie
nie wejdę do wody!
Ale nieporządek! Na szczęście Catherine jest odpowiedzialna za kuchnię |
Na szczęście mieliśmy linę i kilka mocnych latarek—jak też dawno temu przylepiliśmy do kanu nalepki odblaskowe; pomimo, że coraz dalej odpływało, nadal mogliśmy go widzieć. Miałem pewne opory wskoczyć do wody i płynąć w ciemnościach—pomyślałem o założeniu kamizelki asekuracyjnej, ale nie było to możliwe: zawsze pozostawialiśmy kamizelki w kanu i teraz też w nim zostały—zanim mogłem cokolwiek innego wymyśleć, rozebrałem się i wskoczyłem do wody (zapominając o wężach wodnych i legendarnym potworze jeziorowym z Killarney, jeżeli taki w ogóle istniał). Z liną w ręku i latarką na głowie, zacząłem płynąć w kierunku kanu, oświetlanego z brzegu moją mocną latarką, trzymaną przez Catherine. Nie pamiętam, jak długo mi zajęło dopłynięcie do kanu, ale gdy tylko go dotknąłem, przywiązałem do niego linę (tym razem dokładnie!) i popłynąłem z powrotem, ciągnąc za sobą kanu. Chociaż woda była chłodna, było dość ciepło. W ciągu 10 minut byłem wysuszony, ubrany i siedziałem przy buzującym ognisku. Pewnie turysta biwakujący po drugiej stronie jeziora sądził, że jesteśmy kompletnymi nowicjuszami, bez żadnego doświadczenia biwakowo-kajakarskiego, nieprzestrzegającymi etykiety kempingowej!
O godzinie 16:00 już płynęliśmy na potoku Chikanishing Creek,
ale gdy tyko wypłynęliśmy z niego na pełne wody zatoki Georgian Bay, wiejący
wiatr powodował spore fale. Chociaż mieliśmy zamiar biwakować na zachodnim
cypelku wyspy (South Point Island), tak czy owak musieliśmy wiosłować około 800
metrów na otwartych i wietrznych wodach. Gdy tylko trochę na nie wypływaliśmy,
od razu kanu bujało się na falach. Przypomniało mi się, jak parę lat temu
płynęliśmy tą samą trasą—wtedy fale były tak duże, że co jakiś czas woda
wlewała się do kanu.
Czekaliśmy u ujścia potoku i nawet myśleliśmy o biwakowaniu w
tamtym miejscu, ale nie byliśmy pewni, czy należy ono do parku, czy też do
Korony (później stwierdziłem, że był to park) — poza tym to miejsce nie
przypadło mi do gustu. Wyciągnąłem krótkofalówkę i posłuchałem najświeższej
prognozy pogodowej dla statków na północnej zatoce Georgian Bay—na szczęście
zapowiadano, że wiatr ucichnie późnym popołudniem! Odczekaliśmy niecałą godzinę
i powtórnie wypłynęliśmy. Trzymając kanu prostopadle do fal, płynąłem nie ku
wyspie, ale ku bezkresnym wodom zatoki Georgian Bay, bo właśnie z tamtego
kierunku szły fale. Wreszcie zrobiliśmy ostry, lewy zakręt, bardzo silnie
wiosłując, i wpłynęliśmy do małego przesmyku pomiędzy wyspą South Point Island
i kilkoma skałami. Zacumowaliśmy kanu wzdłuż skalistego brzegu i postanowiliśmy
rozłożyć biwak w tym cudownym miejscu. Po drugiej stronie biwakowała rodzina
złożona z rodziców, 2 dziewczynek i 2 piesków rasy labrador, które przyszły na
naszą stronę, aby się przywitać. Rodzina była cichutka i szybko zapomnieliśmy o
ich obecności.
Widok był spektakularny—kiedykolwiek pływam na kanu w tych
okolicach, jestem wręcz odurzony otaczającym mnie krajobrazem! Rozbiliśmy
namiot na skałach, ale nie rozpalaliśmy tego wieczora ogniska. Przyglądaliśmy
się mijającym z oddali światełkom z latarni morskich i boi. Następnego dnia
rodzina odpłynęła i poszliśmy zobaczyć ich miejsce, jak też przeszliśmy się po
wyspie. W roku 2012 też tutaj biwakowaliśmy, jakieś 50 metrów od naszego
obecnego miejsca, ale obecne było o wiele lepsze. Tu i tam widzieliśmy stare
miejsca na ogniska, a często jedynie popękane warstwy skały—dawno temu ktoś
rozpalał w tych miejscach ogniska. Rozpaliliśmy ognisko w gotowym
palenisku—było świetnie obudowane kamieniami i koło niego ktoś zbudował
prymitywny, aczkolwiek użyteczny stół.
