środa, 1 sierpnia 2018

WYCIECZKA SAMOCHODOWO-KEPMPINGOWA: PARKI KILLBEAR, KILLARNEY I CHUTES ORAZ WYSPA PHILIP EDWARD ISLAND, ONTARIO, 7-27 WRZEŚNIA 2017 ROKU


Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157699705142605

Trasa naszej podróży w Ontario


Pięć dni temu zakończyliśmy naszą podróż samochodowo-kempingową po USA i Ontario (http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2018/07/wycieczka-samochodowo-kempingowa.html)—i ponownie byliśmy gotowi na następną jesienną przygodę, tym razem tylko w Ontario—każdy z nas jechał osobnym samochodem i zabraliśmy też ze sobą kanu. Już przedtem zarezerwowaliśmy miejsce biwakowe w parku Killarney (dopiero od 10 września 2017 r.) i postanowiliśmy spędzić pierwsze 3 noce w parku Grundy Lake Provincial Park. Wyruszyliśmy z Mississauga bardzo wcześnie i zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound—wstąpiliśmy do naszej ulubionej księgarni z używanymi książkami, „Bearly Used Books”. Będąc w środku, usłyszeliśmy w radiu prognozę pogody i Catherine uchwyciła, jak wymieniono Killbear Provincial Park—cóż za świetny pomysł, kompletnie zapomnieliśmy o tym miejscu! Po szybkiej wizycie w sklepach No Frills i Hart Store, tradycyjnie poszliśmy na lunch pod mostem kolejowym nad rzeką Seguin River i pojechaliśmy do parku Killbear. Pracownik parku dał nam listę z numerami wolnych miejsc biwakowych i szczególnie jedno z nich niezmiernie się nam spodobało, numer 1042: było przepiękne, z widokiem na plażę i pozwalało nam podziwiać spektakularne zachody słońca. Co ciekawe, wyglądało ono mi znajomo, miałem uczucie, że już kiedyś na nim byłem… Gdy Catherine cofała samochód z tego miejsca, rura wydechowa samochodu utknęła w ziemi… i właśnie wtedy miałem wrażenie deja vu: w roku 2014 spędziliśmy w tym parku jedną noc, biwakując na pobliskim biwaku (nr 1139, po drugiej stronie skalnego wzgórza)—wtedy też kontemplowaliśmy wybranie obecnego miejsca i gdy Catherine cofała samochód, stała się ta sama rzecz—rura wydechowa utknęła w tym samym miejscu w ziemi!


Tak szybko, jak mogliśmy pojechaliśmy do biura parku, uiściliśmy opłatę i wkrótce zacząłem rozbijać namiot. Normalnie bez problemu robię to sam, tym razem wiał silny i chłodny wiatr i musiałem poprosić Catherine o pomoc—a nawet przywiązałem tropik dodatkowymi linkami.

Cudowny widok z naszego miejsca biwakowego

Zabrałem ze sobą intrygującą książkę autorstwa Michael Weisskopf „Blood Brothers. Among the Soldiers of Ward 54” („Bracia Krwi. Wśród Żołnierzy Oddziału 54”). Autor, który był korespondentem magazynu „Time” i finalistą nagrody Pulitzer, stracił rękę w 2003 roku podczas przejazdu w Bagdadzie samochodem armii amerykańskiej „Humvee”. Udało mu się dostać na rehabilitację na oddział 57 w centrum medycznym „Walter Reed Medical Center”, zarezerwowany dla członków sił zbrojnych po amputacji, gdzie spotkał bardzo dużo żołnierzy, którzy utracili ręce i nogi na wojnach. Książka była bardzo przejmująca i ukazywała zwykle nieznaną stronę wojny. Być rannym to jedna sprawa—ale proces powrotu do zdrowia w wielu przypadkach był niezmiernie długi, zawiły, bolesny i niezwykle frustrujący. Książka z pewnością przedstawiała rzeczy, które zazwyczaj są odstawiane na boczny tor i o których nie mamy dużo wiedzy i wiadomości. Zajęło mi kilka wieczorów, aby przeczytać wszystkie 300 stron. Ogólnie bardzo wzruszająca i emocjonalna pozycja.


W parku przebywaliśmy 3 dni (do niedzieli) i codziennie wybieraliśmy się na przechadzkę (szlak pieszy biegł równolegle do drogi parkowej), widzieliśmy bardzo dużo saren, zrobiłem fotografię ciekawie wyglądających grzybów jak też wdaliśmy się w rozmowę z parą, która właśnie nabyła mały domek kempingowy na kółkach. Centrum dla odwiedzających było też interesujące—pogadaliśmy z młodą pracownicą, powiedziała nam, że w poprzednich latach park borykał się z wieloma problemami z czarnymi niedźwiedziami: niektórym udało się włamać do zamkniętych samochodów (z pewnością bez używania kluczyków!), a jeden niedźwiadek był odpowiedzialny za ponad 20 takich kradzieży—musiał być zastrzelony i mogliśmy go oglądać (wypchanego) w środku centrum. Każdego popołudnia podziwialiśmy z naszego miejsca zachody słońca i do późna siedzieliśmy przy ognisku. W piątek przybyło do parku więcej ludzi, ale nadal panowała cisza i spokój.


W sobotę pojechaliśmy z powrotem do Parry Sound po zakupy w sklepach No Frills i Hart Store, jak też powtórnie wstąpiliśmy na godzinkę do księgarni „Bearly Used Books”. Catherine kupiła kilka książek autobiograficznych kanadyjskich aktorów komediowych i dyski z nagranymi czytanymi książkami (aby miała co słuchać w drodze powrotnej do USA). Ja zauważyłem książkę „The Secret Speech” autorstwa Tom Rob Smith i od razu ją kupiłem. Co ciekawe, w 2014 roku też w Parry Sound kupiłem jego książkę „Child 44” i momentalnie ją pochłonąłem podczas biwakowania na wyspie Franklin Island! Obecna książka stanowiła drugą część trylogii. Chociaż nie była tak dobra jak pierwsza część, z przyjemnością ją wertowałem przy ognisku w parku Killarney i na wyspie Philip Edward Island. Również kupiłem „Miła 19” Leona Urisa oraz „Holocaust Journey. Travelling in Search of the Past” Martina Gilbert—obie książki ukazywały wiele miejsc, które znałem lub o których czytałem. Trochę porozmawialiśmy z właścicielką księgarni i powiedziała nam sporo ciekawych rzeczy o mieście Parry Sound i jej księgarni. Również zauważyłem kilka książek napisanych przez Terry Boyle (spotkałem go dwukrotnie, ostatnim razem w 2015 r. w restauracji „Gilly’s”, po zakończeniu drugiej wyprawy na wyspę Franklin Island) i dowiedziałem się, że zmarł 11 lipca 2016 roku. Miał 63 lata. Szkoda… bardzo lubiłem jego książki na temat Ontario!

Parry Sound-od lat jest to nasze tradycyjne miejsce, gdzie spożywamy lunch-pod mostem kolejowym!

Również zatrzymaliśmy się przy opuszczonym szpitalu w Parry Sound (z powodu wybudowania nowego szpitala) oraz stacji kolejowej—obecnie zatrzymywało się tam tylko parę pociągów pasażerskich na trasie Toronto-Sudbury.

Catherine szybko nawiązuje znajomości... nawet w restauracji "The Hungry Bear", z głodnym niedźwiadkiem!

W niedzielę, 10 września 2017 r. opuściliśmy nasze wspaniałe miejsce w parku Killbear i pojechaliśmy na północ autostradą nr 400 do restauracji „The Hungry Bear”, stanowiącej jeden z naszych de rigueur przystanków w okolicy. Znajdowała się od razu przy drodze, ale dookoła widać było budowę nowej autostrady, z której będzie osobny zjazd do restauracji i sklepu z pamiątkami. Mam nadzieję, że autostrada nie spowoduje zbytniego uszczerbku w ilości klienteli i że będą pomyślnie prosperowały przez następne dziesięciolecia!

Nasze miejsce biwakowe pomiędzy jeziorami Lake Carlyle i Terry Lake

Wreszcie przybyliśmy do biura parku Killarney. Chociaż posiadaliśmy rezerwację, mieliśmy mnóstwo problemów z ostatecznym rachunkiem, który opiewał na o wiele wyższą kwotę i pracownicy mieli dużo problemów z ustaleniem właściwej kwoty (mieliśmy 2 samochody), ale w końcu opuściliśmy biuro usatysfakcjonowani. Sądzę, że wszystkie parki prowincjonalne powinny uprościć system rezerwacji abyśmy nie musieli spędzać tak dużo czasu w kolejkach w biurach parku, jeżeli mamy już zrobioną rezerwację online.

A na tym stromym miejscu trzymaliśmy kanu

Generalnie nie jest łatwo zarezerwować miejsce biwakowe w tym parku i oczywiście, zrobiłem ją kilka miesięcy przed naszym przyjazdem. Nie rezerwuje się też danego miejsca biwakowego—na każdym jeziorze jest kilka miejsc biwakowych i po przyjeździe można biwakować na jakimkolwiek wolnym miejscu. Ponieważ po raz czwarty przyjeżdżaliśmy na to jezioro, świetnie wiedzieliśmy, które miejsce najbardziej preferowaliśmy (było ich razem 6). Na szczęście ani jedno nie było zajęte, to też wybraliśmy nr 55. Znajdowało się pomiędzy jeziorami Carlyle i Terry i nieopodal był mały wodospad, ale ani go nie widzieliśmy, ani nie słyszeliśmy z naszego miejsca. Jedyną jego wadą były dość strome wzgórze. Musieliśmy ostrożnie przymocowywać kanu do skał i korzeni i następnie nosić wszystkie nasze rzeczy po wyboistym i kamienistym wzniesieniu. Szybko poczułem się jak w domu i w rekordowym czasie ustawiłem namiot, a Catherine przygotowała kuchnię—byliśmy gotowi pitrasić wyśmienite posiłki!

Widok z naszego miejsca-od czasu do czasu widzieliśmy kanu zmierzające ku portażowi do następnego jeziora

Podczas całego pobytu mieliśmy idealną pogodę—było słonecznie i ciepło, ani jednej kropli deszczu i nie widzieliśmy zbyt wielu turystów na jeziorze. Jednego razu rozmawialiśmy z Irlandzką kanuistką, która skręciła sobie nogę w kostce i nie była w stanie wraz z swoimi znajomymi wybrać się na przechadzkę po górach w parku Killarney. Catherine nie chciała wieszać jedzenia pomiędzy drzewami, ale ja absolutnie nalegałem i po kilku razach udało mi się przerzucić linę dookoła grubej gałęzi. Chociaż jedzenie wisiało stosunkowo niedaleko naszego namiotu i ogniska, z pewnością było to lepsze rozwiązanie, niż zostawianie beczki z jedzeniem na ziemi. Ani razu nie widzieliśmy niedźwiedzi, chociaż dwukrotnie słyszeliśmy głośny odgłos, tak jakby coś spadło na ziemię—Catherine myślała, że to może być niedźwiedź, ale ponieważ nie słyszeliśmy żadnych innych odgłosów, najprawdopodobniej był on spowodowany upadkiem drzewa lub gałęzi.


Niektóre poranki były niezmiernie mgliste—Catherine mnie obudziła i udało mi się zrobić bardzo dużo przepięknych fotografii. Późnym popołudniem popłynęliśmy ku jeziorze Johnnie Lake, przez wąski kanał, gdzie bobry zrobiły tamę (była dość luźna i nawet nie musieliśmy przez nią przenosić kanu), a dalej widzieliśmy kilka bobrowych żeremi.


Niemalże codziennie wiosłowaliśmy z naszego miejsca to parkingu (około 30 minut) i jechaliśmy do miasta Killarney, gdzie spożywaliśmy frytki & ryby w restauracji Herbert Fisheries. Restauracja się kompletnie zmieniła—nie było już czerwonego autobusu (był prawie-że symbolem Killarney) i obecnie postawiono nowy, duży budynek. Jedzenie było dobre, ale wystrój w środku taki sobie… Sądzę, że dodanie więcej historycznych zdjęć z okolicy i różnych eksponatów dotyczących rybołówstwa bardzo podniosłoby wygląd tego miejsca. W każdym razie za każdym razem spożywaliśmy jedzenie na zewnątrz, siedząc na doku. Również wpadliśmy do sklepu LCBO (gdzie można kupić napoje alkoholowe) i Pittfield’s (jedyny sklep spożywczy w mieście).


Jednego wieczora poszliśmy do ośrodka „Killarney Mountain Lodge”, który właśnie przeszedł ekstensywne i drogie renowacje. Na początku spotkaliśmy managera obiektu, p. Kelly McAree, bardzo miłego i rzeczowego człowieka, mającego za sobą wiele lat doświadczenia w hotelarstwie. Biorąc pod uwagę, że jego pozycja wymagała bezustannego zajmowania się pracownikami i gośćmi, z pewnością musiał mieć specjalne predyspozycje, aby pomyślnie zarządzać takim obiektem. Od razu zaoferował nam pokazanie całego ośrodka i nawet wstąpiliśmy do pięknego domu, w którym swego czasu mieszkała rodzina pierwszego właściciela. Widok z domków był wspaniały—można było w tym samym czasie delektować się luksusem i naturą.


