Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chutes. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chutes. Pokaż wszystkie posty

środa, 1 sierpnia 2018

WYCIECZKA SAMOCHODOWO-KEPMPINGOWA: PARKI KILLBEAR, KILLARNEY I CHUTES ORAZ WYSPA PHILIP EDWARD ISLAND, ONTARIO, 7-27 WRZEŚNIA 2017 ROKU


Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157699705142605

Trasa naszej podróży w Ontario


Pięć dni temu zakończyliśmy naszą podróż samochodowo-kempingową po USA i Ontario (http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2018/07/wycieczka-samochodowo-kempingowa.html)—i ponownie byliśmy gotowi na następną jesienną przygodę, tym razem tylko w Ontario—każdy z nas jechał osobnym samochodem i zabraliśmy też ze sobą kanu. Już przedtem zarezerwowaliśmy miejsce biwakowe w parku Killarney (dopiero od 10 września 2017 r.) i postanowiliśmy spędzić pierwsze 3 noce w parku Grundy Lake Provincial Park. Wyruszyliśmy z Mississauga bardzo wcześnie i zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound—wstąpiliśmy do naszej ulubionej księgarni z używanymi książkami, „Bearly Used Books”. Będąc w środku, usłyszeliśmy w radiu prognozę pogody i Catherine uchwyciła, jak wymieniono Killbear Provincial Park—cóż za świetny pomysł, kompletnie zapomnieliśmy o tym miejscu! Po szybkiej wizycie w sklepach No Frills i Hart Store, tradycyjnie poszliśmy na lunch pod mostem kolejowym nad rzeką Seguin River i pojechaliśmy do parku Killbear. Pracownik parku dał nam listę z numerami wolnych miejsc biwakowych i szczególnie jedno z nich niezmiernie się nam spodobało, numer 1042: było przepiękne, z widokiem na plażę i pozwalało nam podziwiać spektakularne zachody słońca. Co ciekawe, wyglądało ono mi znajomo, miałem uczucie, że już kiedyś na nim byłem… Gdy Catherine cofała samochód z tego miejsca, rura wydechowa samochodu utknęła w ziemi… i właśnie wtedy miałem wrażenie deja vu: w roku 2014 spędziliśmy w tym parku jedną noc, biwakując na pobliskim biwaku (nr 1139, po drugiej stronie skalnego wzgórza)—wtedy też kontemplowaliśmy wybranie obecnego miejsca i gdy Catherine cofała samochód, stała się ta sama rzecz—rura wydechowa utknęła w tym samym miejscu w ziemi!


Tak szybko, jak mogliśmy pojechaliśmy do biura parku, uiściliśmy opłatę i wkrótce zacząłem rozbijać namiot. Normalnie bez problemu robię to sam, tym razem wiał silny i chłodny wiatr i musiałem poprosić Catherine o pomoc—a nawet przywiązałem tropik dodatkowymi linkami.

Cudowny widok z naszego miejsca biwakowego

Zabrałem ze sobą intrygującą książkę autorstwa Michael Weisskopf „Blood Brothers. Among the Soldiers of Ward 54” („Bracia Krwi. Wśród Żołnierzy Oddziału 54”). Autor, który był korespondentem magazynu „Time” i finalistą nagrody Pulitzer, stracił rękę w 2003 roku podczas przejazdu w Bagdadzie samochodem armii amerykańskiej „Humvee”. Udało mu się dostać na rehabilitację na oddział 57 w centrum medycznym „Walter Reed Medical Center”, zarezerwowany dla członków sił zbrojnych po amputacji, gdzie spotkał bardzo dużo żołnierzy, którzy utracili ręce i nogi na wojnach. Książka była bardzo przejmująca i ukazywała zwykle nieznaną stronę wojny. Być rannym to jedna sprawa—ale proces powrotu do zdrowia w wielu przypadkach był niezmiernie długi, zawiły, bolesny i niezwykle frustrujący. Książka z pewnością przedstawiała rzeczy, które zazwyczaj są odstawiane na boczny tor i o których nie mamy dużo wiedzy i wiadomości. Zajęło mi kilka wieczorów, aby przeczytać wszystkie 300 stron. Ogólnie bardzo wzruszająca i emocjonalna pozycja.


W parku przebywaliśmy 3 dni (do niedzieli) i codziennie wybieraliśmy się na przechadzkę (szlak pieszy biegł równolegle do drogi parkowej), widzieliśmy bardzo dużo saren, zrobiłem fotografię ciekawie wyglądających grzybów jak też wdaliśmy się w rozmowę z parą, która właśnie nabyła mały domek kempingowy na kółkach. Centrum dla odwiedzających było też interesujące—pogadaliśmy z młodą pracownicą, powiedziała nam, że w poprzednich latach park borykał się z wieloma problemami z czarnymi niedźwiedziami: niektórym udało się włamać do zamkniętych samochodów (z pewnością bez używania kluczyków!), a jeden niedźwiadek był odpowiedzialny za ponad 20 takich kradzieży—musiał być zastrzelony i mogliśmy go oglądać (wypchanego) w środku centrum. Każdego popołudnia podziwialiśmy z naszego miejsca zachody słońca i do późna siedzieliśmy przy ognisku. W piątek przybyło do parku więcej ludzi, ale nadal panowała cisza i spokój.


W sobotę pojechaliśmy z powrotem do Parry Sound po zakupy w sklepach No Frills i Hart Store, jak też powtórnie wstąpiliśmy na godzinkę do księgarni „Bearly Used Books”. Catherine kupiła kilka książek autobiograficznych kanadyjskich aktorów komediowych i dyski z nagranymi czytanymi książkami (aby miała co słuchać w drodze powrotnej do USA). Ja zauważyłem książkę „The Secret Speech” autorstwa Tom Rob Smith i od razu ją kupiłem. Co ciekawe, w 2014 roku też w Parry Sound kupiłem jego książkę „Child 44” i momentalnie ją pochłonąłem podczas biwakowania na wyspie Franklin Island! Obecna książka stanowiła drugą część trylogii. Chociaż nie była tak dobra jak pierwsza część, z przyjemnością ją wertowałem przy ognisku w parku Killarney i na wyspie Philip Edward Island. Również kupiłem „Miła 19” Leona Urisa oraz „Holocaust Journey. Travelling in Search of the Past” Martina Gilbert—obie książki ukazywały wiele miejsc, które znałem lub o których czytałem. Trochę porozmawialiśmy z właścicielką księgarni i powiedziała nam sporo ciekawych rzeczy o mieście Parry Sound i jej księgarni. Również zauważyłem kilka książek napisanych przez Terry Boyle (spotkałem go dwukrotnie, ostatnim razem w 2015 r. w restauracji „Gilly’s”, po zakończeniu drugiej wyprawy na wyspę Franklin Island) i dowiedziałem się, że zmarł 11 lipca 2016 roku. Miał 63 lata. Szkoda… bardzo lubiłem jego książki na temat Ontario!

Parry Sound-od lat jest to nasze tradycyjne miejsce, gdzie spożywamy lunch-pod mostem kolejowym!

Również zatrzymaliśmy się przy opuszczonym szpitalu w Parry Sound (z powodu wybudowania nowego szpitala) oraz stacji kolejowej—obecnie zatrzymywało się tam tylko parę pociągów pasażerskich na trasie Toronto-Sudbury.

Catherine szybko nawiązuje znajomości... nawet w restauracji "The Hungry Bear", z głodnym niedźwiadkiem!

W niedzielę, 10 września 2017 r. opuściliśmy nasze wspaniałe miejsce w parku Killbear i pojechaliśmy na północ autostradą nr 400 do restauracji „The Hungry Bear”, stanowiącej jeden z naszych de rigueur przystanków w okolicy. Znajdowała się od razu przy drodze, ale dookoła widać było budowę nowej autostrady, z której będzie osobny zjazd do restauracji i sklepu z pamiątkami. Mam nadzieję, że autostrada nie spowoduje zbytniego uszczerbku w ilości klienteli i że będą pomyślnie prosperowały przez następne dziesięciolecia!

Nasze miejsce biwakowe pomiędzy jeziorami Lake Carlyle i Terry Lake

Wreszcie przybyliśmy do biura parku Killarney. Chociaż posiadaliśmy rezerwację, mieliśmy mnóstwo problemów z ostatecznym rachunkiem, który opiewał na o wiele wyższą kwotę i pracownicy mieli dużo problemów z ustaleniem właściwej kwoty (mieliśmy 2 samochody), ale w końcu opuściliśmy biuro usatysfakcjonowani. Sądzę, że wszystkie parki prowincjonalne powinny uprościć system rezerwacji abyśmy nie musieli spędzać tak dużo czasu w kolejkach w biurach parku, jeżeli mamy już zrobioną rezerwację online.

A na tym stromym miejscu trzymaliśmy kanu

Generalnie nie jest łatwo zarezerwować miejsce biwakowe w tym parku i oczywiście, zrobiłem ją kilka miesięcy przed naszym przyjazdem. Nie rezerwuje się też danego miejsca biwakowego—na każdym jeziorze jest kilka miejsc biwakowych i po przyjeździe można biwakować na jakimkolwiek wolnym miejscu. Ponieważ po raz czwarty przyjeżdżaliśmy na to jezioro, świetnie wiedzieliśmy, które miejsce najbardziej preferowaliśmy (było ich razem 6). Na szczęście ani jedno nie było zajęte, to też wybraliśmy nr 55. Znajdowało się pomiędzy jeziorami Carlyle i Terry i nieopodal był mały wodospad, ale ani go nie widzieliśmy, ani nie słyszeliśmy z naszego miejsca. Jedyną jego wadą były dość strome wzgórze. Musieliśmy ostrożnie przymocowywać kanu do skał i korzeni i następnie nosić wszystkie nasze rzeczy po wyboistym i kamienistym wzniesieniu. Szybko poczułem się jak w domu i w rekordowym czasie ustawiłem namiot, a Catherine przygotowała kuchnię—byliśmy gotowi pitrasić wyśmienite posiłki!

Widok z naszego miejsca-od czasu do czasu widzieliśmy kanu zmierzające ku portażowi do następnego jeziora

Podczas całego pobytu mieliśmy idealną pogodę—było słonecznie i ciepło, ani jednej kropli deszczu i nie widzieliśmy zbyt wielu turystów na jeziorze. Jednego razu rozmawialiśmy z Irlandzką kanuistką, która skręciła sobie nogę w kostce i nie była w stanie wraz z swoimi znajomymi wybrać się na przechadzkę po górach w parku Killarney. Catherine nie chciała wieszać jedzenia pomiędzy drzewami, ale ja absolutnie nalegałem i po kilku razach udało mi się przerzucić linę dookoła grubej gałęzi. Chociaż jedzenie wisiało stosunkowo niedaleko naszego namiotu i ogniska, z pewnością było to lepsze rozwiązanie, niż zostawianie beczki z jedzeniem na ziemi. Ani razu nie widzieliśmy niedźwiedzi, chociaż dwukrotnie słyszeliśmy głośny odgłos, tak jakby coś spadło na ziemię—Catherine myślała, że to może być niedźwiedź, ale ponieważ nie słyszeliśmy żadnych innych odgłosów, najprawdopodobniej był on spowodowany upadkiem drzewa lub gałęzi.