Pierwszej nocy o godzinie 4:00 nad ranem obudziły nas głosy.
Wyjrzeliśmy z namiotu i zobaczyliśmy flotyllę złożoną z kilku kanu, płynącą do
parkingu. Każde kanu miało przyczepiony świecący w ciemności ‘glow stick’ i
wyglądało to przepięknie! Oczywiście, kanuiści musieli wstać bardzo wcześnie,
aby uniknąć potencjalnych wiatrów i fal, które mogłyby uniemożliwić im powrót.
Planowaliśmy biwakowanie przez 3-4 dni, ale gdy po drugiej
nocy obudziliśmy się, pogoda była niepewna—nie padało, ale było pochmurnie i
potem zaczęło bardzo lekko kropić. Nie przejmowałem się specjalnie samym
deszczem, bardziej obawiałem się śliskich skał i postanowiliśmy się spakować i
popłynąć do parkingu. Przynajmniej nie było wiatru, toteż nie musieliśmy się
obawiać fal.
Pojechaliśmy do restauracji Herbert Fisheries w miasteczku
Killarney na ryby i frytki, a potem zatrzymaliśmy się w parku Point Grondine
Park. O tym parku dowiedzieliśmy się z broszury informacyjnej—położony w
rezerwacie indiańskim i zarządzany przez Indian. Zadzwoniliśmy na podany numer
telefonu, ale jedynie było nagranie, które podało… witrynę internetową! Biorąc
pod uwagę, że na większości terenów parku nie działały telefony komórkowe,
raczej byłoby trudno nam iść na ich stronę internetową! Przy wjeździe
znajdowała się mapa i samo-obsługowa stacja do płacenia. Porozmawialiśmy z
młodym człowiekiem, właścicielem ogromnego psa, który właśnie wybierał się na
przechadzkę po długim szlaku pieszym—miał problemy z uiszczeniem opłaty,
maszyna nie chciała zaakceptować jego banknotów i dopiero, gdy rozmieniliśmy mu
pieniądze, był w stanie zapłacić. W książce dla odwiedzających znaleźliśmy
kilka komentarzy turystów, którzy też mieli problemy z zapłaceniem należności i
opuścili przez to park. Mam nadzieję, że te problemy zostaną wyeliminowane w
następnym sezonie. O ile wiem, to park posiada jedynie szlaki piesze oraz szlak
kanu, który wymaga trzykilometrowego portażu—lub też ‘bez-portażowego’ pływania
dookoła wyspy Philip Edward Island. Sądzę, że to był świetny pomysł z tym
parkiem i mam nadzieję, że będzie się on cieszył w przyszłości powodzeniem.
Pojechaliśmy do Sudbury, gdzie Catherine wstąpiła do banku
Toronto Dominion w sprawie przekazu pieniężnego; niestety, miała tak bardzo
dużo problemów z tym bankiem i spędziła bardzo dużo czasu na telefonie—cała ta
historia była wynikiem błędu pracownika banku TD w Mississauga, który nie
wprowadził do komputera jednego numeru, uniemożliwiając przetransferowanie
pieniędzy.
Również poszliśmy do dużego supermarketu Independent, gdzie kupiliśmy bardzo dużo artykułów żywnościowych ze
‘znakiem jakości (tzn. różowymi naklejkami obniżającymi cenę o 50%). Potem
pojechaliśmy do Massey, do parku Chutes Provincial Park—tak, tego samego, w
którym biwakowaliśmy 2 tygodnie temu i nawet udało się nam otrzymać to samo
miejsce, nr 98! Park był pustawy—nikt nie przypuszczał, że lato zacznie się o
kilka miesięcy później! Porozmawialiśmy też z Amandą, pracownicą parku, która
mieszkała w Massey.