Z balkonu hotelu ujrzeliśmy samochód, który holował kajak. Powiedział, że należał do Traci Lynn Martin (http://www.justaroundthepointe.com/), dzielnej i niesamowicie wytrwałej kobiety z Missouri, która wyruszyła na 13.760 kilometrową odyseję po Wielkich Jeziorach w marcu 2017 roku, mając nadzieję ją zakończyć w tym samym roku. Według gazety „Detroit News”, przerwała swoją podróż w końcu 2017 roku z powodu ciężkich warunków zimowych na jeziorze Ontario. Mimo wszystko od marca przepłynęła 5.731 kilometrów, pokonując jeziora Górne, Huron i Michigan. Piętnastego października 2017 r. stała się pierwszą osobą, która opłynęła dookoła trzech Wielkich Jezior w jednym roku kalendarzowym—i powiedziała, że powtórnie spróbuje w 2019 roku.
Następnej nocy poszliśmy do Killarney Mountain Lodge i spożyliśmy smaczny obiad, siedząc na zewnątrz na tarasie.


Również wstąpiliśmy do parku i wykąpaliśmy się pod gorącym prysznicem (co za luksus!). Następnie przeszliśmy się 4-ro kilometrowym, malowniczym szlakiem Cranberry Bog Trail, ciągnącym się pośród mokradeł, bagien, moczarów i jezior. W jednym miejscu musieliśmy wspinać się na bardzo strome wzgórze—i potem schodzić jego stromym zboczem. Dookoła rosło sporo ciekawie wyglądających grzybów i pewien jestem, że natrafiłem na najbardziej trujący grzyb, Amanita Ocreata (Muchomor Sromotnikowy). Po jego zjedzeniu pojawiają się jedynie lekkie problemy żołądkowe i takie symptomy jak ból brzucha, biegunka i wymioty, ale znikają one po 2-3 dniach. Jednak przez cały czas toksyny wyrządzają ogromne spustoszenie organów wewnętrznych i prowadzą do śpiączki, niewydolności nerek, wątroby i wreszcie zgonu. W jednym miejscu pojawił się szlak pieszy La Cloch Silhouette Trail—tablica informacyjna ostrzegała, że ciągnie się on przez następne 78 kilometrów. Nawet normalnie dzielna Catherine nie wyraziła zainteresowanie przejścia się tym szlakiem…


Dwa razy, gdy wracaliśmy z miasteczka do parking Carlyle Lake Access Point, spotkaliśmy dwie kobiety, ustawiające na statywach aparaty fotograficzne, aby zrobić zdjęcia zorzy polarnej. Były zaskoczone, że będziemy płynąć do naszego miejsca biwakowego w kompletnych ciemnościach! Gdy mijaliśmy miejsce nr 56, powiedzieliśmy biwakującej tam rodzinie o tym zjawisku, lecz przypuszczam, że zorza nie pojawiła się tej nocy—nie jest ją łatwo przewidzieć.
Tego żółwia (snapping turtle) zobaczyłem na głównej drodze, gdy ją próbował przejść. Zawróciłem i pomogliśmy mu w tym zadaniu

Noc z 16 na 17 września (sobota/niedziela) była naszą ostatnią w parku Killarney. Pragnęliśmy przedłużyć nasz pobyt i codziennie szliśmy do biura parku dowiadując się, czy być może zwolniło się jakieś miejsce na jeziorach Carlyle/Terry Lakes, ale wszystkie pozostawały zarezerwowane. W sobotę późnym popołudniem popłynęliśmy do parkingu—na miejscu biwakowym na vis-a-vis naszego zauważyliśmy samotnego biwakowicza. Gdy powróciliśmy wieczorem do parkingu, dochodziła już godzina 22:00 i w kompletnych ciemnościach zaczęliśmy wiosłować do naszego biwaku. Chociaż trasa była prosta i łatwa, gdy już znajdowaliśmy się blisko biwaku, musiałem użyć mojej mocnej, 1000-lumenowej latarki, aby znaleźć miejsce—zapomnieliśmy przytwierdzić do drzewa migającego światełka, które często zostawiamy i w ten sposób wskazuje nam drogę powrotną.

Nowy budynek restauracji Herbert Fisheries w Killarney

Gdy wychodziliśmy z kanu i rozładowywaliśmy nasze rzeczy na brzegu (nie było to proste, bo skały były śliskie i panowały ciemności), nagle Catherine głośno wrzasnęła, bo zobaczyła dwa węże wodne, pływające koło kanu, świetnie widoczne w świetle latarki—i była przekonana, że za chwilę wskoczą do kanu i ją zaatakują! Ja się wężami nie przejmowałem, toteż powoli wyciągnąłem kanu z wody i wciągnąłem na spadzisty i kamienisty brzeg, przywiązując do skał i korzeni. Parę sekund później usłyszałem ogłuszający łoskot (biorąc pod uwagę, że dookoła panowała kompletna cisza, był on jeszcze bardzo spotęgowany i rozniósł się po całym jeziorze). Kanu po prostu zsunęło się ze spadzistego brzegu, wpadło do wody i powoli odpływało! Okazało się, że w ciemnościach nie przyczepiłem prawidłowo liny do kanu. Musieliśmy podjąć szybką decyzję. Catherine momentalnie przejęła inicjatywę, zdecydowanie mówiąc:

            — Absolutnie nie wejdę do wody!

Ale nieporządek! Na szczęście Catherine jest odpowiedzialna za kuchnię

Na szczęście mieliśmy linę i kilka mocnych latarek—jak też dawno temu przylepiliśmy do kanu nalepki odblaskowe; pomimo, że coraz dalej odpływało, nadal mogliśmy go widzieć. Miałem pewne opory wskoczyć do wody i płynąć w ciemnościach—pomyślałem o założeniu kamizelki asekuracyjnej, ale nie było to możliwe: zawsze pozostawialiśmy kamizelki w kanu i teraz też w nim zostały—zanim mogłem cokolwiek innego wymyśleć, rozebrałem się i wskoczyłem do wody (zapominając o wężach wodnych i legendarnym potworze jeziorowym z Killarney, jeżeli taki w ogóle istniał). Z liną w ręku i latarką na głowie, zacząłem płynąć w kierunku kanu, oświetlanego z brzegu moją mocną latarką, trzymaną przez Catherine. Nie pamiętam, jak długo mi zajęło dopłynięcie do kanu, ale gdy tylko go dotknąłem, przywiązałem do niego linę (tym razem dokładnie!) i popłynąłem z powrotem, ciągnąc za sobą kanu. Chociaż woda była chłodna, było dość ciepło. W ciągu 10 minut byłem wysuszony, ubrany i siedziałem przy buzującym ognisku. Pewnie turysta biwakujący po drugiej stronie jeziora sądził, że jesteśmy kompletnymi nowicjuszami, bez żadnego doświadczenia biwakowo-kajakarskiego, nieprzestrzegającymi etykiety kempingowej!


Następne kilka nocy planowaliśmy spędzić na wyspie Philip Edward Island, której połacie nadal należały do Korony-to znaczy do rządu kanadyjskiego, a zatem to nas wszystkich. Jednak trzeba było gdzieś zaparkować samochody—musieliśmy wykupić pozwolenia z parku Killarney na parking koło potoku Chikanishing. Ponownie pracownicy parku zrobili pomyłki i zabrało nam trochę czasu, zanim wydedukowali właściwą opłatę.


O godzinie 16:00 już płynęliśmy na potoku Chikanishing Creek, ale gdy tyko wypłynęliśmy z niego na pełne wody zatoki Georgian Bay, wiejący wiatr powodował spore fale. Chociaż mieliśmy zamiar biwakować na zachodnim cypelku wyspy (South Point Island), tak czy owak musieliśmy wiosłować około 800 metrów na otwartych i wietrznych wodach. Gdy tylko trochę na nie wypływaliśmy, od razu kanu bujało się na falach. Przypomniało mi się, jak parę lat temu płynęliśmy tą samą trasą—wtedy fale były tak duże, że co jakiś czas woda wlewała się do kanu.


Czekaliśmy u ujścia potoku i nawet myśleliśmy o biwakowaniu w tamtym miejscu, ale nie byliśmy pewni, czy należy ono do parku, czy też do Korony (później stwierdziłem, że był to park) — poza tym to miejsce nie przypadło mi do gustu. Wyciągnąłem krótkofalówkę i posłuchałem najświeższej prognozy pogodowej dla statków na północnej zatoce Georgian Bay—na szczęście zapowiadano, że wiatr ucichnie późnym popołudniem! Odczekaliśmy niecałą godzinę i powtórnie wypłynęliśmy. Trzymając kanu prostopadle do fal, płynąłem nie ku wyspie, ale ku bezkresnym wodom zatoki Georgian Bay, bo właśnie z tamtego kierunku szły fale. Wreszcie zrobiliśmy ostry, lewy zakręt, bardzo silnie wiosłując, i wpłynęliśmy do małego przesmyku pomiędzy wyspą South Point Island i kilkoma skałami. Zacumowaliśmy kanu wzdłuż skalistego brzegu i postanowiliśmy rozłożyć biwak w tym cudownym miejscu. Po drugiej stronie biwakowała rodzina złożona z rodziców, 2 dziewczynek i 2 piesków rasy labrador, które przyszły na naszą stronę, aby się przywitać. Rodzina była cichutka i szybko zapomnieliśmy o ich obecności.


Widok był spektakularny—kiedykolwiek pływam na kanu w tych okolicach, jestem wręcz odurzony otaczającym mnie krajobrazem! Rozbiliśmy namiot na skałach, ale nie rozpalaliśmy tego wieczora ogniska. Przyglądaliśmy się mijającym z oddali światełkom z latarni morskich i boi. Następnego dnia rodzina odpłynęła i poszliśmy zobaczyć ich miejsce, jak też przeszliśmy się po wyspie. W roku 2012 też tutaj biwakowaliśmy, jakieś 50 metrów od naszego obecnego miejsca, ale obecne było o wiele lepsze. Tu i tam widzieliśmy stare miejsca na ogniska, a często jedynie popękane warstwy skały—dawno temu ktoś rozpalał w tych miejscach ogniska. Rozpaliliśmy ognisko w gotowym palenisku—było świetnie obudowane kamieniami i koło niego ktoś zbudował prymitywny, aczkolwiek użyteczny stół.

Pierwszej nocy o godzinie 4:00 nad ranem obudziły nas głosy. Wyjrzeliśmy z namiotu i zobaczyliśmy flotyllę złożoną z kilku kanu, płynącą do parkingu. Każde kanu miało przyczepiony świecący w ciemności ‘glow stick’ i wyglądało to przepięknie! Oczywiście, kanuiści musieli wstać bardzo wcześnie, aby uniknąć potencjalnych wiatrów i fal, które mogłyby uniemożliwić im powrót.


Planowaliśmy biwakowanie przez 3-4 dni, ale gdy po drugiej nocy obudziliśmy się, pogoda była niepewna—nie padało, ale było pochmurnie i potem zaczęło bardzo lekko kropić. Nie przejmowałem się specjalnie samym deszczem, bardziej obawiałem się śliskich skał i postanowiliśmy się spakować i popłynąć do parkingu. Przynajmniej nie było wiatru, toteż nie musieliśmy się obawiać fal.


Pojechaliśmy do restauracji Herbert Fisheries w miasteczku Killarney na ryby i frytki, a potem zatrzymaliśmy się w parku Point Grondine Park. O tym parku dowiedzieliśmy się z broszury informacyjnej—położony w rezerwacie indiańskim i zarządzany przez Indian. Zadzwoniliśmy na podany numer telefonu, ale jedynie było nagranie, które podało… witrynę internetową! Biorąc pod uwagę, że na większości terenów parku nie działały telefony komórkowe, raczej byłoby trudno nam iść na ich stronę internetową! Przy wjeździe znajdowała się mapa i samo-obsługowa stacja do płacenia. Porozmawialiśmy z młodym człowiekiem, właścicielem ogromnego psa, który właśnie wybierał się na przechadzkę po długim szlaku pieszym—miał problemy z uiszczeniem opłaty, maszyna nie chciała zaakceptować jego banknotów i dopiero, gdy rozmieniliśmy mu pieniądze, był w stanie zapłacić. W książce dla odwiedzających znaleźliśmy kilka komentarzy turystów, którzy też mieli problemy z zapłaceniem należności i opuścili przez to park. Mam nadzieję, że te problemy zostaną wyeliminowane w następnym sezonie. O ile wiem, to park posiada jedynie szlaki piesze oraz szlak kanu, który wymaga trzykilometrowego portażu—lub też ‘bez-portażowego’ pływania dookoła wyspy Philip Edward Island. Sądzę, że to był świetny pomysł z tym parkiem i mam nadzieję, że będzie się on cieszył w przyszłości powodzeniem.

W parku Chutes Provincial Park, biwakowaliśmy na tym samym miejscu, co miesiąc temu!