Niektóre poranki były niezmiernie mgliste—Catherine mnie obudziła i udało mi się zrobić bardzo dużo przepięknych fotografii. Późnym popołudniem popłynęliśmy ku jeziorze Johnnie Lake, przez wąski kanał, gdzie bobry zrobiły tamę (była dość luźna i nawet nie musieliśmy przez nią przenosić kanu), a dalej widzieliśmy kilka bobrowych żeremi.


Niemalże codziennie wiosłowaliśmy z naszego miejsca to parkingu (około 30 minut) i jechaliśmy do miasta Killarney, gdzie spożywaliśmy frytki & ryby w restauracji Herbert Fisheries. Restauracja się kompletnie zmieniła—nie było już czerwonego autobusu (był prawie-że symbolem Killarney) i obecnie postawiono nowy, duży budynek. Jedzenie było dobre, ale wystrój w środku taki sobie… Sądzę, że dodanie więcej historycznych zdjęć z okolicy i różnych eksponatów dotyczących rybołówstwa bardzo podniosłoby wygląd tego miejsca. W każdym razie za każdym razem spożywaliśmy jedzenie na zewnątrz, siedząc na doku. Również wpadliśmy do sklepu LCBO (gdzie można kupić napoje alkoholowe) i Pittfield’s (jedyny sklep spożywczy w mieście).


Jednego wieczora poszliśmy do ośrodka „Killarney Mountain Lodge”, który właśnie przeszedł ekstensywne i drogie renowacje. Na początku spotkaliśmy managera obiektu, p. Kelly McAree, bardzo miłego i rzeczowego człowieka, mającego za sobą wiele lat doświadczenia w hotelarstwie. Biorąc pod uwagę, że jego pozycja wymagała bezustannego zajmowania się pracownikami i gośćmi, z pewnością musiał mieć specjalne predyspozycje, aby pomyślnie zarządzać takim obiektem. Od razu zaoferował nam pokazanie całego ośrodka i nawet wstąpiliśmy do pięknego domu, w którym swego czasu mieszkała rodzina pierwszego właściciela. Widok z domków był wspaniały—można było w tym samym czasie delektować się luksusem i naturą.


Z balkonu hotelu ujrzeliśmy samochód, który holował kajak. Powiedział, że należał do Traci Lynn Martin (http://www.justaroundthepointe.com/), dzielnej i niesamowicie wytrwałej kobiety z Missouri, która wyruszyła na 13.760 kilometrową odyseję po Wielkich Jeziorach w marcu 2017 roku, mając nadzieję ją zakończyć w tym samym roku. Według gazety „Detroit News”, przerwała swoją podróż w końcu 2017 roku z powodu ciężkich warunków zimowych na jeziorze Ontario. Mimo wszystko od marca przepłynęła 5.731 kilometrów, pokonując jeziora Górne, Huron i Michigan. Piętnastego października 2017 r. stała się pierwszą osobą, która opłynęła dookoła trzech Wielkich Jezior w jednym roku kalendarzowym—i powiedziała, że powtórnie spróbuje w 2019 roku.
Następnej nocy poszliśmy do Killarney Mountain Lodge i spożyliśmy smaczny obiad, siedząc na zewnątrz na tarasie.


Również wstąpiliśmy do parku i wykąpaliśmy się pod gorącym prysznicem (co za luksus!). Następnie przeszliśmy się 4-ro kilometrowym, malowniczym szlakiem Cranberry Bog Trail, ciągnącym się pośród mokradeł, bagien, moczarów i jezior. W jednym miejscu musieliśmy wspinać się na bardzo strome wzgórze—i potem schodzić jego stromym zboczem. Dookoła rosło sporo ciekawie wyglądających grzybów i pewien jestem, że natrafiłem na najbardziej trujący grzyb, Amanita Ocreata (Muchomor Sromotnikowy). Po jego zjedzeniu pojawiają się jedynie lekkie problemy żołądkowe i takie symptomy jak ból brzucha, biegunka i wymioty, ale znikają one po 2-3 dniach. Jednak przez cały czas toksyny wyrządzają ogromne spustoszenie organów wewnętrznych i prowadzą do śpiączki, niewydolności nerek, wątroby i wreszcie zgonu. W jednym miejscu pojawił się szlak pieszy La Cloch Silhouette Trail—tablica informacyjna ostrzegała, że ciągnie się on przez następne 78 kilometrów. Nawet normalnie dzielna Catherine nie wyraziła zainteresowanie przejścia się tym szlakiem…


Dwa razy, gdy wracaliśmy z miasteczka do parking Carlyle Lake Access Point, spotkaliśmy dwie kobiety, ustawiające na statywach aparaty fotograficzne, aby zrobić zdjęcia zorzy polarnej. Były zaskoczone, że będziemy płynąć do naszego miejsca biwakowego w kompletnych ciemnościach! Gdy mijaliśmy miejsce nr 56, powiedzieliśmy biwakującej tam rodzinie o tym zjawisku, lecz przypuszczam, że zorza nie pojawiła się tej nocy—nie jest ją łatwo przewidzieć.
Tego żółwia (snapping turtle) zobaczyłem na głównej drodze, gdy ją próbował przejść. Zawróciłem i pomogliśmy mu w tym zadaniu

Noc z 16 na 17 września (sobota/niedziela) była naszą ostatnią w parku Killarney. Pragnęliśmy przedłużyć nasz pobyt i codziennie szliśmy do biura parku dowiadując się, czy być może zwolniło się jakieś miejsce na jeziorach Carlyle/Terry Lakes, ale wszystkie pozostawały zarezerwowane. W sobotę późnym popołudniem popłynęliśmy do parkingu—na miejscu biwakowym na vis-a-vis naszego zauważyliśmy samotnego biwakowicza. Gdy powróciliśmy wieczorem do parkingu, dochodziła już godzina 22:00 i w kompletnych ciemnościach zaczęliśmy wiosłować do naszego biwaku. Chociaż trasa była prosta i łatwa, gdy już znajdowaliśmy się blisko biwaku, musiałem użyć mojej mocnej, 1000-lumenowej latarki, aby znaleźć miejsce—zapomnieliśmy przytwierdzić do drzewa migającego światełka, które często zostawiamy i w ten sposób wskazuje nam drogę powrotną.

Nowy budynek restauracji Herbert Fisheries w Killarney

Gdy wychodziliśmy z kanu i rozładowywaliśmy nasze rzeczy na brzegu (nie było to proste, bo skały były śliskie i panowały ciemności), nagle Catherine głośno wrzasnęła, bo zobaczyła dwa węże wodne, pływające koło kanu, świetnie widoczne w świetle latarki—i była przekonana, że za chwilę wskoczą do kanu i ją zaatakują! Ja się wężami nie przejmowałem, toteż powoli wyciągnąłem kanu z wody i wciągnąłem na spadzisty i kamienisty brzeg, przywiązując do skał i korzeni. Parę sekund później usłyszałem ogłuszający łoskot (biorąc pod uwagę, że dookoła panowała kompletna cisza, był on jeszcze bardzo spotęgowany i rozniósł się po całym jeziorze). Kanu po prostu zsunęło się ze spadzistego brzegu, wpadło do wody i powoli odpływało! Okazało się, że w ciemnościach nie przyczepiłem prawidłowo liny do kanu. Musieliśmy podjąć szybką decyzję. Catherine momentalnie przejęła inicjatywę, zdecydowanie mówiąc:

            — Absolutnie nie wejdę do wody!

Ale nieporządek! Na szczęście Catherine jest odpowiedzialna za kuchnię

Na szczęście mieliśmy linę i kilka mocnych latarek—jak też dawno temu przylepiliśmy do kanu nalepki odblaskowe; pomimo, że coraz dalej odpływało, nadal mogliśmy go widzieć. Miałem pewne opory wskoczyć do wody i płynąć w ciemnościach—pomyślałem o założeniu kamizelki asekuracyjnej, ale nie było to możliwe: zawsze pozostawialiśmy kamizelki w kanu i teraz też w nim zostały—zanim mogłem cokolwiek innego wymyśleć, rozebrałem się i wskoczyłem do wody (zapominając o wężach wodnych i legendarnym potworze jeziorowym z Killarney, jeżeli taki w ogóle istniał). Z liną w ręku i latarką na głowie, zacząłem płynąć w kierunku kanu, oświetlanego z brzegu moją mocną latarką, trzymaną przez Catherine. Nie pamiętam, jak długo mi zajęło dopłynięcie do kanu, ale gdy tylko go dotknąłem, przywiązałem do niego linę (tym razem dokładnie!) i popłynąłem z powrotem, ciągnąc za sobą kanu. Chociaż woda była chłodna, było dość ciepło. W ciągu 10 minut byłem wysuszony, ubrany i siedziałem przy buzującym ognisku. Pewnie turysta biwakujący po drugiej stronie jeziora sądził, że jesteśmy kompletnymi nowicjuszami, bez żadnego doświadczenia biwakowo-kajakarskiego, nieprzestrzegającymi etykiety kempingowej!


Następne kilka nocy planowaliśmy spędzić na wyspie Philip Edward Island, której połacie nadal należały do Korony-to znaczy do rządu kanadyjskiego, a zatem to nas wszystkich. Jednak trzeba było gdzieś zaparkować samochody—musieliśmy wykupić pozwolenia z parku Killarney na parking koło potoku Chikanishing. Ponownie pracownicy parku zrobili pomyłki i zabrało nam trochę czasu, zanim wydedukowali właściwą opłatę.


O godzinie 16:00 już płynęliśmy na potoku Chikanishing Creek, ale gdy tyko wypłynęliśmy z niego na pełne wody zatoki Georgian Bay, wiejący wiatr powodował spore fale. Chociaż mieliśmy zamiar biwakować na zachodnim cypelku wyspy (South Point Island), tak czy owak musieliśmy wiosłować około 800 metrów na otwartych i wietrznych wodach. Gdy tylko trochę na nie wypływaliśmy, od razu kanu bujało się na falach. Przypomniało mi się, jak parę lat temu płynęliśmy tą samą trasą—wtedy fale były tak duże, że co jakiś czas woda wlewała się do kanu.


