Spędziwszy kilka
godzin wertując mapy i Internet, wraz z Catherine znaleźliśmy kompletnie nowe
jeziora, na których można pływać na kanu i biwakować, niedaleko południowych
granic parku Algonquin Park w Ontario. Po paru dniach zarezerwowaliśmy miejsce
biwakowe na małym jeziorku, niecałe 2 kilometry od parkingu.
|
W ośrodku "Wolf Den", „Nan i Jack’s Cabin”, delektując się lampką wina |
Wyjechaliśmy z Toronto
21 sierpnia 2016 r., udając się na północ drogami nr 48 i 35, na krótko
zatrzymując się w supermarkecie „Independent” na skrzyżowaniu dróg nr 48 i
Argyle Road (w 2000 roku Krzysztof i ja zatrzymaliśmy się w tamtym miejscu na 3
noce w nieistniejącym już motelu, zburzono go, aby postawić supermarket i inne
budynki) i zrobiliśmy ostateczne zakupy. Gdy przybyliśmy na parking na jeziorze
Herb Lake o godzinie 18:00, było bardzo wietrznie i musielibyśmy płynąć pod
wiatr, co niezmiernie utrudniłoby nam wiosłowanie. Ponieważ było późno,
zdecydowaliśmy się spędzić noc gdzieś indziej. Pojechaliśmy do niedaleko
położonego motelu, ale ten nie wyglądał za ciekawie i kosztował $115 plus
podatek za jedną noc.
Udaliśmy się do
ośrodka „Wolf Den”, gdzie Catherine kilkakrotnie nocowała i niezmiernie jej się
on podobał. W ośrodku roiło się od turystów, jednakże mieliśmy szczęście:
właściciel (Francuz) wynajął nam uroczą chatkę, która właśnie okazała się wolna
na jedną noc (a to, że posiadaliśmy własne śpiwory, okazało się też dużym
plusem, bo właściciel nie musiał przynosić nam pościeli). Domek składał się z
jednej sypialni, łazienki, werandy, kuchni, grillu i nie miał telewizora
(cudownie!).
Chatka zwała się „Nan i Jack’s Cabin”, na pamiątkę
dziadków Jennifer (żony właściciela), którzy byli zapalonymi przyrodnikami.
Szybko rozpakowaliśmy się i upiekliśmy na grillu rybę i kukurydzę, a następnie
delektowaliśmy się czerwonym winem, siedząc na werandzie. Powietrze było tak
czyste, że nas wręcz odurzało (i to zanim zaczęliśmy pić wino!). Później w
radiu posłuchałem wiadomości-okazało się, że właśnie odbywały się ceremonie
zamknięcia Olimpiady w Rio de Janeiro... Intrygujące, bo nawet nie miałem
pojęcia, że się one zaczęła! Spaliśmy jak susły i rankiem obudziliśmy się
wypoczęci i pełni energii.
Ośrodek posiadał kilka
innych podobnych drewnianych domków po dwóch stronach drogi nr 60, niektóre
nowsze, inne bardziej rustykalne, jak też tańsze pokoje w głównym ośrodku.
Kuchnia była wspólna. Większe grupy często zatrzymywały się w ośrodku na
weekendy. Można też było przejść się do wodospadów Ragged Falls i do rzeki
Oxtongue River.
Szkoda, że nie
mogliśmy przedłużyć naszego pobytu w tym przepięknym miejscu i wybrać się na
przechadzki po okolicy, ale wykorzystując dobrą pogodę, chcieliśmy dopłynąć jak
najszybciej do naszego miejsca biwakowego.
W tym miejscu
chciałbym trochę odejść do tematu. We wrześniu 2010 roku wraz z Catherine byłem
w miasteczku Wilno w Ontario, będącym pierwszą i najstarszą polską osadą w
Kanadzie. Zatrzymaliśmy się koło budynku, gdzie znajdowała się kawiarnia „Red Canoe Café”. Była jednak zamknięta,
a duża wywieszka przed budynkiem oznajmiała, że budynek był wystawiony na
sprzedaż. Ale co momentalnie przykuło moją uwagę to polskie nazwisko agentki
nieruchomości, „Anastasia Kuzyk,” i jej zdjęcie-posiadała typowo polskie rysy
twarzy. Ponieważ okolica była nadal zasiedlona potomkami oryginalnych
przybyszów z Polski, wszędzie można było natknąć się na polskie nazwiska,
chociaż często były wypaczone i zanglizowane. Zrobiłem zdjęcie tej wywieszki i
później umieściłem go w moim albumie „Flickr”.