Pojechaliśmy do Sudbury, gdzie Catherine wstąpiła do banku Toronto Dominion w sprawie przekazu pieniężnego; niestety, miała tak bardzo dużo problemów z tym bankiem i spędziła bardzo dużo czasu na telefonie—cała ta historia była wynikiem błędu pracownika banku TD w Mississauga, który nie wprowadził do komputera jednego numeru, uniemożliwiając przetransferowanie pieniędzy.

Park posiadał wiele wodospadów i bystrz

Również poszliśmy do dużego supermarketu Independent, gdzie kupiliśmy bardzo dużo artykułów żywnościowych ze ‘znakiem jakości (tzn. różowymi naklejkami obniżającymi cenę o 50%). Potem pojechaliśmy do Massey, do parku Chutes Provincial Park—tak, tego samego, w którym biwakowaliśmy 2 tygodnie temu i nawet udało się nam otrzymać to samo miejsce, nr 98! Park był pustawy—nikt nie przypuszczał, że lato zacznie się o kilka miesięcy później! Porozmawialiśmy też z Amandą, pracownicą parku, która mieszkała w Massey.

Lubiliśmy siedzieć na tym miejscu biwakowym, vis-a-vis naszego

Catherine często spacerowała na miejsce vis-a-vis naszego, które było pokryte warstwą opadających, kolorowych liści, i na nim delektowała się poranną kawą, słuchała radia lub też po prostu wsłuchiwała się w szum niedalekich wodospadów i medytowała. Jednego dnia spotkaliśmy młodą kobietę z Tajlandii z trzynastomiesięcznym małym pieskiem (Chow/Australian Sheep Herder), którego kupiła od hodowcy i był on CUDOWNY! Lubiłem go głaskać—jego futerko była niezmiernie bardzo mięciutkie w dotyku. Potem pojawił się jej mąż-właśnie złapali łososia i go nieśli na miejsce biwakowe. Kilka dni później spotkaliśmy ich na plaży, pogadaliśmy z jego ojcem z Sudbury, całkiem ciekawy facet w wieku ok. 80 lat.

A to następne nasze ulubione miejsce, gdzie lubiliśmy siedzieć, spoglądać na wodospad i wsłuchiwać się w dźwięk spadającej wody

W parku zacząłem czytać książkę „Red Heat: Conspiracy, Murder, and the Cold War in the Caribbean” (“Czerwony Skwar: Konspiracja, Morderstwo i Zimna Wojna na Karaibach”) autorstwa Alex von Tunzelmann, którą kupiłem (jak zwykle) w antykwariacie w Toronto. Książka była fascynująca od pierwszej strony i skupiała się głównie na Kubie, Haiti i Republice Dominikańskiej oraz ich przywódcach (Fidel Castro, Che Guevara, Rafael Trujillo i Francois „Papa Doc”) podczas prezydentur Eisenhowera, Kennedy’ego i Johnsona. Supermocarstwa sądziły, że mogą sterować tymi krajami niczym kukiełkami podczas zimnej wojny, ale żadne z nich nie przypuszczało, że nagle kukiełki ożyją. Nie mogłem się od tej książki oderwać, była niezwykła! Nota bene, przypuszczałem, że jej autor jest starszym, dystyngowanym dżentelmenem noszącym monokl, pochodzącym z niemieckiej arystokratycznej rodziny. Jednak kompletnie się myliłem: Alex von Tunzelman to brytyjska historyczka, wykształcona na Oxfordzie, urodzona w 1977 roku—i napisała tą niezwykle interesującą książkę w wieku zaledwie 34 lat! Przez wiele lat jeździłem na Kubę i jeszcze w Polsce, jako nastolatek, bardzo interesowałem się tym regionem i tamtejszą polityką, toteż wybór tej pozycji był strzałem w dziesiątkę.


Gdy w niedzielę byliśmy w Massey w sklepie LCBO, zobaczyliśmy 10 konnych bryczek z Menonitami, jadącymi drogą prowadzącą w kierunku parku. W okolicy zamieszkiwało bardzo dużo Menonitów—niektórzy nawet sprzedawali przy skrzyżowaniu dróg 17 i 553 robione w domu wyroby cukiernicze. Natomiast na drugim rogu tegoż skrzyżowania znajdował się… jak by to nazwać… niezwykle zagracony sklep z używanymi rzeczami, posiadający tysiące różnych przedmiotów, włącznie z meblami. A sklep z artykułami żelaznymi („The Home Hardware”) miał nawet specjalny parking dla bryczek konnych!


Raz jeszcze wybraliśmy się na szlak pieszy Twin Bridge Trail w parku Chutes. Jak wspomniałem poprzednio, pogoda stopniowo stawała się letnia, było słonecznie i wilgotno, a w pobliskim mieście Sudbury temperatura pobiła rekord, dochodząc do +35C. Kilka razy jeździliśmy do Espanola i raz Catherine wstąpiła do banku TD, chcąc otworzyć specjalne konto bankowe, ale z nieznanych powodów nie było to możliwe pomimo pomocy konsultanta bankowego.

Na rzece Spanish River koło Massey, ON

Podczas naszego pobytu w Chutes odbyliśmy wiele jednodniowych przejażdżek na kanu—park okazał się świetną bazą wypadową na pobliskie jeziora. Pojechaliśmy do Espanola, a stamtąd drogą Panache Lake Road dojechaliśmy do małego mostku, zaparkowaliśmy samochód i spuściliśmy kanu na wodę. Najpierw płynęliśmy potokiem Darkies Creek, który wkrótce wpadł do rzeki Spanish River. Dookoła panowała cisza i nie widzieliśmy żywej duszy. Brzegi były piaszczyste i strome. Z daleka dostrzegliśmy fabrykę Domtar Paper Mill w Espanola. Po powrocie jeszcze zdążyliśmy wpaść do sklepów Hart, Independent, Canadian Tire i Dollarama.

Malownicza droga to Willisville

W czwartek znowu pojechaliśmy do Espanola i jechaliśmy na południe drogą nr 6 (prowadzącą na wyspę Manitoulin Island) i skręciliśmy w lewo, do małej osady Willisville. Droga była bardzo stroma, ale również malownicza i rozciągał się z niej przepiękny widok. Gdy dojechaliśmy do osady, kontynuowałem jazdę po dość wąskiej drodze, ale gdy ta ‘droga’ stała się bardzo wąska i wyboista, zorientowałem się, że jechałem po opuszczonym szlaku kolejowym! Musiałem wyjechać tyłem i wreszcie dojechaliśmy do ośrodka Bearskin Resort.

Kiedyś w Willisville była stacja kolejowa! Źródło: http://www.willisville.ca 

Willisville powstało ponad 100 lat temu i w tamtym czasie linia kolejowa „Algoma Eastern Railway” została otwarta z Sudbury do Little Current (na wyspie Manitoulin Island). Pociągi pasażerskie do Little Current przestały kursować w 1963 roku, a nieużywana linia kolejowa została porzucona. Obecnie większość byłej trasy funkcjonuje jako szlak pieszy lub droga dla pojazdów terenowych—zauważyliśmy, jak po niej pędziło kilku motocyklistów. Również wiele członków słynnej kanadyjskiej „Grupy Siedmiu” kreowało swoje arcydzieła w tych okolicach.

Rodzina Willis, od której pochodzi nazwa "Willisville". By permission. Źródło: http://www.willisville.ca 

Zaparkowaliśmy w ośrodku Bearskin Lodge & Outfitters i przez jakiś czas rozmawialiśmy z Darcy, który zabawiał nas interesującymi opowiadaniami dotyczącymi Willisville i powiedział, że domek letni Franklin Carmichael’a (członka „Grupy Siedmiu”) nadal stoi na niedalekim jeziorze. Ośrodek był usytuowany na dwóch brzegach cieśniny i mały prom transportował turystów do domków po drugiej stronie cieśniny. Zapłaciliśmy $5 za zaparkowanie samochodu.

Na kanu koło Willisville

Pływaliśmy po jeziorze Frood Lake—dookoła otaczały nas wzgórza, zbudowane z białego kwarcu—a potem skierowaliśmy się na jezioro na północ od ośrodka. Dopłynęliśmy do małego kanału prowadzącego do jeziora Charloton Lake, gdzie znajdowało się sporo wysepek z domkami letniskowymi. Innego dnia znowu wiosłowaliśmy wzdłuż brzegów jeziora Frood Lake ku kamieniołomom Lawson Quarry, tamtędy przebiegała była linia kolejowa. Dopłynęliśmy do tamy—tu i tam stały małe, opuszczone budynki—i trochę się przeszliśmy po okolicy. Niedaleko stał całkiem przyjemny domek, aczkolwiek był opuszczony i ogólnie w nie najlepszym stanie—ktoś sprejem wypisał na drzwiach, „Proszę wejść”, co też uczyniliśmy. Pewnie jeszcze nie tak dawno był zamieszkały i tętnił życiem, ale obecnie był porzucony i pokryty graffiti, a wiele urządzeń było zdemolowanych (cóż, są różne dewiacje i dewianci…). Ciekawe, dlaczego nikt go nie kupił—od niego prowadziła droga, dochodząca do drogi nr 6. Kilkanaście metrów od domu wiła się stara droga kolejowa i nadal można było dostrzec gnijące podkłady kolejowe.

Opuszczony dom koło drogi nr 6

Pojechaliśmy też do ośrodka Widgawa Lodge & Outfitters (przy drodze nr 6, na południe od Espanola), skąd chcieliśmy popływać na kanu, ale właścicielka liczyła sobie $20 za parking (kosztował on tylko $5 w ośrodku Bearskin Lodge) i musielibyśmy w dodatku nieść kanu do brzegu jeziora po trochę stromym terenie. Zresztą szybko zorientowałem się, że mogliśmy dopłynąć do tych samych jezior wypływając z ośrodka Bearskin Lodge, toteż pojechaliśmy tam ponownie.

Park La Cloche Provincial Park

Innego dnia pojechaliśmy drogą La Cloche Lake Road to samego końca (tak nam zasugerował strażnik parku) do jeziora La Cloche Lake—część jeziora było ziemią Korony, część parkiem prowincjonalny, a jeszcze inna część należała do rezerwatu indiańskiego Sagamok Indian Reserve. Był bardzo słoneczny i upalny dzień, na niebie ani jednej chmurki i trudno było w takim skwarze wiosłować na otwartych wodach jeziora. Gdy znaleźliśmy zacienioną polankę na skalnym brzegu, ze zbudowanym ze skał ‘stołem’, zatrzymaliśmy się na niej i przez kilka godzin czytaliśmy książki, opalaliśmy się, a na końcu wskoczyliśmy do wody, co nas niezmiernie orzeźwiło.


Po raz ostatni pływaliśmy na kanu w Massey, na rzece Spanish River. Kanu zwodowaliśmy koło starego mostu (jedynie pozostały po nim potężne filary). Powiedziano nam, że był to bardzo wąski most i rozebrano go dziesiątki lat temu, gdy wybudowano nowy most. Z rzeki Spanish River skręciliśmy w lewo na mniejszą rzeczkę Sables-Spanish River (tą samą, która przepływała przez park Chutes) i dopłynęliśmy do jej końca—to znaczy to trzech mostów—mostu kolejowego, mostu drogi nr 17 i starego, łukowatego mostu, obecnie służącego jedynie pieszym. Gdy płynęliśmy z powrotem, wdaliśmy się w rozmowę z wędkarzem. O ile pamiętam, pochodził z Hamilton i przeniósł się tutaj wraz z żoną na emeryturę. Uwielbiał te okolice. Powiedział, że jego żona była woluntariuszką w muzeum w Massey—rzeczywiście, gdy na drugi dzień tam poszliśmy, od razu mnie zidentyfikowała, z pewnością jej opowiedział jej o naszym spotkaniu. Delektowaliśmy się cudownym zachodem słońca na rzece i zrobiłem dużo zdjęć. Gdy dopłynęliśmy do brzegu i ładowaliśmy kanu na dach samochodu, podjechał bardzo duży samochód i również na wodzie pojawiła się 24-stopowa łódź osadzona na pontonach (pływakach)—oba pojazdy czekały na nasz odjazd. Z samochodu podeszła kobieta i nam pomagała z kanu—była ona Indianką, uczęszczała na studia magisterskie na uniwersytecie Queen’s University w Kingston, studiując przedsiębiorczość. Właśnie zakończyły się zawody wędkarskie, gdzie oferowano dla zwycięzców bardzo duże nagrody! Powiedziałem jej, że 10 lat temu mój znajomy zajął pierwsze miejsce na takich zawodach i otrzymał w nagrodę samochód—ale od tamtego czasu nie udało mu się powtórzyć tego sukcesu. Sądzę, że umiejętności, sprzęt i doświadczenie są ważne, ale jednak bardzo dużo zależy od szczęścia, szczególnie jeśli się pragnie złapać dużą rybę!

Miejsce, gdzie znajdowała się Garnier High School dla chłopców. Obecnie pozostał tylko postument, na którym kiedyś stał posąg Chrystusa.