Czekaliśmy u ujścia potoku i nawet myśleliśmy o biwakowaniu w tamtym miejscu, ale nie byliśmy pewni, czy należy ono do parku, czy też do Korony (później stwierdziłem, że był to park) — poza tym to miejsce nie przypadło mi do gustu. Wyciągnąłem krótkofalówkę i posłuchałem najświeższej prognozy pogodowej dla statków na północnej zatoce Georgian Bay—na szczęście zapowiadano, że wiatr ucichnie późnym popołudniem! Odczekaliśmy niecałą godzinę i powtórnie wypłynęliśmy. Trzymając kanu prostopadle do fal, płynąłem nie ku wyspie, ale ku bezkresnym wodom zatoki Georgian Bay, bo właśnie z tamtego kierunku szły fale. Wreszcie zrobiliśmy ostry, lewy zakręt, bardzo silnie wiosłując, i wpłynęliśmy do małego przesmyku pomiędzy wyspą South Point Island i kilkoma skałami. Zacumowaliśmy kanu wzdłuż skalistego brzegu i postanowiliśmy rozłożyć biwak w tym cudownym miejscu. Po drugiej stronie biwakowała rodzina złożona z rodziców, 2 dziewczynek i 2 piesków rasy labrador, które przyszły na naszą stronę, aby się przywitać. Rodzina była cichutka i szybko zapomnieliśmy o ich obecności.


Widok był spektakularny—kiedykolwiek pływam na kanu w tych okolicach, jestem wręcz odurzony otaczającym mnie krajobrazem! Rozbiliśmy namiot na skałach, ale nie rozpalaliśmy tego wieczora ogniska. Przyglądaliśmy się mijającym z oddali światełkom z latarni morskich i boi. Następnego dnia rodzina odpłynęła i poszliśmy zobaczyć ich miejsce, jak też przeszliśmy się po wyspie. W roku 2012 też tutaj biwakowaliśmy, jakieś 50 metrów od naszego obecnego miejsca, ale obecne było o wiele lepsze. Tu i tam widzieliśmy stare miejsca na ogniska, a często jedynie popękane warstwy skały—dawno temu ktoś rozpalał w tych miejscach ogniska. Rozpaliliśmy ognisko w gotowym palenisku—było świetnie obudowane kamieniami i koło niego ktoś zbudował prymitywny, aczkolwiek użyteczny stół.

Pierwszej nocy o godzinie 4:00 nad ranem obudziły nas głosy. Wyjrzeliśmy z namiotu i zobaczyliśmy flotyllę złożoną z kilku kanu, płynącą do parkingu. Każde kanu miało przyczepiony świecący w ciemności ‘glow stick’ i wyglądało to przepięknie! Oczywiście, kanuiści musieli wstać bardzo wcześnie, aby uniknąć potencjalnych wiatrów i fal, które mogłyby uniemożliwić im powrót.


Planowaliśmy biwakowanie przez 3-4 dni, ale gdy po drugiej nocy obudziliśmy się, pogoda była niepewna—nie padało, ale było pochmurnie i potem zaczęło bardzo lekko kropić. Nie przejmowałem się specjalnie samym deszczem, bardziej obawiałem się śliskich skał i postanowiliśmy się spakować i popłynąć do parkingu. Przynajmniej nie było wiatru, toteż nie musieliśmy się obawiać fal.


Pojechaliśmy do restauracji Herbert Fisheries w miasteczku Killarney na ryby i frytki, a potem zatrzymaliśmy się w parku Point Grondine Park. O tym parku dowiedzieliśmy się z broszury informacyjnej—położony w rezerwacie indiańskim i zarządzany przez Indian. Zadzwoniliśmy na podany numer telefonu, ale jedynie było nagranie, które podało… witrynę internetową! Biorąc pod uwagę, że na większości terenów parku nie działały telefony komórkowe, raczej byłoby trudno nam iść na ich stronę internetową! Przy wjeździe znajdowała się mapa i samo-obsługowa stacja do płacenia. Porozmawialiśmy z młodym człowiekiem, właścicielem ogromnego psa, który właśnie wybierał się na przechadzkę po długim szlaku pieszym—miał problemy z uiszczeniem opłaty, maszyna nie chciała zaakceptować jego banknotów i dopiero, gdy rozmieniliśmy mu pieniądze, był w stanie zapłacić. W książce dla odwiedzających znaleźliśmy kilka komentarzy turystów, którzy też mieli problemy z zapłaceniem należności i opuścili przez to park. Mam nadzieję, że te problemy zostaną wyeliminowane w następnym sezonie. O ile wiem, to park posiada jedynie szlaki piesze oraz szlak kanu, który wymaga trzykilometrowego portażu—lub też ‘bez-portażowego’ pływania dookoła wyspy Philip Edward Island. Sądzę, że to był świetny pomysł z tym parkiem i mam nadzieję, że będzie się on cieszył w przyszłości powodzeniem.

W parku Chutes Provincial Park, biwakowaliśmy na tym samym miejscu, co miesiąc temu!

Pojechaliśmy do Sudbury, gdzie Catherine wstąpiła do banku Toronto Dominion w sprawie przekazu pieniężnego; niestety, miała tak bardzo dużo problemów z tym bankiem i spędziła bardzo dużo czasu na telefonie—cała ta historia była wynikiem błędu pracownika banku TD w Mississauga, który nie wprowadził do komputera jednego numeru, uniemożliwiając przetransferowanie pieniędzy.

Park posiadał wiele wodospadów i bystrz

Również poszliśmy do dużego supermarketu Independent, gdzie kupiliśmy bardzo dużo artykułów żywnościowych ze ‘znakiem jakości (tzn. różowymi naklejkami obniżającymi cenę o 50%). Potem pojechaliśmy do Massey, do parku Chutes Provincial Park—tak, tego samego, w którym biwakowaliśmy 2 tygodnie temu i nawet udało się nam otrzymać to samo miejsce, nr 98! Park był pustawy—nikt nie przypuszczał, że lato zacznie się o kilka miesięcy później! Porozmawialiśmy też z Amandą, pracownicą parku, która mieszkała w Massey.

Lubiliśmy siedzieć na tym miejscu biwakowym, vis-a-vis naszego

Catherine często spacerowała na miejsce vis-a-vis naszego, które było pokryte warstwą opadających, kolorowych liści, i na nim delektowała się poranną kawą, słuchała radia lub też po prostu wsłuchiwała się w szum niedalekich wodospadów i medytowała. Jednego dnia spotkaliśmy młodą kobietę z Tajlandii z trzynastomiesięcznym małym pieskiem (Chow/Australian Sheep Herder), którego kupiła od hodowcy i był on CUDOWNY! Lubiłem go głaskać—jego futerko była niezmiernie bardzo mięciutkie w dotyku. Potem pojawił się jej mąż-właśnie złapali łososia i go nieśli na miejsce biwakowe. Kilka dni później spotkaliśmy ich na plaży, pogadaliśmy z jego ojcem z Sudbury, całkiem ciekawy facet w wieku ok. 80 lat.

A to następne nasze ulubione miejsce, gdzie lubiliśmy siedzieć, spoglądać na wodospad i wsłuchiwać się w dźwięk spadającej wody

W parku zacząłem czytać książkę „Red Heat: Conspiracy, Murder, and the Cold War in the Caribbean” (“Czerwony Skwar: Konspiracja, Morderstwo i Zimna Wojna na Karaibach”) autorstwa Alex von Tunzelmann, którą kupiłem (jak zwykle) w antykwariacie w Toronto. Książka była fascynująca od pierwszej strony i skupiała się głównie na Kubie, Haiti i Republice Dominikańskiej oraz ich przywódcach (Fidel Castro, Che Guevara, Rafael Trujillo i Francois „Papa Doc”) podczas prezydentur Eisenhowera, Kennedy’ego i Johnsona. Supermocarstwa sądziły, że mogą sterować tymi krajami niczym kukiełkami podczas zimnej wojny, ale żadne z nich nie przypuszczało, że nagle kukiełki ożyją. Nie mogłem się od tej książki oderwać, była niezwykła! Nota bene, przypuszczałem, że jej autor jest starszym, dystyngowanym dżentelmenem noszącym monokl, pochodzącym z niemieckiej arystokratycznej rodziny. Jednak kompletnie się myliłem: Alex von Tunzelman to brytyjska historyczka, wykształcona na Oxfordzie, urodzona w 1977 roku—i napisała tą niezwykle interesującą książkę w wieku zaledwie 34 lat! Przez wiele lat jeździłem na Kubę i jeszcze w Polsce, jako nastolatek, bardzo interesowałem się tym regionem i tamtejszą polityką, toteż wybór tej pozycji był strzałem w dziesiątkę.


Gdy w niedzielę byliśmy w Massey w sklepie LCBO, zobaczyliśmy 10 konnych bryczek z Menonitami, jadącymi drogą prowadzącą w kierunku parku. W okolicy zamieszkiwało bardzo dużo Menonitów—niektórzy nawet sprzedawali przy skrzyżowaniu dróg 17 i 553 robione w domu wyroby cukiernicze. Natomiast na drugim rogu tegoż skrzyżowania znajdował się… jak by to nazwać… niezwykle zagracony sklep z używanymi rzeczami, posiadający tysiące różnych przedmiotów, włącznie z meblami. A sklep z artykułami żelaznymi („The Home Hardware”) miał nawet specjalny parking dla bryczek konnych!


Raz jeszcze wybraliśmy się na szlak pieszy Twin Bridge Trail w parku Chutes. Jak wspomniałem poprzednio, pogoda stopniowo stawała się letnia, było słonecznie i wilgotno, a w pobliskim mieście Sudbury temperatura pobiła rekord, dochodząc do +35C. Kilka razy jeździliśmy do Espanola i raz Catherine wstąpiła do banku TD, chcąc otworzyć specjalne konto bankowe, ale z nieznanych powodów nie było to możliwe pomimo pomocy konsultanta bankowego.

Na rzece Spanish River koło Massey, ON

Podczas naszego pobytu w Chutes odbyliśmy wiele jednodniowych przejażdżek na kanu—park okazał się świetną bazą wypadową na pobliskie jeziora. Pojechaliśmy do Espanola, a stamtąd drogą Panache Lake Road dojechaliśmy do małego mostku, zaparkowaliśmy samochód i spuściliśmy kanu na wodę. Najpierw płynęliśmy potokiem Darkies Creek, który wkrótce wpadł do rzeki Spanish River. Dookoła panowała cisza i nie widzieliśmy żywej duszy. Brzegi były piaszczyste i strome. Z daleka dostrzegliśmy fabrykę Domtar Paper Mill w Espanola. Po powrocie jeszcze zdążyliśmy wpaść do sklepów Hart, Independent, Canadian Tire i Dollarama.

Malownicza droga to Willisville

W czwartek znowu pojechaliśmy do Espanola i jechaliśmy na południe drogą nr 6 (prowadzącą na wyspę Manitoulin Island) i skręciliśmy w lewo, do małej osady Willisville. Droga była bardzo stroma, ale również malownicza i rozciągał się z niej przepiękny widok. Gdy dojechaliśmy do osady, kontynuowałem jazdę po dość wąskiej drodze, ale gdy ta ‘droga’ stała się bardzo wąska i wyboista, zorientowałem się, że jechałem po opuszczonym szlaku kolejowym! Musiałem wyjechać tyłem i wreszcie dojechaliśmy do ośrodka Bearskin Resort.