Catherine często spacerowała na miejsce vis-a-vis naszego,
które było pokryte warstwą opadających, kolorowych liści, i na nim delektowała
się poranną kawą, słuchała radia lub też po prostu wsłuchiwała się w szum niedalekich
wodospadów i medytowała. Jednego dnia spotkaliśmy młodą kobietę z Tajlandii z
trzynastomiesięcznym małym pieskiem (Chow/Australian
Sheep Herder), którego kupiła od hodowcy i był on CUDOWNY! Lubiłem go
głaskać—jego futerko była niezmiernie bardzo mięciutkie w dotyku. Potem pojawił
się jej mąż-właśnie złapali łososia i go nieśli na miejsce biwakowe. Kilka dni
później spotkaliśmy ich na plaży, pogadaliśmy z jego ojcem z Sudbury, całkiem
ciekawy facet w wieku ok. 80 lat.
A to następne nasze ulubione miejsce, gdzie lubiliśmy siedzieć, spoglądać na wodospad i wsłuchiwać się w dźwięk spadającej wody |
W parku zacząłem czytać książkę „Red Heat: Conspiracy,
Murder, and the Cold War in the Caribbean” (“Czerwony Skwar: Konspiracja,
Morderstwo i Zimna Wojna na Karaibach”) autorstwa Alex von Tunzelmann, którą
kupiłem (jak zwykle) w antykwariacie w Toronto. Książka była fascynująca od pierwszej
strony i skupiała się głównie na Kubie, Haiti i Republice Dominikańskiej oraz
ich przywódcach (Fidel Castro, Che Guevara, Rafael Trujillo i Francois „Papa
Doc”) podczas prezydentur Eisenhowera, Kennedy’ego i Johnsona. Supermocarstwa
sądziły, że mogą sterować tymi krajami niczym kukiełkami podczas zimnej wojny,
ale żadne z nich nie przypuszczało, że nagle kukiełki ożyją. Nie mogłem się od
tej książki oderwać, była niezwykła! Nota bene, przypuszczałem, że jej autor
jest starszym, dystyngowanym dżentelmenem noszącym monokl, pochodzącym z
niemieckiej arystokratycznej rodziny. Jednak kompletnie się myliłem: Alex von
Tunzelman to brytyjska historyczka, wykształcona na Oxfordzie, urodzona w 1977
roku—i napisała tą niezwykle interesującą książkę w wieku zaledwie 34 lat! Przez
wiele lat jeździłem na Kubę i jeszcze w Polsce, jako nastolatek, bardzo
interesowałem się tym regionem i tamtejszą polityką, toteż wybór tej pozycji
był strzałem w dziesiątkę.
Gdy w niedzielę byliśmy w Massey w sklepie LCBO, zobaczyliśmy
10 konnych bryczek z Menonitami, jadącymi drogą prowadzącą w kierunku parku. W
okolicy zamieszkiwało bardzo dużo Menonitów—niektórzy nawet sprzedawali przy
skrzyżowaniu dróg 17 i 553 robione w domu wyroby cukiernicze. Natomiast na
drugim rogu tegoż skrzyżowania znajdował się… jak by to nazwać… niezwykle
zagracony sklep z używanymi rzeczami, posiadający tysiące różnych przedmiotów,
włącznie z meblami. A sklep z artykułami żelaznymi („The Home Hardware”) miał
nawet specjalny parking dla bryczek konnych!
Raz jeszcze wybraliśmy się na szlak pieszy Twin Bridge Trail w parku Chutes. Jak
wspomniałem poprzednio, pogoda stopniowo stawała się letnia, było słonecznie i
wilgotno, a w pobliskim mieście Sudbury temperatura pobiła rekord, dochodząc do
+35C. Kilka razy jeździliśmy do Espanola i raz Catherine wstąpiła do banku TD, chcąc
otworzyć specjalne konto bankowe, ale z nieznanych powodów nie było to możliwe
pomimo pomocy konsultanta bankowego.
Podczas naszego pobytu w Chutes odbyliśmy wiele jednodniowych
przejażdżek na kanu—park okazał się świetną bazą wypadową na pobliskie jeziora.
Pojechaliśmy do Espanola, a stamtąd drogą Panache Lake Road dojechaliśmy do
małego mostku, zaparkowaliśmy samochód i spuściliśmy kanu na wodę. Najpierw
płynęliśmy potokiem Darkies Creek, który wkrótce wpadł do rzeki Spanish River.