W przeddzień naszego wyjazdu udaliśmy się do miasta Spanish, zwanego „bramą do północnego kanału”. Drogą Garnier Road dojechaliśmy do przystani miejskiej, „Spanish Municipal Marina”. W nowoczesnym budynku znajdowały się przyrządy do ćwiczeń, a koło niego przechodził szlak pieszy, który Catherine postanowiła zaliczyć—ja czekałem w samochodzie i czytałem książkę. Było tak gorąco, że musiałem znaleźć zacienione miejsce, bo inaczej nie dałoby się w środku wytrzymać (aż trudno uwierzyć, że 25 września temperatura osiągnęła +30 C!).

A tak oryginalnie wyglądała szkołą Garnier High School. Na zdjęciu widać postument wraz ze statuą Chrystusa

Kilkadziesiąt lat temu, bardzo blisko przystani znajdowały się dwie Szkoły Rezydencjalne dla dzieci indiańskich. Jedna była dla chłopców (St. Peter Claver School i Garnier High School, mieszcząca się w budynku tej pierwszej szkoły) i prowadzili ją Jezuici. Druga szkoła, St. Josheph’s School for Girls (Szkoła Św. Jozefa dla Dziewcząt) prowadzona była przez zakon „Daughters of the Heart of Mary”. Szkołę średnią „Garnier High School” (również zwaną „Garnier College”) zamknięto w 1965 roku i jej budynek wyburzono w 2004 roku. Szkoła Św. Józefa dla Dziewcząt zamknęła się w 1962 roku, a w 1981 r. opuszczony budynek strawił pożar.

Ruiny szkoły St. Joseph's School for Girls

Pamiętam, że w 1994 r. odwiedziłem miasteczko Spanish i przejeżdżałem koło jeszcze stojącego, aczkolwiek pustego budynku szkoły Garnier School—na froncie, przed jej wejściem, stał postument, jakkolwiek bez statuy—na starych fotografiach widać na cokole posąg Chrystusa z otwartymi ramionami. W 2017 roku w miejscu, gdzie był budynek szkoły, znajdowało się pole i jedynie pozostawiono samotny postument. Również umieszczono granitowy pomnik, przedstawiający wizerunki obu szkół—został on ustawiony na pamiątkę wszystkich dzieci, które uczęszczały do tych szkół.

Granitowy pomnik

Kilkaset metrów od szkoły dla chłopców nadal stał budynek, a raczej jego szkielet, w którym mieściła się szkoła Św. Józefa dla Dziewcząt. Statua Św. Józefa była widoczna w nawie nad głównym wejściem do szkoły. Brama była otwarta, weszliśmy na jej posesję—ktoś mieszkał koło tej szkoły, całe to miejsce było niezmiernie oryginalne i chętnie porozmawialibyśmy z właścicielem.

Stara fotografia przedstawiająca obie szkoły-Garnier High School dla chłopców i St. Joseph's School dla dziewcząt

Szkoły rezydencjalne pozostawiły po sobie bardzo bolesne wspomnienia i przez lata ci, którzy do tych szkół chodzili, często publicznie wspominali spędzone w nich lata.
Od 1994 roku corocznie uczestniczyłem w jezuickich rekolekcjach w ośrodku Manresa, w mieście Pickering w Ontario. Zaraz koło domu rekolekcyjnego znajduję się dom opieki dla jezuitów, Rene Goupil House, gdzie większość starszych i chorych jezuitów spędza ostatnie lata życia. Przez lata czytałem nekrologi zmarłych tam jezuitów i od czasu do czasu pojawiały się w nich wzmianki, że dany jezuita swego czasu uczył lub pracował w Szkole Rezydencjalnej w Spanish. Podczas moich ostatnich rekolekcji, w końcu 2017 roku, dowiedziałem się, że jeszcze żyje jeden jezuita, będący kiedyś związany ze Szkołą Rezydencjalną w miejscowości Spanish i obecnie przebywa właśnie w domu opieki w Pickering.


W drodze powrotnej do parku wstąpiliśmy do sklepiku na lody i porozmawialiśmy z parą Francuzów, którzy specjalnym rowerem przemierzali Kanadę od Vancouver do miasta Quebec City—zaczęli swoją podróż w lipcu. Zawsze jestem pełen podziwu dla takich ludzi!


I wreszcie przyszedł 27 dzień września 2017 roku, ostatni nasz dzień nie tylko w parku, ale też ostatni dzień naszego wspólnego pobytu! Po spakowaniu się pojechaliśmy do muzeum w Massey, ale tyko spędziliśmy w nim 10 minut, kupując bardzo tanie książki i filmy DVD. Przed południem, po 36 dniach wspólnego podróżowania, pożegnaliśmy się! Catherine pojechała na zachód do Minnesoty, a ja z powrotem do Mississauga. Jeszcze po raz ostatni zatrzymałem się w Espanola, bo Catherine poprosiła mnie o kupno kilku latarek, jak też poszedłem do sklepu The Giant Tiger—było strasznie gorąco (+32C) i już nie miałem żadnych czystych koszulek z krótkim rękawem—wyjeżdżając na te wakacje, nie spodziewałem się, że będzie tak upalna pogoda i zabrałem ze sobą o wiele więcej cieplejszego ubrania. Koło sklepu przechodziły tory kolejowe, prowadzące z fabryki Domtar Paper Mill w kierunku południowym. Jest to jedyna istniejąca i rzadko używana część kolei Algoma Eastern Railway, która kiedyś kończyła się na wyspie Manitoulin Island.


Na krótko też zatrzymałem się w mojej ulubionej restauracji Hungry Bear Restaurant i wpadłem na chwilę do sklepu z pamiątkami The Trading Post, a potem dojechałem do skrzyżowania dróg 69 i 522. Jeszcze nie tak dawno znajdował się tam Grundy Supply Post, w którym zakupiliśmy nasze kanu w 2010 roku. Obecnie nie było żadnych budynków, jedynie pozostały rdzewiejące dystrybutory paliwa. Na szczęście cały ten biznes po prostu przeniósł się i nadal działał przy wjeździe do parku Grundy Lake Provincial Park—najprawdopodobniej nowa autostrada nr 400 będzie niebawem przechodziła przez ten teren.

Była lokacja Grundy Lake Supplies Post na skrzyżowaniu dróg 69 i 522, gdzie w 2010 r. kupiliśmy nasze kanu. Biznes przeniósł się 1 km dalej i nadal prosperuje koło wjazdu do parku Grundy Lake Provincial Park.

Planowałem spędzić noc w parku Six Mile Lake Provincial Park, ale szybko zorientowałem się, że nie uda mi się do niego dotrzeć na czas. Na szczęście blisko Parry Sound znajdował się park Oastler Lake Provincial Park, który był prawie kompletnie pusty, jego biura były zamknięte i szybko udałem się na miejsce nr 132, na którym kiedyś też spędziliśmy noc. Ponieważ tym razem miałem jedynie malutki ‘zapasowy’ namiot Catherine, mój dmuchany materac nawet się w nim nie mieścił, ale jakoś go dopasowałem—jedną noc mogę przecierpieć! Aby namiot nie przeciekał, nakryłem go tarpoliną. Nadal było niezmiernie gorąco i parno, ale prognoza pogody zapowiadała o wiele chłodniejsze dni—nasz koniec wakacji wybraliśmy w idealnym czasie!

Miejsce nr 132 w parku Oastler Lake Provincial Park i mój malutki 'zastępczy' namiot, w którym ledwie się mieściłem.

Pojechałem do biura parku, na zewnątrz znajdowała się budka telefoniczna i właśnie miałem zamiar z niej skorzystać… i wtedy po raz pierwszy usłyszałem przejeżdżający nieopodal pociąg. Był on strasznie głośny! Nie przesadzam, ale myślałem, że nagle pociąg pojawi się na drodze i mnie przejedzie, tak jak się czasem zdarza w filmach z dreszczykiem! Musiałem poczekać z rozmową telefoniczna, aż się oddalił, bo niemożliwe byłoby cokolwiek usłyszeć. Następnie pojechałem z powrotem na miejsce biwakowe i przez jakiś czas czytałem książkę i delektowałem się czerwonym winem. Kilkakrotnie słyszałem przejeżdżające pociągi (bardzo blisko parku były dwie linie kolejowe, po jednej jechały pociągi na wschód, po drugiej na zachód). Kiedykolwiek nadjeżdżał pociąg, najpierw słyszałem jego głośny gwizd, który stawał się coraz głośniejszy i wreszcie mogłem słyszeć rytmiczne odgłosy pociągu, tak przenikliwe, że często miałem wrażenie, że pociągi przejeżdżały koło mojego namiotu! Udało mi się zasnąć po godzinie pierwszej w nocy, ale przynajmniej raz obudził mnie przejeżdżający pociąg. Przed godziną 6:00 rano obudziłem się z powodu przenikliwego gwizdu pociągu—nie miało sensu powtórnie zasnąć, bo po kilku minutach usłyszałem następny pociąg—i potem jeszcze jeden. W poprzednich latach w tym parku zatrzymywałem się kilkakrotnie i nie mam pojęcia, dlaczego wówczas odgłosy pociągów mi nie przeszkadzały! Szybko spakowałem namiot—akurat zaczęło lekko kropić—i opuściłem park po godzinie 7:00 rano. Po krótkiej wizycie w sklepie MEC (Mountain Equipment Co-op) w Barrie, przed godziną 11:00 szczęśliwie dotarłem do domu.


Więcej zdjęć z tej wycieczki: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157699705142605

wtorek, 31 lipca 2018

WYCIECZKA SAMOCHODOWO-KEMPINGOWA: MINNESOTA, WISCONSIN, MICHIGAN I ONTARIO, SIERPIEŃ/WRZESIEŃ 2017 ROKU





Nasza trasa z Minneapolis, Minnesota do Mississauga, Ontario

Prawie 20 lat temu wyrobiłem sobie bezpłatną kartę „Air Miles” i przez następne 2 dekady żmudnie kolekcjonowałem punkty (a raczej mile), robiąc zakupy w niektórych sklepach. Pewnie ta karta nie była rewelacyjna—gdy w końcu wymieniłem większość uzbieranych punktów na przelot samolotem w jedną stronę z Toronto do Minneapolis w 2017 roku, zaoszczędziłem $200 (musiałem dopłacić ponad $100 podatków). Innymi słowy, ‘zarabiałem’ na tej karcie po $10 rocznie!

Wtorek, 22 sierpnia 2017 roku

Na szczęście lot liniami Air Canada był o godzinie dziewiątej, a nie o szóstej rano—przynajmniej mogłem się jako-tako wyspać. Na lotnisku w Toronto po raz pierwszy użyłem self-checking (wydrukowawszy uprzednio w domu ‘boarding pass’) i działał bez zarzutu. Jak się spodziewałem, mój bagaż podręczny ponownie prześwietlono z powodu sporej ilości sprzętu elektronicznego, jaki się w nim znajdował (trzy aparaty fotograficzne, dwa urządzenia GPS, ładowarki do baterii, latarki, magnetofon…), ale nawet nie potrzebowałem go otwierać. Przy okazji zauważyłem sporo pasażerów, którzy, nie zważając na przepisy, mieli ze sobą duże butelki z różnymi płynami i kremami—w większości przypadków zostały one im odebrane.


Lotnisko Pearson Airport posiada tzw. ‘border preclearance facilities’ administrowane przez władze amerykańskie. Oznacza to, że już na lotnisku w Kanadzie przechodzi się amerykańską odprawę emigracyjną i celną—zresztą torontoński port lotniczy był pierwszym lotniskiem na świecie, posiadającym tego rodzaju odprawę celną (1952 r.) Przylatując z Kanady do USA jestem traktowany tak, jak pasażerowie samolotów linii krajowych i nie muszę przechodzić przez żadne dodatkowe kontrole celne czy emigracyjne.

Jakiś czas czekałem w kolejce do amerykańskiej kontroli celnej. Ponieważ większość pasażerów nie była obywatelami USA lub Kanady, zadawano im wiele pytań i nawet niektórzy musieli złożyć odciski palców. Gdy wreszcie nadeszła moja kolej, urzędnik przeskanował mój paszport, spojrzał w ekran monitora i spytał się, jaki jest cel mojej podróży.

— Biwakowanie — odpowiedziałem.

Otrzymałem z powrotem paszport i w ten sposób znalazłem się w Stanach Zjednoczonych! No, może nie całkowicie, bo legalnie nadal znajdowałem się na terytorium Kanady: celnicy amerykańscy mieli prawo mi zadawać pytania, ale nie mogli mnie zatrzymać lub aresztować. Oczywiście, mogli też mnie zawrócić z powrotem do Kanady, jak też ja mogłem samemu podjąć taką decyzję.

Ponieważ wejście na pokład samolotu miało się rozpocząć dopiero za godzinę, postanowiłem udać się na śniadanie do Tim Horton’s—gdy zobaczyłem OGROMNĄ kolejkę to tej niezmiernie popularnej kanadyjskiej restauracyjki/kawiarenki, od razu zrezygnowałem—nie chciałem się spóźnić na samolot!