Kiedyś w Willisville była stacja kolejowa! Źródło: http://www.willisville.ca 

Willisville powstało ponad 100 lat temu i w tamtym czasie linia kolejowa „Algoma Eastern Railway” została otwarta z Sudbury do Little Current (na wyspie Manitoulin Island). Pociągi pasażerskie do Little Current przestały kursować w 1963 roku, a nieużywana linia kolejowa została porzucona. Obecnie większość byłej trasy funkcjonuje jako szlak pieszy lub droga dla pojazdów terenowych—zauważyliśmy, jak po niej pędziło kilku motocyklistów. Również wiele członków słynnej kanadyjskiej „Grupy Siedmiu” kreowało swoje arcydzieła w tych okolicach.

Rodzina Willis, od której pochodzi nazwa "Willisville". By permission. Źródło: http://www.willisville.ca 

Zaparkowaliśmy w ośrodku Bearskin Lodge & Outfitters i przez jakiś czas rozmawialiśmy z Darcy, który zabawiał nas interesującymi opowiadaniami dotyczącymi Willisville i powiedział, że domek letni Franklin Carmichael’a (członka „Grupy Siedmiu”) nadal stoi na niedalekim jeziorze. Ośrodek był usytuowany na dwóch brzegach cieśniny i mały prom transportował turystów do domków po drugiej stronie cieśniny. Zapłaciliśmy $5 za zaparkowanie samochodu.

Na kanu koło Willisville

Pływaliśmy po jeziorze Frood Lake—dookoła otaczały nas wzgórza, zbudowane z białego kwarcu—a potem skierowaliśmy się na jezioro na północ od ośrodka. Dopłynęliśmy do małego kanału prowadzącego do jeziora Charloton Lake, gdzie znajdowało się sporo wysepek z domkami letniskowymi. Innego dnia znowu wiosłowaliśmy wzdłuż brzegów jeziora Frood Lake ku kamieniołomom Lawson Quarry, tamtędy przebiegała była linia kolejowa. Dopłynęliśmy do tamy—tu i tam stały małe, opuszczone budynki—i trochę się przeszliśmy po okolicy. Niedaleko stał całkiem przyjemny domek, aczkolwiek był opuszczony i ogólnie w nie najlepszym stanie—ktoś sprejem wypisał na drzwiach, „Proszę wejść”, co też uczyniliśmy. Pewnie jeszcze nie tak dawno był zamieszkały i tętnił życiem, ale obecnie był porzucony i pokryty graffiti, a wiele urządzeń było zdemolowanych (cóż, są różne dewiacje i dewianci…). Ciekawe, dlaczego nikt go nie kupił—od niego prowadziła droga, dochodząca do drogi nr 6. Kilkanaście metrów od domu wiła się stara droga kolejowa i nadal można było dostrzec gnijące podkłady kolejowe.

Opuszczony dom koło drogi nr 6

Pojechaliśmy też do ośrodka Widgawa Lodge & Outfitters (przy drodze nr 6, na południe od Espanola), skąd chcieliśmy popływać na kanu, ale właścicielka liczyła sobie $20 za parking (kosztował on tylko $5 w ośrodku Bearskin Lodge) i musielibyśmy w dodatku nieść kanu do brzegu jeziora po trochę stromym terenie. Zresztą szybko zorientowałem się, że mogliśmy dopłynąć do tych samych jezior wypływając z ośrodka Bearskin Lodge, toteż pojechaliśmy tam ponownie.

Park La Cloche Provincial Park

Innego dnia pojechaliśmy drogą La Cloche Lake Road to samego końca (tak nam zasugerował strażnik parku) do jeziora La Cloche Lake—część jeziora było ziemią Korony, część parkiem prowincjonalny, a jeszcze inna część należała do rezerwatu indiańskiego Sagamok Indian Reserve. Był bardzo słoneczny i upalny dzień, na niebie ani jednej chmurki i trudno było w takim skwarze wiosłować na otwartych wodach jeziora. Gdy znaleźliśmy zacienioną polankę na skalnym brzegu, ze zbudowanym ze skał ‘stołem’, zatrzymaliśmy się na niej i przez kilka godzin czytaliśmy książki, opalaliśmy się, a na końcu wskoczyliśmy do wody, co nas niezmiernie orzeźwiło.


Po raz ostatni pływaliśmy na kanu w Massey, na rzece Spanish River. Kanu zwodowaliśmy koło starego mostu (jedynie pozostały po nim potężne filary). Powiedziano nam, że był to bardzo wąski most i rozebrano go dziesiątki lat temu, gdy wybudowano nowy most. Z rzeki Spanish River skręciliśmy w lewo na mniejszą rzeczkę Sables-Spanish River (tą samą, która przepływała przez park Chutes) i dopłynęliśmy do jej końca—to znaczy to trzech mostów—mostu kolejowego, mostu drogi nr 17 i starego, łukowatego mostu, obecnie służącego jedynie pieszym. Gdy płynęliśmy z powrotem, wdaliśmy się w rozmowę z wędkarzem. O ile pamiętam, pochodził z Hamilton i przeniósł się tutaj wraz z żoną na emeryturę. Uwielbiał te okolice. Powiedział, że jego żona była woluntariuszką w muzeum w Massey—rzeczywiście, gdy na drugi dzień tam poszliśmy, od razu mnie zidentyfikowała, z pewnością jej opowiedział jej o naszym spotkaniu. Delektowaliśmy się cudownym zachodem słońca na rzece i zrobiłem dużo zdjęć. Gdy dopłynęliśmy do brzegu i ładowaliśmy kanu na dach samochodu, podjechał bardzo duży samochód i również na wodzie pojawiła się 24-stopowa łódź osadzona na pontonach (pływakach)—oba pojazdy czekały na nasz odjazd. Z samochodu podeszła kobieta i nam pomagała z kanu—była ona Indianką, uczęszczała na studia magisterskie na uniwersytecie Queen’s University w Kingston, studiując przedsiębiorczość. Właśnie zakończyły się zawody wędkarskie, gdzie oferowano dla zwycięzców bardzo duże nagrody! Powiedziałem jej, że 10 lat temu mój znajomy zajął pierwsze miejsce na takich zawodach i otrzymał w nagrodę samochód—ale od tamtego czasu nie udało mu się powtórzyć tego sukcesu. Sądzę, że umiejętności, sprzęt i doświadczenie są ważne, ale jednak bardzo dużo zależy od szczęścia, szczególnie jeśli się pragnie złapać dużą rybę!

Miejsce, gdzie znajdowała się Garnier High School dla chłopców. Obecnie pozostał tylko postument, na którym kiedyś stał posąg Chrystusa.

W przeddzień naszego wyjazdu udaliśmy się do miasta Spanish, zwanego „bramą do północnego kanału”. Drogą Garnier Road dojechaliśmy do przystani miejskiej, „Spanish Municipal Marina”. W nowoczesnym budynku znajdowały się przyrządy do ćwiczeń, a koło niego przechodził szlak pieszy, który Catherine postanowiła zaliczyć—ja czekałem w samochodzie i czytałem książkę. Było tak gorąco, że musiałem znaleźć zacienione miejsce, bo inaczej nie dałoby się w środku wytrzymać (aż trudno uwierzyć, że 25 września temperatura osiągnęła +30 C!).

A tak oryginalnie wyglądała szkołą Garnier High School. Na zdjęciu widać postument wraz ze statuą Chrystusa

Kilkadziesiąt lat temu, bardzo blisko przystani znajdowały się dwie Szkoły Rezydencjalne dla dzieci indiańskich. Jedna była dla chłopców (St. Peter Claver School i Garnier High School, mieszcząca się w budynku tej pierwszej szkoły) i prowadzili ją Jezuici. Druga szkoła, St. Josheph’s School for Girls (Szkoła Św. Jozefa dla Dziewcząt) prowadzona była przez zakon „Daughters of the Heart of Mary”. Szkołę średnią „Garnier High School” (również zwaną „Garnier College”) zamknięto w 1965 roku i jej budynek wyburzono w 2004 roku. Szkoła Św. Józefa dla Dziewcząt zamknęła się w 1962 roku, a w 1981 r. opuszczony budynek strawił pożar.

Ruiny szkoły St. Joseph's School for Girls

Pamiętam, że w 1994 r. odwiedziłem miasteczko Spanish i przejeżdżałem koło jeszcze stojącego, aczkolwiek pustego budynku szkoły Garnier School—na froncie, przed jej wejściem, stał postument, jakkolwiek bez statuy—na starych fotografiach widać na cokole posąg Chrystusa z otwartymi ramionami. W 2017 roku w miejscu, gdzie był budynek szkoły, znajdowało się pole i jedynie pozostawiono samotny postument. Również umieszczono granitowy pomnik, przedstawiający wizerunki obu szkół—został on ustawiony na pamiątkę wszystkich dzieci, które uczęszczały do tych szkół.

Granitowy pomnik

Kilkaset metrów od szkoły dla chłopców nadal stał budynek, a raczej jego szkielet, w którym mieściła się szkoła Św. Józefa dla Dziewcząt. Statua Św. Józefa była widoczna w nawie nad głównym wejściem do szkoły. Brama była otwarta, weszliśmy na jej posesję—ktoś mieszkał koło tej szkoły, całe to miejsce było niezmiernie oryginalne i chętnie porozmawialibyśmy z właścicielem.

Stara fotografia przedstawiająca obie szkoły-Garnier High School dla chłopców i St. Joseph's School dla dziewcząt

Szkoły rezydencjalne pozostawiły po sobie bardzo bolesne wspomnienia i przez lata ci, którzy do tych szkół chodzili, często publicznie wspominali spędzone w nich lata.
Od 1994 roku corocznie uczestniczyłem w jezuickich rekolekcjach w ośrodku Manresa, w mieście Pickering w Ontario. Zaraz koło domu rekolekcyjnego znajduję się dom opieki dla jezuitów, Rene Goupil House, gdzie większość starszych i chorych jezuitów spędza ostatnie lata życia. Przez lata czytałem nekrologi zmarłych tam jezuitów i od czasu do czasu pojawiały się w nich wzmianki, że dany jezuita swego czasu uczył lub pracował w Szkole Rezydencjalnej w Spanish. Podczas moich ostatnich rekolekcji, w końcu 2017 roku, dowiedziałem się, że jeszcze żyje jeden jezuita, będący kiedyś związany ze Szkołą Rezydencjalną w miejscowości Spanish i obecnie przebywa właśnie w domu opieki w Pickering.


W drodze powrotnej do parku wstąpiliśmy do sklepiku na lody i porozmawialiśmy z parą Francuzów, którzy specjalnym rowerem przemierzali Kanadę od Vancouver do miasta Quebec City—zaczęli swoją podróż w lipcu. Zawsze jestem pełen podziwu dla takich ludzi!