Dookoła panowała cisza i nie widzieliśmy żywej duszy. Brzegi były piaszczyste i
strome. Z daleka dostrzegliśmy fabrykę Domtar Paper Mill w Espanola. Po
powrocie jeszcze zdążyliśmy wpaść do sklepów Hart, Independent, Canadian Tire i
Dollarama.
W czwartek znowu pojechaliśmy do Espanola i jechaliśmy na
południe drogą nr 6 (prowadzącą na wyspę Manitoulin Island) i skręciliśmy w
lewo, do małej osady Willisville. Droga była bardzo stroma, ale również
malownicza i rozciągał się z niej przepiękny widok. Gdy dojechaliśmy do osady,
kontynuowałem jazdę po dość wąskiej drodze, ale gdy ta ‘droga’ stała się bardzo
wąska i wyboista, zorientowałem się, że jechałem po opuszczonym szlaku
kolejowym! Musiałem wyjechać tyłem i wreszcie dojechaliśmy do ośrodka Bearskin
Resort.
Willisville powstało ponad 100 lat temu i w tamtym czasie
linia kolejowa „Algoma Eastern Railway” została otwarta z Sudbury do Little
Current (na wyspie Manitoulin Island). Pociągi pasażerskie do Little Current
przestały kursować w 1963 roku, a nieużywana linia kolejowa została porzucona.
Obecnie większość byłej trasy funkcjonuje jako szlak pieszy lub droga dla
pojazdów terenowych—zauważyliśmy, jak po niej pędziło kilku motocyklistów.
Również wiele członków słynnej kanadyjskiej „Grupy Siedmiu” kreowało swoje
arcydzieła w tych okolicach.
Rodzina Willis, od której pochodzi nazwa "Willisville". By permission. Źródło: http://www.willisville.ca |
Zaparkowaliśmy w ośrodku Bearskin Lodge & Outfitters i
przez jakiś czas rozmawialiśmy z Darcy, który zabawiał nas interesującymi
opowiadaniami dotyczącymi Willisville i powiedział, że domek letni Franklin
Carmichael’a (członka „Grupy Siedmiu”) nadal stoi na niedalekim jeziorze.
Ośrodek był usytuowany na dwóch brzegach cieśniny i mały prom transportował
turystów do domków po drugiej stronie cieśniny. Zapłaciliśmy $5 za zaparkowanie
samochodu.
Pływaliśmy po jeziorze Frood Lake—dookoła otaczały nas
wzgórza, zbudowane z białego kwarcu—a potem skierowaliśmy się na jezioro na
północ od ośrodka. Dopłynęliśmy do małego kanału prowadzącego do jeziora
Charloton Lake, gdzie znajdowało się sporo wysepek z domkami letniskowymi.
Innego dnia znowu wiosłowaliśmy wzdłuż brzegów jeziora Frood Lake ku
kamieniołomom Lawson Quarry, tamtędy
przebiegała była linia kolejowa. Dopłynęliśmy do tamy—tu i tam stały małe,
opuszczone budynki—i trochę się przeszliśmy po okolicy. Niedaleko stał całkiem
przyjemny domek, aczkolwiek był opuszczony i ogólnie w nie najlepszym
stanie—ktoś sprejem wypisał na drzwiach, „Proszę wejść”, co też uczyniliśmy.
Pewnie jeszcze nie tak dawno był zamieszkały i tętnił życiem, ale obecnie był
porzucony i pokryty graffiti, a wiele urządzeń było zdemolowanych (cóż, są
różne dewiacje i dewianci…). Ciekawe, dlaczego nikt go nie kupił—od niego
prowadziła droga, dochodząca do drogi nr 6. Kilkanaście metrów od domu wiła się
stara droga kolejowa i nadal można było dostrzec gnijące podkłady kolejowe.
Pojechaliśmy też do ośrodka Widgawa Lodge & Outfitters
(przy drodze nr 6, na południe od Espanola), skąd chcieliśmy popływać na kanu,
ale właścicielka liczyła sobie $20 za parking (kosztował on tylko $5 w ośrodku
Bearskin Lodge) i musielibyśmy w dodatku nieść kanu do brzegu jeziora po trochę
stromym terenie. Zresztą szybko zorientowałem się, że mogliśmy dopłynąć do tych
samych jezior wypływając z ośrodka Bearskin Lodge, toteż pojechaliśmy tam ponownie.