|
Wrzesień 2010 roku |
Siedząc na werandzie
naszej przytulnej chatki, zacząłem przeglądać tegoroczną gazetkę parku
Algonquin Park (są one wydawane corocznie przez parki prowincjonalne w Ontario)
i w pewnym momencie rzuciła mi się w oczy znajoma fotografia Anastazji Kuzyk,
ta sama, która widniała na widzianej parę lat temu wywieszce w Wilnie, a pod
nią znajdowała się informacja o następującej treści:
Na Pamiątkę Drogiej Przyjaciółki
Anastasia Kuzyk dzieliła swoje zamiłowanie do natury i
przyrody, a szczególnie do ptaków, z każdym, kto ją znał. Anastasia pracowała w
parku Algonquin Park w sekcji przyrodniczej pomiędzy 1998 r. i 2001 r. Byliśmy
głęboko zszokowani i zasmuceni wiadomością, że niespodziewanie od nas odeszła w
dniu 22 września 2015 roku. Pracownicy Centrum dla Turystów w Algonquin Park
składają najgłębsze wyrazy współczucia rodzinie Kuzyk.
Ponieważ miała tylko
36 lat, sądziłem, że zmarłą z powodu wypadku samochodowego lub na raka. Po
przyjeździe dowiedziałem się, że powód jej śmierci był o wiele bardziej
tragiczny: Anastasia Kuzyk oraz jeszcze dwie inne kobiety zostały zamordowane
przez niejakiego Basila Borutskiego koło osady Wilno w Ontario. Oskarżony
morderca stanie przed sądem w drugiej połowie 2017 roku. Co za niewyobrażalnie
straszna tragedia....
|
Gotowi wyruszyć do naszego miejsca! |
Wstaliśmy o 9:00 rano,
spakowaliśmy się i opuściliśmy naszą uroczą chatkę, udając się do sklepu „Algonquin Outfitters”, gdzie kupiłem
mapę terenów, na które się wybieraliśmy, jak też pojemnik sprayu na
niedźwiedzie. Potem pojechaliśmy do miasteczka Dorset i wstąpiliśmy do słynnego
sklepu Robinson’s General Store,
kupiliśmy wodę i czerwone wino i ponownie udaliśmy się na parking nad jeziorem
Herb Lake. Byliśmy sami, tak więc bez pośpiechu rozpakowaliśmy samochód,
załadowaliśmy wszystkie rzeczy do kanu i o godzinie 15:55 byliśmy na wodzie,
dopływając za niecałe 30 minut do naszego miejsca biwakowego nr 87. Było bardzo
malownicze, położone na stromym, skalnym przylądku. Okrążyliśmy przylądek i
przycumowaliśmy kanu po drugiej stronie, w małej zatoczce. Szybko rozbiłem
namiot, a Catherine przydźwigała wszystkie rzeczy. Najbliższe miejsce biwakowe
(jakieś 100 metrów od naszego, położone też na przylądku) było puste i mogliśmy
cieszyć się samotnością. Akurat przypadała piąta rocznica śmierci Jacka Laytona
(był on wtedy przywódcą oficjalnej opozycji w parlamencie Kanady)—pamiętam, że
w tym dniu biwakowaliśmy na rzece French River na wyspie Boomerang Island, zwanej też „Banana
Island”, gdy rano w radiu usłyszałem tą nieoczekiwaną wiadomość. Czas
nieubłaganie idzie naprzód...
|
Malowniczy 'parking' dla naszego kanu |
Czwartek, 23 sierpnia
2016 roku, nasz pierwszy pełny dzień na jeziorze Herb Lake. O godzinie 17:30
popłynęliśmy do końca jeziora i minęliśmy rodzinę z motorówką. Przyjrzeliśmy
się też pozostałym miejscom biwakowym—zakupiona przeze mnie mapa okazałą się
bardzo przydatna. Wpłynęliśmy do kilku małych, cudownych zatoczek,
przypominających te w parku Killarney Park. Pływające na wodzie nury (rodzice z
małym) wydawały swoje niepowtarzalne odgłosy. Niestety, nasz wypad był
zakłócony przez warkot motorówki, która dla zabawy pływała po jeziorze.