I wreszcie przyszedł 27 dzień września 2017 roku, ostatni nasz dzień nie tylko w parku, ale też ostatni dzień naszego wspólnego pobytu! Po spakowaniu się pojechaliśmy do muzeum w Massey, ale tyko spędziliśmy w nim 10 minut, kupując bardzo tanie książki i filmy DVD. Przed południem, po 36 dniach wspólnego podróżowania, pożegnaliśmy się! Catherine pojechała na zachód do Minnesoty, a ja z powrotem do Mississauga. Jeszcze po raz ostatni zatrzymałem się w Espanola, bo Catherine poprosiła mnie o kupno kilku latarek, jak też poszedłem do sklepu The Giant Tiger—było strasznie gorąco (+32C) i już nie miałem żadnych czystych koszulek z krótkim rękawem—wyjeżdżając na te wakacje, nie spodziewałem się, że będzie tak upalna pogoda i zabrałem ze sobą o wiele więcej cieplejszego ubrania. Koło sklepu przechodziły tory kolejowe, prowadzące z fabryki Domtar Paper Mill w kierunku południowym. Jest to jedyna istniejąca i rzadko używana część kolei Algoma Eastern Railway, która kiedyś kończyła się na wyspie Manitoulin Island.


Na krótko też zatrzymałem się w mojej ulubionej restauracji Hungry Bear Restaurant i wpadłem na chwilę do sklepu z pamiątkami The Trading Post, a potem dojechałem do skrzyżowania dróg 69 i 522. Jeszcze nie tak dawno znajdował się tam Grundy Supply Post, w którym zakupiliśmy nasze kanu w 2010 roku. Obecnie nie było żadnych budynków, jedynie pozostały rdzewiejące dystrybutory paliwa. Na szczęście cały ten biznes po prostu przeniósł się i nadal działał przy wjeździe do parku Grundy Lake Provincial Park—najprawdopodobniej nowa autostrada nr 400 będzie niebawem przechodziła przez ten teren.

Była lokacja Grundy Lake Supplies Post na skrzyżowaniu dróg 69 i 522, gdzie w 2010 r. kupiliśmy nasze kanu. Biznes przeniósł się 1 km dalej i nadal prosperuje koło wjazdu do parku Grundy Lake Provincial Park.

Planowałem spędzić noc w parku Six Mile Lake Provincial Park, ale szybko zorientowałem się, że nie uda mi się do niego dotrzeć na czas. Na szczęście blisko Parry Sound znajdował się park Oastler Lake Provincial Park, który był prawie kompletnie pusty, jego biura były zamknięte i szybko udałem się na miejsce nr 132, na którym kiedyś też spędziliśmy noc. Ponieważ tym razem miałem jedynie malutki ‘zapasowy’ namiot Catherine, mój dmuchany materac nawet się w nim nie mieścił, ale jakoś go dopasowałem—jedną noc mogę przecierpieć! Aby namiot nie przeciekał, nakryłem go tarpoliną. Nadal było niezmiernie gorąco i parno, ale prognoza pogody zapowiadała o wiele chłodniejsze dni—nasz koniec wakacji wybraliśmy w idealnym czasie!

Miejsce nr 132 w parku Oastler Lake Provincial Park i mój malutki 'zastępczy' namiot, w którym ledwie się mieściłem.

Pojechałem do biura parku, na zewnątrz znajdowała się budka telefoniczna i właśnie miałem zamiar z niej skorzystać… i wtedy po raz pierwszy usłyszałem przejeżdżający nieopodal pociąg. Był on strasznie głośny! Nie przesadzam, ale myślałem, że nagle pociąg pojawi się na drodze i mnie przejedzie, tak jak się czasem zdarza w filmach z dreszczykiem! Musiałem poczekać z rozmową telefoniczna, aż się oddalił, bo niemożliwe byłoby cokolwiek usłyszeć. Następnie pojechałem z powrotem na miejsce biwakowe i przez jakiś czas czytałem książkę i delektowałem się czerwonym winem. Kilkakrotnie słyszałem przejeżdżające pociągi (bardzo blisko parku były dwie linie kolejowe, po jednej jechały pociągi na wschód, po drugiej na zachód). Kiedykolwiek nadjeżdżał pociąg, najpierw słyszałem jego głośny gwizd, który stawał się coraz głośniejszy i wreszcie mogłem słyszeć rytmiczne odgłosy pociągu, tak przenikliwe, że często miałem wrażenie, że pociągi przejeżdżały koło mojego namiotu! Udało mi się zasnąć po godzinie pierwszej w nocy, ale przynajmniej raz obudził mnie przejeżdżający pociąg. Przed godziną 6:00 rano obudziłem się z powodu przenikliwego gwizdu pociągu—nie miało sensu powtórnie zasnąć, bo po kilku minutach usłyszałem następny pociąg—i potem jeszcze jeden. W poprzednich latach w tym parku zatrzymywałem się kilkakrotnie i nie mam pojęcia, dlaczego wówczas odgłosy pociągów mi nie przeszkadzały! Szybko spakowałem namiot—akurat zaczęło lekko kropić—i opuściłem park po godzinie 7:00 rano. Po krótkiej wizycie w sklepie MEC (Mountain Equipment Co-op) w Barrie, przed godziną 11:00 szczęśliwie dotarłem do domu.


Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157699705142605

niedziela, 5 stycznia 2014

Wycieczka do Parków Prowincjonalnych Chutes, Matinenda, Missisagi i Oastler Lake oraz Pobyt na Wyspie Manitoulin Island, Ontario, 15-25 lipca 2013 r.



Nasza trasa z Toronto do parków Chutes i Matinenda, do Elliot Lake i parku Missisagi, na wyspę Manitoulin Island, do parku Oastler Lake i z powrotem do Toronto

Podczas naszych wycieczek w ostatnich pięciu latach praktycznie odwiedziliśmy prawie każdy park prowincjonalny w okolicach znajdujących się stosunkowo blisko Toronto (5 godzin jazdy samochodem) nadający się do biwakowania i pływania na kanu, jak też niejednokrotnie powracaliśmy do tych samych miejsc. Oczywiście, nie znaczy to, że zaczyna nam brakować miejsc do wyjazdów: Ontario posiada tysiące jezior i rzek, aczkolwiek wiele z nich znajduje się daleko od Toronto, są jedynie dostępne mocnymi samochodami terenowymi lub samolotami, są bardzo odizolowane i często pływanie po nich na kanu wymaga dużo długich i żmudnych portaży. Po dokładnym przejrzeniu mapy Ontario, zauważyłem dość nowy park o nazwie Matinenda Provincial Park, położony 15 km na północ od miasta Blind River. Park ten, o powierzchni 29,417 hektarów, założony w 2003 r., oferuje wiele możliwości wypoczynku: wędkowanie, polowanie, biwakowanie, pływanie na łódkach i kanu, piesze wędrówki, pływanie, a zimą również jazdę na skuterach śnieżnych.  Ponieważ w obecnej chwili park nie posiada żadnej infrastruktury (jedynie dzikie miejsca biwakowe), nie są wymagane żadne opłaty.  Jezioro Matinenda jest największym jeziorem w parku. W celu uzyskania dodatkowych informacji skontaktowałem się z Ontario Parks i otrzymałem kilka wiadomości email od Tamary Flannigan, kierowniczki parków Missisagi & Spanish River.  Park wydawał się zachęcający oraz dość odizolowany; ponieważ Catherine nigdy przedtem nie odwiedzała tej okolicy, postanowiliśmy się tak wybrać.
W parku Chutes Provincial Park, koło wodospadów

Z Toronto wyjechaliśmy rankiem 15 lipca 2013 r. autostradą nr. 400.  Było niezmiernie gorąco i parno, kilka razy zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, zrobiliśmy też zakupy w mieście Parry Sound, wpadliśmy na kawę na obrzeżach miasta Sudbury i dotarliśmy do małego miasteczka Massey, koło którego znajdował się park Chutes Provincial Park.  W nim zamierzaliśmy spędzić pierwszą noc, jako że jechanie non-stop do parku Matinenda i następnie kilkugodzinne wiosłowanie do miejsca biwakowego byłoby zbyt wyczerpujące.

Obładowani, wypływamy z parkingu na jeziorze Matinenda Lake
Park Chutes bierze swoją nazwę z ‘log chutes’, ślizgów/zjeżdżalni, które swego czasu służyły do transportu kłód drzewnych dookoła wodospadów czy bystrzy w czasach, gdy rzekami spławiano kłody drzewne. Otrzymaliśmy miejsce nr. 95, polecone przez pracowników parku, vis-a-vis malowniczych wodospadów i bystrzyn i byliśmy z niego zadowoleni.  Niedaleko przebiegał szlak pieszy, ale mieliśmy jedynie czas na zejście do wodospadów.  Potem rozpaliłem ognisko i wrzuciliśmy na grilla steki; w tym samym momencie pojawiły się roje komarów, atakując nas niemiłosiernie.  Ledwie udało się nam zjeść kolację i wypić zimne piwo i szybko udaliśmy się do namiotu, zasypiając przy kojącym szumie wodospadów.

Płyniemy na jeziorze Lake Matinenda ku wyspie Graveyard Island
Rankiem spakowaliśmy się i pojechaliśmy do miasta do sklepu LCBO kupić zimne piwo, przejechaliśmy się trochę po miasteczku i drogą nr. 17 dotarliśmy do miasta Blind River, gdzie zatrzymaliśmy się w restauracji Kentucky Fried Chicken na szybki posiłek.  Od miasta do parku Matinenda prowadzi droga, ale zapytany przez nas miejscowy powiedział, że nigdy o takim parku nie słyszał; na szczęście inny mężczyzna potrafił wskazać, jak dojechać do drogi — i po 30 minutach jazdy dotarliśmy do jej końca, gdzie znajdował się ogromny i bezpłatny parking.  Panował tam dość duży ruch — przyjeżdżało sporo samochodów, wodowano łodzie, jak też co jakiś czas motorówki przypływały do brzegu i cumowały przy doku.  Na jeziorze Matinenda znajdowało się ponad 100 prywatnych domków letniskowych (cottages) i udało mi się pogadać z kilkoma ich posiadaczami.  Co ciekawe, dopiero ode mnie dowiedzieli się, że tutaj był park prowincjonalny!

Odpłynęliśmy o godzinie 15: 30, jak zwykle przyciągając uwagę wielu osób z powodu ogromnej ilości ułożonych jeden na drugim bagaży w kanu (mówiliśmy, że wybieramy się na kilka miesięcy). 