Innego dnia pojechaliśmy drogą La Cloche Lake Road to samego
końca (tak nam zasugerował strażnik parku) do jeziora La Cloche Lake—część
jeziora było ziemią Korony, część parkiem prowincjonalny, a jeszcze inna część
należała do rezerwatu indiańskiego Sagamok
Indian Reserve. Był bardzo słoneczny i upalny dzień, na niebie ani jednej
chmurki i trudno było w takim skwarze wiosłować na otwartych wodach jeziora.
Gdy znaleźliśmy zacienioną polankę na skalnym brzegu, ze zbudowanym ze skał
‘stołem’, zatrzymaliśmy się na niej i przez kilka godzin czytaliśmy książki,
opalaliśmy się, a na końcu wskoczyliśmy do wody, co nas niezmiernie orzeźwiło.
Po raz ostatni pływaliśmy na kanu w Massey, na rzece Spanish
River. Kanu zwodowaliśmy koło starego mostu (jedynie pozostały po nim potężne
filary). Powiedziano nam, że był to bardzo wąski most i rozebrano go dziesiątki
lat temu, gdy wybudowano nowy most. Z rzeki Spanish River skręciliśmy w lewo na
mniejszą rzeczkę Sables-Spanish River (tą samą, która przepływała przez park Chutes)
i dopłynęliśmy do jej końca—to znaczy to trzech mostów—mostu kolejowego, mostu
drogi nr 17 i starego, łukowatego mostu, obecnie służącego jedynie pieszym. Gdy
płynęliśmy z powrotem, wdaliśmy się w rozmowę z wędkarzem. O ile pamiętam,
pochodził z Hamilton i przeniósł się tutaj wraz z żoną na emeryturę. Uwielbiał
te okolice. Powiedział, że jego żona była woluntariuszką w muzeum w
Massey—rzeczywiście, gdy na drugi dzień tam poszliśmy, od razu mnie
zidentyfikowała, z pewnością jej opowiedział jej o naszym spotkaniu.
Delektowaliśmy się cudownym zachodem słońca na rzece i zrobiłem dużo zdjęć. Gdy
dopłynęliśmy do brzegu i ładowaliśmy kanu na dach samochodu, podjechał bardzo
duży samochód i również na wodzie pojawiła się 24-stopowa łódź osadzona na
pontonach (pływakach)—oba pojazdy czekały na nasz odjazd. Z samochodu podeszła
kobieta i nam pomagała z kanu—była ona Indianką, uczęszczała na studia
magisterskie na uniwersytecie Queen’s University w Kingston, studiując
przedsiębiorczość. Właśnie zakończyły się zawody wędkarskie, gdzie oferowano
dla zwycięzców bardzo duże nagrody! Powiedziałem jej, że 10 lat temu mój
znajomy zajął pierwsze miejsce na takich zawodach i otrzymał w nagrodę
samochód—ale od tamtego czasu nie udało mu się powtórzyć tego sukcesu. Sądzę, że
umiejętności, sprzęt i doświadczenie są ważne, ale jednak bardzo dużo zależy od
szczęścia, szczególnie jeśli się pragnie złapać dużą rybę!
Miejsce, gdzie znajdowała się Garnier High School dla chłopców. Obecnie pozostał tylko postument, na którym kiedyś stał posąg Chrystusa. |
W przeddzień naszego wyjazdu udaliśmy się do miasta Spanish,
zwanego „bramą do północnego kanału”. Drogą Garnier Road dojechaliśmy do
przystani miejskiej, „Spanish Municipal Marina”. W nowoczesnym budynku
znajdowały się przyrządy do ćwiczeń, a koło niego przechodził szlak pieszy,
który Catherine postanowiła zaliczyć—ja czekałem w samochodzie i czytałem
książkę. Było tak gorąco, że musiałem znaleźć zacienione miejsce, bo inaczej
nie dałoby się w środku wytrzymać (aż trudno uwierzyć, że 25 września
temperatura osiągnęła +30 C!).