Wieczorem rozpaliłem ognisko i mieliśmy doskonałe polskie kiełbaski z grilla,
zakupione w sklepie „Eddy’s Meat Market”
w mieście Mississauga. Na najbliższym miejscu biwakowym nr 87A zatrzymała się
na dzień para z pieskiem, ale i oni, i piesek, zachowywali się cicho.
Następnego dnia to miejsce biwakowe zostało zajęte przez rodzinę z motorówką,
ale na szczęście ich też nie słyszeliśmy.
|
Idealne miejsce na naszym biwaku do spożywania kolacji, delektowaniem się winem oraz obserwowaniem zachodów słońca |
W czwartek, 25
sierpnia 2016 r. postanowiliśmy dopłynąć do parkingu i pojechać samochodem do
miasteczka Dorset. Jednak nasz odjazd przeciągał się, jako że oboje byliśmy
pochłonięci czytaniem bardzo dobrych książek: Catherine nie mogła oderwać się
od „Don't Let the Goats Eat the Loquat
Trees: The Adventures of an American
Surgeon in Nepal” („Uważaj, aby kozy nie zjadły nieśpilnika japońskiego:
przygody amerykańskiego chirurga w Nepalu”) autorstwa Thomas Hale, ja natomiast
byłem zauroczony “The In-Between World of
Vikram Lall” („Pomiędzy-świat Vikrama Lall”) autorstwa M. G. Vassanji
(później udało mi się też przeczytać tą książkę o Nepalu).
W pierwszej książce
jej autor, misjonarz-chirurg, opisuje niesamowite przeżycia w Nepalu na
początku lat siedemdziesiątych XX w., gdzie musiał zmagać się z różnorakimi
przeciwnościami, m. in. wściekłym tłumem lokalnych ludzi z powodu przejechania
przez niego świętej krowy!
Akcja drugiej książki,
która otrzymała niezmiernie prestiżową nagrodę Scotiabank Giller Prize (muszę dodać, zasłużenie!), miała miejsce w
latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w. w Kenii.
Śledząc życie Vikrama Lall, autor świetnie przedstawił tej kraj podczas władzy
brytyjskich kolonizatorów, przemoc grupy Mau Mau i wreszcie jego
niepodległość—i ogromną, bezwstydną korupcję nowych czarnych afrykańskich
przywódców kraju, która stała się normą—i przypuszczam, że niewiele się w tym
zakresie zmieniło od tamtego czasu...
|
Wyrwane z korzeniami drzewo koło małego wodospadu |
Przeczytawszy te dwie
pozycje, również zabrałem się za czytanie książki John’a Grisham’a „The Litigators” (wydanej w języku
polskim pt. „Kancelaria”). W końcu lat dziewięćdziesiątych XX w. przeczytałem
kilka książek tego autora, które były niezmiernie wciągającymi lekturami… ale
po ich przeczytaniu czułem jakiś niedosyt, po prostu nic specjalnego nie
wniosły do mojego życia, o wiele bardziej wolałem literaturę faktu (non-fiction) lub bardziej ambitną
beletrystykę. Tak więc po raz pierwszy od prawie 20 lat ponownie sięgnąłem po
książkę Grisham’a—może też dlatego, że bardzo spodobał mi się jej początek:
„Kancelaria
adwokacka Finley & Figg określała się „butikiem.” Butik-to określenie miało
sugerować, że jest to mała, specjalizująca się w specyficznej dziedzinie firma.
Butik—w rozumieniu ‘znakomita, elegancka firma’; zresztą to francuskie słowo
samo w sobie miało jej nadawać pewną aurę ekskluzywizmu. Butik w znaczeniu
bycia małą, selektywną i świetnie prosperującą firmą. Lecz poza jej wielkością,
firma nie posiadała żadnych wyżej wymienionych cech. Firma Finley & Figg
głownie parała się sprawami związanymi z uszkodzeniami i urazami ciała (…). Jej
zyski były tak ułudne, jak ranga firmy. Owszem, firma była mała, bo nie
posiadała środków na dalszy rozwój; była selektywna, bo nikt nie chciał w niej
pracować, włącznie z dwoma adwokatami, którzy byli jej właścicielami.”