Obraz wyspy "Monument Island", na której biwakowaliśmy przez kilka dni autorstwa Dave Moir.  Reprodukowany za pozwoleniem autora.  Może być zamówiony od autora na stronie http://www.viewcanada.com/


Nie miałem pojęcia, gdzie będziemy biwakować, ale według mapy okolice wyspy Graveyard Island (wyspa cmentarna) na jeziorze Matinenda wyglądały zachęcająco.  Skierowaliśmy się na północ, leniwie wiosłując w gorącej i parnej pogodzie.  Trzymaliśmy się blisko brzegu i po godzinie po lewej stronie ukazała się spora zatoczka.  Byliśmy dość zmęczeni tą pogodą i zamiast kontynuować na północ, ku wyspie Graveyard Island, postanowiliśmy spenetrować zatoczkę i być może na niej znaleźć odpowiednie miejsce do biwakowania.  Już po kilku minutach Catherine dostrzegała na lewym brzegu zatoczki miejsce na biwak, ale mi się ono nie podobało i płynąłem dalej do zatoczki, gdzie wyłoniły się przed nami dwie wyspy.  Ta po prawej stronie zdawała się być prywatna (dostrzegliśmy zabudowania), ale druga była dzika.  Gdy dopłynęliśmy do niej, byliśmy nią zachwyceni: była to skalna, o mniej-więcej okrągłym kształcie wysepka, ok 100 na 60 metrów, rosło na niej kilka wysokich sosen i ogrom krzewów jagodowych z dojrzałymi jagodami (których codziennie spożywaliśmy ogromne ilości).  Środek wyspy stanowiła głównie płaska, odkryta skała, na której znajdowało się otoczone kamieniami miejsce na ognisko.  Jednak najbardziej niezwykłym i charakterystycznym obiektem wyspy była masywna, kilkumetrowej wysokości formacja skalna, przypominająca Monolit z filmu „2001: Odyseja Kosmiczna” (gdyby jeszcze było na niej plemię skaczących i krzyczących człekopodobnych, mógłbym zrobić alternatywny początek tego słynnego filmu!).  Gdy spojrzałem na mapę topograficzną na ekranie mojego GPS, stwierdziłem, że wyspa posiada bardzo trafną nazwę: „Monument Island”
Wreszcie przybyliśmy na wyspę Monument Island!
Wypakowaliśmy nasze rzeczy z kanu, pozostawiając sprzęt kuchenny na skalnym brzegu, kilka metrów od tego pomnika przyrody, a namiot rozbiliśmy pomiędzy ‘kuchnią’ a miejscem na ognisko, które postanowiliśmy nadal używać.  Kilka razy koło wyspy przepływały motorówki i łodzie z wędkarzami, ale poza tym nikt nie zakłócał naszego spokoju.  Pierwszej nocy wydarzył się dość osobliwy fenomen.  Wieczorem leżałem w namiocie i ponieważ nie było wiatru i dookoła panowała kompletna cisza, powoli zasypiałem.  Nagle usłyszałem szum fal rozbijających się o brzegi wyspy; zazwyczaj jest to powodowane przez przepływające niedaleko łodzie motorowe — lecz byłem przekonany, że nie słyszałem żadnej łodzi (a są one dość głośne i nie sposób byłoby nie usłyszeć pracującego silnika, tym bardziej w tak cichą noc)!  Pogłosy rozbijających się fal można było wyraźnie słyszeć przez minutę, a potem ponownie nastąpiła niezmącona cisza.
Miejsce na ognisko i nasz namiot
w centrum wyspy Monument Island

Siedemnastego lipca 2013 r. popłynęliśmy na kanu w kierunku południowo-zachodnim, gdzie zatoczka zwężała się, aż stała się ujściem rzeki Blind River.  Planowaliśmy dotrzeć rzeką do następnego dużego jeziora, Chiblow Lake; bez pośpiechu wiosłowaliśmy aż dotarliśmy do małej tamy.  Byliśmy zbyt leniuchowaci, aby przenieść kanu i nawróciliśmy.  Trochę się rozpadało, ale ponieważ cały czas było gorąco, deszcz nam specjalnie nie przeszkadzał.  Opuściwszy rzekę, powtórnie znaleźliśmy się na jeziorze Matinenda.  Było południe, gorąco, bezwietrznie i nawet ptaki zamilkły, ukryte w lesie od intensywnego słońca.  Parę metrów od nas z wody wystawała kłoda drzewa, do której podpłynęliśmy.  Okazało się, że był to koniec dość długiego zatopionego drzewa, znajdującego się prawie całkiem pod wodą.  Lekko go pchnąłem i udało mi się go ruszyć… i potem wydarzyło się coś niezwykłego: nieoczekiwanie usłyszeliśmy niezmiernie wyraźne brzmienie wartko płynącej wody, jak gdyby wypływającej z akurat otwartej tamy! 

Wyspa Monument Island
Ponieważ ów dźwięk rozpoczął się w tym samym momencie, gdy pchnąłem kłodę, miałem odczucie, że nieumyślnie odemknąłem jakąś niewidzialną zatyczkę, tym samym uwalniając wodę z jeziora.  Catherine i ja doskonale słyszeliśmy ten niezwykły szum wody i intensywnie rozglądaliśmy się dookoła, starając się znaleźć jego źródło, ale niczego nie zauważyliśmy i nie mogliśmy ustalić jego źródła.  Niebawem wszystko ucichło i na nowo zapanowała kompletna cisza.  Skierowaliśmy się na północ, ominęliśmy naszą wyspę, potem przepłynęliśmy koło skalnej wysepki pełnej mew i kormoranów.  Niektóre z mew były bardzo poruszone naszą obecnością i nurkowały nad nami, próbując nas odstraszyć! 
Koło skalnej wysepki na jeziorze Lake Matinenda,
pełnej ptaków, które starały się nas atakować
Przepłynęliśmy przez cieśninę Butterfield Narrows — znajdowało się tam kilka prywatnych domków, tworząc małą osadę letniskową — i z oddali zobaczyliśmy wyspę Graveyard Island, jak też wiele innych imponujących skalnych wzgórz i poszarpanych, kamienistych brzegów.  Z dala ujrzeliśmy też Winter Portage.  Po kilkunastu minutach zawróciliśmy i płynąc przez przesmyk, trzymaliśmy się blisko prawego brzegu, przepływając koło Paradise Point (Przylądek Rajski), oznaczony białym krzyżem z następującym napisem: „Podnieście oczy w górę i patrzcie: Kto stworzył te rzeczy?  Księga Izajasza 40:26”.  W drodze powrotnej powtórnie zostaliśmy ‘zaatakowani’ przez szalejące ptaki, ale gdy zrozumiały, że nie zamierzamy do ich wyspy dopłynąć, dały nam spokój.


Osiemnastego lipca 2013 r. wieczorem siedzieliśmy przy ognisku i spożywaliśmy kolację.  Pogoda nie wyglądała zbyt zachęcająco — na niebie kłębiły się ciemne, masywne chmury, ale nie padało i nawet kilku wędkarzy w małej motorowej łódce krążyło dookoła wyspy, próbując coś złapać.  Nastawiłem radio morskie na kanał pogodowy i od razu usłyszałem ostry, przenikliwy dźwięk: był to alarm pogodowy.  Okazało się, że bardzo silna burza miała lada chwile pojawić się w naszej okolicy, z powiewami wiatru dochodzącymi do 100 km/h.  Pośpiesznie dokończyliśmy kolację, zabezpieczyliśmy kanu i rzeczy pozostawione na brzegu.  Niecałe 15 minut później spadły pierwsze krople deszczu… i rozpętało się istne piekło! 
Pamiątkowe zdjęcie koło Monumentu na wyspie  Monument Island
Chociaż siedzieliśmy bezpiecznie w namiocie, słyszeliśmy padające strugi deszczu na tropik namiotu i niebawem poczuliśmy bardzo mocne powiewy wiatru, które dosłownie wgniotły jedną ściankę namiotu prawie do połowy namiotu!  Nie mieliśmy pojęcia, czy namiot wytrzyma takie naprężenia.  Po następnych kilku minutach usłyszeliśmy grzmoty i pojawiły się tak intensywne i jasne błyskawice, że mnie oślepiały i nie byłem na nie w stanie patrzeć, chociaż obserwowałem je przez ściankę namiotu i tropik!  W pewnym momencie przenikliwa błyskawica oświetliła wnętrze namiotu i w tej samej chwili usłyszeliśmy potężny grzmot — nie byłbym zdziwiony, gdyby piorun uderzył w skalny monolit, znajdujący się 10 metrów od namiotu.  Pomimo deszczu, wiatru i błyskawic, nałożyłem na siebie ubranie nieprzemakalne i wyszedłem na zewnątrz, aby upewnić się, że nasze rzeczy były bezpieczne.  Kanu było OK, chociaż częściowo zanurzone w wodzie (oczywiście, było przywiązane liną do drzewa, bo 2 lata temu w parku Massasauga po prostu w nocy odpłynęło…) i wszystkie pozostałe rzeczy też.  Natomiast jezioro przypominało miniaturowy ocean: jego powierzchnia niemalże gotowała się, kipiało ono wzburzonymi falami, tworzącymi na nim białą pianę, a potężne fale bezlitośnie chłostały kamienne brzegi wyspy, przelewając się po skałach.  Aż wzdrygnąłem się na myśl, że moglibyśmy byli złapani na kanu przez taką burzę!  Wszystko to trwało około godziny i muszę uczciwie powiedzieć, że nigdy przedtem nie doświadczyłem tak gwałtownej burzy podczas biwakowania!  Namiot okazał się mocny i nie tylko nie doznał żadnych uszkodzeń, ale również nie przepuścił wody.

W sobotę wstaliśmy rano i zaczęliśmy się pakować.  W czasie naszego pobytu na wyspie zauważyliśmy bardzo dużo różnej wielkości karaluchów, większość z nich gromadziła się w dwóch miejscach: przy ognisku oraz na brzegu, gdzie trzymaliśmy sprzęt kuchenny. 
Wyspa Monument Island nocą
Podczas pakowania nagle usłyszałem krzyk Catherine — gdy wyjęła nóż z plastikowej pochwy, wyleciały z niej cztery karaluchy!  Postanowiliśmy bardzo dokładnie sprawdzić wszystkie nasze rzeczy i upewnić się, że nie przyniesiemy żadnego wstrętnego robala do domu.  Znaleźliśmy kilka karakonów w podstawie kuchenki, ale na szczęście żaden z nich nie dostał się do naszych wodoodpornych bagaży i beczułek.  Ta cała ‘kontrola karaluchowa’ opóźniła nasz wyjazd o 2 godziny i w rezultacie Catherine zamierzała przechrzcić wyspę na „Wyspę Karaluchów”

Nasze trasy na kanu w parku Matinenda Provincial Park
Droga powrotna do parkingu (7 km) zajęła nam 1.5 godziny.  Ponieważ była sobota, na parkingu panował duży ruch; spostrzegliśmy też sporo Amerykanów, posiadających domki letniskowe w okolicy.  Szybko rozładowaliśmy kanu, zapakowaliśmy wszystko do samochodu i pojechaliśmy do Blind River, gdzie złożyliśmy wizytę w kilku sklepach, a następnie drogą nr. 17 dojechaliśmy do drogi nr. 118, prowadzącej na północ do miasta Elliot Lake, w ten sposób zakończając pierwszą część naszej wycieczki.