Samolot, Embrarer E175, był stosunkowo mały (około 80 miejsc). Długość lotu wynosiła 1 godzinę i 48 minut. Po wylądowaniu na lotnisku w Minneapolis/Saint Paul (MSP) szybko udałem się odebrać bagaż—moja walizka już na mnie czekała.

Zadzwoniłem do Catherine i powiedziałem jej, gdzie dokładnie się znajduję. Oczywiście, nadal była w domu czymś zajęta i przepraszającym tonem głosu powiedziała, że będzie trochę później.

— Nie przejmuj się tym! Mam dużo doświadczenia czekając na ciebie na tym lotnisku! Gdy przyleciałem tutaj poprzedniego roku, musiałem na nią czekać ponad godzinę.

Gdy tyko zobaczyłem samochód Catherine—biały ‘van’ Dodge Caravan (obecnie już z rejestracją Minnesoty i nową przednią szybą, bo stara pękła podczas naszej poprzedniej wycieczki w USA), szybko wsiadłem, zainstalowałem urządzenie GPS i wyruszyliśmy w drogę.


Opuściwszy miasto (nie byłem zainteresowany go zwiedzać), drogą numer 35 pojechaliśmy na północ i zatrzymaliśmy się w Forest Lake, gdzie udaliśmy się sklepów Walmart i Aldi. Całkiem podobał mi się Aldi. Jest to sieć tanich sklepów (nie ma jej w Kanadzie) i rzeczywiście, kupiliśmy w nim dużo żywności na naszą wycieczkę. Na budynku sklepu znajdował się duży napis” „Poszukujemy Pracowników. Wszystkie Pozycje, od $14 do $24 na godzinę.” Wygląda na to, że podobnie, jak w Kanadzie, w Minnesocie również brakowało ludzi do pracy! Natomiast byłem całkiem rozczarowany sklepem Walmart. Specjalnie zrobiłem listę rzeczy, jakie zamierzałem w nim kupić, bo miałem nadzieję, że będą tańsze tutaj niż w Kanadzie. Jednakże po przeliczeniu na dolary kanadyjskie okazało się, że nic nie warto było kupić, bo ceny były wyższe. Ponieważ większość sklepów Walmart (jak tej innych) jest usytuowanych bardzo blisko głównych autostrad, już po paru minutach byliśmy z powrotem na autostradzie i dopiero po dłuższym czasie zatrzymaliśmy się przy drodze na lunch.

Kilka godzin później dotarliśmy do Duluth, głównego miasta portowego w Minnesocie, do którego mogły zawijać statki oceaniczne z Oceanu Atlantyckiego poprzez sieć kanałów na Wielkich Jeziorach i Zatokę Świętego Wawrzyńca. Chociaż nie zatrzymaliśmy się w mieście, z okna samochodu mogłem podziwiać ogromne doki, przystanie, stocznie (?), statki towarowe i liczne tory kolejowe. Swego czasu musiało być to znaczące miasto przemysłowe, lecz sądzę, że jego lata świetności już dawno przeminęły. Gdy przejechaliśmy mostem imienia John A. Blatnik Bridge nad zatoką Saint Louis Bay, znaleźliśmy się w stanie Wisconsin. Następne jechaliśmy drogą nr 13, mniej-więcej wzdłuż południowych wybrzeży jeziora Górnego (Superior).


Dojechawszy do małego miasteczka o nazwie Cornucopia ( ‘róg obfitości’), wstąpiliśmy do sklepu Ehler’s Store, gdzie porozmawialiśmy z bardzo miłą kobietą, właścicielką sklepu, która okazała się być Kanadyjką. Sklep miał ponad 100 lat i można było w nim kupić artykuły spożywcze, sprzęt biwakowy, artykuły żelazne, pamiątki, wyroby artystyczne—jak też znajdowała się w nim mała restauracyjka. Naprzeciwko sklepu mieścił się budynek małej poczty, a napis dumnie obwieszczał, że było to „Najbardziej położona na północ poczta w stanie Wisconsin.” Gdy przybyliśmy na wyspę Madeline Island, od razu zauważyłem pocztę. Ponieważ wyspa Madeline Island zdawała się być bardziej na północ od miasteczka Cornucopia, początkowo nie bardzo wierzyłem w treść tego napisu—później spojrzałem na mapę i przekonałem się, że rzeczywiście, ta część wyspy, na której znajdowała się poczta, była położona na południe od Cornucopia.


Co ciekawe, pierwsi farmerzy, którzy przybyli na te tereny z Imperium Austriackiego to byli Karpatorusini, grupa etniczna mieszkająca na górzystych terenach graniczących z Polska, Słowacją i Rumunią. Nazwiska Karpatorusinów występujące w Cornucopia to Kaseno, Celinsky, Sveda, Roman i Pristash.


Chcieliśmy spędzić więcej czasu na zwiedzenie tego miasta, ale tego samego dnia musieliśmy jeszcze złapać prom na wyspę Madeline Island. Pomimo szybkiej jazdy samochodem, spóźniliśmy się na prom odchodzący o godzinie 18:00 i czekając na następny, mogliśmy zwiedzić miasto Bayfield. Promów było kilka i kosztowały $25 za samochód i $14 za osobę (w dwie strony), razem $53. Dwudziestominutowa podróż promem była bardzo przyjemna i przy okazji mogliśmy porozmawiać z amerykańską parą na temat naszych i ich podróży.

Wyspa Madeline Island, pierwotnie zwana Moningwunakauning („Dom Dzięcioła Kropkowanego”), jest największą wyspą z grupy 22 wysp „Apostle Islands” i jedyną, na której znajdują się prywatne domy, kościoły, drogi, sklepy i parki. Zaraz na północ od tej wyspy jest położona wyspa Stockton Island (Gigawekamingo), posiadająca jedną z największych koncentracji czarnych niedźwiedzi w Ameryce Północnej!


Jako że zrobiłem rezerwację miejsca biwakowego w parku kilka tygodni temu—zresztą nie miałem specjalnie wyboru z powodu popularności parku—szybko wstąpiliśmy do biura parku, otrzymaliśmy pozwolenia, kupiliśmy drzewo na ognisko za $5.00 i udaliśmy się do miejsca numer 7, które była całkiem przyjemne. Pobyt w parku kosztował $20 za noc, ale dodatkowo samochód musiał posiadać specjalną naklejkę, dającą nam prawo wjazdu do parków w Wisconsin, co nas kosztowało dodatkowo $38. Zaczęło lekko padać, tak więc szybko rozbiłem namiot i szybko poszliśmy spać, bez rozpalania ogniska.

Środa, 23 sierpnia 2017 roku

Obudziliśmy się w parku „Big Bay State Park”! Po szybkim śniadaniu porozmawialiśmy z nieopodal biwakującą rodziną, posiadającą 4 dzieci pięknego szczeniaczka owczarka szkockiego (Border Collie). Następnie udaliśmy się na przechadzkę wzdłuż szlaku Barrier Beach Trail, ciągnącego się pośród lagun i piaszczystych wydm. Dookoła rosły sosny i według tablicy informacyjnej, „mogą one rosnąć przez cały rok, ponieważ ich woskowate liście nie wysychają z powodu wiejących w zimę suchych wiatrów. Również potrzebują mniej substancji odżywczych z ziemi, bo nie wyrastają na nich na wiosnę nowe liście.” Widzieliśmy też grzyby i inne rośliny, rosnące na podłożu z próchnicy, składającego się z igliwia sosnowego, liści, drzewa, odchodów zwierzęcych, obumarłych organizmów i innych pozostałości. Również rósł chrobotek reniferowy—tak naprawdę jest porostem, składającym się z grzyba i glonów, żyjących w związku symbiotycznym. Był to bardzo udany spacer!


Park był świetnie utrzymany, dzięki ‘campground hosts’ (turyści zajmujący się też drobnymi pracami w parku, za co zwykle otrzymują bezpłatne miejsce w parku), którzy bardzo dokładnie sprzątali miejsca kempingowe. Dość długo z nimi rozmawialiśmy i się od nich dowiedzieliśmy dużo zajmujących rzeczy nie tylko o parku, ale też o wyspie Madeline Island.


Po południu pojechaliśmy samochodem do miasteczka La Pointe, zaparkowaliśmy samochód i przeszliśmy się po uliczkach. Było tam parę sklepów, kościół katolicki i cmentarz, jak i stary cmentarz indiański, na którym pochowani byli też biali ludzie. Początki cmentarza sięgają 1835 roku, gdy powstała misja założona przez Frederica Baraga. Szef indiański Kechewaishke oraz Madeline Cadotte, od której pochodzi nazwa wyspy są zapewne najbardziej znanymi osobami pochowanymi na cmentarzu. Wiele grobów Indian z plemienia Ojibwe było pokrytych małymi budkami, tzw. „Spirit House” (Dom Duchów), w celu protekcji pochowanych tamże. Turystom nie wolno było wchodzić na ogrodzony cmentarz—a na samym płocie pozostawiono różnorakie ofiary w postaci pieniędzy, „łapaczy snów”, kamieni i kawałków drzewa.


Większość napisów informacyjnych na wyspie była dwujęzyczna—po angielsku i w języku odżibwe (albo Anishinaabe). Ten indiański język zdawał się być ‘trochę’ trudny—nawet nie próbowaliśmy wymawiać tych napisów! Zresztą poniżej przedstawiam kilka przykładów:

Gidanamikaagoo Omaa Mooningwanekaaning—witamy na wyspie Madeline Island.
Gichi-Wilkwedong Danakamigiziwining—Park Miejski
Giigidoowigamigong—Ratusz
Agindaasoowigamigong—Biblioteka Publiczna
Aakozhwigammigong—Przychodnia
Wemitigoozhi-Anama Ewigamigong—Kościół Katolicki
A gdy poszliśmy do łazienki, ja użyłem tej dla “Ininiwag”, a Catherine dla “Ikwewag”!

Również wdaliśmy się w rozmowę z kilkoma mieszkańcami wyspy, co zawsze jest fascynujące, poszliśmy do muzeum (właśnie się zamykało) i pojechaliśmy do innego parku (Big Bay Town Park), zarządzanego przez miasto, gdzie można było biwakować za $25 za noc (i nie potrzeba było wykupować dodatkowego pozwolenia wjazdu do parku!) Na plaży leżało sporo kanu—spuściliśmy jedno na wodę i przez ponad godzinę pływaliśmy po zacisznej lagunie.

Pod wieczór rozpaliłem ognisku i upiekliśmy kilka steków przywiezionych z domu przez Catherine—okazały się niestety niejadalne i wyrzuciliśmy je, w zamian spożywając inne jedzenie. Parę godzin później pojawiła się grupa 6 szopów praczy na inspekcję naszego miejsca biwakowego, ale nie znalazłszy żadnego jedzenia, szybko poszły na inne miejsca.

Catherine uwielbia lody-nawet sztuczne!

Zawsze na wakacje przywożę ze sobą kilka książek i uwielbiam je czytać na łonie natury lub przy ognisku, przy świetle latarek z diodami elektroluminescencyjnymi (LED). Mimo że staram się jak najmniej czytać beletrystyki, niektóre tego rodzaju książki są z pewnością warte przeczytania. Na początku zabrałem się za „Vatican” autorstwa Malachi Martin, byłego jezuity, który był bliskim przyjacielem Papieża Jana XXIII i zdawał się być świetnie obiegany w Watykanie i jego tajemnicach. Chociaż dane osobowe bohaterów i niektóre daty były pozmieniane, książka opisywała czasy Papieży Piusa XII Jana XXIII, Pawła VI i Jana Pawła II. Trochę czasu mi zajęło przeczytanie wszystkich 800 stron, ale było to dobra lektura, dużo się z niej dowiedziałem o tym, jak działa biurokracja watykańska w obliczu ciągłej walki dobra ze złem.

Piątek, 25 sierpnia 2017 roku

Rano spakowaliśmy się i po kilkunastu minutach byliśmy w porcie, gdzie ustawiliśmy się w kolejce do promu, ale jeszcze udało mi się wskoczyć na pocztę i wysłać kartki pocztowe. Tym razem uruchomiono kilka promów—jeden z nich o rosyjsko-brzmiącej nazwie „Nichevo”. Pracownik promu powiedział nam, że facet, który kiedyś budował tutaj różne łodzie, był Rosjaninem i za każdym razem, gdy go się pytano, co robi, odpowiadał, „Nichevo” (nic).



Był piękny, słoneczny dzień i po 20 minutach dotarliśmy do miasteczka Bayfield; po zjechaniu z promu, zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy do Centrum dla Turystów (Visitor Centre), gdzie zaczęliśmy rozmawiać z bardzo interesującą, młodą dziewczyną, studentką w The College of Saint Scholastica w Duluth, studiującą Globalistykę. Sądziliśmy, że jest pochodzenia francusko-kanadyjskiego, ale okazało się, że z powodu adopcji częściowo była m. in. pochodzenia rosyjskiego i odzibwe. Umiała kilka języków, odwiedziła Rosję i chyba spędziliśmy z nią na rozmowie ponad godzinę.