A tak oryginalnie wyglądała szkołą Garnier High School. Na zdjęciu widać postument wraz ze statuą Chrystusa |
Kilkadziesiąt lat temu, bardzo blisko przystani znajdowały
się dwie Szkoły Rezydencjalne dla dzieci indiańskich. Jedna była dla chłopców
(St. Peter Claver School i Garnier High School, mieszcząca się w budynku tej
pierwszej szkoły) i prowadzili ją Jezuici. Druga szkoła, St. Josheph’s School
for Girls (Szkoła Św. Jozefa dla Dziewcząt) prowadzona była przez zakon
„Daughters of the Heart of Mary”. Szkołę średnią „Garnier High School” (również
zwaną „Garnier College”) zamknięto w 1965 roku i jej budynek wyburzono w 2004
roku. Szkoła Św. Józefa dla Dziewcząt zamknęła się w 1962 roku, a w 1981 r.
opuszczony budynek strawił pożar.
Pamiętam, że w 1994 r. odwiedziłem miasteczko Spanish i
przejeżdżałem koło jeszcze stojącego, aczkolwiek pustego budynku szkoły Garnier
School—na froncie, przed jej wejściem, stał postument, jakkolwiek bez statuy—na
starych fotografiach widać na cokole posąg Chrystusa z otwartymi ramionami. W
2017 roku w miejscu, gdzie był budynek szkoły, znajdowało się pole i jedynie
pozostawiono samotny postument. Również umieszczono granitowy pomnik,
przedstawiający wizerunki obu szkół—został on ustawiony na pamiątkę wszystkich
dzieci, które uczęszczały do tych szkół.
Kilkaset metrów od szkoły dla chłopców nadal stał budynek, a
raczej jego szkielet, w którym mieściła się szkoła Św. Józefa dla Dziewcząt.
Statua Św. Józefa była widoczna w nawie nad głównym wejściem do szkoły. Brama
była otwarta, weszliśmy na jej posesję—ktoś mieszkał koło tej szkoły, całe to
miejsce było niezmiernie oryginalne i chętnie porozmawialibyśmy z właścicielem.
Stara fotografia przedstawiająca obie szkoły-Garnier High School dla chłopców i St. Joseph's School dla dziewcząt |
Szkoły rezydencjalne pozostawiły po sobie bardzo bolesne
wspomnienia i przez lata ci, którzy do tych szkół chodzili, często publicznie
wspominali spędzone w nich lata.
Od 1994 roku corocznie uczestniczyłem w jezuickich
rekolekcjach w ośrodku Manresa, w
mieście Pickering w Ontario. Zaraz koło domu rekolekcyjnego znajduję się dom
opieki dla jezuitów, Rene Goupil House,
gdzie większość starszych i chorych jezuitów spędza ostatnie lata życia. Przez
lata czytałem nekrologi zmarłych tam jezuitów i od czasu do czasu pojawiały się
w nich wzmianki, że dany jezuita swego czasu uczył lub pracował w Szkole
Rezydencjalnej w Spanish. Podczas moich ostatnich rekolekcji, w końcu 2017
roku, dowiedziałem się, że jeszcze żyje jeden jezuita, będący kiedyś związany
ze Szkołą Rezydencjalną w miejscowości Spanish i obecnie przebywa właśnie w
domu opieki w Pickering.
W drodze powrotnej do parku wstąpiliśmy do sklepiku na lody i
porozmawialiśmy z parą Francuzów, którzy specjalnym rowerem przemierzali Kanadę
od Vancouver do miasta Quebec City—zaczęli swoją podróż w lipcu. Zawsze jestem
pełen podziwu dla takich ludzi!
I wreszcie przyszedł 27 dzień września 2017 roku, ostatni
nasz dzień nie tylko w parku, ale też ostatni dzień naszego wspólnego pobytu!
Po spakowaniu się pojechaliśmy do muzeum w Massey, ale tyko spędziliśmy w nim
10 minut, kupując bardzo tanie książki i filmy DVD. Przed południem, po 36
dniach wspólnego podróżowania, pożegnaliśmy się! Catherine pojechała na zachód
do Minnesoty, a ja z powrotem do Mississauga. Jeszcze po raz ostatni
zatrzymałem się w Espanola, bo Catherine poprosiła mnie o kupno kilku latarek,
jak też poszedłem do sklepu The Giant
Tiger—było strasznie gorąco (+32C) i już nie miałem żadnych czystych
koszulek z krótkim rękawem—wyjeżdżając na te wakacje, nie spodziewałem się, że
będzie tak upalna pogoda i zabrałem ze sobą o wiele więcej cieplejszego
ubrania. Koło sklepu przechodziły tory kolejowe, prowadzące z fabryki Domtar
Paper Mill w kierunku południowym. Jest to jedyna istniejąca i rzadko używana
część kolei Algoma Eastern Railway,
która kiedyś kończyła się na wyspie Manitoulin Island.