Pomnik w Elliot Lake
Miasto Elliot Lake powstało w 1955 r. na właściwie kompletnie dzikim, niezamieszkałym terenie, kiedy w okolicy odkryto ogromne złoża uranu i swego czasu było światową stolicą wydobycia rudy uranu, posiadało 26,000 mieszkańców, głównie zatrudnionych w przemyśle górniczym.  W latach dziewięćdziesiątych XX w. zamknęła się ostatnia kopalnia uranu i niektórzy przypuszczali, że wkrótce stanie się ono niezamieszkałym ‘miastem-widmem’, jakich pełno jest w Ontario.  Jednakże tak się nie stało głównie z powodu napływu fali emerytów, przyciągniętych niezmiernie tanimi cenami domów, dziką przyrodą i pięknymi krajobrazami.  Obecnie miasto posiada szpital, centra handlowe, sklepy, hotele i nawet miejską linię autobusową.

Pomnik górników w Elliot Lake
Po raz pierwszy odwiedziłem Elliot Lake w 1993 r. i do tej pory pamiętam, jak sprzedawca domów bezinteresownie oprowadził nas po całym mieście, pokazując co ciekawsze obiekty i oczywiście domy na sprzedaż.  Domki jednorodzinne w zabudowie szeregowej (towhouses) kosztowały od $20,000 do $30,000, a za $50,000 można było kupić całkiem przyzwoity wolnostojący dom!  Dlatego wiele emerytowanych ludzi, po sprzedaniu swoich domów w Toronto ze znacznym (i zazwyczaj bezpodatkowym) zyskiem, przeprowadziło się do Elliot Lake, gdzie z reguły mieszkają od maja do października, a potem wyjeżdżają na Florydę i do innych południowych stanów na zimę.

W 2003 roku wraz z kolegą przez tydzień biwakowałem w parku Missisaga Provincial Park, znajdującym się na północ od Elliot Lake.  Jednego ranka kolega spostrzegł małego misia wałęsającego się koło naszego biwaku.  Tak jak stałem, wyszedłem z namiotu, wsiadłem do samochodu i zaczęliśmy jechać za niedźwiadkiem.  Przez te wszystkie emocje samochód znalazł się w rowie (a biedny wystraszony niedźwiadek zniknął w lesie).  Krzysztof zatrzymał przejeżdżający samochód i poprosił prowadzącą go kobietę o podwiezienie go do biura parku; wkrótce przybył kierownik parku, szybko przymocował łańcuch do ramy samochodu i bez problemu wyciągnął samochód.  Gdy po południu poszedłem podziękować kobiecie za udzieloną pomoc (biwakowała niedaleko od nas), okazało się, że się znamy: w 1995 r. oboje braliśmy udział w wycieczce na kanu w parku Everglades na Florydzie i nawet posiadałem z nią zdjęcie w restauracji, jak delektowaliśmy się… smażonym aligatorem!  Z powodu problemów oddechowych potrzebowała świeżego powietrza i biwakowała w parku w namiocie od maja do października.  Opowiedziała nam też, że nie tak dawno niedźwiadek zrobił duże spustoszenie na jej biwaku; ponieważ już raz go usunięto z parku i ponownie wrócił, musiano go zastrzelić.
Miejce biwakowe nr. 15 w parku Missisagi Provincial Park
koło Elliot Lake
Jako że Catherine nigdy nie była w tym parku, zadecydowaliśmy w nim się zatrzymać przynajmniej na jedną noc.  Co ciekawe, Missisagi Park miał być właściwie zamknięty w 2013 r. i stać się tzw. parkiem dziennym (wraz z innymi 9 parkami), ale dzięki interwencji władz miasta Elliot Lake nadal był otwarty i częściowo finansowany przez Elliot Lake.  Zdziwiłem się, zastając tak dużo turystów biwakujących w parku, który miał być zamknięty jakoby z powodu rzekomo niedostatecznej ilości biwakowiczów! Chociaż nie zamierzaliśmy w parku długo zabawić, szukaliśmy jednak dobrego miejsca i spędziliśmy ponad godzinę, jeżdżąc krętymi drogami zanim znaleźliśmy miejsce nr. 15.  Po rozbiciu namiotu pogadaliśmy z parą turystów na przyległym miejscu, potem z facetem biwakującym naprzeciwko oraz z rodziną ze Szwajcarii, mieszkającą w wypożyczonym samochodzie turystycznym.  Catherine poszła na przechadzkę i spotkała ponad osiemdziesięcioletniego faceta, który przeszedł operacje wymiany dwóch stawów biodrowych i niepochlebnie wyrażał się o swoim chirurgu, bo po operacji wynikło wiele bolesnych powikłań.  Świat jest mały: osobiście znałem tego lekarza!  


Drzwi prowadzące do budynku, w którym znajduje się Muzeum
Górnictwa.  Kiedyś należały do jednej z czołowych
kopalnii w okolicy
Po południu oraz następnego dnia pojechaliśmy do miasta Elliot Lake, gdzie Catherine wzięła prysznic się polu biwakowym dla samochodów turystycznych (park nie posiadał pryszniców) i przez kilka godzin zwiedzaliśmy miasto.  Od razu zauważyłem nowy pomnik nad jeziorem, poświęcony pracownikom pobliskich kopalni, którzy zmarli z powodu różnych chorób zawodowych — ich imiona były wyryte na marmurowej ścianie.  Również udaliśmy się na miejsce centrum handlowego Algo Centre Mall: w czerwcu 2012 r. część dachu tego centrum zawaliła się, zabijając dwie osoby.  Prawie każdego dnia w radiu słuchaliśmy wiadomości o toczącym się dochodzeniu w sprawie tej tragedii.  Również wpadliśmy do Muzeum Górnictwa, które były rzeczywiście szalenie interesujące i bogate w informacje, posiadało wiele historycznych artefaktów, przedstawiało historię przemysłu górniczego i wydobycia uranu, jak też znajdował się w nim Kanadyjski Panteon Górnictwa, gdzie można było zobaczyć fotografie i biografie czołowych ludzi, którzy przyczynili się do rozwoju przemysłu górniczego w Kanadzie.  Żałuję, że nie mieliśmy więcej czasu w muzeum spędzić.
Inside the Mining Museum in Elliot Lake
Jednym z czołowych inżynierów-górników odpowiedzialnych za rozwój okolicy Elliot Lake był Stephen Boleslav Roman, emigrant słowacki.  W latach osiemdziesiątych XX w. ufundował imponującą Katedrę Przemienienia w Markham (miasto przylegające do Toronta).  Roman zmarł w 1988 r., zanim ukończono Katedrę, i w niej odbyły się po raz pierwszy uroczystości pogrzebowe — jej fundatora.  Niestety, ze względu na wielorakie problemy, Katedra została zamknięta w 2006 r. i nie jest już uważana za Kościół Katolicki.

Nasza trasa na wyspie Manitoulin Island
Następnego dnia spakowaliśmy się i pojechaliśmy w stronę wyspy Manitoulin Island.  Wyspa ta, o powierzchni 2,766 km kwadratowych, jest największą jeziorową wyspą na świecie, jak też jedno ze 108 położonych na niej jezior, jezioro Lake Manitou, jest największym jeziorem na świecie na największej wyspie słodkowodnej na świecie!  Na wyspę można się dostać przez obrotowy most prowadzący do miasteczka Little Current (kiedyś był to most kolejowy, ale już od dziesiątek lat nie przejechał po nim pociąg) lub też od strony południowej wyspy, używając promu MS Chi-Cheemaun (co znaczy w języku Ojibwe, „Wielkie Kanu”), kursującego kilka razy dziennie pomiędzy Tobermory na przylądku Bruce Peninsula i miasteczkiem South Baymouth na wyspie.  Na początku sezonu w 2013 r. poziom wody był zbyt niski i prom nie był w stanie cumować, toteż przez pierwsze kilka tygodni nie chodził, co miało negatywny wpływ na lokalną ekonomię wyspy, tym bardziej, że podczas gdy środki masowego przekazu dużo mówiły o tym, że prom nie kursuje, praktycznie ledwie wspomniały, gdy zaczął kursować.  W rezultacie wiele potencjalnych turystów błędnie uważało, że prom był nadal unieruchomiony i zmieniło swoje plany wakacyjne.

Witajcie w Little Current!
Tablica pamiątkowa znajdująca się koło kanału Swift Current Channel zawiera ciekawe informacje na temat znaczenie tego kanału już niemalże czterysta lat temu, gdy wiele znanych ludzi używało tą trasę wodną:

TRASA VOYAGEURS

Przez ten kanał w Swift Current przemierzały kanu odkrywców, misjonarzy i handlarzy skór, którzy jako pierwsi otworzyli interior tego kontynentu.  Ich trasa prowadziła rzeką Ottawa River do połączenia się z rzeką Mattawa i stamtąd przez jezioro Nipissing, rzekę French River, zatokę Georgian Bay i kanał North Channel do jezior Michigan lub Superior (Górnego).  Tą drogą wodną przemierzali Jean Nicolet w 1634, Pierre Espirit Radisson i Médart Chouart des Groseilliers w 1659 r., ojciec Claude Allouez w 1665 r., Daniel Greysolon, Sieur Dulhut w 1678, Pierre de la Vérendrye w 1727 r., Alexander Henry w 1761 r., Simon McTavish and William McGillivray w 1784 r., David Thompson w 1812 r. i Sir George Simpson w 1841.

Nasze miejsce biwakowe # 142 w ośrodku Batman's
Po krótkim postoju w Espanola, wjechaliśmy na obracany most w Little Current i znaleźliśmy się na wyspie Manitoulin Island,.  Udaliśmy się do Visitors’ Center, gdzie pobraliśmy kilka broszur na temat lokalnych atrakcji i zakwaterowania.  Ponieważ prawie 40% mieszkańców wyspy Manitoulin składa się z Indian, bardzo ucieszyliśmy się, gdy znaleźliśmy w jednej z broszur indiańskie pole biwakowe i od razu tam się skierowaliśmy.  Gdy przybyliśmy, zastaliśmy kilka biwakujących Indian, tereny służące do obrzędów i ceremonii, otwartą przestrzeń i puste biuro… nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie właściwie możemy rozbić namiot, nie okazując braku respektu dla tych świętych gruntów.  Postanowiliśmy więc pojechać do innego miejsca o nazwie Batman’s.  Wprowadziłem do mojego GPS jego dane i nierozsądnie pojechaliśmy według jego wskazówek.  Ale mieliśmy przejażdżkę!  Wodziliśmy po pustych, polnych, wyboistych i wyżłobionych drogach, mijając ogrodzone pastwiska i pola, prawie-że nie widząc żadnych zabudowań.  Dwukrotnie musieliśmy zawrócić, bo po prostu dalej się nie dało jechać (przynajmniej naszym samochodem).  W pewnym momencie droga stała się niezmiernie stroma i powoli zjeżdżaliśmy w dół — na szczęście kanu było dobrze przymocowane do dachu, inaczej z pewnością ześlizgnęło by się z samochodu!  