I chociaż był to
następny thriller prawniczy, jego lektura okazała się całkiem relaksująca,
podobna do wizyty w pubie i wypiciu kilku kufli piwa.
|
Nasze miejsce biwakowe |
Po dopłynięciu do parkingu,
przywiązaliśmy kanu łańcuchem i pojechaliśmy do Dorset, zatrzymując się w
Bibliotece/Domu Kultury, gdzie Catherine spędziła prawie 2 godziny sprawdzając
setki wiadomości email (ale nie ja—uważam, że wakacje oznaczają przerwę od
Internetu i telefonu komórkowego). Również porozmawialiśmy z bardzo miłą
pracownicą Domu Kultury, Sue Penny, która była niezmiernie ciekawą i pomocną
osobą. Swego czasu pracowała w marketingu dla znanych korporacji—okazało się,
że oboje pracowaliśmy z p. Clive Minto—ja spotkałem go w kanadyjskiej centrali
Pepsi Cola w Toronto w 1985 r. (był wówczas jej prezydentem), a ona w centrali
kanadyjskich sklepów Canadian Tire,
gdy zajmował stanowisko jednego wyższych rangą wiceprezydentów. Również
poinformowała nas, że możemy się w budynku wykąpać za małą opłatą. Oczywiście,
jak zwykle spędziłem dużo czasu przeglądając książki i magazyny i nawet kilka z
nich kupiłem (zwykle biblioteki wystawiają na sprzedaż starsze pozycje). Potem
udaliśmy się do sklepu Robinson’s General
Store oraz do sklepu monopolowego (LCBO),
kupiliśmy jedzenie, wodę i wino i zafundowaliśmy sobie ogromną porcję lodów w
kawiarni Zachary’s. Usiedliśmy koło
przesmyku i delektowaliśmy się nimi, przyglądając się przepływającym kanałem
łodziom. Przeszedłem się przez most i na poczcie wrzuciłem kilka kartek
pocztowych. O godzinie 19:30 udaliśmy się z powrotem do parkingu, gdzie ładując
kanu, rozmawialiśmy z kobietą z pieskiem i dwoma młodymi chłopakami. Po drugiej
stronie jeziora, na brzegu domku wypoczynkowego, biegał szczekający pies i
zobaczywszy pieska po naszej stronie, musiał być bardzo podniecony i
zaciekawiony, bo w pewnym momencie wskoczył do wody i dopłynął do nas, aby
spotkać i przywitać się ze swoim czworonożnym pobratymcem. Niebawem zaczęliśmy
płynąć i podziwiając zachód słońca, dopłynęliśmy do naszego biwaku.
W piątek na przyległym
miejscu mieliśmy nowych sąsiadów, też bardzo spokojnych. Sporządziliśmy
wyśmienity obiad, zjedliśmy sałatkę i kukurydzę i zaspokoiliśmy nasz głód—czego
nie mogę powiedzieć o komarach, które były nadal bardzo łakome i trzeba było je
nieustannie odganiać!
|
Poranne mgły |
Jako że następnego
dnia miała być rano mgła, wstaliśmy bardzo wcześnie i przez ponad 2 godziny
wiosłowaliśmy w wypełnionych mgłami zatoczkach, po prostu magicznie! Na
początku prawie nic nie widzieliśmy, wszystko było spowite mgłą, ale gdy wyszło
słońce, powoli się mgły rozproszyły. Powróciwszy, zjedliśmy śniadanie,
usiedliśmy na krzesłach i zaczęliśmy czytać... ale szybko oboje zasnęliśmy,
budząc się dzięki flotylli różnokolorowych kanu, które SŁYSZELIŚMY zanim je
ZOBACZYLIŚMY, głównie z powodu bardzo kiepskich umiejętności wiosłowania ich
pasażerów, uderzających za każdym razem wiosłami o burtę kanu. Patrzyliśmy, jak
z trudem zygzakiem dopłynęli do grupowego miejsca biwakowego oddalonego 1 km od
naszego miejsca—szkoda, że nie dalej! Wieczorem dochodziły z ich biwaku różne
odgłosy. Pod wieczór przepłynęliśmy koło nich—rozbili wiele namiotów i
niektórzy z nich pływali w jeziorze.