Na krótko też zatrzymałem się w mojej ulubionej restauracji
Hungry Bear Restaurant i wpadłem na chwilę do sklepu z pamiątkami The Trading
Post, a potem dojechałem do skrzyżowania dróg 69 i 522. Jeszcze nie tak dawno
znajdował się tam Grundy Supply Post, w którym zakupiliśmy nasze kanu w 2010
roku. Obecnie nie było żadnych budynków, jedynie pozostały rdzewiejące
dystrybutory paliwa. Na szczęście cały ten biznes po prostu przeniósł się i
nadal działał przy wjeździe do parku Grundy Lake Provincial
Park—najprawdopodobniej nowa autostrada nr 400 będzie niebawem przechodziła
przez ten teren.
Planowałem spędzić noc w parku Six Mile Lake Provincial Park,
ale szybko zorientowałem się, że nie uda mi się do niego dotrzeć na czas. Na
szczęście blisko Parry Sound znajdował się park Oastler Lake Provincial Park,
który był prawie kompletnie pusty, jego biura były zamknięte i szybko udałem
się na miejsce nr 132, na którym kiedyś też spędziliśmy noc. Ponieważ tym razem
miałem jedynie malutki ‘zapasowy’ namiot Catherine, mój dmuchany materac nawet
się w nim nie mieścił, ale jakoś go dopasowałem—jedną noc mogę przecierpieć!
Aby namiot nie przeciekał, nakryłem go tarpoliną. Nadal było niezmiernie gorąco
i parno, ale prognoza pogody zapowiadała o wiele chłodniejsze dni—nasz koniec
wakacji wybraliśmy w idealnym czasie!
Miejsce nr 132 w parku Oastler Lake Provincial Park i mój malutki 'zastępczy' namiot, w którym ledwie się mieściłem. |
Pojechałem do biura parku, na zewnątrz znajdowała się budka
telefoniczna i właśnie miałem zamiar z niej skorzystać… i wtedy po raz pierwszy
usłyszałem przejeżdżający nieopodal pociąg. Był on strasznie głośny! Nie
przesadzam, ale myślałem, że nagle pociąg pojawi się na drodze i mnie
przejedzie, tak jak się czasem zdarza w filmach z dreszczykiem! Musiałem
poczekać z rozmową telefoniczna, aż się oddalił, bo niemożliwe byłoby cokolwiek
usłyszeć. Następnie pojechałem z powrotem na miejsce biwakowe i przez jakiś
czas czytałem książkę i delektowałem się czerwonym winem. Kilkakrotnie
słyszałem przejeżdżające pociągi (bardzo blisko parku były dwie linie kolejowe,
po jednej jechały pociągi na wschód, po drugiej na zachód). Kiedykolwiek
nadjeżdżał pociąg, najpierw słyszałem jego głośny gwizd, który stawał się coraz
głośniejszy i wreszcie mogłem słyszeć rytmiczne odgłosy pociągu, tak
przenikliwe, że często miałem wrażenie, że pociągi przejeżdżały koło mojego
namiotu! Udało mi się zasnąć po godzinie pierwszej w nocy, ale przynajmniej raz
obudził mnie przejeżdżający pociąg. Przed godziną 6:00 rano obudziłem się z
powodu przenikliwego gwizdu pociągu—nie miało sensu powtórnie zasnąć, bo po
kilku minutach usłyszałem następny pociąg—i potem jeszcze jeden. W poprzednich
latach w tym parku zatrzymywałem się kilkakrotnie i nie mam pojęcia, dlaczego
wówczas odgłosy pociągów mi nie przeszkadzały! Szybko spakowałem namiot—akurat
zaczęło lekko kropić—i opuściłem park po godzinie 7:00 rano. Po krótkiej
wizycie w sklepie MEC (Mountain Equipment
Co-op) w Barrie, przed godziną 11:00 szczęśliwie dotarłem do domu.
Blog in English: http://ontario-nature.blogspot.com/2018/08/car-camping-trip-to-killbear-killarney.html
Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157699705142605