(Prawdopodobnie) opuszczony kościółek
Zauważyliśmy też sporo turbin wiatrowych wyłaniających się na horyzoncie.  Owszem, zdawałem sobie sprawę, że urządzenia GPS nie są idealne, ale nie mogłem uwierzyć, że potrafią być tak beznadziejnie głupie!  Wreszcie wjechaliśmy na główną drogę (którą powinniśmy jechać do początku) i dotarliśmy do ośrodka „Batman’s Cottages and Campground”.  Znajdowało się na nim dużo permanentnych i usuwalnych zabudowań (tzn. samochody/przyczepy turystyczne do spania oraz duże przyczepy kampingowe), które tworzyły małe, dynamiczne miasteczko, jak też było kilka miejsc biwakowych.  Wybraliśmy miejsce nr. 142, z widokiem na jezioro.  Cóż, mając za sobą biwakowanie na dziewiczych wysepkach, odległych i niedostępnych dla łodzi jeziorach lub też dzikich, zalesionych i skalistych brzegach, to miejsce z pewnością nie przemawiało do nas za bardzo.  Ponieważ na wyspie Manitoulin nie było żadnych parków prowincjonalnych, nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy się tu zatrzymać na noc.  Szybko rozpaliłem ognisko i z przyjemnością przy nim siedzieliśmy do północy.  Około godziny 4:00 nad ranem obudziły nas jakieś szmery; Catherine wyszła z namiotu i szybko do niego wróciła, mówiąc, że koło namiotu chodzi nie niedźwiadek, ale jeszcze gorsze zwierzę: skunks (śmierdziel), który właśnie delektował się naszymi śmieciami!  Leżeliśmy cichutko w namiocie, bo nieprowokowane skunksy nie wytryskują tej śmierdzącej cieczy nie szukają zaczepki z ludźmi.  Gdy rano wstaliśmy, skunksa oczywiście dawno nie było i jedynym śladem po jego bytności były rozrzucone śmiecie dookoła ogniska i samochodu.

W ośrodku "Kicking Mule Ranch"
Spakowawszy się, pojechaliśmy do niezwykle ciekawego miejsca „Gordon’s Park”, koło miasteczka Tehkummahk.  Ośrodek oferował biwakowanie, namioty indiańskie ‘tipi’ (które od razu zwróciły uwagę Catherine), domki kempingowe pozwalające na obserwację nocną nieba, edukacyjne szlaki piesze, podgrzewany bateriami słonecznymi basen, park ciemnego nieba i wiele innych atrakcji.  Sympatyczni pracownicy oprowadzili nas dookoła, a nawet zawieźli paręset metrów dalej, gdzie znajdował się park ciemnego nieba i kilka domków.  Miejsce się nam podobało i chętnie powrócilibyśmy do niego, zatrzymując się z innymi znajomymi w jednym z domków kempingowych — ale tym razem postanowiliśmy szukać czegoś innego: okazało się, że lada moment miała przybyć spora grupa 75 młodych ludzi i obawialiśmy się, że miejsce to będzie za głośne i ruchliwe.  Zgodnie z rekomendacją pracownika Gordon’s Park, pojechaliśmy kilka kilometrów na północ do ośrodka o nazwie „Kicking Mule Ranch” (Ranczo Kopiącego/Wierzgającego Muła).

W ośrodku Kicking Mule Ranch, kucyki
Zastaliśmy rancho posiadające 4 małe pola biwakowe i 2 skromne domki do spania, jak też kilkanaście koni i mułów, malutkie ‘petting zoo’ (gdzie były króliki, kury, kozy i zwierzęta podobne do lam), kucyki, bardzo przyjacielskiego psa Rottweiler który, jak to głosił napis, ‘może zalizać was na śmierć’, oraz cztery małe kociaki!  Wybraliśmy miejsce biwakowe koło tipi i starego Cadillaca; poza sporadycznymi jeźdźcami na koniach, nie było tam nikogo innego i byliśmy jedynymi osobami przebywającymi na noc.  Miejsce to okazało się niezmiernie przyjazne!  Ośmioletni wnuczek właścicielki parę razy przyszedł do nas pogadać i później widzieliśmy go, jak jechał na jednym z kucyków.  Pojechaliśmy na pocztę w Tehkummahk i szukaliśmy budki telefonicznej, ale bezskutecznie; wreszcie ktoś pozwolił Catherine użyć swojego telefonu komórkowego, aby mogła zadzwonić do córki w USA.  
W ośrodku Kicking Mule Ranch -- wnuczek właścicielki
Powróciliśmy do rancho około godziny 18:00 i ośrodek był kompletnie pusty.  Przeszliśmy się do zagrody ze zwierzątkami, zrobiłem sporo zdjęć, jak też bawiliśmy się z kociakami!  Kotki również przyszły do naszego miejsca i starały się wejść do namiotu.  Catherine pozwoliła jednemu z nich spać z nami w namiocie, ale w połowie nocy zaniosła go do jego domku w zagrodzie.  Potężny pies Rottweiler wabiący się Diesel był zazdrosny, widząc jak się bawimy z kotkami, i złożył nam wizytę w namiocie przypominając, że on też lubi być głaskany!  Oczywiście, wieczorem przez kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku.

Widok na miasto i zatokę Gore Bay
Następnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę po wyspie.  Co chwila widzieliśmy jeziora i rezerwaty Indiańskie.  Znajduje się tam też Wikwemikong Unceded Indian Reserve — terytorium indiańskie, które nigdy nie zostało scedowane.  Nota bene, dziesięć lat temu odwiedziłem osadę Wikwemikong, gdzie mieści się kościół katolicki i ruiny starego, spalonego kościoła.  Ponieważ znałem proboszcza tego kościoła, Jezuitę Doug McCarthy, miałem nadzieję, że będę mógł złożyć mu krótką wizytę, ale akurat go nie było.  W tym roku niestety nie udało się nam tam dotrzeć.

Latarnia Morska (a raczej jeziorowa)
koło Gore Bay
Jechaliśmy drogą nr. 542 i dotarliśmy do Gore Bay, dość sporego miasta.  Na wzgórzu znajdował się doskonały punkt obserwacyjny, z którego mogliśmy podziwiać zatokę i miasto oraz przyglądać się powoli wpływającym do zatoki łodziom oraz startującym i lądującym na wodzie samolotom.  Zrobiło się wietrznie, zimno i zaczęło padać, ale udało się nam pojechać do Latarni Morskiej Janet Head Lighthouse i następnie drogą nr. 540 z powrotem do Kicking Mule Ranch.  Na szczęście u nas nie padało i burza przeszła bokiem.  Następnego ranka spakowaliśmy się (towarzyszył nam cały czas jeden z ciekawskich kociaków, który chodził po samochodzie i pod kanu na dachu).  Zanim odjechaliśmy, porozmawialiśmy z właścicielką rancha, która zaprowadziła nas do zagrody i wyjaśniła różnice pomiędzy koniem i mułem.

Koło '10 Mile Point Trading Post'
Pojechaliśmy z powrotem do Little Current, gdzie odwiedziliśmy indiańskie miejsce ceremonii ‘Pow Wow’ i przepiękny drewniany kościołek.  Również zatrzymaliśmy się w ’10 Mile Point’, skąd rozciągał się rozległy widok na zatokę Georgian Bay ku miasteczku Killarney i być może udało mi się dojrzeć wyspy Fox Islands, na których biwakowaliśmy w 2011 r. i 2012 r.  Znajdował się też tam ciekawy sklep (Trading Post), posiadający wiele unikalnych i interesujących książek, wyrobów sztuki indiańskiej, obrazów, rzeźb i oryginalnych koszulek.  Następująca inskrypcja widniała na stojącej tam tablicy pamiątkowej:

MISJA JEZUICKA W MANITOULIN
1648-50

W roku 1648 ojciec Joseph Poncet, wówczas służący w St. Marie w Huronii, został uczyniony przez swojego przełożonego ojca Paul Raguenau odpowiedzialnym za misję jezuicką St. Pierre.  Ów nowo utworzona misja była powołana dla mówiących językiem Algonkian Indian z wyspy Manitoulin Island i z północnych brzegów jeziora Huron.  Poncet, będąc pierwszym Europejczykiem mieszkającym na wyspie Manitoulin (zwanej wtedy przez misjonarzy Ile de Ste. Marie, a przez Indian Huronów Ekaentoton), służył na tej wyspie od października 1648 r. do maja 1649 r.  Powrócił na Manitoulin przed końcem 1648 r., ale został zmuszony porzucić misję w 1650 r., po pokonaniu i rozproszeniu Huronów przez Irokezów.

Łodzie na przystani w Little Current na Manitoulin Island
Po zaparkowaniu samochodu w Little Current, przeszliśmy się wzdłuż brzegu, obserwując przeróżne łódki, ogromne łodzie motorowe i żaglówki.  Nawiązaliśmy rozmowę z jednym facetem z Detroit, którego imponująca łódź motorowa z kabiną była niedaleko przycumowana.  Entuzjastycznie zaczął nam opowiadać o swojej olbrzymiej łajbie (która była całkiem nowa, jako że poprzednia spaliła się w pożarze przystani) i chętnie odpowiadał na nasze pytania.  Okazało się, iż jego łódź może pomieścić 12 osób, posiada dwa silniki, każdy z nich 400 koni, używa ogromne ilości benzyny, kosztującej zapewne ponad $1 na kilometr, jest wyposażona w najnowszy system radarowy, sprzęt elektroniczny i urządzenia GPS które można tak zaprogramować, że właściwie łódź sama się prowadzi — a poza tym mówił o kosztach ubezpieczenia, utrzymania i różnych niebezpieczeństwach związanych z najechaniem na skałę (od których się na zatoce Georgian Bay roi).  Czym więcej informacji dowiadywałem się, tym bardziej byłem szczęśliwy, że posiadaliśmy proste, lekkie, tanie, bezsilnikowe z napędem wiosłowym, nie wymagające konserwacji kanu!  Następnie poszliśmy na kawę i trafiliśmy na niezwykle ciekawy sklep, posiadający ogromną ilość ciekawych rzeczy po rewelacyjnych cenach.

Ostatni biwak na miejscu nr. 132
 w parku Oastler Lake Provincial Park
Godzinę później przejechaliśmy po byłym moście kolejowym, oficjalnie opuszczając wyspę Maniotoulin Island i zatrzymaliśmy się w centrum handlowym w Espanola, gdzie uzupełniliśmy zaopatrzenie, kupiliśmy zimne piwo i pojechaliśmy do miasta Parry Sound, koło którego znajdował się park Oastler Lake Provincial Park.  Jest to całkiem fajny park, w którym kilka razy się zatrzymywaliśmy, zazwyczaj na jedną noc, w drodze na północ lub z powrotem do Toronto.  Wybraliśmy miejsce nr. 132, nawet niezłe, z widokiem na jezioro i zachodzące słońce.  W rekordowym czasie rozbiłem namiot, rozłożyliśmy krzesełka, otworzyliśmy puszki z zimnym piwem i jeszcze mogliśmy jakiś czas delektować się zachodem słońca, a potem rozpaliłem ognisko, przy którym siedzieliśmy do północy.  Następnego dnia przez kilka godzin pływaliśmy na jeziorze Oastler Lake i wieczorem przybyliśmy do domu do Toronto.