Popłynęliśmy
dalej—zauważyliśmy, że przy bardzo fajnym miejscu biwakowym było przycumowane
piękne drewniane kanu. Biwakowicz stał przy ogromnym, buzującym ognisku i
przygotowywał się do opuszczenia miejsca z powodu prognozy pogody
zapowiadającej deszcze. Po kilku godzinach, gdy przepływał koło naszego miejsca,
pomachaliśmy sobie nawzajem. Miejsce nr 87A było ponownie wolne, toteż mieliśmy
dużo prywatności i spokoju. Po zjedzeniu steków i kukurydzy, udaliśmy się do
namiotu.
Niedziela, 28
sierpnia, powitała nas chmurami—byłby to z pewnością świetny dzień na złożenie
wizyty w mieście Huntsville. Ale niebawem przejaśniało i postanowiliśmy
poczekać do poniedziałku. Catherine sądziła też, że grupa Azjatów dzisiaj
opuści grupowy biwak i na parkingu będzie duże zamieszanie—ale też liczyliśmy,
że więcej sklepów będzie otwartych w Huntsville w poniedziałek. Tak więc cały
dzień spędziliśmy na biwaku, co jakiś czas machając do przypływających
kanuistów i kajakarzy. Sąsiednie miejsce znowu zostało zajęte przez rodzinę z
dziećmi, widzieliśmy, jak skakali do wody ze skał. Popłynęliśmy do końca
jeziora, do małego wodospadu, zrobiliśmy trochę zdjęć i wysłuchaliśmy
półgodzinnych wiadomości o godzinie 18:00. Nieopodal było żeremie bobrowe, jak
też ogromne, wywrócone drzewo, którego system korzeni został kompletnie
odseparowany od płaskiej skały. Udało się nam powrócić na biwak na czas, aby
usiąść na skale, delektować się czerwonym winem i podziwiać zachód słońca, a
potem zrobiliśmy grilla na ognisku.
Następnego dnia
pojechaliśmy po południu do Dorset i od razu udaliśmy się do Centrum Kultury,
gdzie Catherine znowu sprawdziła e-maile, a ja kupiłem kolejne książki i parę
filmów. Również skorzystaliśmy z prysznica ($2.50 za osobę) i pojechaliśmy do
sklepu Robinson’s General Store.
Zamiast tym razem kupić kilka porcji lodów w lodziarni „Zachary's”, Catherine kupiła półtoralitrowy pojemnik lodów w
sklepie—o wiele lepiej się opłacało! Po jego spożyciu (pewnie ilość kalorii
była wystarczająca na kilka dni) pojechaliśmy do Huntsville, gdzie udaliśmy się
do sklepów Trading Post, Thrift Store, Dollarama oraz małego parku, Metro
Community Garden. Na głównej ulicy
spostrzegłem niezmiernie oryginalną brązową statuę słynnego malarza
kanadyjskiego Toma Thomsona, postawioną tamże w 2005 roku.
Przedstawiała
artystę malującego skecz w parku Algonquin Park a na jego kolanach leżało
pudełko farb wodnych. Nieopodal znajdowało się wykonane też z brązu kanu, na
którym znajdowała się następująca dedykacja:
Na
pamiątkę Toma Thomsona, 1877-1917
Artysta, leśnik, przewodnik i marzyciel,
którego genialna wizja zdefiniowała dzikość i przyrodę kanadyjską oraz oddała i
uchwyciła majestat i różnokolorową atmosferę parku Algonquin Park.
Jednocześnie
wstąpiliśmy do resortu Deerhurst Resort,
w którym od 25 do 26 czerwca 2010 roku miał miejsce 36-ty Szczyt Grupy G8 (z udziałem
m. in. Stephen Harper, Barack Obama, Nicolas Sarkozy, Angela Merkel, Dmitry
Medvedev, David Cameron i Silvio Berlusconi), a potem wróciliśmy do parkingu na
jeziorze Herb Lake. Było już po godzinie 22:00, gdy zaczęliśmy wiosłować.