Po opuszczenia Bayfield dojechaliśmy do głównej drogi i zdecydowaliśmy, że nie będziemy nocowali w „Narodowym Lesie” (National Forest), ale w parku stanowym, Copper Falls State Park, który był bliżej—jak też już mieliśmy opłacone pozwolenie wjazdu do parków w stanie Wisconsin. Park się znajdował zaledwie 30 minut od Bayfield. Wjechawszy do niego, najpierw przejechaliśmy się po południowej części biwakowej—posiadała trzy okrężne drogi z wieloma miejscami biwakowymi, całkiem niezłe, ale mimo wszystko pojechaliśmy zobaczyć, jak wyglądają miejsca w północnej części. Wybraliśmy bardzo prywatne miejsce nr 33, zlokalizowane koło drogi parkowej, niedaleko dwóch innych dróg, ale ponieważ rzadko nimi jeździły samochody, kompletnie nam to nie przeszkadzało. Szybko rozbiłem namiot i udaliśmy się na przechadzkę to wodospadów. Zaczęło trochę popadywać i schowaliśmy się pod pięknym zadaszeniem wykonanym z drewnianych bali przez Civilian Conservation Corps w latach trzydziestych XX w.—budowniczymi byli głownie weterani Pierwszej Wojny Światowej. W ogóle architektura parkowa była niezmiernie oryginalna. Wreszcie przestało padać i kontynuowaliśmy naszą wycieczkę do wodospadów Copper Falls i Brownstone Falls. Nie udało się nam przejść całego szlaku, bo już się ściemniało i obawialiśmy się, że może w każdej chwili się rozpadać, ale za to zobaczyliśmy oba malownicze wodospady. Powróciwszy na miejsce biwakowe posiedzieliśmy przy ognisku i poszliśmy spać.


Sobota, 26 sierpnia 2017 roku

Catherine wstała dość wcześnie rano; ponieważ wyglądało, że niebawem może padać, obudziła też mnie, spakowaliśmy namiot i przed odjazdem udaliśmy się na krótki spacer po szlaku „North Country National Scenic Trail”, który ciągnie się około 4600 mil (7400 km) od Crown Point we wschodnim stanie Nowy York do parku Lake Sakakawea State Park w Północnej Dakocie. Szlak był bardzo malowniczy i dość wyboisty—po przejściu 0.0001% długości całej trasy, zawróciliśmy i pojechaliśmy do biura parku. Poprzedniego dnia Catherine zauważyła małą drewnianą chatkę w parku i była ciekawa, czy mogą w niej nocować turyści. Pracownik parku powiedział nam, że jest ona dostępna dla osób niepełnosprawnych za taką samą opłatą, jak miejsce biwakowe ($20).
Nasze miejsce biwakowe nr 33 w parku Copper Falls State Park

Przez jakiś czas jechaliśmy autostradą nr 28 w kierunku wschodnim, zatrzymaliśmy się też w Visitor Center na granicy Michigan i Wisconsin, gdzie spędziliśmy ponad pół godziny, rozmawiając z bardzo miłą pracownicą, która opowiedziała nam wiele fascynujących historyjek, jak też wybraliśmy kilka broszur turystycznych na temat stanu Michigan i Upper Peninsula (Górny Półwysep). Skierowaliśmy się ku biwakowi Au Train w Narodowym Lesie Hiawatha National Forest; nie było daleko, ale Catherine poczuła się zmęczona. Zajechaliśmy na parking jakiegoś muzeum i ucięliśmy sobie drzemkę, a potem wstąpiliśmy do sklepu „Family Dollar Store”—jest to następna sieć tanich sklepów w USA, ale w porównaniu do innych tego rodzaju ‘dolarowych’ sklepików, trochę były zaskoczony wysokimi cenami. W tym sklepie zobaczyłem po raz drugi w czasie tej wycieczki murzyna, czym byłem zaskoczony, bo spodziewałem się ich napotkać o wiele więcej, szczególnie w stanie Michigan.


Również udaliśmy się do miejscowości Marquette, akurat odbywał się jakiś festiwal i wszędzie była masa ludzi. Powoli jechaliśmy wzdłuż nadbrzeża i zaparkowaliśmy koło muzeum i budynków straży przybrzeżnej. Znajdowała się tam latarnia morska i kilka starych łodzi.


Wreszcie dotarliśmy do biwaku Au Train Lake Campground. Składał się z 2 pętli, po których powoli pojechaliśmy, szukając odpowiedniego miejsca biwakowego i wybraliśmy nr 13, koło jeziora. Koszt za jeden dzień był tylko $9 (połowa regularne ceny z powodu specjalnej karty wstępu, jaka przysługiwała Catherine). Park posiadał samoobsługowy system płacenia—na specjalnej kopercie wypisałem odpowiednie informacje o nas i naszym samochodzie, włożyłem w nią pieniądze i poszliśmy ją zdeponować, ale po drodze zatrzymaliśmy się koło miejsca ‘campground host’—osoby odpowiedzialnej za utrzymywanie parku w porządku, zbieranie pieniędzy, sprzedawanie drzewa na ognisko i udzielania turystom informacji. Powiedział nam, że rząd federalny nie miał wystarczających środków finansowych i przez to w parku nie było ani bieżącej wody w pompach, ani elektryczności. Na szczęście przywieźliśmy ze sobą kilka dużych butelek z wodą. Wręczyłem mu kopertę z należnością i kupiłem też od razu worek drzewa. Był to niezmiernie towarzyski człowiek i niewątpliwie ogromnie lubił to pół-społeczne zajęcie.

Rozpaliliśmy ognisko i przez jakiś czas przy nim siedzieliśmy; gdy zaczęło lekko padać, udaliśmy się do namiotu, bardzo szybko zasypiając.

Niedziela, 27 sierpnia 2017 roku

Rano nadal mżyło, zatem szybko się spakowaliśmy i pojechaliśmy na północ po absolutnie cudownej drodze nr 552 w lesie Hiawatha National Forest. Jeżeli nie posiadalibyśmy GPS, to z pewnością sądzilibyśmy, że się zgubiliśmy—to jest cudowny wynalazek! Paręnaście metrów przez wjazdem na drogę nr 28 zobaczyłem szlak—dawniej przebiegała tędy kolej Duluth, South Shore and Atlantic Railway.

Z miejscowości Munisng mieliśmy zamiar udać się nad nadbrzeże jeziora Górnego, do „Pictured Rocks National Lakeshore”, ale droga nie była zbyt dobra na nasz samochód i zrezygnowaliśmy z tej krótkiej wycieczki. Natomiast kupiliśmy produkty żywnościowe i sporo bardzo tanich koszulek.

27 sierpnia 2017 r. ktoś zobaczył "człowieka" (human)!

Jadąc drogą nr 28, Catherine zobaczyła ogromny billboard, zapraszający nas do odwiedzenia „Seney National Wildlife Refuge” (Rezerwat Przyrody Seney) i postanowiliśmy do niego wpaść, znajdował się zaledwie kilka mil od drogi. Najpierw weszliśmy do imponującego Visitor Center (Ośrodek dla Odwiedzających). Woluntariusze tam pracujący byli naprawdę uprzejmi i chętnie dzielili się z nami swoją obszerną wiedzą. Obejrzeliśmy prawie półgodzinny film o rezerwacie i obejrzeliśmy masę eksponatów—żałowaliśmy, że nie możemy tam spędzić więcej czasu! Wsiedliśmy do samochodu—nadal lekko siąpiło—i udaliśmy się na przejażdżkę po siedmio-milowej (ponad 11 km) jednokierunkowej drodze, Marshland Wildlife Drive, co okazało się jedną z czołowych atrakcji naszej podróży! Przejeżdżaliśmy przez lasy, mokradła i tereny bagienne, od czasu do czasu zatrzymując się w celu obserwowania fauny i flory. W jeziorkach pływało sporo łabędzi i gęsi kanadyjskich. W pewnym momencie z daleka zobaczyliśmy siedzącego na drzewie orła. Gdy się jemu przyglądałem przez teleobiektyw, Catherine intensywnie się w niego wpatrywała.




— Czy to jest orzeł przedni, czy też orzeł bielik (po angielsku bald eagle, ‘orzeł łysy’) — zapytała.

— Jeżeli wygląda tak, jak ty, to jest orzeł przedni, jeżeli natomiast tak, jak ja, to jest orzeł bielik — odpowiedziałem.

Niezmiernie byliśmy zadowoleni z tej przejażdżki!

Mieliśmy do wyboru trzy lokacje biwakowe i na jednej z nich zamierzaliśmy spędzić następne kilka dni. Pierwsza, Three Lakes Campground, znajdowała się koło małej miejscowości Strong, na południe od drogi nr 28, w lesie Hiawatha National Forest—i tak się nam od razu spodobała, że postanowiliśmy się na niej zatrzymać. Całe obozowisko było puste—tylko na jednym miejscu stał samotny samochód. Wybraliśmy miejsce nr 8, koło szlaku pieszego i jeziora Walker Lake, i szybko się na nim rozbiliśmy. Sporadycznie padało i Catherine siedziała pod parasolką—szkoda, że nie kupiliśmy większego parasola, jaki niedawno widzieliśmy w sklepie Shopko.


W ognisku było dużo potłuczony i na wpół-stopionych butelek od piwa i zabrało mi trochę czasu, zanim usunąłem większość szkła. Nigdy nie mogę zrozumieć, dlaczego ludzie w ten sposób postępują! Na ognisku upiekliśmy na grillu smaczne steki wieprzowe. Nie widzieliśmy żywego ducha na obozowisku—ktokolwiek był w samochodzie, nigdy nie rozbił namiotu i musiał spać w środku—około godziny 6 rano następnego dnia usłyszałem jakieś odgłosy i gdy wstaliśmy, samochodu już nie było. Zapłaciliśmy $8 za noc—jedyną osobę, jaką widzieliśmy, to pracownik parku, który przyjechał 2 dni później, zebrał koperty z płatnościami i worki ze śmieciami oraz posprzątał łazienki.


W parku przebywaliśmy 2 noce i było super! Prawie-że nie słyszeliśmy samochodów, które sporadycznie przejeżdżały po drodze. Jednego razu, gdy siedzieliśmy na małej plaży na brzegach jeziora, zobaczyliśmy dwie osoby pływające na kanu i łowiące ryby. Gdy się do nas zbliżyli, krótko z nimi porozmawialiśmy.


Cały park posiadał 10 miejsc biwakowych (28 według oficjalnej rządowej strony internetowej) i prócz ubikacji i pompy wodnej, nie było żadnych innych obiektów—użytkownicy musieli nawet ze sobą zabrać śmieci. Nasze miejsce nr 8 znajdowało się na końcu pętlowej drogi, koło szlaku pieszego. Następnego dnia wybrałem się na krótką przechadzkę po parku. Co ciekawe, była tam asfaltowa droga, chociaż nieużywana od pewnego czasu… i zobaczyłem sporo zarośniętych miejsc biwakowych! A więc była to następna pętla z miejscami biwakowymi, obecnie zamknięta—ciekawe, dlaczego? Być może mała popularność parku spowodowała, że nie warto było utrzymywać wszystkich miejsc biwakowych… albo też ta część była zamknięta w celu rehabilitacji przyrody. W każdym razie niezmiernie miło wspominamy pobyt w tym parku i z łezką w oku opuszczaliśmy nasze przepiękne miejsce, które było ogromne, malownicze i bardzo prywatne!

Wtorek, 29 sierpnia 2017 roku


Rankiem opuściliśmy park, pojechaliśmy na północ i potem podążaliśmy drogą West Lakeshore Drive, wijącą się wzdłuż południowych brzegów jeziora Górnego. Zatrzymaliśmy się również w Bay View Campground—jednego z miejsc, w którym mieliśmy się ewentualnie zatrzymać poprzednio na biwak—było niezłe, ale tu i tam widzieliśmy rozbite namioty i samochody turystyczne. Biwak na Three Lakes Campground było o stokroć lepszy! Następnie dojechaliśmy do latarni morskiej, Point Iroquois Lighthouse, wybudowanej w 1870 roku na miejscu wyburzonej latarni morskiej. Ponieważ swego czasu było on obsługiwany przez głównego latarnika i dwóch asystentów, posiadał pomieszczenia mieszkalne dla 3 rodzin. Latarnia została wycofana z eksploatacji w 1962 roku i obecnie stanowi muzeum. Przez ponad godzinę ją zwiedzaliśmy, rozmawialiśmy z pracownikami muzeum i obejrzeliśmy wiele ciekawych zdjęć i artefaktów, a na końcu przeszliśmy się drewnianym deptakiem. Gdy kończyliśmy lunch, wdaliśmy się w rozmowę z kobietą od lat podróżującą samochodem kempingowym to Stanach Zjednoczonych. Opowiedziała nam, jak parę lat temu do parku przyjechała ogromnym, luksusowym samochodem kempingowym starsza para—właśnie go kupili i był to ich pierwszy wypad tym wehikułem. Kierowca niestety miał bardzo mało wprawy i gdy zaczął go cofać i wykręcać, wpadł na drzewa i jak oceniała, koszty spowodowanych uszkodzeń wynosiły więcej, niż ona zapłaciła za swój skromniejszy samochód kempingowy!