Płynęliśmy w kompletnych ciemnościach—jedynie mogliśmy podziwiać miliony gwiazd
świecących na bezchmurnym niebie.
Następnego dnia
pozostaliśmy na naszym miejscu, czytając i rozmawiając, a wieczorem udaliśmy
się do wodospadu i przez jakiś czas odpoczywaliśmy, wsłuchując się w szumiącą
wodę.
|
Plandeka chroniąca nas od deszczu |
Wtorek, 30 sierpnia
2016 roku. Dzień był pochmurny i o godzinie 14:00 zaczęło padać, a po
kilkunastu minutach usłyszeliśmy grzmoty i zobaczyliśmy odblaski błyskawic.
Usiedliśmy pod rozwieszoną plandeką i ugotowaliśmy wyborny żurek. O godzinie
15:12 oślepiła nas błyskawica i w kilka sekund później wstrząsnął nami huk
grzmotu, piorun musiał uderzyć bardzo blisko nas. Szybko uciekliśmy do namiotu
i zasnęliśmy, ukojeni hipnotycznym stukotem deszczu. Wydawało się nam, że
słyszeliśmy jakieś podejrzane szmery koło namiotu, ale prawdopodobnie były one
spowodowane deszczem. Nasi sąsiedzi opuścili miejsce przed burzą, zatem znowu
byliśmy sami.
|
Przy małym wodospadzie |
Środa, 31 sierpnia
2016 r. Rano dopłynęliśmy do parkingu, gdzie spotkaliśmy rodzinę, która właśnie
opuściła miejsce biwakowe nr 107—mieli piękne, wykonane ręcznie drewniane kanu.
Poprzedniego dnia piorun uderzył w wysoką sosnę dosłownie metry od ich namiotu
(tak, ten sam piorun, który słyszeliśmy na naszym miejscu!). Powiedzieli, że
schowali się do namiotu z powodu deszczu, nagle zostali porażeni blaskiem
błyskawicy i ogłuszeni hukiem. Po wyjściu z namiotu zobaczyli, że sosna, mająca
jakieś 14 metrów wysokości, była uderzona przez piorun i dosłownie
eksplodowała, rozrzucając mniejsze i większe kawałki drzewa i gałęzie dookoła
ich miejsca biwakowego i w zatoczce, pozostawiając też żywicę na powierzchni
wody. To cud, że im się nic nie stało!
|
Miejsce biwakowe, w które uderzył piorun |
Pojechaliśmy do osady
Port Cunnington, przeszliśmy się po małym cmentarzu—bardzo dużo pochowanych na
nim ludzi nosiło nazwisko „Cunnington”. Wpadliśmy też do jakiegoś ośrodka,
zobaczyliśmy elektryczny samochód Tesla, który się właśnie ładował i
porozmawialiśmy z jego właścicielem, z pewnością taki pojazd jest świetnym
tematem do rozmów! Ponownie wpadliśmy do sklepu Robinson’s General Store i do Domu Kultury, Catherine sprawdziła
e-maile i raz jeszcze za jedyne $2,99 kupiliśmy pojemnik lodów. Również
nazbierałem ogromną ilość grzybów, które później ususzyłem nad ogniskiem, w ten
sposób suszone, są świetne do bigosu.
Zanim dopłynęliśmy do
naszego biwaku, udaliśmy się do tego miejsca biwakowego uderzonego przez
piorun, obejrzeliśmy dewastacje i znalazłem kawałek niezmiernie oryginalnego
drzewa, odłupanego piorunem.
W czwartek, 1 września
2016 roku spakowaliśmy się i popłynęliśmy do parkingu, gdzie też zebrałem
ogromne ilości grzybów. Pojechaliśmy do miasta Minden, zatrzymaliśmy się w
lokalnej bibliotece, przeglądając i kupując kilka interesujących książek, w
supermarkecie kupiliśmy kurę z grilla, konsumując ją na brzegach rzeki Gull
River, a następnie przeszliśmy się wzdłuż tej rzeki (Minden River Walk).
Była to niezmiernie
przyjemna, urozmaicona i odprężająca wycieczka, tym bardziej, że w nowym dla
nas miejscu!