Kontynuowaliśmy naszą jazdę wzdłuż wybrzeży i niebawem dotarliśmy do miasta Sault Ste. Marie (w USA), wpadliśmy do sklepu dolarowego, zaopatrzyliśmy się w jedzenie, jak też kupiliśmy piwo w sklepie ‘duty free’ znajdującym się na początku ogromnego mostu nad rzeką St. Mary’s River, stanowiącego również stanowił granicę z Kanadą. Z mostu spostrzegliśmy spory statek wycieczkowe o nazwie „The Pearl Mist”—który mieliśmy za parę dni powtórnie zobaczyć. Z mostu widzieliśmy amerykańskie śluzy, przez które przepływało około dziesięć tysięcy statków rocznie—stare kanadyjskie śluzy były obecnie używane jedynie dla łodzi rekreacyjnych.

Po dziesięciu minutach czekania podjechaliśmy pod budkę kontroli celnej. Celnik nie zadawał nam zbyt dużo pytać—głownie, czy mamy ze sobą broń palną, gaz łzawiący i podobnego rodzaju sprej—jak też udzielił nam informacji na temat „The Pearl Mist”.


Autostradą nr 17 skierowaliśmy się na wschód i zatrzymaliśmy się na piknik na małej wysepce Bamford Island, koło mostu prowadzącego na wyspę St. Joseph Island. W 2015 roku, gdy powracaliśmy do Kanady, też się zatrzymaliśmy w tym samym miejscu.

W miejscowości Serpent River, kilkanaście metrów za skrzyżowaniem z drogą nr 108 (prowadzącą do Elliot Lake), byliśmy zmuszenie się zatrzymać—przed nami stał sznur samochodów i ciężarówek, jak też minął nas samochód policyjny, jednak policja nie kierowała ruchem i nie wyjaśniła, co się stało. Najprawdopodobniej wydarzył się wypadek—później zobaczyliśmy uszkodzony samochód kempingowy—w każdym razie droga była zablokowana i nikt nie wiedział, co się zdarzyło i jak długo będziemy musieli czekać. Niektóre samochody zawracały, ale kilka z nich skręciło w prawo, w małą drogę o nazwie Riverview Road. Spojrzałem na mój GPS i według niego jadąc tą drogą, mogliśmy kompletnie ominąć wypadek i ponownie wjechać na autostradę nr. 17. Jednakże byłem zdziwiony, że policjanci nie skierowali ruchu właśnie na tą drogę. Czy może wiedzieli coś, czego my nie wiedzieliśmy—czy po prostu byli niekompetentni i zbyt mało inteligentni? Wkrótce okazało się, że chyba jednak kompetencją i inteligencją nie grzeszyli… Postanowiliśmy zaryzykować i skręciliśmy w Riverview Road—i był to świetny pomysł! Po stosunkowo krótkim czasie ponownie wjechaliśmy na autostradę nr 17—i tym razem na przeciwnym pasie stało ponad 100 samochodów (Catherine uważała, że o wiele więcej i że tego rodzaju ‘parking’ ciągnął się na parę kilometrów), niemogących dalej jechać z powodu wypadku—i nie zauważyliśmy ANI JEDNEGO samochodu, który by się starał drogą Riverview Road objechać miejsce wypadku! Niestety policjanci jedynie zablokowali drogę i nie skierowywali ruchu na boczną drogę.

Massey, Ontario

Po paru godzinach jazdy dotarliśmy do miasta Massey, skręciliśmy na północ pięć minut później przybyliśmy do parku Chutes Provincial Park. Najpierw zrobiliśmy parę rundek po parku i wybraliśmy bardzo przyjemne miejsce nr 98, następnie wróciliśmy do biura parku i uiściliśmy opłatę, otrzymując też pozwolenia na biwakowanie i parkowanie samochodu. Było to nasza druga wizyta w tym parku—kilka lat przedtem biwakowaliśmy w nim na miejscu nr 95 (tym razem było zajęte). Nasze obecne miejsce (nr 98) znajdowało się koło pieszego szlaku prowadzącego do wodospadów i nawet mogliśmy słyszeć szum spadającej wody. Większość miejsc kempingowych była zajęta i po obydwu stronach naszego biwaku mieliśmy sąsiadów, ale ogólnie panowała cisza. 


Catherine rozpakowała samochód i gdy układała na stole przybory kuchenne, nagle zaczęła głośno krzyknęła—pod stołem zauważyła czarnego węża! Natychmiast do niej przyszedłem, gotowy do walki z tym gadem, co okazało się niezmiernie prostym zadaniem—to był bardzo realistycznie wyglądający wąż zrobiony z gumy! Catherine nawet zatrzymała go dla siebie na pamiątkę tego zdarzenia. Ktokolwiek go tam położył, mając nadzieję przestraszyć niczego niepodejrzewających biwakowiczów, z pewnością dopiął swego! Rozpaliliśmy ognisko, zjedliśmy wyborne steki z grilla i spaliśmy jak zabici. A powracając jeszcze do tego wypadku na drodze—około godziny dziewiątej wieczorem słyszeliśmy, jak samochód za samochodem przejeżdżały autostradą nr 17—pewnie wreszcie usunięto uszkodzony samochód kempingowy i otworzono drogę dla ruchu samochodowego.

Czwartek, 30 sierpnia 2017 roku

Obudziliśmy się—a raczej obudzono nas—ktoś (sądziliśmy, że to nasi sąsiedzi) rzucał długimi, grubymi szyszkami w nasz namiot. Catherine wyjrzała z namiotu i ujrzała, że bardzo dużo szyszek leży na ziemi dookoła namiotu. Okazało się, że sprawcami były wiewiórki—wchodziły na drzewo, odgryzały szyszki, które spadały z drzewa na nasz namiot, a potem je brały w pyszczki i zanosiły do swoich jamek.


Był piękny, słoneczny dzień i po śniadaniu poszliśmy na przechadzkę po szlaku, który zaprowadził nas do kilku malowniczych wodospadów i bystrzy. Szkoda, że nie mogliśmy spędzić następnej nocy w parku, ale już czekała na nas zarezerwowana chatka na wyspie Manitoulin Island i przed godziną drugą po południu opuściliśmy park—jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że za kilka tygodni powrócimy do tego parku i spędzimy w nim ponad tydzień, biwakując na tym samym miejscu!


Pojechaliśmy do miasta Massey, gdzie napotkaliśmy na czarno ubranych Menonitów, podróżujących w bryczkach ciągnionych przez konie. Dawniej Massey było znane z kopalni, toteż tu i tam były ustawione tablice informacyjne i rzeźby nawiązujące do tego okresu świetności miasta. Autostradą nr 17 dojechaliśmy do drogi nr 6, skręciliśmy w nią w prawo, ku miasteczku Espanola. Gdy przejeżdżaliśmy przez most nad rzeką Spanish River, od razu rzuciła się nam w oczy ogromna fabryka Domtar Paper Mill—z jej kominów wychodziły kłęby dymu i cała okolica była spowita bardzo charakterystycznym zapachem spalenizny. Wstąpiliśmy do sklepów Giant Tiger, Dollarama i sklepu spożywczego; zaopatrzywszy się w potrzebne produkty, kontynuowaliśmy jazdę niezmiernie malowniczą drogą nr 6 na południe. Wreszcie dojechaliśmy do mostu obrotowego Little Current Swing Bridge, jedynej drogi lądowej na wyspę Manitoulin—która, nota bene, jest największą wyspą na świecie położoną na akwenie słodkowodnym. Most wybudowany był w 1913 roku i linia kolejowa Algoma Eastern Railway w tym samym roku zaczęła go używać. W tamtym czasie most był pozostawiony w pozycji równoległej do rzeki, pozwalając na bezproblemowe przepływanie statkom—dopiero zamykano go, gdy miał nim przejeżdżać pociąg. Pociągi przestały po nim kursować w latach osiemdziesiątych XX wieku i od tamtego czasu był używany jedynie przez ruch kołowy.


Gdy dojechaliśmy do miasta Little Current, pierwsza rzecz, jaką zobaczyliśmy, to statek pasażerski „The Pearl Mist”, który dwa dni temu spostrzegliśmy z mostu w Sault St. Marie. Pasażerowie wysiadali z kilku autobusów turystycznych—właśnie powrócili z wycieczki autobusowej po wyspie Manitoulin Island. Porozmawialiśmy z młodym człowiekiem pracującym w porcie i udzielił nam więcej informacji o tym statku. Należał on do firmy Great Lake Cruise Company, która organizowała rejsy wycieczkowe z Chicago do Midland i Toronto. Długość statku wynosiła 100 metrów, posiadał 6 pokładów, mógł pomieścić 210 pasażerów i był napędzany silnikiem dieslowskim o mocy 6,300 koni mechanicznych. 



Ponieważ był stosunkowo lekki (np. nie był wyposażony w basen), jego zanurzenie wynosiło jedynie 3.1 metry, idealne do pływania na Wielkich Jeziorach. Jednakże takie rejsy były bardzo drogie—od ok. 5 do 11 tysięcy dolarów amerykańskich. Gdy byliśmy w porcie, statek zwinął liny cumownicze i powoli oddalał się ku obrotowemu mostowi. Nie przypuszczam, że lubiłbym tego rodzaju wakacje—Catherine wyraziła o wiele bardziej szczerą opinię: „Ten statek mi przypominał stare, pomalowane zardzewiałe wiadro, na którym siedziało dużo starych ludzi.”


Jako że wszystkie sklepy pozamykały się o godzinie 6:00 wieczorem, skierowaliśmy się do ośrodka Kicking Mule Ranch, w którym Catherine zrobiła na Airbnb rezerwację chatki „Slice of Country” i gdy tam przybyliśmy, oczekiwał na nas napis, „Witajcie Jack i Catherine”. Ale po parunastu minutach wałęsanie się po nim i sprawdzeniu innych domków, Catherine o wiele bardziej spodobała się chatka „Home, Tweet Home”, była bardziej prywatna. 


Nota bene, kilka lat temu zatrzymaliśmy się w Kicking Mule Ranch na dwie noce, biwakując w namiocie. Obecnie na polach biwakowych były postawione chatki i indiańskie tipi—w jednym z nich przebywała brytyjska para z dwojgiem dzieci, a ich starsi rodzice zajmowali jeden z domków. Ponieważ właścicielki akurat nie było—i nie wiedzieliśmy, czy pozostałe chatki nie są przypadkiem zarezerwowane—czekaliśmy na jej powrót. Zaczęło trochę padać i usiedliśmy pod zadaszeniem naszej chatki. Wkrótce przyjechała i bez problemu mogliśmy się przenieść do chatki „Home, Tweet Home”—natomiast rodzina zajmująca tipi przeniosła się do chatki, bo tipi zaczęło przeciekać. Niestety, nie rozpaliliśmy ogniska, ale za to pobawiliśmy się z trzema małymi kociakami i jeden z nich spędził z nami noc w łóżku, cały czas mrucząc, toteż świetnie spaliśmy.




Czwartek, 31 sierpnia 2017 roku

Pogoda się znacznie poprawiła i od razu byliśmy w lepszych humorach. Pomarańczowy kociak przyszedł do naszej chatki, wskoczył na łóżko, zwinął się w kłębek i zasnął—pewnie zamierzał spać cały dzień, ale ponieważ planowaliśmy dopiero wrócić do chatki pod wieczór, wynieśliśmy go na ławę przed domkiem. Najpierw udaliśmy się do rezerwatu indiańskiego Wikwemikong Unceded Reserve i do miasteczka Wikwemikong. Ale zanim tam dotarliśmy, zobaczyliśmy przy drodze spory budynek, sprzedający różne tanie rzeczy i Catherine oczywiście musiała się tam zatrzymać. Już na parkingu zauważyliśmy kilka sporych pojemników, wyładowanych głównie butelkami z wodą mineralną Perrier-sądziliśmy, że są one puste i czekają na recykling, ale okazało się, że nie tylko były pełne, ale można je było brać za darmo. Być może były przedatowane lub uszkodzone, niemniej jednak woda była wyśmienita i zabraliśmy ze sobą ich bardzo dużo, zresztą i tak woda mineralna jest naszym ulubionym napojem. Poszliśmy też do sklepu z różnymi lekko przedatowanymi produktami żywnościowymi, ale całkowicie nadającymi się do konsumpcji i niezmiernie tanich. Catherine znalazła ulubione batony czekoladowe firmy Lind, po dolarze za sztukę (normalnie kosztowały pięć dolarów)—kupując całe ich pudło, jeszcze udało się jej wytargować i zapłacić za nie po 50 centów! Ja natomiast kupiłem świetne golarki i maszynę sumującą (mam nadzieję, że te produkty nie były przedatowane!). Wypełniwszy cały samochód smakołykami, pojechaliśmy do Wikwemikong, zatrzymując się w stacji benzynowej o nazwie „Quick Gas Station” (Szybka Stacja Benzynowa), ale obsługa okazała się niezmiernie opieszała i powolna, ostatecznie my sami musieliśmy wlać benzynę i umyć okna. 



Następny postój to na małym parkingu, gdzie znajdował się krzyż i tabliczka z nazwiskami poległych Indian w pierwszej i drugiej wojnie światowej, jak tez na kamieniach były wymalowane różne oryginalne malunki indiańskie. Wreszcie dojechaliśmy do miasteczka Wikwemikong. Od razu rzucił się nam w oczy stary budynek—a raczej tylko jego ściany i otwory na okna—kiedyś była to szkoła, która się dawno spaliła. 



Po jednej stronie tych ruin stał kościół, po drugiej probostwo. Chcieliśmy zajrzeć do kościoła, ale był zamknięty. Nagle pojawił się na drodze samochód, zatrzymał się koło nas i wysiadł z niego mężczyzna—jak się okazało, belgijski Jezuita. Trochę z nim porozmawiałem i powiedziałem, że znam byłego proboszcza tego kościoła, księdza Doug McCarthy, S.J., którego po raz pierwszy spotkałem w 1994 roku podczas rekolekcji w jezuickim ośrodku rekolekcyjnym w Manresie w Pickering, Ontario. Powiedział, że obecnie ks. Paul Robson, S.J. był proboszczem. Świat jest mały—ks. Robson prowadził rekolekcje w Manresie w 2016 roku i nawet z nim trochę rozmawiałem, jako że zaciekawiła mnie jego biografia: w 2003 roku nie tylko wstąpił do zakonu jezuitów, ale też w tym samym roku został ochrzczony i bierzmowany—przedtem należał do Kościoła Armii Zbawienia (Salvation Army).


Również jezuita powiedział, że kościół był otwarty i mogliśmy wejść do środka. Był niezmiernie fascynujący, łącząc tradycyjne kultury indiańskie i europejski. Stacje Męki Pańskiej były reprezentowane przez indiańskie malunki, jaskrawe i kolorowe, w charakterystycznym stylu indiańskim. 



W środku znajdowało się kilka łapaczy snów i indiańskie rzeźby—a na zewnątrz kościoła stał wysoki totem, reprezentujący Trójcę Świętą. Byliśmy niezmiernie zadowoleni, że udało się nam zobaczyć kościół—szkoda, że nie mieliśmy okazji uczestniczyć w mszy.


Następny przystanek to miasto Manitowaning (już poza rezerwatem). Od razu dostrzegliśmy zacumowany sporej wielkości zniszczony statek „The Norisle” i kilka interesujących, lecz zamkniętych budynków. Po powrocie dowiedziałem się, że ów statek, „S.S. Norisle”, były pierwszym statkiem (promem) pasażerskim zbudowanym w Kanadzie zaraz po drugiej wojnie światowej i obsługiwał trasę pomiędzy miasteczkami Tobermory i South-Baymouth na wyspie Manitoulin Island do 1974 roku. W późniejszym okresie stał się atrakcją turystyczną i pływającym muzeum. Ale już od jakiegoś czasu był zamknięty dla publiczności i jego przyszłość była pod znakiem zapytania.


Poszliśmy przy okazji do sklepu spożywczego kupić lód i od razu umyliśmy nasze podręczne lodówki. Również poszliśmy do sklepu z bronią i odwiedziliśmy parę jeszcze innych miejsc, ale większość z nich się już zamykała, toteż powróciliśmy do Kicking Mule Ranch. Porozmawialiśmy z brytyjskimi turystami i rozpaliliśmy ognisko koło naszej chatki, rzuciliśmy na grilla kilka steków wieprzowych i około 11 wieczorem poszliśmy spać. Chcieliśmy na noc wziąć kociaka do naszego domku, ale nie mogliśmy znaleźć ani jednego, pewnie już spały z innymi turystami!

Piątek, 1 września 2017 roku


Spakowaliśmy się i byliśmy gotowi do odjazdu, ale przedtem poszedłem do właścicielki i pokazałem jej mój wydrukowany blog z 2013 roku, w którym były fotografie Kicking Mule Ranch oraz jej wnuczka jeżdżącego na kucyku. Opuściliśmy to piękne miejsca, ale niebawem zobaczyliśmy przy drodze napis „Fishery” i oczywiście skręciliśmy. Była to stacja zarybiająca („Jay Creek Fish Culture Station”). W środku budynku można było zobaczyć bardzo dużo informacji i zdjęć na temat działalności podobnych stacji zarybiających w Ontario. Koło niej znajdował się krótki pieszy szlak wzdłuż potoku i wiele informacyjnych tabliczek. Jeden z napisów było poświęcony „McGauley’s Gristmill” (młyn), który był wybudowany w latach osiemdziesiątych XIX wieku i działał do lat trzydziestych XX w.


Po stosunkowo krótkiej jeździe dotarliśmy do South Baymouth, skąd odchodził prom. Zaparkowaliśmy na głównej ulicy i przeszliśmy się uliczkami miasta, wpadliśmy do galerii, gdzie Catherine kupiła duży plakat, a następnie ustawiliśmy się w kolejce do promu (parę tygodni temu zrobiliśmy rezerwację), zapłaciliśmy za przejazd i pozostawiliśmy samochód na pasie wjazdowym na prom. Catherine zobaczyła malowniczy szlak pieszy i postanowiła jeszcze odbyć po nim szybki spacer dookoła małej zatoczki. Sądziła, że był tam most, którym będzie w stanie wrócić na parking, robiąc pętelkę, ale mostu nie było! Gdy nagle zobaczyła nadpływający prom „The Chi Cheemaun”, zaczęła biec—i przy okazji okazało się, że nie jest zbyt dobrą sprinterką! Ale mieliśmy masę czasu—najpierw zajęło sporo czasu, zanim prom opuściły wszystkie pojazdy, a następnie pracownicy zaczęli kierować oczekujące pojazdy na prom. Jakimś sposobem nasz samochód był jednym z ostatnich, który na niego wjechał. Szybko udaliśmy się na pokład i na rufie znaleźliśmy dwa wolne foteliki, na których cały czas siedzieliśmy, mając przed sobą piękny widok. Prom posuwał się z szybkością 30 km/h, dookoła widzieliśmy różne wysepki, które dzięki mojemu ręcznemu GPS mogłem zidentyfikować, ale silnik był dość głośny i roznosił się nieprzyjemny zapach paliwa. Był piękny, słoneczny i ciepły dzień. Akurat zadzwoniła córka Catherine i rozmawiały ponad 30 minut.


W Tobermory opuściliśmy prom, zaparkowaliśmy samochód i pochodziliśmy po tym malowniczym miasteczku, pełnym turystów—był to przecież ostatnie długi weekend lata i już za kilka dni kończyły się wakacje szkolne. Wpadliśmy też do Centrum Odwiedzających (Visitor Center at Bruce Peninsula National Park). Ponieważ Kanada w tym roku obchodziła swoje 150-te urodziny, opłaty za używanie Parków Narodowych były zniesione i być może z tego powodu cieszyło się ono ogromnym powodzeniem, musieliśmy kilka razy przejechać się po parkingu, aby znaleźć wolne miejsce. W środku znajdowało się wiele eksponatów, m. in. o wyprawie Franklina. Spędziliśmy w nim przynajmniej 30 minut—
również było pełne turystów. W pewnym momencie uświadomiłem sobie ciekawą rzecz—poza pracownikami Centrum, byliśmy jedynymi białymi! Intrygujące—w USA spodziewałem się spotkać wiele nie-białych mieszkańców, ale nie widziałem więcej niż 5—za to w Kanadzie poczułem się mniejszością…


Miasteczko Tobermory posiadało bardzo dużo sklepików z pamiątkami, restauracji i kawiarni—wszystkie tak przepełnione, że nawet nie chciało się nam stać w kolejce, aby kupić coś do zjedzenia. Po godzinie pojechaliśmy na prywatne pole biwakowe, które zarezerwowała Catherine. Gdy zobaczyła przy drodze tablicę informacyjną z napisem „Happy Hearts Tent and Trailer Park”, od razu tam się skierowała, weszliśmy do biura i podaliśmy nasze dane pracownikowi recepcji. Trochę był zaskoczony naszym przyjazdem i nie mógł znaleźć naszej rezerwacji. Poszedłem do samochodu i przyniosłem wydruk komputerowy—i od razu okazało się, że byliśmy w niewłaściwym ośrodku—mieliśmy udać się do „Harmony Acres Campground”!


Wróciliśmy z powrotem na drogę nr 6 i po około 7 kilometrach jazdy dojechaliśmy do właściwego miejsca. Było ono prowadzone przez matkę z córką, które kupiły go kilka lat temu. Przedtem w głównym budynku znajdowała się restauracja—obecnie na terenie znajdowało się schronienie dla maltretowanych koni, jak też spore pole namiotowe. Gdy zrobiliśmy rezerwację, był to jeden z niewielu ośrodków, posiadających wolne miejsca biwakowe podczas długiego weekendu. Po przyjeździe powiedziano nam, że wszystkie miejsca kempingowe były zarezerwowane, toteż spodziewaliśmy się ujrzeć dużą rzeszę biwakowiczów. Ale jak się okazało, ogromna większość miejsc była pusta i zatem mieliśmy bardzo dużo prywatności—obawiam się jednak, że gdyby rzeczywiście wszystkie miejsca były wypełnione turystami, to mielibyśmy zero prywatności! Miejsca były trochę podobne do tych w parkach prowincjonalnych, jakkolwiek o wiele mniejsze i usytuowane bliżej siebie. W biurze dano nam długą listę przepisów i nawet nam je przeczytano—trochę to było niezwykłe w porównaniu do parków prowincjonalnych czy stanowych. Na przykład przepis, że nie wolno palić ognisk po godzinie 23:00 nam akurat nie przeszkadzał, ale był trochę dziwny: w innych parkach często siedzieliśmy przy ognisku do brzasku i nie przeszkadzaliśmy innym biwakowiczom. Jedynym problemem było to, że niedaleko pola biwakowego była droga (szczególnie blisko naszego miejsca nr 36) i non-stop słyszeliśmy przejeżdżające drogą samochody i ciężarówki; szczególnie hałas się nasilił, gdy prom zrobił ostatni kurs z wyspy Manitoulin Island, prze jakiś czas raz za razem jechały drogą samochody na południe. Miejsce było tak małe, że gdy zaparkowaliśmy samochód, zasłaniał on nam widok, toteż następnego ranka Catherine zaparkowała go na jednym z przyległych miejsc. W nocy oziębiło się i z przyjemnością siedzieliśmy koło ogniska.

Sobota, 2 września 2017 roku


Spakowaliśmy się i opuściliśmy ośrodek dokładnie przed godziną jedenastą (zgodnie z przepisami!) i kontynuowaliśmy jazdę na południe na drodze nr 6, ale niebawem zatrzymaliśmy się w Thrift Shop (sklepiku z używanymi rzeczami) znajdującego się w budynku byłego kościoła. Spędziliśmy w nim ponad godzinę—Catherine kupiła krzesło, ja kilka książek i magazynów. Następny postój to przydrożna restauracja w przyczepie „Lone Wolf Fish & Chips”, na indiańskim rezerwacie Cape Croker Hunting Ground Indian Reserve, gdzie kupiliśmy smakowitą i ogromną porcję frytek i ryb. W mieście Wiarton wstąpiliśmy do sklepu ze starociami, w środku roznosił się zapach stęchlizny i nic w nim nie nabyliśmy. W Owen Sound wpadliśmy do sklepów The Giant Tiger i Dollarama i po pół godzinie kontynuowaliśmy jazdę. Zamiast pięknego zachodu słońca, około godziny 18:30 na niebie uformowały się czarne chmury i zrobiło się tak ciemno, jak podczas zaćmienia słońca. Po raz ostatni zatrzymaliśmy się koło obelisku/pomnika poświęconego Nelle Mooney McClung (1873-1951). Urodziła się w pobliskim mieście Chatsworth, była feministką, pisarką, aktywistką i politykiem, jak również działaczką w ruchu antyalkoholowym—paradoksalne było to, że właśnie przy jej pomniku wypiłem puszkę piwa!




W pewnym momencie trochę się zgubiliśmy, ale GPS po kazał, że możemy ‘na skróty’ pojechać boczną drogą (Sideroad 1) do drogi nr 10 i chociaż znak drogowy na początku bocznej drogi obwieszczał, że przejazdu nie ma („No Exit”), wzięliśmy głęboki oddech i w nią wjechaliśmy. Była to jedna z najpiękniejszych dróg, jakimi kiedykolwiek jechałem! Nie była to droga asfaltowa, w niektórych miejscach były zapadliny i kałuże, ale dało się bez problemu nią jechać—bardziej obawialiśmy się, że na jej końcu nie będzie przejazdu, ale tak się nie stało—był znak stopu i wjechaliśmy na drogę nr 10. Przy końcu naszej podróży, w Caledon, zaczęło padać. Autostradą nr 410 wjechaliśmy w ulicę Cawthra i po godzinie 20:00 byliśmy w domu. Razem przejechaliśmy 2.080 kilometrów i mieliśmy niezmiernie udaną wycieczkę!